- Dokumenty5 863
- Odsłony864 451
- Obserwuję554
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 002
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Francis Paul Wilson - Odrodzony
Rozmiar : | 1.6 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Francis Paul Wilson - Odrodzony.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Williamowi Sloane, dawnemu kuchmistrzowi nauki i tego, co nadnaturalne
PROLOG Niedziela, 11 lutego 1968 Nazywał się teraz Veilleur, Gaston Veilleur. Dzisiejszej nocy nie mógł zasnąć. Jakieś nieokreślone uczucie sprawiło, że nie potrafił się odprężyć; panujący w myślach zamęt bu‐ dził dawne wspomnienia i koszmary. Nie rezygnował jednak. Wyrównał oddech i wkrótce upragniony sen znalazł się w za‐ sięgu ręki. Kiedy jednak pogrążał się w nieświadomość, coś go nagle rozbudziło. Światło. Gdzieś z korytarza. Podniósł głowę. Blask wydo‐ bywał się z szafki na pościel. Błękitnobiałe lśnienie pływało wokół krawędzi zamkniętych drzwiczek. Ostrożnie, by nie obudzić żony, Veilleur zsunął się z łóżka i na palcach ruszył do przedpokoju. Stawy trzeszczały mu lek‐ ko, protestując przeciwko zmianie pozycji. Stare rany, stare blizny, pamiątki po zapomnianych starciach, dźwięczne echa przeszłości. Wiedział, że to początki artretyzmu. Nic dziwne‐ go. Jego ciało liczyło teraz sześćdziesiąt lat i zachowywało się stosownie do wieku. Zawahał się przez moment, zaciskając palce na gałce drzwiczek. Potem otworzył je nagłym szarpnięciem. We‐ wnątrz szafki powietrze promieniowało blaskiem; płynęło, wirowało i falowało jak płynny ogień. Ale zimny. Poczuł do‐ tknięcie chłodu na skórze. Źródło... skąd brało się to lśnienie? Światło było najsilniej‐
sze w tylnym rogu dolnej półki, pod kocami. Wyciągnął dłoń i odsunął je. Przygryzł wargi i podniósł rękę do oczu, gdy świetliste ostrze wbiło mu się w mózg. Po chwili blask zaczął z wolna przygasać. Kiedy znowu mógł patrzeć, kiedy ośmielił się spojrzeć, od‐ nalazł źródło całego zjawiska. Pomiędzy ręcznikami i poście‐ lą leżał przedmiot, przypominający duży żelazny krzyż. Uśmiechnął się. Zachowała to. Nawet po tylu latach nie po‐ trafiła wyrzucić. Krzyż, gdy go podnosił, pulsował lodowatym błękitem. Z wprawą pochwycił oburącz dolną część i machnął bez wysił‐ ku. To nie był krzyż — to była rękojeść miecza, niegdyś ze złota i srebra. Spełniła swoje zadanie i zmieniła się. Teraz była z żelaza. Jaśniejącego żelaza. Dlaczego? Co to miało znaczyć? Nagle blask zgasł zupełnie, a on patrzył zdumiony na szarą powierzchnię metalu. Potem sam metal uległ przemianie: po‐ wierzchnia stała się nierówna, pojawiły się niewielkie pęknię‐ cia, wreszcie przedmiot zaczął się kruszyć. Po kilku sekun‐ dach był już tylko garścią grubego pyłu, który przesypał się między palcami niby piasek. Coś się wydarzyło. Coś niedobrego! Ale co? Veilleur lekko zaniepokojony, stał w ciemności z pustymi rękami i nagle zdał sobie sprawę z ciszy, jaka okryła świat. Słychać było tylko huk przelatującego w górze odrzutowca. Roderick Hanley przekręcił się w fotelu usiłując rozprosto‐ wać zdrętwiałe mięśnie i obolały grzbiet. Lot z Los Angeles trwał długo i odczuwał zmęczenie nawet w wygodnym fotelu pierwszej klasy. — Wkrótce lądujemy, doktorze Hanley — szepnęła stewar‐ dessa, pochylając się nad nim. — Czy mogę jeszcze czymś służyć, zanim zamkną bar? — Mogłaby pani — mrugnął znacząco. — Ale nie mają tego
w barze. Jej śmiech wydawał się szczery. — A poważnie... — Może jeszcze jeden gimlet? — Momencik — z namysłem dotknęła podbródka. — Cztery części wódki, jedna soku z limy i kropelka Cointre‐ au. Zgadza się? — Idealnie. — Zaraz wracam — musnęła jego ramię i odeszła. Już prawie siedemdziesiątka, a wciąż potrafię je oczaro‐ wać. Przygładził srebrzystą czuprynę i wyprostował ramiona pod szytą na zamówienie tweedową myśliwską kurtką. Czę‐ sto się zastanawiał, czy to aura bogactwa, jaką wokół siebie roztaczał, czy też barczysta sylwetka i twarz, pasująca do ko‐ goś o wiele młodszego. Szczycił się jednym i drugim. Doce‐ niał potęgę pierwszego elementu i już dawno przestał odczu‐ wać fałszywą skromność co do drugiego. Nagroda Nobla też nie przeszkadzała. Odebrał swojego drinka i wypił duży łyk w nadziei, że eta‐ nol ukoi zszarpane nerwy. Lot trwał bez końca. Wreszcie jed‐ nak zbliżali się do Idlewild. Chociaż nie, teraz nazywało się to lotniskiem im. Kennedyego. Nie potrafił się przyzwyczaić do nowej nazwy, ale przecież nie miało to znaczenia. Najważ‐ niejsze, że już niedługo wylądują bezpiecznie na terra firma. Ani o sekundę za wcześnie. Nie znosił rejsowych lotów. To tak, jak wpaść w pułapkę przyjęcia we własnym domu. Nie można po prostu wstać i wyjść, choćby towarzystwo nie odpowiadało. Wolał wygodę i spokój na pokładzie własnego learjeta, ale wczoraj rano do‐ wiedział się, że samolot czeka na jakąś część i nie wystartuje przez trzy do pięciu dni. Kolejne pięć dni w Kalifornii, wśród tych wszystkich facetów z Los Angeles, którzy zaczynali wy‐ glądać jak hippisi albo Hindusi, albo jak jedni i drudzy. Nie mógł już tego wytrzymać, więc pogodził się z losem i wykupił bilet na tego hipopotama boeinga.
