- Dokumenty5 863
- Odsłony851 902
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań667 644
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Francoise Chandernagor - Dzieci Aleksandrii
Rozmiar : | 1.7 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Francoise Chandernagor - Dzieci Aleksandrii.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Chandernagor Francoise Dzieci Aleksandrii
Zapewniam, że zostanie ktoś, kto będzie o nas pamiętał. Safona, VII w. p.n.e.
Chrapliwy krzyk, w którym buzuje krew, suchy trzask wyważanych drzwi, a potem metaliczny błysk w mroku i żołnierz wyłaniający się z ciemności. Na lewym nadgarstku skórzana bransoleta przesiąknięta świeżą posoką. Pod paznokciami prawej ręki zaschnięta od wczoraj krew. To żołnierz, który nie boi się splamić. Pracuje po staremu: wypruwa flaki, podrzyna gardła, ścina głowy... Z lepkimi dłońmi przemierza ciemną noc. Szuka, węszy. W mrocznym wnętrzu skierował się wprost ku kamiennym schodom: pod ostatnim stopniem zamiast wypełnienia jest tylko malowane płótno... Dzieci przycupnęły pod schodami - słyszały ciosy, krzyki, zatrważający szczęk broni, słyszały, jak żołnierz szedł z komnaty do komnaty. Nagle pięść przebija płótno, ręka wsuwa się do ich zakamarka, niczym pająk rozstawia w pustce palce, a potem ostrze tnie tkaninę tuż nad ich ciałami. W otworze połyskuje hełm... Dzieci nie rozumieją rozkazów, języka żołnierza, ale rozumieją hełm, broń, krew - to język uniwersalny. Chuda dziewczynka w czarnej szatce wychodzi z kryjówki. Potem na czworakach opuszcza ją najstarszy z chłopców, blady i jasnowłosy. Najmłodszy wcale się nie rusza: ma zamknięte oczy i leży w głębi kryjówki zwinięty w kłębek niczym jeż. Żołnierz chwyta go za skórę na karku i unosi na wysokość twarzy. Jedną ręką trzyma w górze malca, drugą grozi starszym. Dziecko, które kołysze się jak lalka z gałganków, otwiera oczy, widzi zakrwawioną skórzaną bransoletkę, brudną łapę, czarne paznokcie, pozlepiane włosy. Krzyczy i siusia ze strachu. Żołnierz wyciąga rękę i potrząsa chłopcem, żeby otrzepać mocz. Dziecko wrzeszczy, olbrzym się śmieje. Znowu potrząsa dzieciakiem, coraz bardziej rozbawiony. Wtedy dziewczynka rzuca się w stronę brata; nie zważa na wymierzone w nią ostrze, biegnie i,..
*** Zawsze budziłam się właśnie wtedy. W chwili, gdy miała zginąć. Ten sam koszmar powracał noc w noc. Co noc czerwony żołnierz. Usunęłam spośród lektur powieści grozy, przestałam pisać po kolacji, kładłam się jak najpóźniej, zwiększyłam dawkę środków nasennych. Wszystko na próżno... Tłum ludzi. A w środku orszak: szaty białe, szaty czerwone, proporce, malowane rzeźby niesione jak świętości. Procesja? Krowy w wieńcach z kwiatów. Stado kóz. Cytrzyści, cymbaliści. I ten puder barwy szafranu, który opada na gołe ramiona i miesza się z potem. Może to jakiś indyjski obrzęd? Ale te chorągwie, włócznie, krzyki? I nieprzebrany tłum, który wciąż sunie, cofa się, faluje wokół uzbrojonych ludzi - manifestacja? zamieszki? Na pierwszym planie leżący posąg - przystrojona klejnotami kamienna bogini, którą dziesięciu mężczyzn ciągnie za sznury przymocowane do platformy na kołach. Dalej druga platforma, malutka, siedzi na niej ze splecionymi z tyłu rękami i miną ukaranego ucznia pięcio-, sześcioletni chłopiec. Nie rusza się. Pukle włosów kleją mu się do czoła, policzki pałają, a z nieba leje się żar południowego słońca, aż białego. Dziecko się kołysze. Za nim dwoje starszych dzieci idzie piechotą. Dwoje pięknych dzieci równego wzrostu, oboje w długich szatach - dziewczynka i chłopiec, brunetka i blondyn, w idealnej symetrii. Na szyje założono im takie