a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony854 643
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań669 213

Elizabeth Adler - Morelle

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Elizabeth Adler - Morelle.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 659 stron)

Adler Elizabeth Morelle Morelle - piękna, kapryśna i uparta dziedziczka fortuny francuskiego rodu de Courmontów, właścicieli imperium samochodowego, i Noel Madox - męski, przystojny wychowanek amerykańskiego sierocińca, który dzięki niezwykłej sile charakteru zdobywa szczyty powodzenia: pozycję w świecie biznesu, majątek i... Morelle. Los zetknie tych dwoje jeszcze jako dzieci, ale nie pozwoli im o sobie zapomnieć...

KSIĘGA PIERWSZA 1. Iowa, USA, 1932 Noc była z tych zupełnie ciemnych, bez śladu księżyca; na niebie nie świeciła ani jedna gwiazda. Po równinach hulał zimny wiatr, nucąc bezkresnym łanom zboża smutną, niespokojną kołysankę. Dziewczyna była młodziutka. Tania, letnia sukienka w krzykliwe wzory przylegała szczelnie do chudego ciała, odsłaniając cal po calu blade uda, gdy dziewczyna, z zawiniątkiem w rękach, wychodziła z trudem z samochodu. Na drodze wpatrywała się niepewnie w żwirowany podjazd. Mogła dostrzec jedynie zarys dużego budynku oświetlonego drgającym płomieniem pojedynczej lampki. — No, dalej, pośpiesz się — dobiegł ją z samochodu ponaglający męski głos. — Kończ z tym i pryskajmy. Szła ciemnym podjazdem, potykając się w szpilkach na żwirze, z przyśpieszonym oddechem przyciskała mocno do piersi małe zawiniątko; coraz to zatykało ją z bólu, gdy wykręcała sobie kostkę na zdradzieckim kamyku. Droga, mroczna od nieokreślonego lęku, zdawała się nie mieć końca. Ta droga otworzy przed nią przyszłość. Stopnie, sfatygowane od częstego szorowania przez niechętne ręce, zalśniły nagle w świetle lampy. Drżąc na całym ciele, położyła na nich swoje zawiniątko szczelnie otulone niebieskim kocem, który spinała agrafka. Podniosła wzrok i przeczytała napis z wykutych ze

stali liter: „Sierociniec Maddoxa. Zał. w 1885 r." Następnie przeniosła spojrzenie na nieruchomy, niebieski tobołek. Żadnych kartek — upominał mężczyzna — żadnych kartek, bo w przeciwnym razie cię znajdą. Na podjeździe wiatr dął zawzięcie, przejmując ją zimnem; rzuciła okiem na dzwonek z polerowanego mosiądzu. Może zadzwonić i uciec, zniknie, zanim otworzą drzwi. Ale co będzie, jeśli nie zdąży? W świetle lampy błysnęła bladość nóg dziewczyny i lekkie czerwone szpilki, kiedy się odwracała od drzwi; potykając się co chwila na żwirze, biegła podjazdem do czekającego w samochodzie kochanka. Była wolna. Nagły warkot silnika i odgłos obluzowanej rury wydechowej wyrwały dziecko ze snu. Szamocząc się w kokonie z koców, zaczęło płakać — najpierw był to ledwie słyszalny dźwięk, stopniowo jednak przybierał na sile, aż wreszcie przerodził się w ryk. W potężny krzyk gniewu. Dwie kobiety we flanelowych szlafrokach i wałkach na głowach odsunęły potężne rygle i otworzyły drzwi. — Następne dziecko — odezwała się jedna z nich. — Trzecie w tym miesiącu; co z nimi wszystkimi zrobimy? — Ludzie nie powinni robić sobie dzieci, których potem nie chcą — utyskiwała druga, schylając się po wrzeszczące zawiniątko. — Ojej, ten to dopiero da się nam we znaki. Posłuchaj tylko, jak wrzeszczy.

— Zadzwonię po policję — powiedziała pierwsza z nich. — Nie mogła odejść daleko. — Wystarczająco daleko. Słyszałam samochód. Jesteśmy za blisko granicy okręgów, powinni byli o tym pomyśleć, kiedy budowali to miejsce. A tak, trafiają do nas nieślubne dzieciaki z czterech okręgów i nie ma szans na znalezienie matek. No dobra, co tu mamy, chłopiec czy dziewczynka? Kobieta odpięła koc i podniosła dziecko do góry, miało czerwoną buzię, nie przestawało wrzeszczeć. — Chłopiec — oznajmiła — ma zaledwie kilka dni. — Weźmy go lepiej na górę i dajmy butelkę. Może to go uspokoi, bo inaczej wszystkich postawi na nogi. Zawinęły dziecko w niebieski koc i ruszyły przed siebie zimnym, pogrążonym w ciemnościach korytarzem. — Jak go nazwiemy? — zapytała jedna z nich, gdy wchodziły po nie przykrytych niczym schodach. — Noel — odparła zdecydowanie jej towarzyszka. — Ale przecież mamy teraz kwiecień. To imię nadawane jest dzieciom, które rodzą się w czasie Bożego Narodzenia. W ciemnościach ostro zabrzmiał kobiecy śmiech. — Niech zatem nosi imię bożonarodzeniowe. Będą to przecież jego pierwsze święta w tym miejscu.

