a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony864 912
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań676 272

Federico Moccia - Trzy razy ty

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Federico Moccia - Trzy razy ty.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 721 stron)

a.pora

a.pora Tytuł oryginału: Tre volte te Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN Redaktor prowadzący: Ewa Orzeszek-Szmytko Redakcja: Irma Iwaszko Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski Redakcja techniczna: Anna Sawicka-Banaszkiewicz

Korekta: Daria Armańska Zdjęcia wykorzystane na okładce: © Laoshi/iStockphoto.com © S_Photo/Shutterstock © Federico Moccia, 2017 By Agreement with Pontas Literary & Film Agency All rights reserved © for this edition by MUZA SA, Warszawa 2018 © for the Polish translation by Karolina Stańczyk ISBN 978-83-287-0955-3 a.pora Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Wydanie I Warszawa 2018 Mojemu synowi, najlepszemu przyjacielowi, za to, że każdego dnia obdarowuje mnie tymi wszystkimi wspomnieniami, których nie umiałem odnaleźć. Mojej ślicznej córce, która wypełnia mi całe życie radością. a.pora Miłość zaczyna się wtedy, kiedy szczęście drugiej osoby staje się ważniejsze niż twoje. H. JACKSON BROWN JR a.pora 1 BEZNADZIEJNIE KOCHAM COSTANZĘ. Małe graffiti lśni na jednej z desek bramy wjazdowej. Uśmiecham się. Kto wie, może Costanza zmieniła zdanie, ale pewnie nie będzie mi dane się tego dowiedzieć. Pełen emocji wchodzę do środka. Przemierzam wnętrze domu, aż docieram do pokoju, z którego okien widać morze. Wszystko należy do mnie. Lekko opadający

taras, zaokrąglone schodki, zewnętrzne prysznice osłonięte niebieskimi i żółtymi płytkami, które zdobią gdzieniegdzie ręcznie malowane cytryny, marmurowy stół ustawiony naprzeciwko wielkiego okna, w którym odbija się horyzont. Niepokorne morskie fale, nieoswojone z moją obecnością albo właśnie dla jej uczczenia, rozbijają się o skały, które niczym twierdzę otaczają willę w tej malowniczej części wybrzeża. Promienie zachodzącego słońca barwią na czerwono ściany salonu za moimi plecami. Dokładnie tak samo jak tamtego dnia przed dziewięcioma laty. – Zastanawia się pan jeszcze? Rozważa pan rezygnację z zakupu domu? – Właściciel spogląda na mnie pytająco. – Ma pan wolną rękę, to pan płaci. a.pora Ale jeśli zamierza pan zmienić zdanie, to należy mi się podwójna zaliczka albo spotkamy się w sądzie, co zważywszy na mój wiek, raczej nie pozwoli mi zobaczyć pańskich pieniędzy. Patrzę na niego z rozbawieniem. Ten starszy mężczyzna ma w sobie więcej wigoru niż niejeden nastolatek. Właściciel marszczy brwi. – Oczywiście, jeżeli jest pan przebiegły, nie będzie się pan spieszyć. Pewnie nawet uda się panu mnie przechytrzyć, ale nie moich synów czy wnuków, choć we Włoszech procesy ciągną się latami! Jego tyradę godną ostatniego rzymskiego senatora przerywa duszący kaszel. Siedzi przez chwilę nieruchomo z zamkniętymi oczami, usiłując wyrównać oddech. Opiera się o wezgłowie płóciennego fotela i otwiera oczy. Siadam obok niego i sięgam po rozłożone na stole papiery. Parafuję każdą stronę, nawet ich nie czytając. Całą umowę przejrzał wcześniej mój prawnik. Na końcu składam podpis. – Czyli pan kupuje? – Tak. Nie musiałem się zastanawiać. Mam to, co chciałem. Mężczyzna zbiera dokumenty i przekazuje je swojemu zaufanemu koledze. – Powiem panu szczerze, że zgodziłbym się sprzedać dom za połowę ceny. – Ja też będę z panem szczery: kupiłbym go za dwa razy tyle.

Właściciel wstaje, podchodzi do starodawnej drewnianej komody, wyjmuje z lodówki szampana, otwiera butelkę z niejakim trudem, po czym z wyraźnym zadowoleniem i satysfakcją rozlewa trunek do dwóch wysokich kieliszków. – Naprawdę był pan skłonny zapłacić dwa razy więcej? – Naprawdę. – Nie mówi pan tego, by mnie rozzłościć? – Po co miałbym to robić? Lubię pana, na dodatek częstuje mnie pan wyśmienitym szampanem. – Sięgam po kieliszek. – Jest idealnie schłodzony, właśnie tak, jak lubię. Nie, absolutnie nie chciałbym pana rozzłościć. Mężczyzna unosi kieliszek w moją stronę. a.pora – Mówiłem swojemu prawnikowi, że mogliśmy zażądać wyższej sumy. Wzruszam ramionami. Nie wspominam o dziesięciu tysiącach euro, które zaoferowałem prawnikowi, by przekonał klienta do przyjęcia mojej oferty. Czuję na sobie niespokojne spojrzenie mężczyzny, ciekawe, o czym myśli. W końcu kręci głową i uśmiecha się z zadowoleniem. – Ubiliśmy dobry interes, jestem usatysfakcjonowany… Wypijmy za szczęście, jakie przynosi ten dom. – Opróżnia kieliszek jednym haustem. – Zaspokoi pan moją ciekawość? Jak udało się panu złożyć ofertę natychmiast po tym, gdy wystawiłem dom na sprzedaż? – Zna pan Vindicio, ten sklep na końcu ulicy? – Oczywiście. – No właśnie, od wielu lat jestem w kontakcie z właścicielem. – Szukał pan domu w tej okolicy? – Nie, chciałem wiedzieć, kiedy pan zdecyduje się sprzedać swoją posiadłość. – Interesował pana tylko mój dom? Żaden inny? – Żaden inny. Ten dom musiał należeć do mnie. W jednej chwili przenoszę się myślami w przeszłość. Ja i Babi się kochamy. Tego dnia jest z całą klasą na studniówce we Fregene, w restauracji Mastino. Podjeżdżam na motorze, ona podchodzi do

