a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Elizabeth Adler - Karuzela sukcesu

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Elizabeth Adler - Karuzela sukcesu.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 42 osób, 66 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 556 stron)

Elizabeth Adler Karuzela sukcesu Dla Liz, Piotra i Jonasza Adler z ogromną miłością Prolog Jasny odblask ekranu telewizyjnego, na którym Jessie-Ann płynnym, rozkołysanym krokiem, poruszającym jej płowo-blond włosami, podkreślającym jej długie, zdawałoby się nie kończące się nogi, przemierzała wybieg paryskiego pokazu mody, rozjaśniał ciemne wnętrze pokoju Laurindy. Jessie-Ann zatrzymała się właśnie na moment, aby kamery telewizyjne mogły uchwycić jej słynny, rozbrajający uśmiech. Nikt nie domyśla się nawet, co kryje się za tym uśmiechem ulubienicy całej Ameryki, pomyślała Laurinda, wpatrując się bacznie w swoją ofiarę; nikt nie uwierzyłby, że to niewiniątko, symbol sukcesu, jest ucieleśnieniem zła. Ale ona, Laurinda, poznała smak cierpienia z powodu zgnilizny Jessie- Ann... — Czyż to nie wspaniałe — komentowała wydarzenie prezenterka lokalnej stacji telewizyjnej w Spring Falls — być świadkiem fantastycznej kariery naszej dziewczyny, która święci triumfy na tak trudnej do podbicia

międzynarodowej scenie mody? I choć Jessie-Ann robi to już od kilku lat, nam nadal nie udało się przeprowadzić z nią wywiadu. Domyślam się, że ma po prostu znacznie ciekawsze propozycje podróży dookoła świata, gdzie prezentuje te wszystkie luksusowe stroje, o których ty i ja możemy tylko pomarzyć. Nikt nie potrafi ich lepiej nosić niż nasza Jessie-Ann — i właśnie tego zdania są panowie Ives Saint-Laurent, Karl Lagerfeld i Ungaro. Jessie-Ann potrafi sprawić, iż nawet worek nabiera seksownego wyglądu. Ale zdaniem naszych ludzi stąd, ze Spring Falls, Jessie-Ann pozostała tą samą słodką dziewczyną z Montany, jaką zawsze była... Laurinda Mendosa wyłączyła telewizor, odgradzając się od świata dźwięków i barw. Jej pokój wyglądał jak laboratorium — ogołocony ze wszelkich ozdób, które umilają życie. Podłoga wyłożona winylowymi płytkami była wyszorowana i wypolerowana do połysku, pachniała środkami dezynfekcyjnymi. Na tanim, drewnianym biurku stała niemodna maszyna do pisania oraz szklany słoik wypełniony długopisami. Pośrodku, ułożony z pedantyczną dokładnością, leżał plik papieru maszynowego. Na prostym, drewnianym krześle nie było miękkiej poduszki, a obok łóżka, tego samego piętrowego łóżka, które stało tutaj od czasu gdy była dzieckiem, nie leżał puszysty dywanik, na którym Laurinda mogłaby postawić bose stopy. Początkowo, kiedy dostała to łóżko, myślała, że będzie mogła zapraszać do siebie inne dzieci. Ale nigdy żadne dziecko nie zostało zaproszone na wizytę z nocowaniem do domu Mendosów. Laurinda położyła głowę na poduszkach i z zamkniętymi oczami rozmyślała o Jessie-Ann. Mogła przywołać w pamięci wszystkie sceny, po

kolei, tak jakby były rolką nakręconego filmu... Jessie-Ann była najpopularniejszą dziewczyną zarówno w podstawowej, jak i w średniej szkole. Oczywiście, dla swoich przyjaciółek bez przerwy urządzała przyjęcia z nocowaniem, ale Laurinda nigdy nie została zaproszona do jej przestronnego, słonecznego domu, narożnej posesji, gdzie dwa psy Parkerów ujadały radośnie, przesadzając susami sąsiednie trawniki. Laurinda dotąd jeszcze widzi trzech starszych braci Jessie-Ann, którzy traktowali swoją siostrę niczym małą księżniczkę, a także uśmiechniętą mamę, która piekła fantastyczne ciasta i dbała o to, by zęby jej córki były proste, i aby zawsze miała ładne ubrania, nie wyłączając opiętych dżinsów, które w jakiś niewytłumaczony sposób leżały zawsze na Jessie-Ann jak druga skóra. Jessie-Ann miała także wspaniałego ojca, wysokiego, jasnowłosego olbrzyma, który kochał swoją córkę w sposób, jaki przystaje ojcu. Nikły odgłos zakłócił ciszę; Laurinda błyskawicznie otworzyła oczy. Ponurym wzrokiem spojrzała na zamknięte na klucz drzwi swojej sypialni; kroki powłóczącej nogami matki przybliżały się. — Laurinda? — Posłyszała głośne sapanie za drzwiami, a następnie niecierpliwe i gwałtowne szarpnięcie klamki. — Laurinda? Wiem, że tam jesteś. Dlaczego się nie odzywasz? — Choć głos zabrzmiał teraz silniej, był jednak łamiący się i już nieco zamglony. Laurinda uśmiechnęła się. Po powrocie z biura, jak zwykle, zostawiła na stole kuchennym zawiniętą w brązowy papier paczkę, której magiczna moc zaczynała już działać. Pani Mendosa powoli wkraczała w stan nocnego zamroczenia. Wydając złowieszcze pomruki, szurając nogami, matka ruszyła z