2. Floryda, Stany Zjednoczone, 1934 Pokój Amelii de Courmont zalało pierwsze światło tak charakterystycznego dla Florydy poranka, obiecującego kolejny słoneczny dzień. Zamknąwszy cicho za sobą drzwi, Gerard przystanął i wchłaniał mieszaninę zapachów unoszących się w powietrzu. Niedbale otwarte ulubione perfumy Amelii w dużym kryształowym flakonie, które kupił jej podczas ostatniego pobytu w Paryżu, słomkowożółty wazon przekwitających kwiatów — ich lekkie jak piórka płatki wirowały niczym konfetti nad jedwabiście miękkim perskim dywanem — i wreszcie zapachy z ogrodu, niesione rannymi podmuchami wiatru przez otwarte okna. Wykwintne łóżeczko dziecięce, ozdobione białą koronką, stało obok łóżka Amelii Gerard podszedł cicho, żeby nie obudzić żony i dziecka, i utkwił uważne spojrzenie w małym, różowym zawiniątku — swojej córeczce. Śliczne powieki z niezwykle długą zasłoną jasnych na końcu rzęs poruszyły się niespokojnie, jak gdyby mała wiedziała, że ją obserwuje; wreszcie ich spojrzenia się spotkały. Córeczka Gerarda miała wielkie, ciemnoniebieskie oczy bez wątpienia oczy jej dziadka, ale w przeciwieństwie do oczu Monsieur" jej wyrażały niewinność. Włosy, ani zdecydowanie ciemne, ani jasne, miały lśniący miedziany odcień, coś pomiędzy brązem a złotem. Co niezwykłe, zamiast typowej cery niemowlęcia, owej pełnej wybroczyn różowości i bieli, skóra małej odznaczała się jasnozłotym odcieniem, takim jaki daje delikatne słońce w lecie.

Jej policzki, szczupłe rączki, pełne fałdek nadgarstki i wreszcie delikatne zgrubienia kręgosłupa pokrywał złocisty puszek, tak subtelny w dotyku, że nie mógłby się z nim równać nawet najbardziej jedwabisty aksamit. Zupełnie jak meszek na świeżej moreli, pomyślał, uśmiechając się do siebie. Amelia, pogrążona w półśnie na poduszkach, patrzyła, jak Gerard wodzi delikatnie palcem po miękkim policzku dziecka. Po czternastu latach bardzo udanego małżeństwa porzuciła już prawie nadzieję, że da mu dziecko, kiedy zaś okazało się, że jest w ciąży, chciała wierzyć, że to będzie chłopiec. Gerard miałby syna, który mógłby odziedziczyć imperium przemysłowe swego dziadka. Dla Gerarda płeć dziecka nie miała najmniejszego znaczenia; to o Amelię martwił się przede wszystkim. Dla kobiety poród w wieku czterdziestu lat to nie to samo co wtedy, kiedy ma lat dziewiętnaście, a tyle właśnie miała Amelia, zostając matką podczas swojego pierwszego małżeństwa z Roberto do Santos. Urodzenie bliźniaczek, Lais i Eleonory, przyszło Amelii bez wysiłku. Tym razem jednak ciąża okazała się męcząca i pełna ryzyka, ale warto było, chociażby po to, by zobaczyć teraz twarz Gerarda, jak patrzy na ich małą córeczkę. — Wygląda na to, że obudziłem was obie — rzekł ze smutkiem, siadając na łóżku obok żony. — I tak prawie nie spałam — rzekła, ujmując jego dłoń — wracałam myślami do czasów, kiedy przyszły na świat Lais i Eleonora. Mam nadzieję, Gerardzie, że ucieszy ich wiadomość o przyrodniej siostrze.

— Będą tak samo wzruszone jak ja — zapewnił z przekonaniem. — Jakże mogłyby się jej oprzeć? — Podniósł niemowlę i ułożył w ramionach matki. — Spójrz tylko na swoją córkę, Amelio. To skończona piękność. Prawdziwa dorodna morela. Amelia zaśmiała się radośnie, tuląc dziecko do piersi. — Masz rację. Nazwiemy ją Maria Izabela Leonia de Courmont, ale od tej chwili, Gerardzie, będziemy na nią mówili po prostu Morelle. Paryż, 1934 W rezydencji de Courmontów na Ile St Louis kamerdyner czekał cierpliwie ze srebrną tacą w ręku. — Telegram do panienki, z Ameryki. Lais pochwyciła cienką kopertę, rozdzierając ją niecierpliwie. Na pewno chodzi o dziecko. O Boże, modliła się w duchu, przejęta nagłym lękiem, spraw, by z maman wszystko było w porządku, w wieku czterdziestu lat nie powinno się już rodzić dzieci. Do licha! Dziewczynka. Do szczęścia brakowało jej tylko następnej siostry! Morelle! Co za imię! Pozostaje jedynie żywić nadzieję, że wygląd tego stworzonka będzie odpowiadał imieniu. Lais wpatrywała się w telegram z niepokojem, nie mogła się pozbyć obawy, że przyjście na świat przyrodniej siostry wzburzy gładką powierzchnię jej wód terytorialnych, a może nawet wywoła falę sztormową. — To dziewczynka, Bennet — zawołała, ruszając w stronę drzwi.