same złote obroże, grube jak dla psów, obie z łańcu- chami. Te smycze trzymają idący po dwóch stronach orszaku żołnierze. W hełmach, ze skórzanymi opaskami na nadgarstkach. Para dzieci? Niezupełnie. Chłopiec bardzo się kręci, zadaje sobie wiele trudu, wychyla się w prawo, w lewo, rozkłada ręce i wyciąga je do tłumu, otwierając dłonie. Dziewczynka idzie wyprostowana, z podniesioną głową i rękami opuszczonymi wzdłuż ciała. Jest wyprężona. Patrzy prosto przed siebie, na leżący posąg i malca, który podryguje na wózku. W co właściwie wpatruje się dziewczynka? W ręce chłopczyka. Bo dziecko ma ręce związane za plecami. Dlatego jest takie grzeczne - wię-
zy ze złotego drutu wrzynają mu się w nadgarstki. Złoty drut to był już nadmiar luksusu. A do tego ten upał. Mały jest zmęczony. Ponieważ nie może się ruszyć, położył się na boku. Teraz dziewczynka widzi jego twarz - szkarłatną, o spieczonych, spękanych ustach. Chłopiec ciężko dyszy. Dziewczynka krzyczy. Krzyczy do tłumu. Potem odwraca się w stronę zaprzęgu, który jedzie za nią. Widzi tylko przedramiona człowieka, który wysoko nad nią trzyma wodze. Przedramiona pomalowane na czerwono, ledwie wysunięte. I do tego pomalowanego człowieka krzyczy. Krzyczy do tłumu, do żołnierzy: - Nie widzicie, że on umiera?... Krzyczałam: „Nie widzicie, że on umiera?!", i ten krzyk mnie budził. Dziewczynka była ta sama co w poprzednim koszmarze, ta, która ukrywała się pod schodami. Byłam tego pewna. Połykałam tabletkę nasenną. Ale już następnej nocy dziewczynka krzyczała: „Nie widzicie, że on umiera?". Kim byli ci ludzie? Dlaczego wkradli się do moich snów? „Jesteś medium" - przekonywali mnie przyjaciele za czasów, kiedy bawiliśmy się w obracanie stolików: dziecinada! A jednak się bałam. Teraz spałam przy zapalonej lampce. Zamykałam na zasuwę drzwi sypialni. Ale koszmary i tak wchodziły. Wciskały się szparą pod drzwiami, a kiedy już znalazły się w pokoju, rozrastały się, zżerały przestrzeń, dusiły mnie... Po raz kolejny skute łańcuchami dzieci wślizgują mi się pod zamknięte powieki, wchodzą do oczu. Zawsze towarzyszy im ten osobliwy orszak. Docierają do podnóża góry. Woły z trudem idą po ścieżce, która pomiędzy skałami pnie się ku szczytowi. Ktoś ciągnie krowę za rogi, inni pchają jej zad, żeby zmusić zwierzę do marszu. W dole, na placu, procesja musiała się zatrzymać. W pełnym słońcu. W rozpalonym do białości słońcu. Teraz jasnowłosy chłopiec i czarnowłosa dziewczynka stoją tuż za platformą, na której leży posąg. Mały i jego wózek zniknęli... Gdzie? Kobieta z kamienia, ta na platformie na kolach, kobieta o dużych szklanych oczach, jest cała opluta i przysypana śmieciami. Chłopiec na nią nie patrzy. Patrzy w bok, na gesty, które pokazuje mu starzec - pokłony, błagania; a kiedy starzec udaje, że przyklęka, chłopiec próbuje iść w jego ślady, zapominając, że jest przykuty do siostry łańcuchem zwisającym z obroży. Dziewczynka opiera się, cofa, ciągnie chłopca do tyłu. Ich oczy się spotykają: przez chwilę pałają nienawiścią... Potem dziewczynka zwraca spojrzenie nad chorągwie z wełnianymi frędzlami, ogarnia nim czerwone domostwa rozproszone po wzgórzach, spogląda na brązowe dachówki, drewniane balkony, złocone kolumny, bo wie, że już nigdy ich nie zobaczy, że umrze u stóp góry - tam, w cieniu, czeka człowiek, który zdejmie jej więzy, żeby
ją zabić. Rzuci ją do groty, bo w tym kraju dziewic nie składa się w ofierze - najpierw są gwałcone w grocie, dopiero potem wolno je udusić. Powiedzieli jej, że to będzie tylko chwila, wystarczy, że nie będzie się broniła, że rozsunie uda: „Nie poczujesz bólu. To nie potrwa długo...".