mnie z uśmiechem, którym przegania zawsze wszystkie moje smutki. Idę za nią, wyjmuję z kieszeni niebieską chustkę, którą kiedyś jej zabrałem, i zawiązuję jej oczy. Siada na motorze i mocno wtula się w moje plecy, w uszach rozbrzmiewa nam muzyka Tiziana Ferro i ruszamy via Aurelia aż do Feniglii. Przed nami rozpościera się srebrzyste morze, mijamy połacie żarnowca i jakichś ciemnozielonych krzewów, w końcu docieramy do domu na skałach. Zatrzymuję motor, zsiadamy, szybko odnajduję wejście. Chwilę później przemierzamy pomieszczenia wymarzonego domu Babi. Trzymam ją za rękę i prowadzę w ciszy zachodzącego słońca. Słychać jedynie oddech pobliskiego morza, a nasze słowa odbijają się echem po pustych pokojach. – Step? Gdzie jesteś? Nie zostawiaj mnie tu samej! Boję się. Znów biorę ją za rękę, przenika ją dreszcz. a.pora – To ja… Babi odpręża się, jest spokojniejsza. – To irracjonalne, ale tobie pozwoliłabym zrobić ze sobą wszystko. – Akurat! – Wariat! – Nadal ma zawiązane oczy i jej dłoń ląduje w próżni, w końcu natrafia jednak na moje ramię i tym razem nie chybia. – Aua! Jak chcesz, to potrafisz zadać ból! – Wiem… Chodziło mi o tę sytuację. Wybiliśmy szybę, weszliśmy do jakiegoś domu, idę karnie za tobą, nie protestując i nie zadając żadnych pytań, do tego nic nie widzę, czyli że ci ufam… – A czy to nie jest piękne, móc tak zupełnie polegać na drugim człowieku? Oddać się w jego ręce, powierzyć mu całą niepewność i wszelkie wątpliwości? Moim zdaniem to jest coś wspaniałego. – A ty? Ty też się we mnie zatraciłeś? Przez chwilę nic nie mówię, patrzę na jej twarz, zasłonięte oczy. Puszcza moje dłonie, stoi pośrodku pokoju jak zawieszona w próżni. Nieruchoma, niezależna, sama. – Tak, ze mną jest podobnie. Ja też się w tobie zatraciłem i to jest piękne – mówię.

– O czym pan myśli? Jest pan jakiś rozkojarzony, proszę do nas wrócić, ma pan powód do radości, właśnie kupił pan dom, o którym pan marzył, prawda? – Ma pan rację. Dałem się ponieść wspomnieniom, przypomniały mi się zuchwałe słowa, jakie wypowiadamy w młodości. Nie wiem dlaczego, ale poczułem się tak, jakbym już kiedyś przeżył ten moment. To niedorzeczne. – Ach tak, déjà vu! Mnie też się to często zdarza. – Bierze mnie pod ramię i podchodzimy do okna. – Niech pan zobaczy, jakie piękne jest morze o zachodzie. Bąkam pod nosem niewyraźne „tak”, ale szczerze mówiąc, nie rozumiem, o co mu chodzi ani nie pamiętam, jak się tu znaleźliśmy. Oszołamia mnie intensywny zapach jego lekko natapirowanych włosów. Czy ja kiedyś też będę tak wyglądać? Będę poruszać się takim chwiejnym, a.pora niepewnym krokiem? Moja dłoń też będzie tak drżeć, jak jego teraz, kiedy coś mi pokazuje? – Niech pan spojrzy. Dom już pan kupił, więc mogę to panu teraz powiedzieć! Widzi pan te schodki, które prowadzą do morza? – Tak. – Kilka lat temu weszli tamtędy. To trochę niebezpieczne, będziecie musieli uważać, o ile zdecydujecie się tu zamieszkać – mówi zadowolony z własnej przebiegłości, jako że świadomie nie odkrył od razu wszystkich kart. – Ale kto przyszedł od strony morza? – Moim zdaniem para nastolatków, ale może było ich więcej. Wybili szybę, chodzili po całym domu, wszystko zniszczyli, a na koniec sprofanowali moje łóżko. Były na nim ślady krwi. Albo ubili jakieś zwierzę, albo dziewczyna była dziewicą! – Wybucha szyderczym śmiechem, którym po chwili zaczyna się dławić. Gdy jego oddech się wyrównuje, podejmuje przerwany wątek. – Znalazłem mokre szlafroki, nieźle się zabawili, wzięli nawet szampana z lodówki i opróżnili go do dna, ale przede wszystkim zabrali biżuterię, srebro i inne cenne przedmioty warte pięćdziesiąt tysięcy

euro… Na szczęście byłem ubezpieczony. – Patrzy na mnie dumny ze swych rewelacji. – Panie Marinelli, mógł pan sobie oszczędzić tej historii, byłoby znacznie lepiej… – Dlaczego? – Spogląda na mnie zaciekawiony i jednocześnie zaskoczony moimi słowami, wręcz zdenerwowany. – Bo się pan boi? – Nie. Bo jest pan kłamcą. Bo nie weszli od strony morza, bo butelkę szampana przynieśli ze sobą, bo niczego panu nie ukradli i jedyną szkodą, jaką panu wyrządzili, było to stłuczone okno… – Wskazuję je. – Obok drzwi. – Jak pan śmie podważać moje słowa? Za kogo się pan ma? – Ja? Za nikogo ważnego, jedynie za zakochanego chłopaka. Ponad dziewięć lat temu wszedłem do tego domu, wypiłem szampana i kochałem się ze swoją dziewczyną. Ale nie jestem złodziejem i niczego panu nie ukradłem. Ach, racja, pożyczyłem dwa szlafroki frotté… Przypomina mi się, jak razem z Babi śmialiśmy się, wymyślając imiona, a.pora jakim mogą odpowiadać inicjały wyszyte na tych szlafrokach, A i S. Zaczęliśmy od najbardziej wymyślnych, w końcu stanęło na Amarildo i Sigfrida. – Aha, czyli zna pan prawdę? – Owszem, ale wie pan co? Znamy ją tylko my dwaj, a dom już mi pan sprzedał. 2 Pewnego dnia, niezupełnie zwyczajnego. Giuliana, moja asystentka, jak co rano idzie za mną korytarzem z kalendarzem w ręku, w którym notuje wszystkie ważne informacje. – Za pół godziny ma pan spotkanie w Prati, w siedzibie Rete, dotyczące zakupu pana programu, potem obiad z De Girolamim. To nazwisko nic mi nie mówi, więc Giuliana przychodzi z pomocą. – Autor, który pracuje dla greckiej telewizji. – Ach tak, odwołaj spotkanie, nie będziemy z nimi współpracować, dostaliśmy lepszą ofertę z Polski.