Zdąży jeszcze przed zamknięciem do Cartiera. Kupi małej prezent z okazji chrztu, przepuści miesięczne kieszonkowe na coś niezwykle ekstrawaganckiego, co zrekompensuje brak radości z narodzin siostry i co, do licha, będzie zupełnie nieprzydatne, bo tak naprawdę to nie chce jej dać niczego. Nie chce dzielić z Morelle żadnej sfery swego życia. Cisnąwszy kosztownie opakowany prezent na tylne siedzenie dużego, ciemnoniebieskiego kabrioletu de courmonta, Lais włączyła się w paryski ruch uliczny. Podczas jazdy sprawdzała w lusterku swe odbicie. Pełna wątpliwości coraz to dotykała miedzianozłotych włosów. Może krótkie obcięcie było błędem? Ale taka fryzura jest modna, a jeśli odbiegasz wyglądem od ostatniego krzyku mody, jeśli nie nosisz najmodniejszych ciuchów i nie widują cię w najelegantszych miejscach, to po prostu nie istniejesz! Teoretycznie była w Paryżu, by studiować na Sorbonie, lecz w rzeczywistości z rzadka uczęszczała na wykłady. Z lusterka spoglądały na nią niebieskie oczy o zniewalającej niewinności; zniecierpliwiona odwróciła wzrok. Być może jest trochę samolubna, ale przecież chce się tylko dobrze bawić. A prawda jest taka, że nie znosi nudy. Lais zaparkowała samochód na rogu Boulevard St Germain i rue Bonaparte, naprzeciwko kawiarni „Deux Magots", zablokowując wyjazd innemu samochodowi, i wolnym krokiem ruszyła w stronę młodego mężczyzny, który czekał na nią przy stoliku na tarasie.

Czekał na nią już od ponad godziny — całą wieczność! Puste filiżanki po kawie i małe kieliszki znaczyły upływ czasu. — Jesteś nareszcie! — zawołał z ulgą. — Myślałem, że nie przyjdziesz. Jakim cudem, zastanawiała się ze zmarszczonym czołem, mógł mi się wydać taki atrakcyjny wczorajszej nocy? Jeśli już o to chodzi, ciekawe, dlaczego wszyscy mężczyźni, z którymi się spotykała, wyglądają bardziej interesująco w nocy niż w zimnym świetle dnia? Młody mężczyzna uśmiechnął się nerwowo, gdy kelner stawiał przed nią kieliszek Pernod. — Napij się, Lais — zachęcał, kładąc rękę na jej dłoni. — Muszę iść. — Podniosła się natychmiast. — I tak już się spóźniłam na spotkanie. Usiłując przecisnąć się za nią, przewrócił szklankę! — Lais, Lais... zaczekaj... Stopa Lais, obuta w biały pantofel, zdecydowanie nacisnęła na gaz. Dziewczyna odrzuciła głowę do tyłu, z ulgą przyjmując ucieczkę, i wdychała głęboko charakterystyczne dla Paryża zapachy: kwitnących kasztanów, spalin, świeżego pieczywa, aromatycznej kawy i wspaniale pachnących kobiet. Zapadał zmierzch, sklepy i kawiarnie pobłyskiwały światłami, tworząc wzdłuż Sekwany coś na kształt kosztownego naszyjnika. Namiętność, jaką młody mężczyzna wzbudził w niej wczorajszej nocy, zniknęła bez śladu, gdy Lais zobaczyła, z jaką niecierpliwością na nią czeka i jak gorliwie chce się jej przypodobać. Tak naprawdę

pociągała ją anonimowość hotelowego pokoju, potajemna popołudniowa schadzka w jakimś przypadkowym mieszkaniu bądź wnętrze buchającej żarem przystani wioślarskiej latem, przy zamkniętych okiennicach... czasami zastanawiała się, czy sama intryga nie jest bardziej podniecająca niż seks. Niekiedy tak właśnie bywało. Jest jeszcze ten rosyjski emigrant, Mikołaj, którego poznała parę dni temu. Wydaje się inny, intrygujący. Jego udręczone, ciemne oczy zdawały się ją oceniać z taką intensywnością, że aż drżała na całym ciele. Mikołaj był starszy od tłumu jej wielbicieli i może trochę niebezpieczny. Czekała, aż do niej podejdzie, ale nie zrobił tego; przyciągana jego spojrzeniem, krążyła po zatłoczonym pokoju, nie zwracając uwagi na resztę towarzystwa. Kiedy wreszcie zbliżyła się do niego, odszedł z lekceważącym uśmiechem, jaki rzuca się naprzykrzającemu się dziecku, podając ramię szałowej kobiecie w kreacji z atramentowoniebieskiego aksamitu, obwieszonej wielkimi brylantami. Lais wiedziała, że Mikołaj został zaproszony na dziś wieczór do Villiersów. Tam właśnie jechała. Nagle roześmiała się w głos. Znowu jest wolna, ma zaledwie dwadzieścia lat. Życie to wspaniała gra — która toczy się według jej reguł.