Przerażenie. Budzę się. Nieznajoma dziewczynka co noc prosi mnie o ratunek. Ale gdzie mam jej szukać? Jak ją ocalić? „Niech pani zapisuje sny w zeszycie", poradził mi psychiatra, do którego się zwróciłam. Zapisywałam. Stopniowo wspomnienia stawały się bardziej precyzyjne, przewijałam w pamięci film, przesłuchiwałam na nowo ścieżkę dźwiękową. Początkowo w moich koszmarach nikt się nie odzywał. Ale w tym ostatnim coś słyszałam: gdy orszak szedł, jakiś mężczyzna w tłumie wykrzykiwał imiona: „Basil, Lea" lub „Wasilisa" (czyżby ci Indusi byli Rosjanami?); mężczyzna wołał też „Basil, Leon", a potem „Reginę" albo „Regina". Może wołał dzieci? Ale dlaczego używał czterech imion żeńskich, skoro widziałam tylko jedną dziewczynkę? - Basil-Leon, Basil-Lea, Regina... Basil-Lea... a może basileia? -wykrzyknęła moja mądra przyjaciółka, której zwierzałam się ze swojej udręki. - Słowa, które słyszysz, to nie imiona: basileion basileia i regum regina, to greka, greka i łacina! W tłumaczeniu: królowa królów. Pięknie, nocami śnisz w starożytnej grece... Jedno jest pewne: jeżeli otoczenie tej małej posługuje się mową Homera, to dawno temu zeszła z tego świata. Nie potrzebuje już twojej pomocy! Moja przyjaciółka była w błędzie - zmarli również doznają głębokich lęków, boją się, że popadną w zapomnienie. Ich duchy często mnie oblegają, domagają się, żebym wysłuchała tego, co mają mi do powiedzenia. Te istnienia „sprzed mojego czasu", obarczone wspomnieniami, potrafią wtargnąć w moje życie i nie mogę się od nich uwolnić, dopóki ich nie „rozpoznam", nie wysłucham, nie zrozumiem i nie powiem o nich.
Kim była tajemnicza „królowa królów"? W starożytnej historii zapisał się „król królów", władca Persji, czy jednak pozostał ślad po „królowej królów"? Semiramida? Zenobia? Jak zresztą przypisać ten tytuł małej udręczonej więźniarce - chyba tylko jako antyfrazę, tak jak Chrystusa ukrzyżowanego zwano „królem żydowskim"... Przyjaciółka hellenistka przejrzała moje bazgroły i znalazła rozwiązanie zagadki. - Eureka! „Królowa królów", basileion basileia, to tytuł, jaki Marek Antoniusz nadał Kleopatrze w dniu, gdy podzielił Wschód na królestwa, aby dać je ich dzieciom. - Bo jak się przy okazji dowiedziałam, Egipcjanka miała czworo dzieci: jedno z Cezarem, troje z Markiem Antoniuszem. - Jasne, że nie wspomina się o dzieciach Kleopatry, bo matka licznej rodziny nie wzbudza raczej zainteresowania!... Ale wyobraź sobie, że wśród tej czwórki byłaby jedna dziewczynka. Twój sen stałby się możliwy, historycznie możliwy! Z jedną różnicą: wydaje mi się, że wszystkie te dzieciaki zostały zgładzone po zwycięstwie Rzymu. Marek Antoniusz i Kleopatra. Imperator i królowa królów. Mityczna para. I płodna. Moja przyjaciółka się nie myliła - mieli jedną córkę. Królowa Egiptu, która niczego nie robiła jak wszyscy, tym razem wydała na świat piękne bliźnięta, chłopca i dziewczynkę, którym nadano imiona Aleksander i Kleopatra, potem zaś zwano je Heliosem i Selene, czyli Słońcem i Księżycem. Dwa ciała niebieskie - Helios blondwło-sy, Selene podobna nocy. Te wspaniałe dzieci miały już starszego brata, Cezariona, nieco później urodził się młodszy brat, Ptolemeusz. Mali książęta wyrastali w purpurach, wśród woni kadzideł królewskiej rezydencji, „zakazanego miasta" w Aleksandrii. Król dwu-, sześcio- i dwunastoletni. Efemeryczne książątka wyimaginowanych królestw, o które grali w kości na pałacowych tarasach. Tak krusi, tak jeszcze mali, kiedy miasto upadło... Czy wszyscy zginęli? Tak, jedni w Egipcie, drudzy w Italii. Jak zapewniają historycy, wszyscy poza Kleopatrą Selene. Tę „ocaloną" musiałam spotkać przed laty na kartach jakiejś książki, minąć ją, nie przystając. I szybko zapomniałam, że kiedyś się na nią natknęłam. Selene... A dziś wróciła. Sierota bez pamięci, księżniczka bez królestwa. Snująca się bez końca po mrocznych korytarzach i szukająca na oślep