– Co mam mu powiedzieć? Z pewnością spyta… – Nic nie mów. – De Girolami nie będzie zadowolony. Starał się o to spotkanie od miesiąca i kiedy w końcu udało mu się na nie umówić, odwołujemy je ot tak, bez żadnego wyraźnego powodu? a.pora Czeka w milczeniu na moją odpowiedź, ale niestety nie mam żadnego rozwiązania ani dla De Girolamiego, ani dla niej. – Obiad z głowy, co mnie jeszcze dzisiaj czeka? – Spotkanie w studiach Dear, a o osiemnastej ma pan wystawę. Mówił pan, że to ważne i żebym panu przypomniała. – Wręcza mi zaproszenie, które obracam w dłoniach. – Balthus, Villa Medici. – Od kogo jest to zaproszenie? – Zostało dostarczone osobiście, jest pan jedynym adresatem. Koperta jest czysta, nie widnieje na niej żadna pieczątka ani podpis, w środku nie ma bilecika. To pewnie jedna z tych wystaw organizowanych przez Tizianę Forti albo, nie daj Boże, Giorgię Giacomini, na których pojawiają się krytycy sztuki, zbyt mocno uperfumowane kobiety o nienaturalnym wyglądzie, ale również producenci i dyrektorzy stacji i programów telewizyjnych, czyli odpowiedni ludzie do robienia biznesu, zwłaszcza w takim mieście jak Rzym. – Nie przypominam sobie tej wystawy. Jesteś pewna? – Tak, osobiście mnie pan o niej poinformował, spytałam, czy mam jakoś szczególnie ją oznaczyć i pan powiedział, że owszem, że nie może pan jej przegapić. Wsuwam zaproszenie do kieszeni. Biorę czarną skórzaną aktówkę, w której znajdują się dokumenty do zaprezentowania na spotkaniu w Rete. – W razie czego dzwoń do mnie na komórkę. Wychodzę z gabinetu odprowadzany wzrokiem przez Giulianę. Dla mnie ta wystawa była ostatnim spotkaniem zaplanowanym na ten dzień. Dla niej oznaczała zainkasowanie pięciuset euro i powiedzenie drobnego kłamstewka. Wszystko, co wydarzyło się później, miało jej nie

dotyczyć. Stało się jednak zupełnie inaczej. a.pora 3 Wchodzę do dużej sali konferencyjnej na siódmym piętrze, gdzie czeka na mnie dyrektor w towarzystwie kilku osób. – Dzień dobry, Stefano. Proszę, rozgość się. – Wskazuje mi miejsce pośrodku sali. – Napijesz się kawy? – Chętnie. Wybiera numer na czarnym telefonie stojącym na skraju stołu i składa zamówienie. – Cieszę się, że cię widzę, i to bardzo – mówi, spogląda na szefa departamentu, który siedzi naprzeciwko niego, a następnie znowu zwraca się do mnie. – Wygrałem zakład, kolację dla dwojga. Nie wierzył, że przyjdziesz. Szef departamentu patrzy na mnie bez cienia uśmiechu na twarzy, bawiąc się swoimi palcami o wyjątkowo spiczastych paznokciach. Nazywa się a.pora Mastrovardi i mówi się, że dostał tę posadę dzięki koneksjom, a polityk, który mu ją załatwił, robiąc tym samym piękny prezent firmie w postaci szefa departamentu równie nieprzydatnego, jak tajemniczego, zmarł następnego dnia. Mastrovardi ma orli nos, ziemistą cerę o żółtawym zabarwieniu, jakby nigdy nie wyleczył się z żółtaczki fizjologicznej, którą dzieci miewają tuż po urodzeniu, a do tego pochodzi z rodziny grabarzy. Nie wiem, może to tylko plotki, ale podobno na pogrzebie Di Copia, polityka, który ulokował go w firmie, Mastrovardi w dwurzędowej szarej marynarce był nie do poznania. Przygotował ceremonię pogrzebową w najdrobniejszych szczegółach, nie bacząc na koszty, może dlatego, że, jak się mówi, żadnych kosztów nie ponosił. Wreszcie podano kawę. – Cukier? – Nie, dzięki, piję gorzką.

W tym momencie, nie wiedzieć czemu, szef departamentu się uśmiecha. – Nie martw się. – Odwzajemniam uśmiech. – Na kolację pójdzie z kimś innym, pewnie zabierze jedną z tych ślicznotek, z którymi co chwila pojawia się w gazetach. – Spoglądam rozbawiony na dyrektora. Siedzi z kamiennym obliczem. – Przecież nie ma w tym nic złego, prawda? Taka praca. Z twarzy szefa departamentu uśmieszek znika momentalnie, dwaj pracownicy, którzy siedzą naprzeciwko mnie, również poważnieją. Każdy martwi się o własny stołek, bo za kilka miesięcy mają być nowe nominacje i choć pozycja dyrektora zdaje się niezachwiana, to krążą pogłoski o szykujących się dużych zmianach. – Przejdźmy zatem do meritum. Chcecie zrobić kolejny sezon programu o parach? Prawa wygasają za dwa miesiące, a ja dostałem poważną ofertę od Medinews. – Wyjmuję z aktówki czarną teczkę i kładę ją na środku stołu. – Wydaje mi się, że ten program jest znacznie lepszy od Twoich spraw czy Wstęgi, więc nie dziwi mnie, że chcieliby go kupić. Zgodzicie się ze mną? Ale ja wolałbym zostać z wami. Podoba mi się tutaj i podoba mi się ten program. Trzykrotnie uderzam dłonią w czarną teczkę dla podkreślenia, jak ważny jest to produkt dla tej sieci i jak niekorzystna byłaby jego utrata. a.pora – Pan blefuje. – Szef departamentu o haczykowatym nosie, ziemistej cerze i tłustych siwych włosach zaczesanych gładko do tyłu i kręcących się lekko za uszami posyła mi zuchwałe spojrzenie. – Być może tak. A być może nie – odpowiadam z lekkim uśmiechem. – Chcę dwadzieścia procent więcej niż w zeszłym roku od cesji formatu i za każdy odcinek. Dyrektor unosi brew. – Sporo, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, również dlatego, że już go raz korzystnie sprzedałeś. – To prawda. Ale gdyby nie przyniósł wam godziwych zysków, nie występowalibyście o niego ponownie, pewnie nawet nie odebralibyście ode mnie telefonu, a ja musiałbym w kółko wysłuchiwać tych samych wymówek