3. St Jean Cap Ferrat, Francja, 1934 Eleonora de Courmont szła śpiesznie przez hotelowy hol z różowego marmuru do restauracji, gdzie, jak jej doniesiono, były kłopoty z wolnymi miejscami. Bardzo ważni goście musieli czekać, co bynajmniej nie budziło ich zachwytu. Był to zaledwie jeden z wielu problemów, którym musiała stawić czoło tego dnia i któremu tylko ona mogła zaradzić. Jako dyrektorka „Hostellerie la Rose du Cap" odpowiadała za wszystkie niepowodzenia, co prawda na jej konto szły też wszelkie sukcesy, lecz to właśnie składa się na codzienne życie hotelarza. Swój pierwszy egzamin Eleonora zdała na piątkę; zaczynała w „Palacio d'Aureville" na Florydzie — hotelu należącym do rodziny mamy. Już jako dziecko zakradała się do wielkich kuchni hotelowych i z szeroko otwartymi oczyma podziwiała krzątaninę w czasie lunchu, przypominającą balet, w którego choreografii liczyły się ułamki sekund. Szef kuchni wykrzykiwał polecenia podlegającym mu kucharzom, którzy zajmowali się przyrządzaniem mięs, warzyw lub robieniem delikatnych sosów; w tym czasie cukiernicy przygotowywali wyszukane smakołyki, a kelnerzy wbiegali lub wybiegali przez podwójne, wahadłowe drzwi, przynosząc głównemu szefowi na krótką kontrolę każde danie przed podaniem do stolika. Eleonora kręciła się im pod nogami i często ściągała na siebie wybuchy gniewu, gdy zaglądała do garnków czy też wykradała małe ciasteczka. Brała udział w przeglądach ogromnych stert prześcieradeł i

puszystych ręczników, które zamieszkiwały przepastne komody, uwielbiała ich rześki zapach świeżości. Pomagała pokojówkom ścielić łóżka i kręciła się w recepcji, zgłębiając tajemnice małej centrali telefonicznej. Ucinała sobie pogawędki z dozorcą i szwajcarami i posyłała nieśmiałe uśmiechy tym, na których cała ta działalność się koncentrowała — gościom. Nic więc dziwnego, że jej następnym krokiem była szkoła hotelarska w Lozannie. Wreszcie, ku zaskoczeniu Eleonory, sześć miesięcy temu Amelia powierzyła jej prowadzenie nowego hotelu w bardzo malowniczym miejscu — na przylądku Cap Ferrat porośniętym zielonymi lasami, wciskającym się w lazur Morza Śródziemnego, od którego zresztą pochodzi nazwa wybrzeża: Cóte d'Azur. Eleonora wciąż jeszcze miała żywo w pamięci przerażenie, z jakim zareagowała na słowa uśmiechniętej Amelii, pewnej, że sprawi córce radość. Jakże sprosta temu zadaniu? Jak zdoła sobie poradzić? Przecież większość gości będzie od niej starsza. — Nonsens — odparła Amelia, gdy Eleonora dowodziła, że jej niedoświadczenie okaże się katastrofalne dla nowego hotelu. — Byłam niewiele starsza od ciebie, gdy przejmowałam „Palacio" w Miami. Twój wuj Edward po prostu wręczył mi klucze i powiedział: „To wszystko należy do ciebie. Nikt inny poza tobą tego nie zrobi. Inaczej, »Palacio« zostanie zamknięte jeszcze przed otwarciem." Pracowałam wtedy po osiemnaście godzin na dobę — a miałam na głowie ciebie i twoją siostrę. Musisz wypłynąć na szerokie wody, Eleonoro, to jedyne wyjście.

Eleonora jednak czuła się bardziej uczennicą, którą przecież jeszcze tak niedawno była, niż dyrektorką najnowszego i najbardziej ekskluzywnego hotelu na Riwierze. I to straszne jąkanie... Co prawda już nie takie jak kiedyś, ale w chwilach zdenerwowania znów się pojawiało ku jej zażenowaniu. — To twoja szansa, Eleonoro — przekonywała Amelia, próbując przelać trochę swej pewności siebie na nieśmiałą córkę. — Wykorzystaj ją i odnieś zwycięstwo. Eleonora miała wrażenie, że należy do osób, które zawsze muszą się starać bardziej niż inni, i że nieustannie pozostaje w cieniu swej towarzyskiej, otwartej siostry, Lais. Przewyższała jednak siostrę wiedzą — to jej świadectwa szkolne napawały dumą maman i Gerarda. Choć z drugiej strony gwiazdą rozgrywek sportowych była właśnie Lais, to jej w czasie zawodów przypadały małe srebrne puchary za biegi przez płotki, skoki wzwyż czy klasyczne skoki do wody. Lais na pewno nie wzięłaby udziału w czymś długim i monotonnym, jak bieg przełajowy czy maraton. Już w dzieciństwie Lais odkryła, iż w razie potrzeby może z powodzeniem wykorzystywać fakt, że ma identyczną siostrę bliźniaczkę — maman i Gerard szybko to jednak ukrócili. A przecież ich wygląd nie był identyczny. Lais miała błękitne oczy ojca, który osierocił je, gdy miały dwa latka, a Eleonora — niezwykłe, brązowożółte oczy babki, Leonii. „Oczy kocie", wyśmiewała się Lais, kiedy były małe, ale Eleonora podejrzewała, że tego właśnie siostra najbardziej jej zazdrości.