powrotem. Kiedy potknęła się na schodach, do Laurindy dotarło jeszcze jej siarczyste przekleństwo. Któregoś dnia stoczy się zwyczajnie na łeb na szyję z tych schodów, i znajdzie się w stanie wiecznego zamroczenia — im wcześniej, tym lepiej! Nigdy nie wpuściła matki do swojego pokoju. I nikt nigdy tutaj nie wchodził — już od dobrych paru lat. Czasami wydawało się jej, że w tym pokoju zawsze było tak jak teraz, że był szary, cichy i przez nikogo nie odwiedzany, ale właśnie wtedy, gdy tak myślała, powracały wspomnienia, które sprawiały jej niewymowny ból. Kiedyś myślała, że znalazła sposób, żeby się ich pozbyć. Oczekująca na biurku stara maszyna do pisania przynajmniej do pewnego czasu spełniała swoje zadanie. Lecz w ostatnim okresie przeszłość drążyła jej mózg nawet podczas pracy, zakłócając jedyną rzecz, która naprawdę sprawiała jej radość, jedyną rzecz, w której naprawdę była dobra. Praca księgowej nie każdemu wydawała się najlepszym pomysłem, ale kiedy wskutek „choroby" matki zmuszona była porzucić swoje marzenie o college'u, to zajęcie wydało się najbliższe jedynej, prawdziwej pasji jej życia. W matematyce zawarta jest zimna logika, której brakowało w gmatwaninie jej codziennej egzystencji — a nie miała wątpliwości, że gdyby mogła kontynuować studia matematyczne, zostałaby jednym z uznanych przez świat geniuszy matematyki. Lecz tak się nie stało. A wszystko to przez Jessie-Ann. W ciągu ostatniego roku starannie układała swoje plany, przygotowując grunt. Jeszcze nie była pewna, jaki obrót przybiorą sprawy, ale poczyniła już przynajmniej pierwsze kroki, z których z pewnością

najważniejszym było podjęcie pracy u ojca Jessie-Ann w prowadzonej przez niego gazecie. Ponieważ była bardzo dobrą pracownicą, stała się tam osobą niezastąpioną. A kiedy pani Parker zaprosiła ją na kawę do domu, tak świetnie odegrała rolę „małej, bohaterskiej Laurindy, walczącej i poświęcającej się dla ciężko chorej matki", iż odtąd pani Parker okazywała jej współczucie i sympatię, i często zatrzymywała na filiżankę kawy. Laurinda uważała panią Parker za anioła... często myślała jak inaczej mogłoby wyglądać jej życie, gdyby jej matką i ojcem byli tacy ludzie jak Parkerowie. Ale nie byli — byli rodzicami Jessie-Ann! I to Jessie-Ann sprawiła, że cały świat Laurindy rozpadł się, zamieniając w koszmarną ruinę. Usiadła na łóżku i rozejrzała się po szarym, pogrążonym w mroku zachodzącego dnia pokoju. Było w nim tylko to, co niezbędne; żadnego przytulnego kącika, który łagodziłby jej cierpienie, żadnych miłych dla oka ozdób, które mogłyby uśmierzyć ból zadanych jej ran. Połyskujący ostrością, stary ogrodniczy nóż ojca czekał na półce, przypominał jej o powziętym zamiarze... już tylko ten nóż mógł zaspokoić potrzebę zemsty na Jessie-Ann. Laurinda uśmiechnęła się na myśl, że prezenterka lokalnej telewizji będzie o niej mówić jak o „lokalnej bohaterce", o słynnej osobie, podobnie jak przed chwilą mówiła o Jessie-Ann. To ona, Laurinda, będzie tą dziewczyną z South Falls, która zdobyła sławę. A Jessie-Ann nie będzie już na tym świecie i, jak za poruszeniem czarodziejskiej różdżki, znikną wszystkie straszne wspomnienia.

1. Zmierzając ku wyjściu, mijając lustrzany hol budynku, w którym znajdował się jej apartament, Jessie-Ann Parker przystanęła, by sprawdzić swój wygląd i dokonać ostatnich poprawek. Szła na bardzo ważne spotkanie w Agencji Reklamowej Nicholls Marshall na Madison Avenue i było szalenie ważne, by dokładnie tak właśnie wyglądała: praca w charakterze Royle Girl należała do tych najlepiej płatnych, które w świecie modelek uchodzą za rarytas, a ona za wszelką cenę chciała ją dostać. Poprzedniego dnia zatelefonował jej agent. Powiedział, że Harrison Royle, właściciel i prezes ogólnokrajowej sieci domów towarowych, uznał, iż jedynym sposobem dotarcia do ogromnego, zamożnego rynku młodzieżowego jest wylansowanie dla tej grupy wiekowej ubrań firmowanych przez jakąś renomowaną znakomitość. Postanowili pójść na całego i zaatakować rynek z wielkim rozmachem. To Harrison zasugerował, iż Jessie-Ann doskonale nadaje się do tej roli. Wszyscy ją znają i podziwiają... jeśli Jessie-Ann tak się ubiera, w jej ślady pójdzie reszta! Z bukietu kwiatów dekorujących hol wyjęła jaskrawożółtą stokrotkę i zatknęła ją w ozdobną, srebrną spinkę wpiętą w szkocki szal, zarzucony na wełnianą koszulę w kolorze ochry. Uśmiechnęła się — płatki stokrotki rzucały ciepły, żółty refleks na jej podbródek. Jessie-Ann miała dwadzieścia cztery lata, sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i grzywę jedwabistych jasnoblond włosów, które sięgały jej do ramion. Ubrana była w dżinsową spódnicę firmy Ralph Lauren z kosztownym, ze srebrnymi ozdobami, skórzanym paskiem firmy Barry Kieselsteih-Carol,