Raz, tylko raz, on i Ed lecieli razem. Spojrzał na kolegę, śpiącego spokojnie w fotelu obok. Dok‐ tor nauk medycznych Edward Derr, młodszy od niego o dwa lata, choć starszy z wyglądu, przyzwyczajony był do takich podróży. Hanley szturchnął go lekko, potem jeszcze raz. Derr zamrugał oczami. — Co... co się stało? — wyprostował się na siedzeniu. — Dolatujemy. Napijesz się czegoś przed lądowaniem? Derr przeciągnął dłonią po twarzy. — Nie — mruknął zamykając oczy. — Obudź mnie, jak już będzie po wszystkim. — Do diabła, jak możesz spać w takim fotelu? — Praktyka. Od trzydziestu lat uczestniczyli w tych samych konferen‐ cjach z biologii i genetyki i ani razu nie lecieli jednym samo‐ lotem. Aż do dzisiaj. W żadnym razie nie wolno im zginąć jednocześnie. W domu na Long Island leżały dzienniki i zapiski, na przy‐ jęcie których świat nie był jeszcze gotowy. I nie wyobrażał sobie, by w dającej się przewidzieć przyszłości cokolwiek się zmieniło. Zastanawiał się czasem, dlaczego ich po prostu nie spali i nie zakończy w ten sposób całej sprawy. Pewnie senty‐ ment. Albo ambicja. Albo jedno i drugie. Cokolwiek to było, nie potrafił zniszczyć dokumentów. Właściwie to skandal. On i Derr tworzyli historię biologii i nikomu nie mogli o tym opowiedzieć. Było to częścią umowy, jaką zawarli tamtego dnia, na początku 1942 roku. To i obiet‐ nica, że gdyby jeden z nich umarł, drugi natychmiast znisz‐ czy niebezpieczne notatki. Przez ćwierćwiecze obowiązywania tego paktu powinien się przyzwyczaić. Alę nie. Od startu z Los Angeles bezustan‐ nie odczuwał niepokój. Wreszcie jednak podróż dobiegła koń‐ ca. Pozostało tylko lądowanie. Udało się. Nagle samolot zadrżał gwałtownie. Wśród ryku rozdziera‐ nego metalu boeing 707 pochylił się pod szaleńczym kątem. Ktoś siedzący z tyłu zaczął krzyczeć, że odrywa się skrzydło,
a potem maszyna wirując runęła w dół. Myśl o własnej śmierci pojawiła się w umyśle Hanleya tyl‐ ko na moment. Świadomość, że nie pozostanie nikt, kto zniszczyłby zapisy, wyparła wszystko inne. — Chłopak! — ryknął, chwytając Derra za ramię. — Dowie‐ dzą się o nim! On dowie się prawdy o sobie! I wtedy samolot się rozpadł.
ROZDZIAŁ 1 Wtorek, 20 lutego, 1968 1 Jakaś istota formowała się w ciemności; cienie płynęły ku sobie i gęstniały w demoniczny kształt. I ten kształt się poru‐ szył. W absolutnej ciszy nocy poszybował ku niej. Jim Stevens odsunął się od maszyny i spojrzał na wkręconą w wałek kartkę papieru. Nie szło mu tak, jak powinno. Wie‐ dział, co chce powiedzieć, ale nie potrafił tego wyrazić. Miał wrażenie, że potrzebuje całkiem nowych słów, zupełnie no‐ wego języka, by oddać swe myśli. Miał ochotę odegrać jedną z klasycznych filmowych scen: wyrwać kartkę z maszyny, zmiąć ją ze złością i cisnąć do ko‐ sza. Jednak po czterech latach codziennego pisania nauczył się niczego nie wyrzucać do kosza. Gdzieś pośród niedruko‐ wanych słów przelanych na papier mogła czekać scena, ob‐ raz czy zdanie, które kiedyś jeszcze się przyda. Niestety, niedrukowanych tekstów miał aż nadto. Setki stron. Dwie solidne powieści ułożone równiutko w kartono‐ wych pudłach na górnej półce szafy. Wysyłał je wszędzie, do każdego nowojorskiego wydawnictwa, zajmującego się bele‐
trystyką. Nikt nie przejawił zainteresowania. Owszem, udało mu się coś wydrukować. Rzucił okiem na półkę w biblioteczce, gdzie stało samotne Drzewo, współcze‐ sna powieść grozy. Doubleday kupiło ją dwa lata temu i wy‐ dało zeszłego lata, z funduszem reklamy takim, jaki zwykle przyznawano debiutanckim powieściom: zero. Kilka recenzji, które jej poświęcono, było równie bezbarwne jak wyniki sprzedaży. Żadne z masowych wydawnictw nie zwróciło na książkę uwagi. Maszynopis czwartej powieści leżał teraz po lewej stronie blatu, pod listem z Doubleday. Miał nadzieję, że oszałamiają‐ cy sukces Dziecka Rosemary otworzy wrota przed jego dzie‐ łem, ale nic z tego. Jim wyciągnął rękę i wziął list. Wysłał go Tim Bradford, re‐ daktor Drzewa. Jim znał go na pamięć, ale zaczął czytać jesz‐ cze raz. Jim. Przykro mi, ale muszę zrezygnować z Angeliki. Podoba mi się styl i postacie, ale w tej chwili nie istnieje rynek dla takiej tematyki. Nikogo nie interesuje działający współcześnie suk‐ kub. Powtórzę to, co mówiłem ci w zeszłym roku przy lun‐ chu: jesteś utalentowany, jako powieściopisarz masz przed sobą obiecującą, może nawet wspaniałą przyszłość, ale zo‐ staw te horrory. Literatura grozy nie ma przyszłości. Jeśli już musisz zajmować się czymś dziwacznym, spróbuj science fic‐ tion. Wiem, że myślisz teraz o Dziecku Rosemary, nadal na szczycie listy bestsellerów, ale to bez znaczenia. Książka Le‐ vina jest aberracją. Horror to ślepy zaułek, zabity przez bom‐ bę atomową i sputnik oraz inne przerażające elementy rze‐ czywistości... Może ma rację, pomyślał. Rzucił list na biurko i raz jeszcze spróbował stłumić rozczarowanie, jakie przeżył, gdy odebrał sobotnią pocztę.