Przystając na chwilę przed dużym lustrem florenckim w złoconych ramach, przygładziła zwichrzony kosmyk pięknych jasnych włosów i zacisnęła mocniej opasującą je aksamitną wstążkę. Ciemnoniebieski, jedwabny kostium przydawał jej wyglądu osoby chłodnej i surowej; jedyną nieśmiałą oznaką próżności były kolczyki z żółtymi brylancikami w kształcie łez, które podkreślały urodę jej oczu koloru złota. Zegarek od Cartiera podarował jej w prezencie Gerard — w dniu, gdy objęła kierowanie hotelem — i od tego momentu nosiła go stale, niczym talizman. Jak na razie szczęście jej nie opuszczało. Nikt nie mógłby wziąć Eleonory za beztroską turystkę, wyglądała na młodą kobietę interesu, którą w istocie była — kobietę zmuszoną radzić sobie z wieloma problemami, co zresztą wywoływało głęboką, pionową zmarszczkę na jej czole. Jednym z nich była wciąż Lais. Do Eleonory dochodziły słuchy o wyczynach siostry w Paryżu, były to opowieści, których wolałaby oszczędzić Leonii, mamie i Gerardowi. Z głębokim westchnieniem Eleonora nałożyła na swój mały, prosty nosek okulary w złotej oprawce z nadzieją, że przydadzą jej nieco powagi, której mogłoby niedostawać dwudziestoletniej dziewczynie. Wzburzonych gości ułagodzi szampanem — najlepszym szampanem, rzecz jasna — i poleci, by na salę wciśnięto dodatkowy stolik i natychmiast ich obsłużono. Następnie złaja recepcjonistkę, odpowiedzialną za tę rezerwację, i zwróci jej uwagę, żeby w przyszłości bardziej uważała. „Hostellerie" nie może sobie pozwolić na psucie zabawy swym gościom, szczególnie jeśli dewizą hotelu jest

coś wręcz przeciwnego. Przejrzy szybko rezerwacje na następny tydzień pod kątem osobistości wymagających szczególnych względów i popędzi do Leonii i Jima na kolację. I, oczywiście, jak zwykle się spóźni! Jim Jamieson patrzył, jak Leonia idzie wijącą się wzdłuż przylądka, kredową ścieżką; w miarę jak się zbliżała, przyśpieszała kroku — zdążała do swej ukochanej willi niczym gołąb, który powraca do gniazda. Wysoka i szczupła, wyglądała z daleka jak młoda dziewczyna. Poruszała się długimi, równymi, kocimi krokami — taki właśnie krok kojarzył mu się z jej karierą na wielkich scenach świata. Nawet z bliska odnosiło się wrażenie, że czas nie chce naruszyć gładkiej powierzchni jej skóry; widać było tylko zmarszczki wokół oczu, gdy się śmiała, albo smutny wyraz twarzy w chwili zmartwienia. Czasami przyglądał się Leonii, jak szukała w lustrze śladów pewnych minionych wydarzeń, które jej zdaniem powinny odcisnąć na twarzy swoje piętno, i ze. zdziwieniem odkrywała, że bezgraniczne smutki i radości zostawiły jej twarz tak nie naruszoną. Leonia miała pięćdziesiąt sześć lat; od siedemnastu lat byli małżeństwem, a mimo to Jim oczyma wyobraźni wciąż widział w niej młodą hazardzistkę, która, z podwiniętymi do łokci rękawami, grała nocą w pokera. Pamiętał, jak zgarnęła ze śmiechem wygraną i wyszła, zostawiając bez grosza sześciu pełnych podziwu pasażerów, którzy zdołali przetrzymać sztormowe kołysania transatlantyku.

Leonia była jedyną kobietą, która podczas rejsu do Nowego Jorku opuszczała swoją kajutę — robiła to jednak tylko w nocy, przyłączając się do grających mężczyzn. Później wyznała, że powodował nią po prostu lęk — bała się, że w czasie gdy będzie spała, okręt pójdzie na dno. Wówczas jednak był pod ogromnym wrażeniem jej odwagi, jej świetnej gry w pokera i... olśniewającej urody. Owej pierwszej nocy, kiedy szła w jego stronę przez pogrążoną w półmroku salę, miał wrażenie, że widzi nieziemską piękność. Później przekonał się, że Leonia może się przeistaczać w dwie różne osoby: jego Leonię Bahri — pół Francuzkę, pół Egipcjankę — i „Leoni" — wielką gwiazdę sceny, która w niezwykłym, pięknym makijażu, ściśle przylegających złocistych sukniach od Fortuny'ego i z uległą czarną panterą na łańcuchu u stóp przemierzała sceny Paryża, Londynu i Nowego Jorku, hipnotyzując widownie pełnymi namiętności piosenkami. Dla niego miała tę samą tajemniczość i powab co dawniej. Mały brązowy kot otarł się o nogi Leonii i pomknął naprzód do furtki, gdzie czekał we władczej pozie na jej otwarcie. Leonii zawsze towarzyszył jakiś mały, brązowy kot. Starożytni Egipcjanie, powiedziała mu kiedyś z uśmiechem, wierzyli, że koty są nieśmiertelne. Mimo wysiłków Jima Leonia trwała w swej wierze w tajemne moce egipskiej bogini Sekhmet. Czyż bogini nie dowiodła swej mocy? „Monsieur" nie żyje. Wciąż trzymała w sypialni posążek Sekhmet; na wysokim marmurowym cokole oświetlony delikatnym światłem sprawiał