w ciemnobrązowe kowbojskie buty i obszerne, superszykowne, modne futro ze strzyżonych bobrów, farbowane na ciemnoszafirowy kolor. Zadowolona z wyglądu, przemierzyła szybkim krokiem hol, wyjmując po drodze pocztę. Podczas gdy portier próbował upolować dla niej taksówkę, zabrała się do przeglądania listów. Jak zwykle rachunki... Boże, czy rzeczywiście aż tyle wydała u Bloomingdale'a w ubiegłym miesiącu? List od mamy i taty ze Spring Falls w Montanie... wspaniale, przeczyta go w taksówce. A także dobrze jej znana, biała, kwadratowa koperta z wypisanym drobną, równiutką, czerwoną czcionką jej nazwiskiem. Serce jej zamarło na widok tej koperty. Minęły już miesiące od tamtego anonimowego listu i miała nadzieję, iż ten, kto go wysłał, kimkolwiek był, zapomniał o niej na dobre, lub że po ośmiu latach znudził się nią i znalazł sobie inną sławną ofiarę dla uprawiania swego niecnego procederu. Nie potrzebowała go otwierać, nazbyt dobrze znała jego treść... niemniej taki plugawy list może wytrącić z równowagi — zwłaszcza w taki dzień jak dzisiejszy... A swoją drogą to chyba nie przypadek — listy pojawiały się właśnie w kluczowych momentach jej życia, tak jakby ten ktoś dokładnie ją obserwował... Jeszcze dzisiaj ma żywo w pamięci ten pierwszy. Nadszedł tuż po tym, jak wygrała konkurs na modelkę, a jej zdjęcie ukazało się w ogólnokrajowej prasie oraz w telewizji, zaś lokalne gazety trąbiły o czekającej ją sławie i bogactwie. Nie obeszło się, oczywiście, bez fotografii w kostiumie kąpielowym, zupełnie niewinnych jak je; się wydawało, lecz ten zboczony typ uważał inaczej. Scott Parker miotał się w bezsilnej wściekłości na tego, którego nazwał „tchórzliwym, ciemnym, ziejącym nienawiścią szaleńcem, który

zagraża jego córce, uczennicy szkolnej". Wezwał policję. Powiedzieli mu, że takie sprawy są na porządku dziennym i żeby zapomniał o tym — są szanse, że to już się nie powtórzy. Ale stało się inaczej, nadeszły trzy kolejne listy, ich styl i pogróżki stawały się coraz bardziej dosadne i konkretne. Przez kilka tygodni Jessie-Ann nie wychodziła z domu bez asysty. Bracia odprowadzali ją do szkoły, oni też albo jej przyjaciele towarzyszyli jej w drodze powrotnej do domu. Nawet dziewczynki, z którymi nie utrzymywała w szkole bliskich kontaktów te które ona i jej przyjaciele nazywali „outsiderkami", włączyły się do akcji. Niektóre, wyrażając ubolewanie z powodu tak przykrej sprawy, zgłosiły gotowość dotrzymywania jej towarzystwa w razie, gdyby musiała zostać dłużej w szkole. — Wydaje im się, że spada na nie część twojej sławy — zawyrokował Ace McLaren, jej chłopak, szkolna gwiazda footballu. I chociaż ta uwaga wydała się Jessie-Ann pozbawiona sensu, pozostało niemiłe wrażenie, iż może Ace ma rację. Niektórych zainteresowanie jej osobą cieszyło bardziej niż ją samą: tajemnicze listy z pogróżkami, patrole policyjne, mające na wszystko oko wyborowe gliny krążące jakby od niechcenia wokół szkoły — to było podniecające. Ale nie dla niej. Przez kilka miesięcy była w centrum uwagi, po czym listy przestały przychodzić i wydawało się, że kryzys minął. Nie myślała o tej całej sprawie aż do chwili, kiedy rok później podjęła w Nowym Jorku swoją pierwszą, poważną pracę, kiedy jej fotografie zapełniły kwietniowe wydanie Glamour, kiedy zaczęła bywać tu i ówdzie w towarzystwie znanych fotografów, gwiazdorów kina i muzyki rockowej, i w ogóle świetnie się bawiła. List, napisany czerwoną czcionką, pełen brutalnych

zwrotów dotyczących seksu, brzmiał tym razem następująco: SIEJESZ ZEPSUCIE. OBSERWUJĘ CIĘ. Z NIEWINNĄ BUZIĄ I PLUGAWYMI MYŚLAMI WYKORZYSTUJESZ SEKS, BY MANIPULOWAĆ MĘŻCZYZNAMI I ZADAWAĆ CIERPIENIE DLA WŁASNEJ PRZYJEMNOŚCI. SZERZYSZ ZŁO... Dalszy ciąg listu czytała przez łzy; był tam sugestywny obraz stosunku seksualnego, przedstawiający ją z jakimś obcym mężczyzną... przeszywającym ją swoją męskością. Słowa były obleśne, cuchnące zgnilizną, tak obrzydliwe, że zrobiło się jej niedobrze. A list podpisany był — „Przyjaciel". Tym razem ojciec wynajął prywatnego detektywa, i znowu na próżno; po kilku miesiącach listy przestały przychodzić. Na przestrzeni lat pojawiały się sporadycznie, czasami trzy do czterech w ciągu tygodnia, po czym następowała wielomiesięczna przerwa. A Jessie-Ann coraz bardziej bała się widoku białej, kwadratowej koperty. Zdaniem detektywów i policji był to na pewno jakiś dziwak. — Takie historie przytrafiają się większości sławnych ludzi — powiedzieli jej. — Ci zbzikowani faceci upatrują sobie jakąś znaną osobę i odreagowują na niej swoje skrywane świry — to może być zwykły, cieszący się szacunkiem, przykładny domator, który poprzez te listy do pani uzewnętrznia swoje intymne fantazje. Prędzej czy później znudzi go to. A jednak tak się nie stało, pomyślała zatroskana Jessie-Ann. Do licha z tym wszystkim, nie załamie się z tego powodu! Praca u Royle'a jest o wiele ważniejsza niż cała reszta... to przecież finansowe uwieńczenie kariery, klucz otwierający drogę do wszystkich marzeń.