od kolejnych sekretarek. – Wpatruję się w niewidoczny punkt przed sobą. Ten głupi, bezużyteczny dyrektor, również zajmujący swoje stanowisko z politycznego rozdania, przez miesiąc z okładem nie mógł znaleźć dla mnie czasu. Musiałem zadzwonić do przyjaciela swojego przyjaciela, by przekonał go do tego spotkania. To, że moje nazwisko znaczy coś w świecie telewizji, zawdzięczam jedynie własnemu uporowi, intuicji do dobrych programów i złości, którą mam w sobie. Moje programy, zakupione na różnych targach typu MIPCOM w Cannes, zaadaptowane na włoski rynek i sprzedane za najlepszą możliwą cenę, przynoszą rocznie górę pieniędzy. Inkasuję, po odjęciu wszystkich kosztów, ponad osiemset tysięcy euro rocznie, mam wielkie biuro na tyłach RAI, dwie asystentki i grupę młodych autorów, którzy pracują według moich wskazówek. – To blef. Nie ma żadnej oferty Medinews. Całkowicie zmieniam swoją postawę. Znów uderzam w czarną teczkę, tym razem tylko dwa razy, ale za to bardziej zdecydowanie. – Okay, zrobimy tak… Jeżeli tu w środku jest oferta Medinews, dajecie mi tyle samo, co oni, plus tysiąc euro. Głos zabiera młody menedżer o włosach ciemnych i bujnych jak jego kreatywne pomysły, których nigdy nie miał. Jego ojciec, znany dziennikarz, zapadłby się pod ziemię ze wstydu, gdyby usłyszał to obraźliwe pytanie swojego syna: a.pora – Jeśli oferta Medinews istnieje, dlaczego nie chcesz jej przyjąć? Tylko dla tysiąca euro? Śmieje się, potwierdzając jedynie, jakim jest kompletnym idiotą. Rozglądam się wokół, wszyscy mu wtórują z wyjątkiem dyrektora. Wodzę wzrokiem po pokoju, na ścianach wiszą zdjęcia motorów, egzotycznych wysp, jest też Marilyn i Marlon Brando, tu i ówdzie stoją niewielkie metalowe rzeźby, jakaś nagroda, trochę książek młodych pisarzy czy osób aspirujących do bycia pisarzami – podarowano je w nadziei na krótką wzmiankę na antenie Rete. Napotykam spojrzenie dyrektora.

– Piękna sala. Mój wzrok pada na leżący na stole plastikowy pistolet na wodę, z którym widywałem go czasami, jak spryskiwał tancerki. Wyglądał wtedy jak najszczęśliwsze dziecko na świecie. Ale to spostrzeżenie naturalnie zachowuję dla siebie. – Naprawdę piękna sala. – Dziękuję. – W głosie dyrektora pobrzmiewa radość, ale mężczyzna zaraz poważnieje i zwraca się do młodego menedżera. – Jeżeli oferta Medinews istnieje, być może opiewa na kwotę, którą nam zaproponował, czyli o te dwadzieścia procent więcej. Ale my z marszu uznajemy jego przynależność do Włoskiego Stowarzyszenia Autorów i Wydawców, klasyfikując produkt do klasy A, co oznacza, że zostając z nami, będzie miał większy zysk z praw autorskich, jako że program idzie nocą, za dnia, na Rete 4 i Rete 5, w ramówce letniej, podczas gdy konkurencja nie wykorzystuje go tak często. – Szef departamentu usiłuje wejść mu w słowo, ale dyrektor powstrzymuje go gestem dłoni. – A ten tysiąc euro jest jedynie po to, by z nas zadrwić. – Jeśli ta oferta jest prawdziwa… – wtrąca facet o ziemistej cerze. – A moim zdaniem nie jest. Warto się jej przyjrzeć. Przypominają mi się dawne pokerowe rozgrywki u Lucone, z Pollem, Bunnym, Hookiem i resztą, kiedy graliśmy do świtu, śmiejąc się, paląc (ja tylko papierosy) i pijąc rum i piwo. Pollo zawsze krzyczał: „Cholera, Step, wiedziałem, że masz asa w rękawie!” i z całych sił walił pięścią w stół. A Lucone się złościł: „Uspokój się, bo zniszczysz mi mebel”, wtedy Pollo a.pora zrywał się do tańca, ciągnął za sobą Schella, śmiał się i pił jak najszczęśliwszy z graczy, jakby to on zgarnął całą pulę. Pollo… – Czyli jesteś gotów zaryzykować te dwadzieścia procent więcej, ot tak, w ciemno, żeby jedynie sprawdzić… Szef departamentu niewzruszenie obstaje przy swoim, pewien wygranej. – Czy dostał ofertę od Medinews. Ale ja jestem pewien, że nic tam nie ma. – Patrzy na mnie, już się nawet nie uśmiecha, zadowolony, że udało mu się,