domu, braci, rodziców. Wracała, abym ożywiła zapomniany świat, rozgrzebała popioły. Chciała, żebym przeszukała ruiny, rozwiała mrok, wysłuchała jej słów. Żądała, bym opowiedziała jej historię, dała jej swe dni, przetoczyła jej swoją krew. A wtedy książęce bransolety znowu przesuwać się będą po jej gołych ramionach, a złote płomienie rozbłysną na szczycie latarni na Faros niczym korona. Przypomni sobie... I już pod warstwą popiołu trawa wydawała się nie tak czarna. Przygaszone niebo rozpalało swój blask na morzu... Umarli pragną tylko jednego - żyć.
W tamtych czasach świat był jeszcze młody, a Aleksandria najpiękniejszym miastem tego świata. Ma się rozumieć -świata znanego. Ale świat znany, oikumene Greków, trudno by nazwać małym: kiedy Selene się narodziła, rozciągał się już od Morza Północnego po Etiopię i od brzegów Irlandii aż po wyspę Cejlon. Domyślano się już, że poza tymi granicami, na wschodzie, istnieje tajemnicza „kraina jedwabiu", błogosławiona ziemia bogów, gdzie kłębki cennej nici rosną na drzewach niczym owoce, ale żaden syryjski przewodnik karawany, żaden partyjski kupiec nie miał nigdy szansy przemierzyć od końca do końca szlaku „owoców, które się tka": przewożone z targu na targ, wymieniane na inne towary, myliły trop, który gubił się gdzieś na pustkowiach Azji. Co się zaś tyczy krain południa, które, jak się domyślano, ciągnęły się u stóp Atlasu i gór Erytrei, to wiadomo było z pewnych źródeł, iż zamieszkują je jednonodzy zjadacze kamieni, ludzie bez głów, których usta otwierały się pośrodku torsu, a także satyrowie o ciele kozła, takich zaś stworów żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie miał ochoty oglądać z bliska. Tak czy inaczej, o ile przyjmowano - a przyjmowano taką możliwość - że wbrew pozorom Ziemia jest okrągła (dowiedli tego greccy uczeni), i o ile dokładnie znano jej obwód, o tyle panowało przekonanie, że się nie porusza i że wędrujące Słońce oświetla skutecznie tylko połowę globu: wyspę ludzi, wyspę zamieszkaną, z dwoma morzami wewnętrznymi - Morzem Czarnym i Morzem Śródziemnym. Reszta, pokryta wielkim, otaczającym kulę Oceanem, który być może graniczył z Zaświatami, stanowiłaby zgubny szlak dla śmiałka... Po tej jasnej stronie świata, okiełznanej i żeglownej, Aleksandria była więc największym miastem - rozleglejszym, bardziej zaludnionym
od Rzymu i Aten, Antiochii i Damaszku, Rodosu, Efezu i Pergamonu. Była miastem nowoczesnym z ulicami i kanałami przecinającymi się pod kątem prostym, miastem sztucznym, wzniesionym nad morzem na skraju pustyni, miastem, które całe bogactwo czerpało z portu i którego piękno było wyłącznie dziełem człowieka. Obmywana falami „Najjaśniejsza", jak zwali ją podróżni, bo olśniewała bielą, miała niskie białe domy, tarasy z gładkiego kamienia, białe alabastrowe kolumny, ulice wykładane marmurem i białą latarnię, „największą wieżę świata" wznoszącą się niczym wiosło giganta, niczym maszt pośród fal. Położona na wprost wyspy Faros Dzielnica Królewska zajmowała niemal jedną trzecią stolicy - cały północno-wschodni róg miasta i cypel zamykający zatokę. Chroniony przez morze, a od południa przez mur, ten cypel, zwany Lochias, tworzył miasto w mieście, „zakazane miasto" z własnym portem i świątyniami. Na tym łatwym do obrony terenie greccy królowie, przodkowie Selene, wznosili pałace, które zdawały się nakładać na siebie. Półwysep był tak zatłoczony, że wkrótce trzeba było zacząć budować poza pierwotnym miastem, wokół Somy, rozległego ogrodzonego terenu, gdzie w kryształowej trumnie spoczywało zabalsamowane ciało