Cisnęła nie rozpieczętowaną kopertę do kosza na śmieci. Wtuliła głowę w ramiona — wiał lodowaty wiatr, a wraz z nim pokazały się pierwsze płatki śniegu, które niczym płatki kwiatu pomarańczy spadały na chodnik Central Park West. Ten widok ją wzruszył, obudził tęsknotę za wspaniałymi, śnieżnymi zimami z dzieciństwa, które spędzała w środkowo-zachodniej części Stanów wraz z trzema wysokimi, jasnowłosymi braćmi; zatęskniła za domem zawsze pełnym przyjaciół; za zabawą z dyniami w przeddzień Święta Zmarłych i indykiem w Święto Dziękczynienia — nikt nie potrafił lepiej przyrządzić gotowanych na słodko ziemniaków niż mama; a także za porankami w święta Bożego Narodzenia, kiedy z górki za domem zjeżdżało się na nowych saneczkach. Przypomniała sobie ojca, jak wyjmuje przeznaczoną specjalnie na Boże Narodzenie butelkę dobrego porto i ostrożnie nalewa nad świecą^ tak aby mogła podziwiać rubinowy kolor, pozwalając także jej, w^ym łagodnym, zaczarowanym dniu Bożego Narodzenia, wychylić łyczek świątecznego napoju. Ten coroczny poczęstunek miał szczególne znaczenie dla ojca, przypuszczała natomiast, że dla kogoś takiego jak Harrison Royle nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego. Ponieważ pan Royle był przyzwyczajony do tego, co najlepsze. — Przykro mi, panno Parker, ale wygląda na to, że gdy tylko zaczyna sypać śnieg, taksówki w Nowym Jorku zapadają w zimowy sen — powiedział portier. — W porządku, Michael. Pójdę na piechotę. Złapię coś po drodze. Spacer dobrze jej zrobi, pobudzi krążenie i pozwoli pomyśleć o pracy u Royle'a, i o tym co ta praca dla niej oznacza. Będąc „modelką roku

nastolatek", a także „twarzą roku", pozując do błyszczących okładek Glamour i Mademoiselle, przemierzając świat w pogoni za najbardziej idealną, sugestywną oprawą do demonstrowania coraz bardziej młodzieżowych amerykańskich fasonów, Jessie-Ann przez cały ten czas miała dwa marzenia: rozległe ranczo pośród błękitnych traw, dokąd mogłaby uciekać przed naporem miejskiego życia, oddychać pełną piersią i prowadzić hodowlę pięknych koni arabskich; oraz własna, spokojna i poważna agencja modelek, funkcjonująca jak w zegarku, równomiernie pomnażająca jej konto bankowe — bez potrzeby stałego mizdrzenia się i tych wszystkich cholernych uśmieszków! Zatrzymała się przy światłach. Wystawiła niebieskie, futrzane ramię, rzucając gniewne spojrzenie w stronę pustej, mijającej ją taksówki. Zręcznie pokonując ruch na jezdni, przecięła Szóstą Ulicę i ruszyła w kierunku Columbus Circle. Jako czołowa modelka nastolatek zarobiła oczywiście masę pieniędzy — ostatnie lata były udane, a ona rozsądnie lokowała swój kapitał. Ale dobra passa nie mogła trwać wiecznie, zaś wizja ciężkiej pracy, podobnie jak wysiłek, by wciąż wyglądać najlepiej, była zbyt brutalna dla kogoś z gruntu tak leniwego jak ona. Co innego, gdyby miała inną urodę — chłodne, powłóczyste spojrzenie modelek z Vogue'a. Ale ona była „Młodzieżową Miss Ameryki", miała gęste, proste blond włosy spadające ciężko na ramiona, kołyszące się wdzięcznie gdy szła. Miała także długie, smukłe nogi, szerokie ramiona i małe piersi dobrze zbudowanej, wysportowanej dziewczyny spędzającej dużo czasu na świeżym powietrzu. Oprócz tego miała także olśniewająco białe zęby, czarujący uśmiech i wiecznie opaloną

skórę. No i naturalnie moc piegów! Jessie-Ann uśmiechała się do całej Ameryki z tysięcy tablic reklamowych, oferowała jej kosmetyki na milionach ogłoszeń. Lecz co za dużo to niezdrowo! Gdy wyrośniętej nastolatce stukną dwadzieścia cztery lata, droga się kończy. Już teraz jej miejsce zajmowały szesnastolatki. Rzucając się w kierunku wolnej taksówki odepchnęła łokciem ubranego w czarny, dwurzędowy płaszcz mężczyznę z parasolem, ofiarowując mu w zamian skruszony uśmiech. — Róg Madison i Pięćdziesiątej Siódmej — powiedziała kierowcy, sadowiąc się na popękanym plastikowym siedzeniu, marszcząc nos z powodu gryzącego, zastarzałego zapachu papierosów. Praca Royle Girl byłaby dla niej szansą zdyskontowania tego wszystkiego, co robiła od piętnastego roku życia, to znaczy od czasu kiedy jako cheerleaderka z Montany wygrała konkurs na modelkę ogólnokrajowego magazynu. Byłby to wreszcie sposób zarobienia dodatkowej, niebagatelnej sumy pieniędzy umożliwiającej kupno upragnionego rancza i własnej agencji modelek. Jej agent powiedział, że gdyby ją wybrali, Royle gotów jest zapłacić majątek, i to nie tyle za reklamy, co za prawo umieszczania j e j nazwiska na ubraniach. Otrzymywałaby tantiemy, prowizje, wynagrodzenie za reklamę, sowicie opłacano by koszta jej podróży promocyjnych. Jessie- Ann stałaby się prawdziwą instytucją! A potem, za kilka lat, kiedy to wszystko będzie już za nią, otworzy Images — swoją własną firmę. Jessie-Ann chciała odnieść sukces w branży, którą znała na wylot, chciała także dać się poznać jako ktoś inny, nie tylko ładna buzia. Chciała, by o Images, jej agencji modelek, mówiono w nowojorskim świecie

mody... Czyż nie znała wszystkich modelek, fotografów, charakteryzatorów, stylistów i projektantów pracujących w tym biznesie? Gdyby tylko dostała tę pracę u Royle'a, jakże bardzo przybliżyłoby to realizację jej marzeń! Zapłaciła za taksówkę, zdecydowanym krokiem przemierzyła strzeliste, przeszklone atrium luksusowego biurowca i wjechała windą na trzydzieste piętro. Powitała ją uśmiechnięta, ciemnowłosa recepcjonistka, która zaprowadziła ją tam gdzie czekali pan Royle i sztab ludzi zajmujących się reklamą. Wyprężyła się, uniosła do góry podbródek, wzięła głęboki oddech i weszła do środka. Harrison siedział u szczytu olbrzymiego, mocno wypolerowanego konferencyjnego stołu, w otoczeniu całej „góry" Agencji Nicholls Marshall. Przed nim stała nietknięta filiżanka kawy, zaś on sam, nie przerywając rozmowy telefonicznej, rzucił w stronę przecinającej salę Jessie-Ann zaledwie przelotne spojrzenie. Powitał ją Stu Stansfield, prowadzący zlecenie Royle'a, i wskazał jej podobny do tronu fotel, na lewo od stołu, w miejscu, gdzie sączące się od strony wąskich kanionów Madison Avenue światło padało prosto na jej twarz. Harrison odłożył słuchawkę i odsunął fotel. Podniósł się. Zmierzał w jej stronę z wyciągniętą na powitanie ręką. — Cieszę się, panno Parker, że znalazła pani czas, by się z nami spotkać. Wiem jak bardzo jest pani zajęta — powiedział bez cienia uśmiechu. Harrison Royle miał czterdzieści jeden lat. Wysokiego wzrostu, o szpakowatych skroniach, ubrany w ciemny, nienagannie skrojony garnitur, miał w sobie tę specyficzną gładkość charakterystyczną dla bardzo