wrażenie, że rozprasza ciemności. Zgadzała się oczywiście z Jimem, gdy dowodził, że nie może wierzyć w to, iż jej życiem rządzi Sekhmet, odwracała jednak wtedy wzrok, a jej twarz przybierała nieobecny wyraz. Odrywając myśli od przeszłości, Jim wyszedł ścieżką na spotkanie Leonii. Mają dosyć rodzinnych problemów, by jeszcze troszczyć się o tych, co odeszli. Czy powiedzieć Leonii o jej wnuczce? Zaledwie przed godziną dzwoniła z Paryża serdeczna przyjaciółka Leonii, Karo Montalva, i doradzała przedsięwzięcie jakichś kroków, by nie dopuścić do ogromnego skandalu w rodzinie de Courmontów — takiego, jak ten sprzed czterdziestu lat, który wywołała Leonia. Ogród nie przestawał być dla Leonii źródłem przyjemności, wiązało się z nim tyle wspomnień. W zapadającym zmierzchu połyskiwał basen z fontannami, tuż obok znajdowała się ławka, umieszczona tak, by można było stąd oglądać nadmorskie zachody słońca. Rósł też w pobliżu kwitnący właśnie oleander, który posadziła dla uczczenia pamięci Bebe, swego pierwszego, najbardziej ukochanego kota. Łagodne schody prowadziły do uroczego zakątka na plaży, wciśniętego między zatokę koloru akwamaryny a plątaninę zieleni cypla, łączącej błękit nieba z kolorem nefrytu. Kiedy kupiła tę willę, był to zwykły kwadratowy budynek białego koloru, teraz zdążył się już rozrosnąć i rozprzestrzenić, wzbogacony o łuki, tarasy, wyłożone terakotą podłogi. Biała willa z zielonymi okiennicami dająca chłód. To był jej dom i schronienie. Miejsce to

kochała najbardziej na świecie. Właśnie tutaj zaczęła naprawdę żyć. Tutaj też zrozumiała wreszcie, kim jest. Stara madame Frenard krzątała się niemrawo w jadalni, ustawiała ulubione niebieskie talerze Leonii i duży, lśniący, niebieski dzbanek pełen polnych kwiatów. Madame Frenard pracowała u grand-mere, odkąd Eleonora sięgała pamięcią. — Bonsoir, madame — zawołała głośno, starając się pokonać postępującą głuchotę staruszki. — Bonsoir, mademoiselle Eleonoro. Co słychać u małej siostrzyczki panienki, Morelle? Eleonora zaśmiała się wesoło. Trzymiesięczna Morelle skupiała na sobie uwagę wszystkich mieszkańców willi. — Pokażę pani później kilka fotografii, madame Frenard — obiecała. Na długim tarasie, z którego rozpościerał się widok na zatokę, stało srebrne wiaderko do lodu, zdobione kropelkami zimnej wody, z butelką szampana. Eleonora pomachała ręką Leonii i Jimowi, wchodzącym właśnie po schodach na taras. Tworzyli ładną parę. Jim — wysoki, typowy Amerykanin i grand-mere, która nawet w zwykłej bluzce i spódnicy wyglądała czarująco, pełna francuskiej elegancji. Eleonora zastanawiała się, zdenerwowana, czy powtórzyć im pogłoski o Lais. Wymieniając z wnuczką pocałunek, Leonia przyjrzała jej się krytycznie.

— Doprawdy życzyłabym sobie, żebyś nosiła się mniej surowo — powiedziała. — Jesteś za młoda, żeby być tak... szczelnie zapięta pod samą szyję! Zaśmiały się obie z tego jakże trafnego opisu. Rzeczywiście odnosiło się wrażenie, że Eleonora skrywa swą młodość i kobiecość pod urzędową fasadą. — Być może nie będziesz miała tego za złe Eleonorze — odezwał się Jim, nalewając szampana — kiedy się dowiesz, co Karo miała do powiedzenia o twojej drugiej wnuczce. — O Lais? No, o co chodzi tym razem? — Obawiam się, że i do mnie dotarły też pewne pogłoski — wyznała Eleonora. — No dobrze — odparła z westchnieniem Leonia — powiedzcie mi więc najgorsze. — Najgorsze — rzekł Jim — jest dwadzieścia lat starsze od Lais i prowadzi się tak, że się go wyparła własna rodzina. Utrzymuje, że jest rosyjskim arystokratą, który jako jedyny z rodziny przeżył rewolucję. Utrzymuje także, że wraz z najbliższymi stracił pieniądze i posiadłości, które skonfiskowali bolszewicy. Od tego czasu zdążył być taksówkarzem, piosenkarzem w różnych nocnych klubach i, jak mówi Karo, stręczycielem. Obecnie żyje z twoją wnuczką, a także z twojej wnuczki, nie licząc oczywiście innych drobnych źródeł dochodu, o których Lais może wiedzieć lub nie. — Jak na przykład?... — zapytała Leonia z ciężkim westchnieniem.