Aleksandra Wielkiego. Otoczony pałacami ogród „Szlachetnego Ciała" wkrótce także okazał się za mały, każdy faraon wznosił tu bowiem własne mauzoleum, pragnąc, by wielkością i wysokością prześcignęło wszystkie inne, jakby wystarczyło wspiąć się na palce, by przerosnąć otaczanego boską czcią zdobywcę. Między pałacami i grobowcami, między Lochiasem a Somą, rodzina królewska zgromadziła wszystkie skarby nauki: bibliotekę - najstarszą i największą na świecie, posiadającą siedemset tysięcy zwojów; sławny ogród botaniczny; obserwatorium; dwie menażerie dla zwierząt egzotycznych oraz Musejon dla znamienitych uczonych. Książęta byli od najmłodszych lat nakłaniani do odwiedzania obu tych miejsc, by poprzez kontakt z nimi zdobywać wiedzę, a także uczyć się je oswajać. Małpy były najpotulniejsze w przeciwieństwie do krokodyli i filozofów - najgroźniejszych. W środku znajdowali się matematycy. „A ty, Ptolemeuszu, co będziesz kolekcjonował, kiedy będziesz duży? Lwy? Sofistów? A może architektów?" Jak wszystkie królewskie dzieci urodzone w ciągu trzech ostatnich stuleci, bliźnięta przyszły na świat na przylądku Lochias. Ich matka zdecydowała przesunąć o kilka miesięcy planowaną przeprowadzkę; postanowiła bowiem zamieszkać w sąsiedztwie Dzielnicy Królewskiej,
na małej wyspie Antyrodos, pośrodku zatoki, gdzie przed dwoma wiekami wzniesiono letnią rezydencję władców. Poleciła rozbudować pałac i zmienić jego wystrój. Miała nadzieję powitać tam Marka Antoniusza. Jeśli powróci... Lecz jego powrót był wielce niepewny. Opuścił brzemienną kochankę, by pospieszyć z pomocą Fenicji, następnie zaś udał się do Rzymu, gdzie - wdowiec po śmierci małżonki Fulwii - niemal natychmiast poślubił Oktawię, również wdowę, ale bardzo młodą, i jak powiadano, piękną i łagodną, a nade wszystko - co było jej wielkim atutem - będącą siostrą jego groźnego sprzymierzeńca, młodego Oktawiana... Kleopatra była zbyt wytrawnym politykiem, żeby przejmować się takim małżeństwem. Choć czasami przemykało jej przez myśl, że Antoniusz mógłby ją o tym uprzedzić. Poradzić się? Głupie marzenie! Zresztą przywykła już do rodzenia bękartów. Jej pierworodny, Ptolemeusz Cezar zwany Cezarionem, liczący już siedem lat, był owocem cudzołóstwa nieodżałowanego Juliusza Cezara, co nie przeszkadzało temu bękartowi uczestniczyć w tak młodym wieku w oficjalnych ceremoniach jako przyszłemu władcy Egiptu. Dzieci Kleopatry były prawowitymi dziedzicami egipskiego tronu, bo były jej dziećmi, i to w pełni wystarczało: szlachetnej krwi i rodowej chwały miała aż nadto! Czyż nie wywodziła się zarazem od kuzynki Aleksandra Wielkiego i dwóch jego najbliższych kompanów, Ptolemeusza i Seleukosa, z których jednego uczyniono królem Egiptu, a drugiego Syrii i Babilonii? Jej macedońscy przodkowie władali połową świata, od Libii po Indie. Czegóż więcej mogłoby przydać tak szlachetnej krwi „uznanie ojcostwa" przez jakiegoś Rzymianina? Dzięki swemu greckiemu medykowi, Olimposowi, królowa donosiła bliźniaczą ciążę i urodziła w terminie. Dzieci przyszły na świat wczesną zimą w Niebieskim Pałacu wznoszącym się na samym końcu cypla. Trzy ściany tej starej budowli zwracały się ku morzu, a skały dawały mu tak pewną ochronę, że wszelkie fortyfikacje uznano za zbędne. Z rozległych tarasów rozciągał się widok na bezkres wód; bryza morska muskała kolumny i wydymała zasłony, jakby na półwyspie Lochias, na tym krańcu Aleksandrii, pałac szykował się do podniesienia kotwicy. Czy to bliskość morza skłoniła władców do nazwania tej kamiennej arki „Niebieskim Pałacem"? Raczej nie, bo starożytni Grecy nie uważali morza za niebieskie, postrzegali je jako zielone albo fioletowe czy - jak mówił Homer - barwy czerwonego wina, lecz na pewno nie niebieskie.