bogatych ludzi. Miał także ciemne, przenikliwe oczy, które, gdy patrzył na nią, zdawały się zaglądać w jej duszę. Choć jej serce biło tak mocno, iż bała się, że wszyscy mogą usłyszeć, wytrzymała to spojrzenie. Dawno się tak nie czuła, ostatnio gdy miała szesnaście lat i Ace McLaren, po ważnym, wygranym przez ich szkołę meczu, podczas którego wbił trzy gole — cztery, jeśli doliczyć jej osobę... czym się naokoło przechwalał, a co, oczywiście, było nieprawdą — rozpinał na tylnym siedzeniu forda mustanga guziki jej bluzki. Harrison wrócił do stołu. — Proszę podać pannie Parker kawę lub, jeśli pani woli, herbatę — zadysponował. Sekretarka ruszyła pośpiesznie, aby wykonać jego polecenie. — Dziękuję, wolałabym raczej kawę bez kofeiny — odrzekła, podczas gdy on zatopił już wzrok w leżących przed nim na błyszczącym blacie stołu notatkach. Spokojnie i z całą powagą Jessie-Ann przesiedziała te pół godziny, podczas której Stu Stansfield i jego współpracownicy przeglądali jej fotografie, omawiali jej zalety, analizowali urodę i styl — tak jakby jej tutaj wcale nie było. Harrison Royle, w swym wielkim fotelu u szczytu stołu, zdawał się przysłuchiwać temu bez większego zainteresowania. Następnie, rzucając okiem na zegarek, wstał. — Dziękuję wam, panowie — powiedział. — Myślę, że jestem już dostatecznie zorientowany. Uczestnicy zebrania, wpatrzeni w niego, zgarniali swoje papiery i fotografie, oczekując na ostateczny werdykt. — Jessie-Ann — powiedział, a jej imię wypowiedziane teraz przez

niego zabrzmiało bardziej miękko i łagodnie. — Jessie-Ann, że wszyscy dyskutowali tutaj o pani pracy, mówili o pani talencie. Czy zechciałaby pani zjeść ze mną lunch? Może w ten sposób jeden z nas będzie mógł panią naprawdę poznać? Na jej twarzy pojawił się olśniewający uśmiech. W mgnieniu oka podniosła się z fotela i z notesem pod pachą, w gładkiej spódniczce opinającej jej ładnie wymodelowane biodra, prowadzona przez Harrisona Royle'a ku wyjściu, opuściła konferencyjną salę, pozostawiając za sobą zastygłych w zdumieniu najbardziej wpływowych nowojorskich speców od reklamy. Jedli lunch w szykownej restauracji „21", a gdy spożywała swój stały zestaw — kurczaka i sałatkę — on ani przez chwilę nie spuszczał oczu z jej twarzy. Ale nawet nieporuszone brązowe oczy Harrisona RoyIe'a nie były w stanie zakłócić jej apetytu. A jego pytania nie miały nic wspólnego z pracą Jessie-Ann dla firmy Royle — dotyczyły jej samej: skąd pochodzi, jak sobie radziła zostając w wieku kilkunastu lat modelką, jak się czuje będąc sławną, jak jej się żyje z dala od rodziny. Gdy się później nad tym zastanawiała, doszła do wniosku, iż tylko bardzo nieliczne osoby chciały się naprawdę czegoś dowiedzieć o niej — dla większości liczył się tylko jej wygląd. Nawet dla jej kochanków. Czasami Jessie-Ann odnosiła wrażenie, iż publiczne pokazywanie się w jej towarzystwie i związany z tym rozgłos są dla nich ważniejsze niż obowiązek pójścia z nią do łóżka. A przecież wtedy właśnie była sobą, była Jessie-Ann szukającą kolejny raz miłości. Po lunchu spacerowali zimnymi, bezbarwnymi ulicami Manhattanu, które nagle wydały się jej złociste i roziskrzone. Przed hotelem Plaża

Harrison zatrzymał się przy czekających na amatorów dorożkach. Poklepując po szyi łagodnego, czarnego konia wyciągnął do niej rękę i śmiejąc się zapytał: — Wsiadamy? A po chwili, otuleni ciepłą, futrzaną derką, zataczali wokół Central Parku tę samą starą rundkę, jak wszyscy kochankowie, z tą oczywiście różnicą, że oni nie byli kochankami. Ale trzymał ją za rękę, a Jessie-Ann nie była pewna, czy jest to przyjacielski gest, czy też Harrison traktuje go jako przywilej należący się szefowi — jeżeli, rzeczywiście, zamierzał ją wybrać na Royle Girl. Jednak to nie był stosowny moment, by o to pytać. Tego samego wieczoru poszli razem do teatru, a następnie na kolację do uroczej, dyskretnie oświetlonej, szykownej francuskiej restauracji, gdzie tym razem pytania zadawała Jessie-Ann. Podobnie jak ona, Harrison nie był przyzwyczajony do mówienia o sobie, powiedział, że jest wnukiem założyciela firmy Royle. Że mają obecnie ogólnokrajową sieć trzydziestu domów towarowych, a także katalog wysyłkowy, który przysparza większych dochodów niż wszystkie sklepy razem wzięte. — Przypominam sobie, że mama zamawiała zasłony kuchenne z pańskiego katalogu — powiedziała z uśmiechem — nazywały się „kawiarnianymi" zasłonami. Były w czerwono-białą kratę i wisiały na specjalnych mosiężnych kółkach. Zakrywały połowę okna, a na górze ozdobione były falbanką. Moja mama wspaniale gotuje — dodała. — Jeszcze teraz pamiętam, gdy wracając ze szkoły, czułam cudowne zapachy domowego ciasta i chleba, a także czegoś pysznego, pichcącego się w piekarniku na kolację. No i pańskie zasłony! Dostrzegła lekko posmutniałe spojrzenie ciemnobrązowych oczu