jak sądzi, wprawić mnie w zakłopotanie. Wpatruję się w niego i mimo antypatii, którą do niego czuję, udaję, że go lubię, ale zaraz widzę, jak blednie, słysząc słowa dyrektora. – Jesteś tak pewien, że oprócz pieniędzy stacji postawiłbyś również swój stołek? Szef departamentu waha się tylko przez chwilę. Patrzy na mnie i postanawia twardo obstawać przy swoim. – Tak, żadna oferta od Medinews nie istnieje. Uśmiecham się i popycham teczkę w stronę dyrektora, który w swojej niecierpliwości i ciekawości przypomina chłopca z plastikowym pistoletem na wodę w dłoni. Bierze teczkę w dłonie, obraca, chce zdjąć gumkę, ale go powstrzymuję. – Jeżeli w środku jest oferta, akceptujecie proponowaną w niej kwotę plus tysiąc euro. – Jeśli nie, wracamy do umowy z zeszłego roku… – kończy szef departamentu, któremu potakuje młody menedżer z bujną czupryną. – Oczywiście – potwierdzam i wyciągam do dyrektora prawą dłoń, lewą nadal trzymając na czarnej teczce, by przypieczętował nasz pakt, zanim zajrzy do środka. – Jasne, umowa stoi. Ściska mi dłoń, po czym niecierpliwie zdejmuje gumkę, wyjmuje ze środka kartki, rozkłada je na stole i z trudem ukrywa radość na widok oferty Medinews. Może też nie lubi szefa departamentu i tylko czekał na okazję, by się go pozbyć. – Oni dają dwa razy więcej niż my! a.pora – Plus tysiąc euro – dodaję z rozbawieniem. – Zgodziłbyś się na dwadzieścia procent? – Oczywiście, nie wiedziałem, że dostanę tu takie wsparcie. – Spoglądam na szefa departamentu, już się nie uśmiecha. Zapadł się w fotelu, który już niedługo nie będzie jego. – Za wszelką cenę chciałem podpisać umowę z Rete, właśnie z tych powodów, o których wspomniałeś. Zadowoliłbym się

również piętnastoma procentami. Myślę o Pollu, który walnąłby pięścią w ten konferencyjny stół i zacząłby tańczyć. A ja razem z nim. – Nieźle to obmyśliliśmy, co Step? – Racja, ale najważniejsze, że więcej nie zobaczymy tego ziemistego dupka! a.pora 4 Wchodzę do klubu Parioli, witam się z Ignaziem, łysym i niskim portierem. – Dzień dobry panu, co słychać? – Wszystko gra, a u pana? – Bardzo dobrze. – Zaparkowałem samochód przed range roverem Filippiniego. – Nie ma problemu, on nie wyjdzie dziś przed dwudziestą pierwszą. – Podchodzi bliżej, by zdradzić mi sekret. – Robi wszystko, żeby nie wracać do domu. Też mi nowina, wszyscy o tym wiedzą, ale daję mu do zrozumienia, że właśnie powierzył mi wielką tajemnicę. Klepię go przyjaźnie po plecach, wręczam kluczyki do samochodu i pięć euro. Mieć sprzymierzeńca w portierze w klubie Parioli oznacza nie tylko to, że zajmie się twoim samochodem jak nikt na świecie, ale również, że będziesz a.pora tu zawsze mile widziany. Witam się z zatopionymi w rozmowie mężczyznami, których mijam po drodze. – Nie, musimy go zmienić, wyobrażasz sobie, że miałby nadal być prezesem? Przecież to dupek! Ruchem podbródka dają znak, że mnie zauważyli, choć nie przywiązują większej wagi do mojej obecności. A przecież mógłbym zastąpić ich prezesa. Już mam wejść do szatni, kiedy słyszę kobiecy głos. – Step!

Odwracam się i widzę, jak idzie w moją stronę, elegancka, z torbą w kolorowe paski, w niebieskiej zwiewnej sukience idealnie podkreślającej jej perfekcyjne kształty. Jej zielone oczy są jak zwykle lekko zamglone, malują się w nich nostalgia i smutek, jakby mimo swej niezaprzeczalnej urody, nie umiała być szczęśliwa. Albo nie chciała. – Cześć, Francesco, jak się masz? Na jej usta wypełza uśmiech, smutek w oczach znika, a ona wita mnie na swój zabawny sposób. – Na twój widok dobrze! – Patrzy na mnie zakłopotana. – Dlaczego się śmiejesz? – Bo zawsze tak mówisz… Zastanawiam się, ilu facetom powtarza to samo. – Żadnemu. Z powagą spogląda mi w oczy. – Słucham? – Odpowiedziałam na twoje myśli. Jesteś przewidywalny, Mancini. Do nikogo tak nie mówię. Nie wierzysz? Chcesz, to przejdźmy się po klubie i popytajmy. Tylko tobie to mówię, nikomu innemu. – Przez chwilę milczy, wpatruje się we mnie intensywnie i kontynuuje. – Czuję się dobrze, gdy cię widzę. Czuję się dobrze tylko wtedy, gdy cię widzę. Mam wrażenie, że jestem odpowiedzialny za jej brak szczęścia, gdyż ja do niej nie czuję absolutnie nic. a.pora – Francesco… Rozkłada bezradnie ręce. – Nic nie mów. Zdajesz sobie sprawę, że połowa tego klubu się za mną ugania, a ja odmawiam każdemu, bo jedyna osoba, na której mi zależy, nie jest mną w najmniejszym stopniu zainteresowana? – Robi krótką przerwę. – Tak, w najmniejszym stopniu! Podoba ci się, gdy mówię jak dziewczyna z przedmieścia? Może to cię kręci… Chyba nie ma potrzeby uściślać, że tym jedynym jesteś ty. Skoro do tej pory tego nie zrozumiałeś, to chyba te wszystkie ciosy, które przyjąłeś i rozdałeś, cię ogłupiły. Nie podoba mi się,