Pałac wziął swą nazwę raczej od zdobiących ściany komnat płytek ceramicznych. Był to typowo egipski motyw zdobniczy, bo „tubylcy", na których greccy osadnicy patrzyli z wysoka, lepiej od nich opanowali technologię wyrobu niebieskiego barwnika; wykorzystując miedź, potrafili nadawać mozaikom i emaliom kolory pawich piór, szafiru lub lapis-lazuli. Wierzyli, że ten kolor przynosi szczęście, więc bogaci zdobili nim zarówno swe ciała, jak i domy. Panował wszędzie, ponieważ żywy niebieski trzymał na dystans śmierć. Temu, kto narodził się pośród niebieskości, jak bliźnięta królowej, kto otwarłszy oczy, ujrzał ten kolor, wróżyło to jak najlepiej. Astronomowie z Musejonu wezwani, by wspomóc kapłanów, potwierdzili przepowiednię. Opuszczając po dwóch miesiącach stary pałac, by zamieszkać w odnowionym pałacu na Antyrodosie, wyspie Wielkiego Portu, Kleopatra zabrała ze sobą Ce-zariona, ale młodsze dzieci pozostawiła na półwyspie Lochias - nawet medyk Olimpos uważał, że błękit będzie lepszy dla ich zdrowia.
Bliźnięta rosły w dobroczynnym cieniu pałacu. Kiedy wychodziły na światło dzienne, oślepiał je blask fal rozbijających się o skały: miały zbyt jasne oczy. Piastunki i niewolnicy w ich służbie przywykli czekać, aż zapadnie zmrok. Latem noce w Aleksandrii były ciepłe i nie tak parne jak dnie. Mgły od morza i leżącego na południu jeziora rozpraszały się z nastaniem wieczoru, powietrze stawało się lżejsze, a na tarasach starego pałacu nawet bezksiężycowe noce były przejrzyste - rzecz jasna za sprawą latarni. Żaden dom w mieście nie znajdował się tak blisko latarni jak Niebieski Pałac - budowle stały po dwóch stronach wąskiego przesmyku, który prowadził do Wielkiego Portu, patrząc na siebie każda ze swej skały. Ogień, który płonął na szczycie wieży, sto dwadzieścia metrów nad miastem, ten ogień, który nigdy nie zagasł, oświetlał kolumnady na półwyspie Lochias, mrugał jak odległa gwiazda, wskazując drogę zagubionym statkom. Podczas gdy chwiejny płomyk lamp oliwnych z trudem oświetlał małą komnatę, dzieci Kleopatry mogły się cieszyć niezwykłym przywilejem - dane im było bawić się na tarasach nawet po północy. O zmierzchu słońce ludzi zastępowało im blask słońca bogów. Mijały miesiące i oczy dzieci, co rano ozdabiane czarną kreską przez piastunki, przywykły do światła dziennego, do pyłu, do odblasku rozgrzanego morza. Ich powieki stały się grubsze, źrenice ściemniały. Piastunkom kamień spadł z serca, bały się bowiem, że książęta Egiptu będą mieć blade tęczówki barbarzyńców z północy. Oczy chłopca stały się piwne, a dziewczynki złocistobrązowe jak topazy. Co prawda bliźnięta nadal miały bardzo jasną cerę, Aleksander zaś pozostał blondynem, jednak nic w ich wyglądzie nie kłóciło się zbyt jaskrawo z greckim rodowodem i nie czyniło ich niegodnymi tronu Egiptu.