Harrisona. — W naszej kuchni nigdy tak nie było — powiedział. — Była za wielka, wyłożona kaflami i biała, i zawsze czysta. Był francuski kucharz, który przygotowywał wspaniałe kolacje dla gości moich rodziców, ale nie miał czasu, by zawracać sobie głowę pieczeniem ciast dla małych chłopców. Jessie-Ann starała się wyobrazić sobie opanowanego, potężnego pana Royle'a jako małego chłopca, szybko jednak skapitulowała. — To nie miało wielkiego znaczenia — przyznał. — Przeważnie przebywałem poza domem, w szkole. A letnie wakacje spędzaliśmy na Cape Cod, a później za granicą. Kształcił się w college'u i na uniwersytecie w Princeton, a następnie ukończył prestiżową szkołę biznesu w Harvardzie. Powiedział jej, że jest Żydem, że był żonaty, lecz jego żona zmarła w młodym wieku, i że ma syna będącego nieomal rówieśnikiem Jessie-Ann (w rzeczywistości Aiarcus miał dopiero osiemnaście lat). Miewał sporadyczne związki z kobietami, nie na tyle jednak poważne, by któraś z nich mogła mu zastąpić Michelle, jego miłość z czasów dzieciństwa i matkę jego syna. Obecnie mieszka przy Park Avenue, zajmuje ogromny apartament, który dzieli z matką i synem Marcusem, gdy ten spędza czas poza uczelnią. — No i to wszystko — zakończył. — Wszystko? — zdumiała się Jessie-Ann. — Wszystko, co mam do powiedzenia o sobie — o mojej przeszłości, o tym kim jestem... — Och, nie. Nie sądzę, aby opowiedział pan już wszystko o sobie, ale może sama będę musiała wydobyć z pana więcej szczegółów.

Popijając małymi łyczkami wybornego szampana, wyrzucała sobie nadmierne zainteresowanie jego osobą. Jest potwornie bogaty, jest Żydem i mieszka z matką! Czy ma u niego jakąkolwiek szansę? Powinna się skoncentrować na zdobyciu pracy, nie zaś wpatrywać się w jego błyszczące brązowe oczy, gładko ogolone policzki z delikatnym śladem zarostu, wyzywającą linię ust. — Panie Royle — powiedziała stanowczym tonem, choć wcześniej zwracała się już do niego po imieniu — sądzę, że powinniśmy porozmawiać poważnie o biznesie. W końcu przyszłam do agencji w związku z pracą Royle Girl. Sądzę, że mogę pana zapytać, czy jest jakaś szansa otrzymania tej pracy. Widzi pan, to dla mnie ważne. Bardzo ważne. — Jessie-Ann — odparł łagodnie, ujmując jej dłoń — czy mogłaby pani rozważyć możliwość poślubienia mnie? Z wrażenia rozlała szampana na spódnicę. Harrison pochylił się ku niej i uśmiechając się przyłożył serwetkę do jej uda. — Nie ma oczywiście pośpiechu — zapewnił ją. — Mamy czas. Wiele czasu. Będzie pani mogła przemyśleć moją propozycję i spróbować lepiej mnie poznać. Ściskał mocno jej ręce, a ona poczuła jak pod spojrzeniem jego ciemnych oczu rumieniec oblewa jej policzki. — A jeśli chodzi o pracę Royle Girl, może ją pani mieć w każdej chwili, Jessie-Ann, nawet jeśli powie pani „nie" i nie zechce zostać panią Royle. — A jeśli powiem „tak"? — zapytała oszołomiona. — Wtedy koniec z pracą modelki, koniec z Royle Girl... będzie pani moją żoną. Odtąd, przez kolejne dwa tygodnie, spotykali się co wieczór. Wszystko, każdy jego dotyk, jego milcząca obecność obok niej w

prowadzonym przez szofera samochodzie, ukradkowe spojrzenie rzucone w jej kierunku w przyćmionym świetle teatru, przyprawiało ją o drżenie. A jego lekki pocałunek na dobranoc pod drzwiami jej domu — pocałunek, za którym kryła się z trudem opanowywana namiętność — sprawiał, iż brakowało jej tchu, i kompletnie oniemiała, zastanawiała się, co by było gdyby ją naprawdę pocałował, gdyby posunął się dalej... gdyby się z nią kochał. Harrison Royle nie należał do mężczyzn, którzy kierują się impulsem, ale kiedy Jessie-Ann przekroczyła próg sali konferencyjnej, rozjaśniając ją swymi blond włosami niczym zabłąkany promień słońca, poczuł się zbity z tropu, wytrącony ze swej codziennej rutyny. Jej żywiołowa młodzieńczość poruszyła jego serce i to było zaraźliwe. Patrzenie na nią, przebywanie z nią, słuchanie jej opowiadań czyniły go na powrót młodym, w sposób nie znany mu od śmierci Michelle. Przez ostatnie dziesięć lat żył i oddychał pracą. Jessie-Ann była samym życiem — i stała mocno na ziemi, była praktyczna i zaradna. Powiedział jej, iż pomimo całej świetności i blasku jest nadal tak świeża i bezpośrednia, jak gdyby nigdy nie opuszczała Montany — i że za to ją kocha. Harrison opowiedział jej wszystko o swoim życiu, o biznesie, o domach przy Park Avenue, na Cape Cod, a także na Bahamach. Opowiadał jej o swojej matce i synu — lecz nigdy nie wspomniał zmarłej żony, Michelle. Powiedział, że pragnie jej, że ją kocha, że będzie się nią opiekował, i że nigdy nie będzie musiała pracować. No i oczywiście, że będą mieli dzieci. Codziennie rano telefonowano do Jessie-Ann z agencji, pozostawiając wiadomości, na które nigdy nie odpowiedziała; pierwszy raz w życiu