Ale co miał zrobić? Chciał pisać właśnie „coś dziwaczne‐ go”. Science fiction czytywał jako dziecko. Podobało mu się, ale nie miał ochoty tworzyć czegoś takiego. Do licha, chciał przerażać ludzi! Pamiętał dreszcz strachu i szok, jaki wzbu‐ dziły w nim teksty takich autorów jak Bloch, Bradbury, Ma‐ theson i Lovecraft, których czytywał w latach pięćdziesiątych i wczesnych sześćdziesiątych. Chciał zostawiać swoich czy‐ telników spoconych ze strachu, robić z nimi to, co robili z nim ci dawni mistrzowie. Nie miał zamiaru rezygnować. Na pewno istnieli czytelnicy jego powieści. Potrzebował tylko wydawcy, który będzie miał dość odwagi, by ich poszukać. Dopóki takiego nie znajdzie, będzie żył z odmowami. Kiedy zaczynał, wiedział, że jest to nieodłączna część egzystencji twórcy; nie wiedział tylko, że tak bardzo boli. Wstał, zamykając podręczniki satanizmu i magii. Czas na przerwę. Może poczuje się lepiej, kiedy się ogoli i weźmie prysznic. Najlepsze pomysły przychodziły mu do głowy pod prysznicem. Usłyszał brzęk klapki w skrzynce na listy i skręcił w stronę frontowych drzwi. Przechodząc przez salon włączył adapter. Na talerzu leżała The Rolling Stones Now; „Down the Road Apiece” zaczęła sączyć się z głośnika. Meble pozostały z cza‐ sów, gdy mieszkała tu rodzina Carol: proste sofy, krzesła na smukłych nóżkach, asymetryczne stoliki, mnóstwo plastiku — „nowoczesny wystrój” lat pięćdziesiątych. Obiecał sobie, że kiedy tylko zarobi trochę pieniędzy, kupią jakieś meble prze‐ znaczone dla ludzkich istot. A może zamiast tego zestaw ste‐ reo. Ale wszystkie ich płyty były mono. Więc może jednak najpierw meble. Zebrał pocztę z podłogi. Nic ciekawego, poza czekiem z Expressu Monroe — spora sumka w tym tygodniu, ponieważ wreszcie zapłacili za serię artykułów do dyskusji „Bóg umarł”. Znakomicie. Zaprosi dziś Carol na kolację. Wreszcie dotarł do łazienki.
— Cześć, Wilkołaku — rzucił w stronę lustra. Ciemne włosy spadające na gęste brwi, krzaczaste boko‐ brody sięgające niemal do linii szczęki i kępki włosów ster‐ czących spod kołnierzyka, plus jeszcze szczecina na twarzy, którą przeciętny mężczyzna musiałby hodować przez trzy dni — sprawiały, że przezwisko, jakie nadano mu w szkolnej dru‐ żynie futbolowej, wydawało się równie trafne jak zawsze. Na‐ turalnie, głównym powodem były włosy na dłoniach. Wilko‐ łak Stevens — wół roboczy zespołu, dziko przebijający się przez obrońców przeciwnika. Poza kilkoma nieszczęśliwymi przypadkami — które zdarzyły się innym — to były dobre lata. Wspaniałe lata. Zaczynał zapuszczać włosy. W ten sposób krył trochę uszy, zawsze odstające nieco bardziej, niż powinny. Namydlając szczecinę na brodzie marzył, by ktoś wynalazł krem albo coś innego, co zahamowałoby zarost na tydzień albo jeszcze dłużej. Za taki produkt zapłaciłby każdą cenę. Byle tylko nie przeżywać codziennie tej męczarni. Czasem nawet dwa razy dziennie. Jeździł żyletką po twarzy i szyi, aż stały się w miarę gład‐ kie. Potem przejechał jeszcze po dłoniach. Kiedy wyciągał już rękę do kurka ciepłej wody, usłyszał z saloniku znajomy głos: — Jimmy? Jesteś tu, Jimmy? Silny południowy akcent sprawiał, że brzmiało to jak „Jim‐ mih? Jesteh tu, Jimmih?” — Tak, mamo, jestem. — Wpadłam tylko na chwilę, żeby ci coś przynieść. Znalazł ją w kuchni, gdy kładła na stole świeżą szarlotkę. — Co to za potworna muzyka? — spytała. — Uszy pękają. — To Stonesi, mamo. — Za cztery lata skończysz trzydziestkę. Czy nie jesteś już trochę za stary na takie rzeczy? — Skąd! Brian Jones ma tyle lat, co ja. Od Wattsa i Wyma‐ na jestem nawet młodszy. — Co to za jedni? — Nieważne.