Z najwcześniejszego dzieciństwa, spędzonego w bezpiecznym Niebieskim Pałacu, Aleksander i jego siostra zachowali upodobanie do nocy i do zabaw na tarasach w świetle latarni. Jest lato. Dziewczynka ma dwa i pół roku. Mówi już dość dobrze, jednak wcale nie jest jeszcze rozsądna. Tego wieczoru wymknęła się spod opieki służącej. Wszyscy jej szukają, a zapada już noc. Cypris, jej piastunka, zawodząc, biega od komnaty do komnaty i przemierza mroczne jak grób dziedzińce. Nieustannie wzywa Serapisa, wszechmocnego boga Aleksandrii, i niosącą pomoc Izydę z dzieciątkiem, Izydę o tysiącu imion, gwiazdę morza, boginię kobiet, matkę wybawicielkę. Ale księżniczki nigdzie nie ma. Przydzieleni do jej straży żołnierze wyruszają, by w świetle latarni morskiej przeszukać portyki nad morzem. Biegają po tarasach, potem z pochodniami wyruszają na wąski pomost, by zejść aż na skały w dole. Piastunka nawołuje: - Słoneczko, moja słodka, moja przepióreczko... Gdzie się schowałaś, skarabeuszku? Nie bój się, złota gołąbeczko. Odezwij się, odpowiedz Cypris. Bardzo daleko, tam, gdzie kończy się pałac, na skraju pomostu, u stóp ogromnego pomnika założyciela dynastii, Ptolemeusza Sotera, libijski gwardzista zauważa wreszcie rzucone byle jak ubranie. Za granitowym posągiem, nago na kamieniach, leży z rozrzuconymi rączkami mała księżniczka. Jest martwa? Nie, patrzy w ozłocone blaskiem latarni niebo i gładzi dłonią kamienne płyty, które utrzymały ciepło słońca, by oddać je gwiazdom. Żyjąc w tym kraju, dziewczynka nauczyła się, że w południe niebo szczerzy kły, ostre, kłujące, ale nocą jest pełne oczu -gwiazdy tam, w górze, błyszczą jak oczy kota. Żołnierz bierze dziecko na ręce, gderając: - Co to za zabawy, mały skorpionie? Igrasz sobie z nami, straszysz nas, ty przebiegły skrybo, ty córo Seta? „Córa Seta" to ciężka obelga. Co gorsza, nazwanie „córką Diabła" dziecka królów mogłoby przez jakiegoś przebiegłego skrybę zostać uznane za obrazę majestatu... Ale gwardzista nic sobie z tego nie robi, jest zbyt zdenerwowany, a zarazem zadowolony, że znalazł księżniczkę, ta zaś - wieczna buntowniczka - wcale go nie słucha, tylko wije się, drapiąc sobie skórę o kolczugę, wyrywa się z rąk mężczyzny, zsuwa na ziemię i nago znowu kładzie się na kamiennych płytach,
przeciąga się, kuli, ociera się policzkami, nogami i rękami o ciepły pomost. - Dlaczego to robisz? - pyta zdumiony Libijczyk. - Kamień miły - szepce dziecko, a potem dodaje, jakby wyjawiało wielką tajemnicę: - Kamień pieści, pociesza mnie. Leżąc w świetle latarni niczym w kołysce, sama już nie wie, czy to ona rozczula marmur, czy może sama zamienia się w kamień. Trzeba przyznać, że królowa miała mało czasu na zabawy i pieszczoty. Bliź- nięta widziała od ich narodzin może sześć razy, a i to tylko przelotnie. Teraz, kiedy zamieszkała w pałacu na Antyrodosie, przyjeżdżała „na kontynent" tylko okazjonalnie, na ceremonie: składać ofiary Izydzie Lochijskiej, którą czczono na półwyspie w świątyni przylegającej do Pałacu Tysiąca Kolumn; na rocznice urodzin pierwszego kochanka, Cezara, któremu wzniosła małą świątynię w pobliżu ogrodu botanicznego; na audiencje poselstw z zagranicy, które starym obyczajem odbywały się w sali pałacu „wewnętrznego", jak zwano pałace na półwyspie Lochias dla odróżnienia od tych, które ostatni władcy wznieśli poza obrębem Dzielnicy Królewskiej. Kiedy przybywająca z wyspy królowa wysiadała ze swą świtą w porcie, zawsze się spieszyła. Nie było mowy, by udała się do zbyt oddalonego Niebieskiego Pałacu, gdzie, jak dobrze wiedziała, jej dzieci były bezpieczne - broniły ich skały, latarnia im świeciła, wiatry rozpędzały złe wyziewy, błękit nad nimi czuwał... Czasami prosiła, by sprowadzono książątka na jej trasę - pod kolumnadę świątyni albo na nabrzeże Portu Królewskiego. W takie dni Cypris i Taus - Cypryjka i tebanka, piastunki - stroiły dzieci jak przystało na Egipcjan: podwójna kreska wokół oczu, barwiczka na policzkach, wonne olejki na włosach, amulety z lapis-lazuli na rękach, szyi, kostkach. Królowa z szambelanem dworu, gwardzistami i służącymi, którzy odpędzali muchy i wachlowali panią, przystawała na chwilę przy dzieciach. Kleopatra przyglądała im się równie uważnie jak zwojom z rachunkami w królewskim skarbcu: - Skąd mój syn ma na twarzy liszaje? - Nie znosi słońca, pani. Zwracała się do skrybów: - Wezwać mojego medyka. I przysłać tu Menchesa, żeby wymalował oko Horusa na wszystkich ścianach komnaty księcia. Zapisz!