zdarzyło się jej zapomnieć o całym świecie, a zwłaszcza o pracy. Pod koniec trzeciego tygodnia, kiedy powinna była znajdować się w Paryżu i prezentować kolekcję, polecieli z Harrisonem jego prywatnym odrzutowcem na Florydę; zatrzymali się tylko na krótko w małym miasteczku, w którym z wyjątkiem sympatycznego mężczyzny i jego rozpromienionej sekretarki, występujących w charakterze świadków, nikt ich nie znał i nie zwracał na nich uwagi, i gdzie w budynku sądu otrzymali ślub z rąk miejscowego sędziego pokoju. Następnie udali się na miesiąc miodowy na Eleutherę, jedną z wysp bahamskich. Duża, biała hacjenda położona nad samym morzem stanowiła idealne miejsce dla dwojga zakochanych — długi, niski, biały dom z plażą o cudownie miękkim piasku, z bezkresnym widokiem na błękitną zieleń morskiej wody pod bezchmurnym, przejrzystym niebem. Ogrody tonęły w mieniących się barwą klejnotów kwiatach — oleandrów, hibiskusów, bugenwilli i słodko pachnących jaśminów, ocienionych strzelistymi palmami. Rivą — szybką motorówką — przepływali zatokę, by w klubie Windmere Island zjeść lunch, delektując się świeżo złowionymi langustami i orzeźwiającym białym winem. Kiedy indziej znowu ślizgali się na nartach wodnych lub penetrowali maleńkie, przez nikogo nie zamieszkane zatoczki. Oprócz tego była jeszcze 15-metrowa łódź motorowa, przysposobiona do połowu ryb na pełnym morzu, na której Harrison z powagą spędzał wiele godzin popijając whisky i czekając aż jakaś duża sztuka złapie przynętę. W kraciastej koszuli Harrisona i czapce z daszkiem chroniącym przed słońcem Jessie-Ann nauczyła się zarzucać kołowrotek i walczyć o upolowaną zdobycz — i nawet jeśli to był tylko mały tuńczyk, była

dumna z sukcesu. No i był jeszcze 12-metrowy jacht, na którym Harrison demonstrował podstawy żeglarstwa, odsuwając ją w pośpiechu na bok, przerażony, iż targany wiatrem bom mógłby ją skaleczyć, ostrzegając ją o konieczności zachowania ostrożności. W garażu stały trzy idealnie wypolerowane samochody: biały aston martin z siedzeniami z miękkiej, niebieskiej skóry, jasno-szkarłatne porche 928 S oraz długi, srebrzysty mercedes combi. Przed domem stał lśniący, żółty helikopter, a na lotnisku w Governor's Harbor oczekiwał na rozkazy Harrisona prywatny, ośmioosobowy odrzutowiec. „Zabawki bogatych mężczyzn", jak jej wyjaśnił z chłopięcym uśmieszkiem. Wieczory na Eleutherze były ciepłe i łagodne. Spędzali je siedząc na werandzie, przy podmuchu zawieszonych u sufitu wentylatorów rozwiewających jej włosy, sącząc chłodne drinki przy rubinowym świetle zachodzącego słońca. Służący w białej marynarce podawał im kolację, a potem, przy świetle księżyca, boso, spacerowali wzdłuż srebrzystej plaży, rzucając płaskimi kamykami po spokojnej, pociemniałej wodzie oceanu, zatrzymując się co parę metrów na pocałunki. Później, w wielkim, wymoszczonym poduszkami łożu, rozebrani do naga, spalali się w namiętności. Jessie-Ann uznała, że Harrison jest najdoskonalszym kochankiem, czułym i namiętnym, że wspaniale panuje nad swoim silnym, jędrnym ciałem, aż do tego najbardziej wyczekiwanego przez nią ekstatycznego momentu, kiedy przez kilka niedościgłych chwil stanowili naprawdę jedność. A gdy chłodny świt wkradał się przez otwarte okna, zasypiali, spleceni w objęciach. Harrison chciał wiedzieć o niej wszystko, a ona opowiadała mu o

swojej młodości i o szkole, o swoich przyjaźniach — nigdy nie napomknęła jednak o ohydnych, wstrętnych, pełnych nienawiści listach, które otrzymywała przez te wszystkie lataj była tak bardzo szczęśliwa, że po prostu zapomniała o nich. Opowiedziała mu natomiast o swoich kochankach. W swej naiwności nie ukrywała niczego przed nim, zwierzając mu się zarówno ze swego młodzieńczego zadurzenia w McLarenie, jak i ze znacznie poważniejszych związków, które bądź to zakończyły się przyjaźnią, bądź to przepłakanymi nocami. Kiedy po tych wyznaniach ujrzała pociemniałą z gniewu twarz Harrisona, jego reakcja ją zaskoczyła. — Ale przecież nie znałam ciebie wtedy — zawołała zakłopotana, gdy on, szybkimi, dużymi krokami oddalał się w kierunku plaży. Nie spodziewała się, że będzie zazdrosny. W końcu to on poprosił, żeby opowiedziała mu o sobie. Patrzyła z niepokojem, jak z utkwionym przed siebie wzrokiem, obojętny na otaczające go piękno przyrody, krąży niespokojnie wzdłuż plaży. Gdy zawrócił wreszcie w kierunku domu, Jessie-Ann wybiegła mu na spotkanie. Była przerażona, że już jej nie kocha. Popatrzył na nią uważnie i przytulił do siebie. — Kocham cię, Jessie-Ann, i nic poza tym się nie liczy. Po prostu cię kocham — wyrzucił z siebie jednym tchem. — I ja cię kocham — zawołała czując niewypowiedzianą ulgę. — I dlatego poślubiłam ciebie, a nie kogoś innego. Harrison wziął ją na ręce, zaniósł do sypialni i położył delikatnie na ich wielkim łożu. Kiedy ją pieścił, utrzymując na wodzy pożądanie, jego szczupłe, opalone ciało drżało z namiętności, chcąc przede wszystkim zadowolić jej pragnienie. Jej małe koralowe sutki zesztywniały pod jego