Przeszedł do saloniku i wyłączył adapter. Kiedy wrócił do kuchni, zdążyła zdjąć ciężki płaszcz i przewiesić przez opar‐ cie krzesła. Miała na sobie czerwony sweter i szare, wełniane spodnie. Emma Stevens była niewysoką, szczupłą, zadbaną kobietą przed pięćdziesiątką. Mimo pasemek siwizny w kasz‐ tanowych włosach, nadal przyciągała spojrzenia młodszych od siebie mężczyzn. Malowała się trochę mocniej i ubierała w bardziej obcisłe rzeczy niż Jim chciałby widzieć u osoby, którą nazywał matką, wiedział jednak, że w głębi duszy jest domatorką i najlepiej się czuje, kiedy sprząta mieszkanie albo piecze ciasto. Była istnym kłębkiem energii i zgłaszała się do pomocy we wszystkich akcjach dobroczynnych, czy chodziło o fundusze dla 'Matki Boskiej Bolesnej, czy dla szkolnej orkiestry. — Robiłam ciasto dla ojca i zostało mi trochę jabłek, więc upiekłam też dla was. Zawsze uwielbiałeś szarlotkę. — Dalej uwielbiam, mamo — schylił się i pocałował ją w policzek. — Dziękuję. — Przyniosłam też Paladec. Dla Carol. Nie najlepiej ostat‐ nio wygląda. Przyda jej się trochę witamin. — Carol czuje się świetnie, mamo. — Nie widać tego po niej. Wydaje się jakaś spięta. Nie wiem, co jest tego wywodem. — Powodem, mamo. Po. — Po? Po co jest tego wywodem? To chyba nie brzmi po‐ prawnie. Jim przygryzł wargę. — Przynajmniej w tym jesteśmy zgodni. —Właśnie. Strzepnęła z dłoni nieistniejące okruchy i rozejrzała się po kuchni. Jim wiedział, że kontroluje blaty i podłogę, by spraw‐ dzić, czy Carol nadal spełnia normy czystości, jakich Emma Stevens przestrzegała przez całe życie. — Co u was słychać? — Wszystko dobrze. A u was, z tatą? — Znakomicie. Tata jest w pracy.
— Carol też. — Pisałeś, kiedy przyszłam? — Mniej więcej. Nie była to szczera prawda, ale co z tego? Mama i tak nie traktowała pisania jako Prawdziwą Pracę. Kiedy Jim miał pół etatu w Expressie Monroe jako nocny redaktor, to była Praw‐ dziwa Praca, ponieważ dostawał za nią pieniądze. Mógł sie‐ dzieć całymi godzinami i tylko kręcić młynka palcami czeka‐ jąc, aż coś wartego zanotowania wydarzy się w Samorządnej Wiosce Monroe, Long Island, ale według mamy to właśnie była Prawdziwa. Praca Ślęczenie nad maszyną i wyciąganie z własnego mózgu broniących się rękami i nogami zdań było czymś całkiem innym. Czekał cierpliwie. W końcu powiedziała to. — Jakieś wieści? — Nie, mamo. Żadnych „wieści”. Dlaczego ciągle mnie o to męczysz? — Ponieważ rodzielskim obowiązkiem matki.:. — Rodzicielskim, mamo. Rodzicielskim. — Przecież tak powiedziałam. Rodzielskim obowiązkiem matki jest sprawdzać od czasu do czasu, czy przypadkiem wkrótce nie zostanie babcią. — Obiecuję ci, że dowiesz się o tym, gdy tylko my się do‐ wiemy. — Dobrze — uśmiechnęła się. — Ale pamiętaj, jeśli Carol pewnego dnia wpadnie do nas i powie: „A przy okazji, jestem w trzecim miesiącu”, nigdy ci tego nie wybaczę. — Jestem pewien — pocałował ją w czoło. — A teraz, jeśli pozwolisz, muszę się brać... Ktoś zadzwonił do drzwi. — Spodziewałeś się gości? — zdziwiła się. — Nie. Nawet ciebie. Jim otworzył drzwi. Na schodkach stał listonosz z listem w ręku. — Przesyłka polecona, Jim. Mało brakowało, żebym zapo‐ mniał.
Jim poczuł, że serce bije mu coraz szybciej. Podpisał od‐ biór. — Dzięki, Carl. Może ci w Doubleday zmienili zdanie? — Polecony?.— spytała mama, gdy zamknął drzwi. — Kto mógłby...? Spojrzał na adres zwrotny i niemal załamał się pod cięża‐ rem zawodu. — To z jakiejś firmy prawniczej. Z miasta. Rozerwał kopertę i przeczytał list. Potem jeszcze raz. I na‐ dal nie rozumiał, o co chodzi. — No i...? — mama nie mogła się doczekać. Palce ją świerzbiały, by dotknąć listu. — Nic nie rozumiem — odparł Jim podając pismo. — Piszą, że powinienem przybyć na oficjalne czytanie testamentu dok‐ tora Hanleya. To w przyszłym tygodniu. Jestem na liście spadkobierców. To jakieś szaleństwo. Doktor Roderick Hanley był jednym z najbogatszych ludzi w Monroe. Był, ponieważ w zeszłą nie‐ dzielę zginął w katastrofie lotniczej. Uważano go za ważną osobistość. Sprowadził się do Wioski Monroe — wówczas rzeczywiście tylko wioski — zaraz po wojnie i zamieszkał w jednej z dużych posiadłości nad brzegiem. Światowej sławy genetyk, zrobił majątek na opracowanych i opatentowanych przez siebie laboratoryjnych procesach analitycznych; zdobył Nagrodę Nobla za prace z dziedziny biologii genetycznej. Jim znał go, ponieważ w Expressie powierzono mu napisa‐ nie notki pośmiertnej. Śmierć naukowca stała się w Monroe sensacją. Szukając materiałów ustalił, między innymi, że ma‐ jątek Hanleya wart był około dziesięciu milionów dolarów. Nigdy jednak nie poznał go osobiście. Dlaczego zmarły wy‐ mienił go w testamencie? Chyba, że... W nagłym przebłysku intuicji, Jim zrozumiał wszystko. — Boże, mamo, chyba nie sądzisz... Jedno spojrzenie na jej poszarzałą nagle twarz powiedziało mu, że doszła do tego samego wniosku.