że byłeś albo jesteś bokserem… – Ależ nie jestem i nigdy nie byłem! – Nieważne… Co ciekawe, zamiast od ciebie odstręczać, jeszcze bardziej mnie to pociąga. – Dzień dobry. – Obok przechodzi sprzątaczka. – Dzień dobry! – odpowiadamy jednocześnie. Może usłyszała coś z naszej rozmowy, ale to bez znaczenia. – Posłuchaj, Francesco… – Ty posłuchaj. Wiem, że się żenisz. Nie zamierzam prawić ci morałów, jak niektórzy, nie jestem zazdrosna… Jestem za to dyskretna, nie plotkuję, nikt się nie dowie. Wiesz coś na mój temat? – Faktycznie, nigdy nic nie słyszałem. Kładzie ręce na biodrach, porusza głową, wprawiając w ruch swoje piękne gęste brązowe włosy à la Julia Roberts. – No właśnie, nigdy nie miałam romansu z nikim z klubu, możesz być spokojny, choć tych facetów tutaj rozłożyłbyś na łopatki, znając twoją bokser… – Widzi, że chcę coś powiedzieć, więc szybko się poprawia. – Wiedząc, jak gwałtowny potrafisz być w niektórych sytuacjach. – Tak lepiej. – Posłuchaj, Step, nie moglibyśmy spróbować? Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Nie chcę wpędzać cię w kłopoty, ale odkąd cię znam, mam ochotę cię dotknąć… Niespodziewanie wykonuje dziwny ruch, przenosi ciężar ciała na drugą a.pora nogę i może zupełnie niezamierzenie przyjmuje frywolną pozę, bardzo sexy. Cóż, przez chwilę rozważam jej propozycję. Stoi przede mną z lekko przechyloną na bok głową, jakby chciała spytać: „I co zamierzasz zrobić?”. Przypomina mi Kelly LeBrock w finałowej scenie Kobiety w czerwieni, w której leży naga na łóżku i mówi do Gene’a Wildera: „Częstuj się, kowboju”. Francesca patrzy na mnie z zaciekawieniem i odrobiną nadziei, której jednak szybko ją pozbawiam.

– Niestety nic z tego nie będzie. A teraz muszę cię przeprosić, jestem umówiony na padla i koledzy już na mnie czekają. Odchodzę, ani razu nie oglądając się za siebie. Chce mi się śmiać. Na pewno myśli: „Niewiarygodne, woli głupią grę ode mnie!”. a.pora 5 Kiedy wchodzę na kort do gry w padla, drużyny są już uformowane. Moim partnerem ma być niejaki Alberto, którego nie znam zbyt dobrze. Nasi przeciwnicy chichoczą, jakby już mieli zwycięstwo w kieszeni. – Serwujesz? – Nie, ty zacznij. – Gotowi? Obaj kiwają głowami. Serwuję i natychmiast ruszam do siatki, by zablokować lot piłki między mną a Albertem, ryzykuję nawet zderzenie się naszych rakiet, ale trudno, najwyżej się połamią. Jednak mój partner jest bardziej ostrożny i nawet nie usiłuje odebrać. Uderzam z woleja z taką siłą, że piłka wylatuje wysoko w powietrze i nie ma sposobu, by przeciwnik mógł złapać ją na rakietę. – Piętnaście zero. Może ten mecz nie będzie taki zły. Panowie po drugiej stronie siatki a.pora wymieniają się spojrzeniami, już nie są tak pewni siebie, jak kilka minut temu. Jedno mnie zastanawia: czy uśmiech Alberta nie jest zbyt szeroki? Czyżby był gejem? A zresztą, nawet jeśli, co mnie to obchodzi, na korcie dogadujemy się idealnie, zdobywając kolejne punkty. Nie wpadamy na siebie, nie wchodzimy sobie w drogę, wiemy, jak kryć boisko, jak nie zostawiać miejsca przeciwnikom. Natomiast oni ganiają jak kot z pęcherzem, spoceni, co jakiś czas wpadają na siebie i lądują na ziemi, jak teraz. Wykorzystuję to i z nieukrywaną przyjemnością umieszczam piłkę w drugim końcu kortu. – Punkt! Gra toczy się dalej, biegamy, wylewamy siódme poty, czujemy już

zmęczenie. Alberto rzuca się do jednej z piłek, odbiera ją, upada na ziemię, ale zaraz się podnosi. Naprawdę jest niezły, ma szybkość i intuicję, skupia się na grze. Jest szczupły, zwinny i silny. – Punkt! Alberto przybija mi mocną piątkę, dumny z wygranej. Teraz ich kolej. Facet podrzuca wysoko piłkę, zarzuca rakietę na plecy i przy uderzeniu wyskakuje, by nadać jej jeszcze większą moc. Piłka leci w moją stronę z ogromną prędkością. W ostatniej chwili instynktownie zasłaniam się rakietą, odbijam z całych sił piłkę na drugą stronę kortu, a ona uderza w przeciwnika, w dolne, nader wrażliwe partie jego ciała. – Sorry, nie chciałem… Facet upada, zwijając się z bólu. – Naprawdę, przepraszam bardzo… Alberto podchodzi do siatki z zatroskaną miną, ale kiedy pochyla się, by podnieść piłkę, szepcze w moim kierunku: – Cholera, niezłe trafienie. Chce mi się śmiać, kiedy słyszę te słowa wypowiedziane konspiracyjnym szeptem, poufałe i triumfalne. Przypomina mi się mój najlepszy przyjaciel Pollo. Rozglądam się, jakby gdzieś tu był, ale widzę tylko Alberta, który uśmiechnięty puszcza do mnie oczko. Kiwam mu głową. Gdyby znał mnie lepiej, dostrzegłby malujący się na mojej twarzy smutek. Z Pollem nigdy nie grałem w padla, już sama nazwa dyskwalifikowałaby a.pora ten sport w jego oczach. Ale wspólnie radziliśmy sobie, uderzając raz z forhendu, raz z bekhendu, z problemami, które stawiało przed nami życie. Gdy zamknę oczy, widzę go jeszcze na starym kawasaki 550. Nazywaliśmy ten motor żartobliwie trumną, co okazało się takie prorocze. Pollo, skromny i radosny, brał życie garściami, nie oglądając się za siebie. Wracamy do gry. Oczy mi wilgotnieją, nie tylko od potu. Zdobywamy kolejny punkt, Alberto coś do mnie mówi i ustawia się do serwisu. Kiwam głową, ale nie jestem pewien, czy dobrze go usłyszałem, chyba powiedział, że nasi przeciwnicy są już wykończeni.