— Dostarczanie narkotyków, kobiet... czegokolwiek, za co może dostać pieniądze... od tych, którzy tego właśnie potrzebują. Twarz Leonii wydawała się jakby zastygła z gniewu. — A co ty słyszałaś, Eleonoro? Eleonora wpatrywała się w płytki terakoty. — Czy muszę o tym mówić, grand-mare? — Musisz. — Odbywają się szalone przyjęcia. Często hałas jest taki, że sąsiedzi wzywają policję, wywołuje to spory skandal. — Wzrok dalej miała utkwiony w podłogę, widać było, że nie chce już o tym mówić. — Dość już było skandali w rodzinie de Courmontów — stwierdziła szorstko Leonia. — Jutro jadę do Paryża i zobaczę się z Lais. Jim spostrzegł, że drży jej nieco ręka, w której trzyma szampana; zastanawiał się, czy to z wściekłości na Lais, czy ze wstydu. Gdy Leonia wchodziła do domu „Monsieur", nie mogła uwolnić się od strachu; nigdy nie przestąpiła progu tego domostwa za życia Gillesa de Courmonta. Przez lata, kiedy byli razem, mieszkali na jego wielkim jachcie albo w swoim domu na Place St Georges czy też w małej willi Leonii w St Jean Cap Ferrat. Tutaj zaczęła bywać dopiero po ślubie swojej córki, Amelii, z synem „Monsieur", Gerardem. Przez cały czas czuła jednak jego obecność — ciemna, pełna surowej urody twarz Gillesa spoglądała na nią z rodzinnych portretów de Courmontów, a wyniosłe pokoje nadal strzegły jego tajemnic.

Służąca, która otworzyła drzwi, wprowadziła ją do salonu. Leonia rozejrzała się z przerażeniem po pokoju. Na stołach i lustrach wykwitł grubą warstwą kurz, a z kryształowych wazonów, wypełnionych do połowy zielonkawą wodą, zwisały dawno zwiędłe kwiaty. Każde wolne miejsce zaśmiecały kieliszki i talerze, na pięknych, starych dywanach widać było złowieszcze, ciemne plamy. Gdy podchodziła do okien, pod stopami zachrzęściły jej odłamki szkła; pochylona nad szczątkami pięknego niegdyś kieliszka do wina z cienkiego lalique'owego szkła posłała gniewne spojrzenie małej pokojówce o niechlujnym wyglądzie, która z obojętnym wyrazem twarzy czekała przy drzwiach. — A gdzie jest Bennet? — zapytała Leonia. Angielski kamerdyner służył u de Courmontów od kilkudziesięciu lat i pod jego okiem wszystko szło w domu jak w zegarku. Widocznie się starzeje, skoro pozwala, by to miejsce znajdowało się w takim stanie. — Benneta już nie ma, madame. — Głowa dziewczyny opadła znużona. Leonia zauważyła, że fartuszek służącej, podobnie jak dywan, cały jest w plamach. — Chcesz powiedzieć, że Bennet odszedł? — Dwa tygodnie temu. Powiedział, że nie wróci. Wszyscy odeszli z wyjątkiem mnie i Jeanne. My odchodzimy pod koniec tego tygodnia, to jest, kiedy wypłaci nam nasze pensje. Czy też powinnam powiedzieć, co bardziej prawdopodobne, jeżeli nam je wypłaci.

Leonia gniewnie zacisnęła szczęki. — Właśnie, gdzie jest moja wnuczka? Mała pokojówka unikała jej wzroku. — Myślę, że jeszcze śpi, madame. Pozłacane wskazówki ładnego porcelanowego zegara na marmurowym kominku pokazywały godzinę drugą. — Gdzie jest jej pokój? — Leonia zdecydowanie skierowała się w stronę drzwi. — Madame, proszę poczekać, proszę! — Dziewczyna stanęła w drzwiach, próbując zagrodzić drogę. — Ona śpi, madame. Myślę, że nie powinna pani... Ojej! — wydała z siebie jęk, gdy Leonia stanowczo zaczęła wchodzić po schodach. Leonii wystarczył pobieżny rzut oka na zaśmieconą bawialnię, by zorientować się w sytuacji. Częściowo zaciągnięte jedwabne zasłony zwisały smętnie z sufitu. Karafka do brandy, z jedną trzecią zawartości, stała na inkrustowanym stoliku z drewna atłasowego, na którym widniały okrągłe lepkie ślady po winie wylanym niedbale z kieliszków. W pokoju unosił się smród papierosów i brandy, marszcząc nos Leonia otworzyła na oścież okna, by wpuścić trochę świeżego powietrza. — Czy to ty, Jeanne? — dobiegł zaspany głos Lais z pogrążonej w mroku sypialni. — Przynieś kawę. Mnóstwo kawy. I dopilnuj, żeby tym razem była gorąca. — Lais, nałóż na siebie łaskawie jakieś ubranie i przyjdź tu natychmiast.