— Oj, mamo, nie... — Muszę porozmawiać z ojcem... z Jonaszem — rzuciła szybko, oddała mu list i odwróciła się. Chwyciła płaszcz i włożyła go po drodze do drzwi. — Mamo, przecież wiesz, że to bez znaczenia. Nic się nie zmieni. Zatrzymała się w progu. Jej oczy lśniły wilgocią. — Zawsze tak mówiłeś. Teraz przekonamy się naprawdę. — Mamo — zrobił krok w jej stronę. — Porozmawiamy później, Jimmy. A potem była już na dworze i szybkim krokiem szła do sa‐ mochodu. Jim stał za zewnętrznymi, oszklonymi drzwiami i patrzył na nią, póki szyba nie pokryła się parą jego oddechu. Nie chciał, by się przez niego martwiła. Kiedy zniknęła, wrócił do saloniku i jeszcze raz przeczytał Ust. Nie było żadnych wątpliwości: był jednym ze spadkobier‐ ców majątku Hanleya. Doktora Rodericka Hanleya, geniusza. Dłoń Jima drżała. Pieniądze, jakie być może otrzyma, nie miały znaczenia w obliczu tego, o czym Ust nie mówił i nie mógł mówić. Podbiegł do telefonu. Musi zadzwonić do Carol. Będzie tak samo podniecona, jak on. Po tylu latach poszukiwań... na‐ tychmiast musi jej o tym opowiedzieć. 2 — Kiedy wracam do domu? Carol Stevens spojrzała na kartę pacjenta: Calvin Dodd, wiek: siedemdziesiąt dwa lata, mężczyzna rasy kaukaskiej. Okresowe niedokrwienie mózgu.
Wyglądał o wiele lepiej niż tydzień temu, kiedy trafił tu podczas dyżuru. Wtedy miał tygodniowy zarost, a na sobie pognieciony, poplamiony szlafrok, cuchnący starym moczem. Teraz leżał w czystej pościeli, w wykrochmalonej szpitalnej piżamie. Był gładko ogolony — przez salowe — i pachniał wodą kolońską. Nie miała serca wyznać mu prawdy. — Wyjdzie pan stąd, jak tylko pana podleczymy, panie Dodd. Obiecuję. Nie odpowiadała na pytanie staruszka, ale przynajmniej nie kłamała. — A co mnie trzyma? — Musimy znaleźć panu jakąś opiekę. W tej właśnie chwili wszedł Bobby, by odnieść do kuchni tacę pana Dodda. Zmierzył Carol wzrokiem i mrugnął. — Nieźle wyglądamy — rzucił z uśmiechem. Skończył dwa‐ dzieścia lat i desperacko usiłował zapuścić bokobrody. Ata‐ kował wszystko, co nosiło spódnicę, nawet „kobiety w poważ‐ nym wieku”, jak ją kiedyś określił. Carol roześmiała się i wskazała mu kciukiem drzwi. — Biegaj, Bobby! — Masz ładną fryzurę — powiedział jeszcze i zniknął. Carol przygładziła swe proste, jasne włosy. Przez kilka lat nosiła je krótko przycięte, ale ostatnio zapuszczała długie. Miała szczupłą sylwetkę i owalną twarz, pasującą do takiej fryzury, choć zastanawiała się czasem, czy warto. Niekiedy naprawdę ciężko było je rozczesać. Pan Dodd szarpał kamizelkę z nylonowej siatki, umocowa‐ ną do ramy łóżka. — Jeśli naprawdę chce mi pani pomóc, to proszę to ze mnie zdjąć. — Przykro mi, panie Dodd. To z polecenia lekarza. Obawia się, że znowu pan wyjdzie z łóżka i upadnie. — Nigdy się nie przewróciłem! Kto pani naopowiadał ta‐ kich głupot? Zgodnie z kartą, pan Dodd trzy razy przechodził przez po‐
ręcze łóżka i usiłował chodzić. Za każdym razem upadał po jednym czy dwóch krokach. Carol jednak nie spierała się z nim. W czasie swej krótkiej pracy w Szpitalu Publicznym w Monroe nauczyła się nie sprzeciwiać pacjentom, zwłaszcza tym starszym. W przypadku pana Dodda była pewna, że na‐ prawdę nie pamiętał swych upadków. — Wszystko jedno. I tak nie mam prawa usunąć tego ogra‐ niczenia ruchów. — Gdzie moja rodzina? — zapytał, zapomniawszy już o sprawie. — Nie wpuszczaliście ich na odwiedziny? Carol miała wrażenie, że serce pęknie jej z żalu. — Ja... ja to sprawdzę. Odwróciła się i ruszyła do drzwi. — Można by się spodziewać, że chociaż jedna z moich có‐ rek wpadnie mnie zobaczyć. — Jestem pewna, że wkrótce się zjawią. Zajrzę do pana ju‐ tro. Carol wyszła na korytarz i bezsilnie oparła się o ścianę. Zaczynając pracę w dziale Opieki Socjalnej szpitala nie spo‐ dziewała się życia usłanego różami, ale też nie była w naj‐ mniejszym stopniu przygotowana na to, co ją czeka. Nie była pewna, czy nadaje się do tej pracy. Najważniejszą rzeczą, jakiej nie uczono na kursach, to jak odseparować się emocjonalnie od pacjenta. Albo nauczy się to robić zupełnie automatycznie, albo trafi do psychiatry. Nauczy się. To dobra praca, a taką teraz niełatwo znaleźć. Nieźle płacą i dają pewne dodatkowe przywileje. Ona i Jim nie wydawali zbyt wiele. Odziedziczyła dom po rodzicach, był spłacony i z czystą hipoteką. Póki jednak kariera pisarska nie zacznie się na dobre, to ona musi zarabiać na masło do chle‐ ba. Czasem jednak... Przechodząca obok pielęgniarka spojrzała na nią pytająco. Carol uśmiechnęła się i wyprostowała. Była zmęczona, nic więcej. Od kilku dni źle sypiała... była niespokojna... niewyraźnie pamiętała sny. Złe sny. Poradzę sobie.