Faktycznie wyglądają na zmęczonych. Pollo był niezmordowany, w ciągłym ruchu, jakby bał się zatrzymać, jakby nie chciał się nad niczym zastanawiać, z nikim liczyć, jakby ciągle uciekał. Kolejna długa wymiana piłek, nasi przeciwnicy nie dają łatwo za wygraną. W końcu powinienem odwiedzić jego rodziców, do tej pory brakowało mi odwagi. Ból sprawia, że stoimy w miejscu. Boimy się tego, co moglibyśmy poczuć, więc zamykamy się w twardej skorupie, która wprowadza w odrętwienie nasze oszalałe z bólu serce. Niewiele myśląc, rzucam się z impetem na lecącą w moim kierunku piłkę. Uderzam ją z całych sił i niemal wbijam w kort, wyładowując swoją złość, ale ona zaraz odbija się od nawierzchni i wylatuje wysoko w górę, nie dając przeciwnikowi możliwości odbioru. – Punkt! Punkt! – Alberto krzyczy w niebogłosy. Przybijamy piątkę i klepiemy się po plecach szczerze uradowani. Podchodzimy do siatki i ściskamy dłonie naszym przeciwnikom. – Musimy zagrać rewanż. – Oczywiście. Jednak myślami jestem zupełnie gdzie indziej. Ciekawe, czy rodzice Polla nadal mieszkają tam gdzie dawniej. Schodzę z kortu i, choć wygrałem, nie czuję się zwycięzcą. a.pora 6 Szykuję się pod prysznic, Alberto zdejmuje z siebie spocone ubranie. – Co teraz robisz? Idziesz na obiad? – pyta uprzejmie. – Tak, ale wcześniej mam parę spraw do załatwienia. – Świetny mecz. – Fajnie jest wygrywać. – Szczególnie z tymi, którzy są pewni zwycięstwa! Kiedy weszli na kort, wyglądali, jakby mieli grać z nami za karę! – Masz rację, ale koniec końców chyba dobrze się bawili. – Zwłaszcza kiedy przegoniłeś ich po korcie! Żegnamy się mocnym uściskiem dłoni, jakbyśmy byli przyjaciółmi od dawna, a nie od tego meczu. Odkręcam kurek, stawiam butelkę z szamponem

na półeczce na ścianie i wchodzę pod prysznic. Woda jest chłodna, ale bardzo przyjemna. Po chwili robi się cieplejsza, rozluźniam mięśnie, zamykam oczy, odprężam się. Woda spływa po moim ciele, a do mnie znów a.pora wracają bolesne wspomnienia. Brakuje mi Polla, jego życzliwości i uznania. Kiedy po raz pierwszy obejrzałem Buntownika z wyboru, długo myślałem o relacji, jaka łączyła granego przez Bena Afflecka Chuckiego z Willem Huntingiem, w którego wcielił się Matt Damon. Pollo był dla mnie jak Chuckie, choć nigdy nie uważałem siebie za geniusza. Założyłem firmę i zacząłem ją rozkręcać dzięki łutowi szczęścia i intuicji, nie wiedziałem, co z tego wyjdzie, ale gdy zrozumiałem, że jestem na właściwej drodze, nie odpuściłem i postanowiłem wykorzystać okazję na maksa. Woda ma coraz wyższą temperaturę, jedne myśli gonią drugie. Strata najlepszego przyjaciela w tak młodym wieku jest jak uderzenie obuchem w głowę. Myślałeś, że jesteś nieśmiertelny, tymczasem czujesz się jak palant. Okaleczony. Żyjesz, ale nie ma przy tobie najbliższej ci osoby. Gdybym stracił rękę, nie czułbym się takim inwalidą. Bardzo powoli oswajałem się ze śmiercią Polla. To było jak wybudzenie się ze śpiączki i ponowne przyzwyczajanie organizmu do światła. Nie szukałem wielkich emocji, podniecenia, jakie przynosi noc, adrenaliny, którą daje szybka jazda na motorze. Wracałem do życia, dając uwodzić się drobnostkom. Cieszą mnie zabawne sytuacje, na które większość ludzi nie zwraca uwagi: kobieta idzie przez pasy, rozsypują się jej pomarańcze, a chłopaczek podnosi jedną z nich i chowa sobie za pazuchę. Mama i córka dyskutują na chodniku: „Dziś idę na osiemnastkę”. „Znowu?”. „Mamo, posłałaś mnie rok wcześniej do szkoły, teraz wszyscy obchodzą osiemnastkę!”. „Dobrze, ale o pierwszej masz być w domu”. „O pierwszej? Impreza zaczyna się o pierwszej!”. „Ale przecież osiemnastkę świętuje się o północy!”. „Ale prawdziwy melanż zaczyna się o pierwszej”. „Melanż?”. „No, impra! Ostatnio bawiłam się do drugiej”. „O czym ty mówisz? Nic nie rozumiem!”. „Mamo, jesteś niemożliwa!”. Dwoje nastolatków opartych o skuter całuje się w promieniach słońca, a przechodzący obok ludzie patrzą na nich z zazdrością. Może ich komórki