dotknięciem, jego wargi przesuwały się w dół po gładkiej pochyłości jej brzucha i długich, miękkich udach, i jeszcze niżej po koniuszki delikatnych gładkich stóp, aż krzykiem zaczęła go przywoływać do siebie, domagać się dotyku i pieszczot tego gorącego, wilgotnego miejsca. Wyginając w łuk plecy wyszła mu naprzeciw. Harrison zanurzył się głęboko wykrzykując swą namiętność, gdy jego miłość rozlewała się w niej. — Jesteś moja, Jessie-Ann — wyszeptał gdy leżeli spleceni ze sobą — teraz należysz do mnie. Martwiło ją, iż tak niewiele opowiedział jej o swej pierwszej żonie; tak jakby osobę Michelle okrywała jakaś mroczna tajemnica. W końcu, nie mogąc się powstrzymać, zapytała: — Czy zechciałbyś opowiedzieć mi o Michelle? Harrison z nikim nie rozmawiał o tym co się wydarzyło, nawet z własnym synem, przechowując te nazbyt bolesne wspomnienia w raz na zawsze zamkniętej przegródce świadomości. Na początku myśl o Michelle nie odstępowała go na krok, towarzyszyła mu zawsze i wszędzie, i nawet w miarę upływu lat pozostawała kobietą, która stanowiła jego punkt odniesienia, do której przyrównywał wszystkie inne poznane kobiety. Ale to było osiemnaście lat temu. Teraz nagle możliwość mówienia o niej sprawiła mu ogromną ulgę. Jessie-Ann słuchała jak zaczarowana. Harrison znał Michelle od dziecka. Ich rodziny mieszkały w sąsiedztwie i przyjaźniły się. Uwielbiał ją od chwili, gdy po raz pierwszy ujrzał ją jako noworodka w ramionach matki, gdy miał cztery lata i chodził już do szkoły. Michelle wyrosła, uśmiechała się słodko i była nieśmiałym dzieckiem, a Harrison w

naturalny sposób uznał, że na nim spoczywa obowiązek dbania o nią. To on przychodził jej w sukurs w dziecięcych bójkach, on pomagał jej w odrabianiu lekcji; bywali u siebie na urodzinowych przyjęciach, i często wspólnie z rodzicami spędzali razem wakacje. Kiedy opuszczał dom — najpierw była to szkoła, następnie college — szalał z tęsknoty za nią, i przez cały czas pisali do siebie listy. Gdy mając dziewiętnaście lat przyjechał z Princeton na wakacje do domu, okazało się, że Michelle ma chłopaka. Harrison był chory z zazdrości. Facet miał na oko siedemnaście lat i był prawdziwym atletą. Grał w mistrzowskiej drużynie baseballu, biegał przez plotki i zdobył złoty medal w pływaniu — cokolwiek robił, był w tym naprawdę dobry. Przewaga Harrisona polegała tylko na tym, że był o dwa lata starszy i że uczył się już w Princeton. Postanowił odzyskać Michelle; zaprosił ją na mecz footballu do college'u, a także na bożonarodzeniowe przyjęcie do Princeton, gdzie w swojej paczce ze słodyczami znalazł maleńki złoty pierścionek, z niedużym sztucznym szmaragdem i dwoma malutkimi, błyszczącymi „diamentami" po bokach. Gdy nakładał pierścionek na palec Michelle, jej równie ciemne jak jego oczy spoglądały na niego poważnie i uroczyście. — Zachowam go na zawsze — obiecała. Harrison zamówił u Tiffany'ego kopię pierścionka i czekał cierpliwie aż Michelle skończy siedemnaście lat, kiedy to oświadczył się i ofiarował pierścionek prawdziwy. — Teraz mogę nosić oba, każdy na innej ręce — zaśmiała się Michelle. Ich rodzice byli zachwyceni, niczego lepszego nie pragnęli dla swoich

dzieci. Ślub odbył się w dniu osiemnastych urodzin Michelle. Harrison miał dwadzieścia dwa lata, ukończył właśnie Princeton i zamierzał podjąć studia w szkole biznesu w Harvardzie. Wynajęli nieduże mieszkanie z oknami wychodzącymi na Charles River i byli nieprzytomnie szczęśliwi. Ona stanowiła wszystko czego naprawdę zawsze pragnął — była przyjacielem, kochanką, towarzyszką... a wkrótce miała zostać matką ich syna. W ciąży Michelle była niemal nieziemsko piękna. Jej szczupłe ciało z dumą dźwigało drogocenny i wcale niemały ciężar. Jej bladą cerę rozświetlił różowy rumieniec, a w oczach pojawił się blask zadowolenia. Ich syn, Marcus, ważył dobre cztery i pół kilo. Zdawało się, że Michelle oddała mu całą swoją siłę. Była szczęśliwa ze swoim dzieckiem, ale czuła się zmęczona, apatyczna. Przeprowadzili się poza miasto, do domu, wokół którego było dla dziecka dużo trawników do zabawy i drzew chroniących je przed promieniami słońca. Ponieważ Michelle narzekała na zmęczenie, do opieki nad dzieckiem zatrudniono pielęgniarkę. — Uważam, że jestem po prostu leniwa — protestowała Michelle, gdy Harrison nalegał, aby zbadała się u lekarza. Ale to nie było lenistwo. To była białaczka. Michelle żyła jeszcze niecały rok. Została pochowana z dwoma pierścionkami, jednym z zabawy bożonarodzeniowej, drugim od Tiffany'ego. Na początku Harrison winił siebie za wszystko co się stało. Powinien się był o nią bardziej troszczyć, nie dopuścić by zaszła w ciążę, była zbyt młoda, zbyt delikatna... Później winił Marcusa, uważał, że dziecko wyczerpało ją, wyssało z niej siły, tak jak ssało jej mleko. W końcu jednak zdał sobie sprawę, iż żaden z nich nie zawinił, i że nic nie było w stanie jej