Ruszyła w stronę maleńkiego gabinetu Opieki Socjalnej na pierwszym piętrze. Czekała tam Kay Allen, soczysta brunetka po czterdziest‐ ce, która bezwstydnie odpalała jednego papierosa od drugie‐ go. Kay była szefem ich oddziału, weteranem po niemal dwu‐ dziestu latach w Szpitalu Publicznym w Monroe. Gdy weszła Carol, podniosła głowę znad stosu teczek z aktami pacjen‐ tów. — Co możemy zrobić w sprawie Dodda? — spytała Carol. — Tego wyrzutka z Three North? — Musisz w ten sposób, Kay? — Carol drgnęła mimowol‐ nie. — Przecież tym właśnie jest — stwierdziła Kay, nie wyjmu‐ jąc z ust zapalanego właśnie papierosa. — Rodzina znalazła go na podłodze w jego mieszkaniu, wezwali karetkę, wyrzuci‐ li go tutaj i spokojnie poszli do domu. — Wiem, ale na pewno istnieje subtelniejszy sposób wyra‐ żenia tego. To stary, chory człowiek. — Zdrowszy niż parę dni temu. To fakt. Doktor Betz podleczył go tak, jak było to możliwe i teraz pacjent stał się problemem dla opieki społecznej, kolej‐ nym nierozwiązywalnym przypadkiem: był na tyle zdrowy, by nie trzymać go w szpitalu, ale na tyle chory, że nie mógłby mieszkać samotnie. Nigdy nie będzie dostatecznie zdrowy. Nie może wracać do siebie, a jego córki nie chcą się nim opiekować. Szpital także nie mógł wyrzucić starego człowie‐ ka na ulicę, więc właściwie nie było wyjścia. — Nie ma się co oszukiwać, Carol. Wyrzucili pana Dodda tutaj jak na śmietnik. Carol nie chciała się z tym pogodzić. A przynajmniej przy‐ znać tego głośno. Byłby to pierwszy krok na drodze, którą przeszła twarda i cyniczna Kay. Czuła jednak, że kamienna skorupa Kay była tylko otoczką, skorupą właśnie, chityno‐ wym pancerzem, jaki powstał w wyniku zajmowania się, rok po roku, nieprzerwanym potokiem panów Doddów. — Nigdy się nie przyzwyczaję do córek, opuszczających w
ten sposób swoich ojców — stwierdziła Carol. — Nawet go nie odwiedzają. Rozumiała jednak, dlaczego wolą tu nie przychodzić: drę‐ czyło je poczucie winy. Obie mieszkały w małych domkach, gdzie nie było miejsca dla ojca. Musiałyby go pielęgnować, gdyż w każdej chwili mógł znowu stracić przytomność. Nie potrafiły mu powiedzieć, że nie mogą się nim zająć, więc uni‐ kały go. Zbyt często widywała już takie przypadki. Zrozumie‐ nie nie oznaczało jednak akceptacji. Boże, gdyby moi rodzice jeszcze żyli, nigdy bym ich nie opuściła. Czy trzeba utracić swych najbliższych, by pojąć, jak bar‐ dzo się ich kocha? Może. Ale to nie należało do sprawy. Kay i Carol musiały znaleźć panu Doddowi jakieś miejsce w domu opieki. Pro‐ blem w tym, że nie było go na to stać, trzeba więc przede wszystkim umieścić go na liście potrzebujących i czekać, aż zwolni się bezpłatne łóżko. To była ciągła karuzela, bezustanna walka z biurokracją. Program opieki medycznej ludzi starych istniał dopiero od trzech lat, a już dorobił się masy urzędników. Sprawdzali do‐ kumenty, a tymczasem pań Dodd zajmował szpitalne łóżko, potrzebne może komuś naprawdę choremu. — Szkoda, że nie mogę go wziąć do siebie. On przecież! potrzebuje tylko kogoś, kto by go pilnował. — Carol, skarbie, knujesz przewrót w biurze — roześmiała się Kay, podając jej plik dokumentów. — Skoro już, jesteś w takim litościwym nastroju, to zajmij się transportem dla tego chłopca. — Dokąd jedzie? — Do Sloan-Ketteringa. Ma białaczkę. Carol sprężyła się wewnętrznie i ruszyła na oddział pedia‐ trii. Dwadzieścia minut później siedziała na skraju łóżka Danny Jacobi'ego i rozmawiając z jego matką obserwowała chłopca kątem oka.