dzwonią w tym momencie. Na próżno zaniepokojeni rodzice usiłują się z nimi skontaktować. Oni spoglądają na siebie z uśmiechem, całują się z rozchylonymi wargami, ich języki dotykają się zuchwale, są dumni z łączącej ich miłości i pożądania. W ich spojrzeniach maluje się obietnica cielesnych rozkoszy, której potwierdzenia szuka zwłaszcza on w oczach dziewczyny. A może już wiedzą, jak to jest? Woda zmywa wspomnienia związane z Pollem, teraz idę na imprezę a.pora z Babi. Ostatnia przejażdżka, po której wszystko gaśnie. Pollo leży na ziemi po głupim wyścigu, a ja szepczę mu do ucha, że będzie mi go brakowało, i gładzę go po twarzy, jak nigdy wcześniej. Wdziera się do moich myśli na swoim skuterze, patrzy na mnie z rozbawieniem, jakby wiedział wszystko o moim życiu, o tym, co się wydarzyło i co się jeszcze wydarzy. Wyobrażam sobie, jak kręci głową ze śmiechem i mówi: „O co biega, stary, przecież ja też nie wiem, co będzie…”. Gdyby teraz wszedł Alberto, zobaczyłby, jak rozmawiam ze słuchawką od prysznica, z kimś, kogo nie ma. Ale on jest zawsze. Teraz opuszcza moje wspomnienia, a jego miejsce zajmuje ktoś inny. Odwracam się i widzę ją, siedzi na ławce i czyta książkę, jest młoda, piękna, z włosami do ramion, w dużych okularach przeciwsłonecznych na nosie. Kładzie dłoń na stronie, jakby chciała zaznaczyć miejsce, w którym przerwała czytanie, podnosi wzrok i zsuwa okulary na głowę, lekko mruży oczy, by przyzwyczaić je do ostrego światła. Widzi mnie i uśmiecha się uspokojona. „Jestem tutaj, mamo! – wołam. – Zobacz, co znalazłem!”. Biegnę w jej stronę z rozwianymi włosami, trzymając coś w dłoni. Staję przed mamą z rękami splecionymi na brzuchu i szybko wyciągam je przed siebie. Robię niewinną minkę, wiem, że może na mnie nakrzyczeć. „Pokaż, co tam masz”. Nie czekam ani chwili dłużej i otwieram zaciśnięte piąstki. „Strzałę starożytnych Rzymian lub Siuksów!”. Między kciukami a palcami wskazującymi obu dłoni trzymam kawałek drewienka zakończony starym, zniszczonym metalowym elementem w kształcie trójkąta. „Gdzie ją znalazłeś?”. „Tam – pokazuję niezbyt precyzyjnie miejsce za moimi plecami.

– Mogę ją zabrać do domu?”. „Oczywiście, dawaj…”. Mama wyjmuje papierową chusteczkę i owija nią moją strzałę, a ja daję jej do zrozumienia, ile jest dla mnie wart ten przedmiot. „Mamo, uważaj…”. „Uważam, uważam, choć tyle razy mówiłam, żebyś niczego nie zbierał z ziemi”. Jak tylko tata wrócił z pracy, od razu mu ją pokazałem, a on ucieszył się z mojej zdobyczy. „Znalazłem ją w Villa Borghese”. „W takim razie musiała należeć do Siuksów, kiedyś latem ich tam widziałem”. „Naprawdę?”, spytałem z niedowierzaniem. Chciałem dowiedzieć się więcej o tajemniczych Indianach i byłem ciekaw, czy konna policja, którą zawsze widuję w Villa Borghese, ruszyła za nimi w pościg. Rodzice się roześmiali. „Niewykluczone”, odpowiedział tata, po czym pocałował mamę. Cieszyłem a.pora się ich szczęściem. Woda pod prysznicem jest coraz cieplejsza i dobrze mi z tym. Zmęczenie po meczu gdzieś uleciało, ale to ostatnie wspomnienie mamy nadal jest bardzo żywe. Myślę o jej urodzie, o swoim odkryciu, o tym, jak szybko skomplikowały się sprawy między rodzicami, o tym, jak przestali się kochać, jak mama zgasła i jak życie się zmienia. I jak mimo wszystko toczy się dalej. – Pofarciło się wam… Otwieram oczy. Do łazienki weszli faceci, z którymi graliśmy. Wygląda na to, że wróciła im pewność siebie. Przyglądam im się uważniej. Nie są jakoś szczególnie dobrze zbudowani. Wybucham śmiechem. – Tak, rzeczywiście, mieliśmy farta. Wychodzę spod prysznica. Całe szczęście, że zawsze znajdzie się ktoś, kto mnie umie rozbawić. a.pora 7 – Poproszę ten kawałek – zwracam się do kucharza, który na rozgrzanej płycie piecze kawałki mięsa. Z klubowego bufetu biorę porcję grillowanych warzyw i talerz karczochów posypanych grana padano. Jakaś uperfumowana kobieta wpycha się bezceremonialnie przede mnie, ale nie zwracam jej uwagi. Nakłada sobie na talerz rozmaite mięsa,

a następnie dopełnia go obficie różnymi dodatkami. Patrzę na nią skonsternowany. I to ma być klub Parioli? Podobno bywają tu przedstawiciele rzymskiej śmietanki towarzyskiej, tymczasem widzę tę kobietę z pomarszczoną twarzą i nienaturalną opalenizną! Kelner patrzy na mnie, wzrusza ramionami na znak, że on nie ma tu nic do gadania, i uprzejmym tonem pyta: – Czegoś panu nałożyć? – Tak, poproszę połowę tego, co zmiotła ta pani. Kelner parska śmiechem i nakłada mi smakowite kawałki mięsiwa prosto z grilla. a.pora Siadam naprzeciwko okna, które wygląda jak wielki obraz. Pod nim stoi stylowa kanapa, na ścianach wiszą kinkiety z brązu, ten klub to jedno z najładniejszych miejsc w całym Rzymie. Spoglądam przez okno na teren tonący w zieleni. Ktoś gra w tenisa, widzę sylwetki poruszające się po korcie, ale nie słyszę odgłosu odbijanej piłeczki. Alberto z talerzem w dłoni kiwa mi głową, ale dołącza do grupki innych członków. To miło, że zostawia mnie w spokoju. Nadziewam kawałek mięsa na widelec i wsuwam go do ust, nalewam sobie piwa i biorę spory łyk. Nie spieszę się. Zrobiłem postępy, Gin zawsze powtarza, że jem za szybko, że mam w sobie niepokój, że jestem kompulsywny, wręcz żarłoczny, zwłaszcza kiedy stoją przede mną chipsy i piwo. Jem jednego chipsa za drugim, nie robiąc przerw, maczając je na zmianę z majonezie lub musztardzie, czasami trzy, cztery na raz. – Udławisz się! – mówi wtedy Gin. – Wiem, masz rację… – Zwalniam, opanowuję się. Jakbym już nie musiał się nigdzie spieszyć, jakbym już nie był taki niespokojny. Gin jest śliczna, teraz nosi krótkie czarne włosy, ma umięśnione szczupłe ciało, długie nogi i piękny biust. I ten śmiech, z którym czasami, odrzuciwszy do tyłu głowę, rzuca mi się w ramiona. – Życzy pan sobie kawy? Kelner wdziera się w moje erotyczne rozmyślania z dzbankiem w jednym