Z sypialni dobiegł stłumiony pisk. — Grand-mere! Wyjdź stąd. Wyjdź stąd, proszę. Leonia zdjęła z krzesła stertę cienkiej bielizny i usiadła. — Czekam, aż wyjdziesz, Lais. I pośpiesz się, proszę. — Babciu, błagam... Spotkamy się za pół godziny, w dowolnym miejscu, które wskażesz. — Czekam tutaj, Lais. — Co się dzieje? — Głos z wyraźnym obcym akcentem był głęboki i grzmiący. — Przynajmniej raz bądź cicho, ty głupia sikso. Lais uciszała męski głos. — Przestań szeptać do mnie, na miłość boską, jeśli darłaś się przez ostatnie dziesięć minut. Mówiłem już, że chcę spać... Twoja babka? Co ona tutaj robi? Niewątpliwie wtrąca się do nie swoich spraw. Pozwól, że ja się nią zajmę! W szepcie Lais słychać było błaganie. — Nie, nie, proszę, Mikołaju, proszę... Poczekaj tu. Porozmawiam z nią. Po prostu poczekaj chwilę. Gdy Mikołaj wkroczył buńczucznie do pokoju, otulając swoją nagość jedwabnym szlafrokiem we wzór turecki, Leonia stała wyprostowana, z wysoko podniesionym czołem — zawsze tak reagowała, gdy była nieco przestraszona. Mierzył dobrze ponad sześć stóp, miał potężne ramiona i świetnie rozwiniętą klatkę piersiową, spod krzaczastych brwi spoglądały groźnie na Leonię ciemne oczy. — Czemu to zawdzięczamy tę nagłą wizytę? — spytał, wciskając ręce w kieszenie szlafroka i górując nad nią niebezpiecznie.

— Jestem tu, żeby rozmówić się z moją wnuczką — odparła sztywno Leonia. — Niech pan będzie tak miły i jej to powie. — Chcemy, aby pani stąd wyszła. I to natychmiast! — Mikołaj wskazał palcem otwarte drzwi, za którymi kryła się mała pokojówka, słuchając w napięciu rozmowy. — A kim pan właściwie jest? — zapytała. Stawiając mu tak nieustępliwie czoło, wydawała się jeszcze bardziej wyprostowana. — Jestem książę Mikołaj Oblakoff, dawny oficer w armii carskiej i potomek jednego z najświetniejszych rodów Rosji. — Tu wyprostował się, prezentując cały swój imponujący wzrost. — W takim razie nie widzę potrzeby, żeby utrzymywała pana moja wnuczka! — Och, grand-mere — Lais podniosła się z trudem i stanęła przed Mikołajem. Jej jasne włosy były zmierzwione, a na bladej twarzy widniały ślady makijażu z poprzedniego wieczora. Różowa jedwabna koszula ledwie zakrywała jej smukłe ciało; Leonia z bólem zauważyła podpuchnięte powieki i różowofioletowe cienie pod oczami. Brak umiaru nigdy nie służył urodzie. — Babciu, proszę... Poczekaj na mnie na dole — błagała Lais. — Tam możemy porozmawiać. Same. — To nie jest dom twojej babki — awanturował się Mikołaj. — Nie jej pieniądze wydajesz. A właściwie nie warto w ogóle zwracać na nią uwagi.

— Zaczekaj, Mikołaju, proszę, pozwól mi samej z nią porozmawiać. Wszystko będzie dobrze, obiecuję. — To zaszło już za daleko! — zawołała z gniewem Leonia. — Spójrz na siebie, Lais! Spójrz na ten dom! Nie masz wstydu? To dom twojego ojca, to pod jego dachem śpisz z tym... oszustem! Z pełnym wściekłości rykiem Mikołaj zaczął gwałtownie potrząsać Leonią. Lais rzuciła się na niego z wrzaskiem, rozdrapując mu twarz długimi, pomalowanymi na czerwono paznokciami. — Ty draniu! Nie waż się jej dotykać! Mikołaj przycisnął ręce do twarzy, po czym wpatrywał się w zakrwawione palce. Uniósł rękę i wymierzył Lais potężny policzek, wskutek którego zatoczyła się na podłogę. — W taki oto sposób traktuje się w naszym kraju dziwki — poinformował Leonię, poprawiając szlafrok. — Jak słyszałam, są w pańskim życiu pewne szczegóły, które z pewnością bardzo zainteresują policję — rzekła Leonia, podnosząc słuchawkę. — Zadzwonię do nich, żeby usunęli pana z tego domu, i jeśli będzie trzeba, uzyskam nakaz sądowy zabraniający panu na zawsze spotykania się z Lais. Jeśli jeszcze kiedykolwiek wasza książęca mość odważy się zbliżyć do niej albo do tego domu, to znajdzie się za kratkami. — Nie zamierzam pozostawać tutaj ani chwili dłużej, niż to będzie konieczne — odparł Mikołaj, dostrzegając swą porażkę dopiero teraz, gdy stanął z nią oko w oko. — To chlew! — Kopnął