Ciekawe, czy on wie, że umiera? Mały przykucnął na podłodze i rzucał strzałkami na przy‐ ssawki w mechanicznego dinozaura imieniem King Zor. Dan‐ ny miał siedem lat, jasne włosy i był żałośnie chudy. Brako‐ wało mu dwóch przednich zębów, a drugie jeszcze się nie po‐ jawiły, więc trochę seplenił. Sine kręgi otaczały oczy, osadzo‐ ne głęboko w trupiobladej twarzy; szerokie, ciemne pręgi biegły wzdłuż ramion i kościstych nóg. Nikt go nie pobił, Carol wiedziała o tym doskonale. Danny miał białaczkę. Białe ciałka w jego szpiku mnożyły się jak szalone, zabierając miejsce erytrocytom i płytkom krwi, wspomagającym krzepnięcie. Najlżejszy uraz, choćby takie kucnięcie na podłodze jak teraz, wywoływał siniaki. — Czy nie można leczyć go tutaj? — spytała pani Jacobi. — Sloan-Kettering jest w mieście. — Doktor Martin uważa, że tam ma największą szansę wy‐ leczenia. Pani Jacobi spojrzała na syna. — Co tylko będzie najlepsze dla Danny'ego — westchnęła. Carol podała jej do podpisu zgodę na przeniesienie chłop‐ ca do kliniki Sloan-Kettering. Potem siedziały razem i obser‐ wowały, jak malec się bawi, porzucając przygody polowania na dinozaura dla układanki z Myszką Miki. Carol nie wiedziała, co jest gorsze: nigdy nie mieć dzieci, czy mieć dziecko i utracić je przez coś tak strasznego, zdra‐ dzieckiego i potwornie nieprzewidywalnego jak białaczka. Zastanawiała się tylko przez chwilę, gdyż w głębi serca wie‐ działa, jaką da odpowiedź. Lepiej mieć dziecko. Na pewno le‐ piej. Modliła się, by ona mogła je mieć. I to szybko. I ona, i Jim, pragnęli normalnej rodziny. Miała nadzieję, że potrafi spełnić swoją rolę przy jej tworzeniu. Matka miała problemy z płodnością. Bardzo długo trwało, zanim urodziła się Carol, i choć rodzice próbowali potem przez wiele lat, nie mieli już drugiego dziecka. To, że ona zo‐ stała poczęta, zdawało się po prostu szczęśliwym przypad‐
kiem. Zdaniem doktora Gallena, Carol poszła w ślady matki. Przez całe życie miała bardzo nieregularny okres, i choć obo‐ je z Jimem dokładnie stosowali się do wskazówek lekarza, od roku już kreśląc wykresy temperatury i tak dalej, nic się nie stało. Może już nigdy im się nie uda. Ta obawa prześladowała ją jak cień. Boże, pozwól nam mieć dziecko. Tylko jedno. Nie będzie‐ my zachłanni. Potem zaadoptujemy dzieci, które potrzebują domu. Ale daj nam jedno własne. Danny skończył układankę, z wyjątkiem jednego fragmen‐ tu lewego ucha Myszki. Podniósł głowę. — Czegoś brakuje — oznajmił, wskazując szczelinę. Znam to uczucie, pomyślała Carol. — Pani Stevens — odezwała się matka Danny'ego, przery‐ wając zamyślenie Carol. — Chyba pielęgniarka panią wzywa. Carol spojrzała na siostrę dyżurną, która na przemian wskazywała palcem na trzymaną w ręku słuchawkę telefonu i na Carol. Dzwonił Jim. Wydał jej się bardzo podniecony. — Carol! Mam wspaniałe wieści! Jesteśmy bogaci! — Jim, o czym ty mówisz? — Znalazłem mojego prawdziwego ojca! Wracaj do domu, to ci wszystko opowiem! Prawdziwego ojca? — Nie mogę teraz. O co w tym wszystkim...? — Nie myśl o pracy! Wracaj! Mamy mnóstwo spraw do za‐ łatwienia. Wracaj zaraz! Połączenie zostało przerwane. Nie miała czasu, by zapro‐ testować. Lecz kilka słów dotarło do jej świadomości. Znalazłem mojego prawdziwego ojca! Dlaczego jej to nie cieszyło? Wiedziała przecież, jak despe‐ racko i bezskutecznie Jim poszukiwał swoich biologicznych rodziców. Powinna być teraz szczęśliwa razem z nim. Zamiast tego poczuła dreszcz przerażenia.
3 Jadąc do domu, Carol myślała o przeszłości, teraźniejszo‐ ści, o przyszłości; o tym, jak podniecony musi być Jim. Od tak dawna próbował odszukać swych naturalnych rodziców. Co się dziś wydarzyło? Czego się dowiedział? Wspomniała wła‐ snych rodziców, nieżyjących już od prawie dziesięciu lat. Po raz tysięczny zastanawiała się, co by powiedzieli wiedząc, że ich jedyna córka wyszła za Jima Stevensa. Nie znali prawie Jonasza i Emmy Stevens, ale nigdy nie darzyli ich szczegól‐ nym szacunkiem. Z pewnością woleliby Billa Ryana, ale on został księdzem. Kto by pomyślał, że Carol Nevins, sama Miss Szkoły Kato‐ lickiej pod wezwaniem Marii Panny, wyjdzie za zwariowane‐ go futbolistę, Wilkołaka? Carol na pewno nie. Wtedy było na co popatrzeć. Jim rzadko dostawał piłkę; głównie otwierał drogę dla partnerów. Lubił chyba to zada‐ nie i pozostawiał za sobą ślad w postaci poprzewracanych, potłuczonych obrońców. Niektórzy z nich byli poważnie kon‐ tuzjowani. Jednak znała też łagodniejsze cechy jego charakteru — charakteru Jima, którego kochała od tamtego straszliwego okresu w 1958 roku, gdy pewnej mglistej, deszczowej nocy, w czołowym zderzeniu z ciężarówką na autostradzie zginęli jej rodzice. W jednej sekundzie, wypełnionej brzękiem tłuczo‐ nego szkła i zgrzytem metalu, Carol stała się sierotą. Roz‐ pacz przygniatała ją i otępiała, a świadomość, że jest jedy‐ nym dzieckiem, osamotnionym nagle w wielkim świecie, jesz‐ cze pogarszała sprawę. Jim ją uratował. Studiowali wtedy razem, był on bohate‐
rem szkolnej drużyny i Carol czasami się z nim spotykała. Nic poważnego. Właściwie z nikim wtedy nie chodziła. Ona i Bill Ryan odsunęli się jakoś od siebie już kilka miesięcy wcze‐ śniej. Owszem, w ich stosunkach istniały stany napięcia, lecz nieśmiałość i powściągliwość stłumiły płomień uczucia, za‐ nim ten zdążył się rozpalić. Kiedy myślała, że cały świat roz‐ sypuje się w gruzy, Jim jej pomógł. Wielu przyjaciół wyrażało swoje współczucie i usiłowało pocieszać, a ciotka Grace, je‐ dyna siostra ojca, wzięła bezpłatny urlop w szpitalu, by się nią zająć, ale chyba tylko Jim rozumiał i czuł to, co ona czuła. Wtedy właśnie Carol po raz pierwszy przyszło do głowy, że może właśnie on jest człowiekiem, którego chciałaby poślu‐ bić. Nie doszło do tego jednak jeszcze przez pewien czas. Do‐ piero po czterech latach, spędzonych razem w nowiutkim Uniwersytecie Stanowym w Stony Brook. I dopiero po ślubie, gdy leżeli razem w hotelowym pokoju, powiedział jej, że był adoptowany. Ukrywał ten fakt przez całe lata w obawie, że zmieni to jej uczucia. Pamiętała, że była zdumiona. Co ją ob‐ chodziło, kim byli jego rodzice? Żadne z nich nie leżało obok niej w łóżku. Wspomniała rozdanie dyplomów — Uniwersytet Stony Bro‐ ok, rocznik 1964. Jim skończył dziennikarstwo, ona nauki społeczne. Zaczęli pracę i stawali się sobie coraz bliżsi, aż do ślubu w 1966, skromnej ceremonii z Jimem wbitym we frak i cierpiącym podczas uroczystego nabożeństwa. Niepospolity człowiek znalazł się w tak pospolitej sytuacji, człowiek areli‐ gijny złożył przyrzeczenie wobec kapłana tylko po to, żeby zrobić przyjemność jej i cioci Grace. Człowiek przeciwny wszelkim rytuałom brał udział w jednym z najbardziej prymi‐ tywnych rytuałów. — Nie ma sprawy — zapewnił ją tuż przed ceremonią. — Naprawdę liczą się tylko lata, które nadejdą po tych wszyst‐ kich czarach. Nigdy nie zapomniała tych słów. Lakoniczna mieszanka cy‐ nizmu i szczerości, była typoWym przykładem tego, co ko‐ chała w Jimie Stevensie.
Skręciła na podjazd i spojrzała na ich wspólny dom, maleń‐ ki domeczek z maleńkim ogródkiem, białe ściany z azbesto‐ wej cegły, czarne okiennice i wykończenie. Niezbyt ładnie wyglądał zimą, wśród nagich drzew i różanych krzewów, między pogiętymi od chłodu rododendronami. Wiosno, wiosno, nie możesz przyjść trochę wcześniej? We wnętrzu jednak było ciepło, a Jim niemal podskakiwał z radości. Zachowywał się jak mały chłopiec w Boże Narodze‐ nie. Ubrany w koszulę i dżinsy, pachnący Old Spicem, z wło‐ sami mokrymi jeszcze po kąpieli, pochwycił ją i okręcił wokół siebie, gdy tylko przestąpiła próg. — Nie uwierzysz! — krzyknął. — Stary Doc Hanley mnie spłodził! Wyszłaś za faceta, który nosi geny noblisty! — Trochę wolniej, Jim — poprosiła. — Uspokój się. O czym ty mówisz? Postawił ją na podłodze i opowiedział o liście i „oczywi‐ stych” wnioskach, jakie z niego wyciągnął. — Jesteś pewien, że nie poniosło cię trochę? — spytała zdejmując płaszcz. — Nie rozumiem. — Nie chciałabym wyjść na pesymistkę — odparła, przy‐ gładzając jego wilgotne włosy — ale nikt jeszcze cię nie na‐ zwał Paniczem Hanleyem. Spoważniał nagle. — I nikt mnie nie nazwie. Do końca życia pozostanę Jame‐ sem Jonaszem Stevensem. Nie wiem, jakie miał powody, by mnie wpakować do sierocińca i nie obchodzi mnie to, jaki był sławny i bogaty. Jonasz i Emma Stevens przygarnęli mnie i wychowali. Jeżeli o mnie chodzi, to tylko oni są moimi rodzi‐ cami. Więc dlaczego tak długo i z takim trudem próbowałeś od‐ szukać rodziców biologicznych? chciała zapytać Carol. Przez lata ich małżeństwa stało się to obsesją Jima. Teraz twierdził, że cała sprawa jest właściwie bez znaczenia. — Doskonale. Po prostu nie chciałabym, żebyś się znowu rozczarował. Trafiłeś już na wiele fałszywych śladów i za‐