Albo: - Wydaje mi się, że moja córka jest zbyt chuda... - Niewiele je, pani. - Dlaczego? - Jest smutna. To się zaczęło, kiedy odstawiłam ją od piersi. - Zapisz: mój intendent pośle księżniczce szympansa z menażerii. I nakazuję natychmiast zmienić kucharza! Nowy ma podawać kompot z daktyli, pisz: kompot z daktyli, pieczone figi, lotosy, kandyzowany cedrat. Moja córka jest za mała, żeby się rozsmakować w żółwiu nilowym czy pieczystym z hieny! I oddalała się szybkim krokiem, czasem musnąwszy policzek któregoś z malców. Nigdy nie dotykała ich głów, nie znosiła nasmarowanych wonnymi olejkami włosów, brzydził ją lepki tłuszcz, który pozostawał na palcach. Piastunki bały się tych inspekcji, a ich obawy udzielały się dzieciom. Stojąc przed wyniosłą nieznajomą, wystrojoną w klejnoty, noszącą ciężką trefioną perukę, którą wieńczyła święta kobra, zamierały. Wiedziały oczywiście, że mają przed sobą królową, niemal bóstwo, nie miały jednak pojęcia, że ta królowa jest ich matką. Zresztą „ojciec", „matka", „rodzice" to były dla nich pozbawione znaczenia słowa, dźwięki, których nigdy nie słyszały, odnoszące się do ludzi, których nie widywały. Z całej rodziny miały tylko rodzeństwo: „brat", „siostra". - Aleksander jest moim bratem - mówiła dziewczynka. - Tak, i Ptolemeusz Cezar również - dodawała piastunka. - Nie nazywa się Ptolemeusz - poprawiała ją dziewczynka. - Ma na imię Cezarion. - Jak chcesz... - A Aleksander jest moim dalszym bratem niż Cezarion. - Nie, wręcz przeciwnie. - Kłamiesz, mamko! Cezarion jest wiele bardziej moim bratem, bo będzie moim mężem! Cypris wzdycha: jak to wyjaśnić takiemu dziecku? Życie królów jest skomplikowane! To prawda, że jeżeli nic się nie zmieni, Cezarion, grecki dziedzic faraonów, poślubi księżniczkę. Jednak jest tylko jej przyrodnim bratem. Małżeństwo z Aleksandrem byłoby bardziej kazirodcze, a więc - z dynastycznego punktu widzenia - bardziej udane. Tak przynajmniej uważają obie piastunki, które potajemnie już o tym rozmawiały: marzą, by bliźnięta zawarły małżeństwo; sądzą, że rozważ-
nie byłoby nie sprzeciwiać się woli bogów, po cóż bowiem obdarzyliby królową tą idealną parą, gdyby nie chcieli, żeby dziewczynka i chłopiec razem zasiedli na tronie? Zwłaszcza że Izyda i Ozyrys, także bliźnięta, dali już przykład, bo czyż nie uprawiali miłości jeszcze przed narodzinami, w łonie matki? I czyż kiedykolwiek potem zdarzyło się równie dobrane małżeństwo? - Nie łudź się - mówi do swej towarzyszki Cypris. - Syn Cezara świetnie się miewa. - A jego przeklęta mamka stale nad nim czuwa! - dodaje Taus. - Co pół roku, jak powiadają, składa w ofierze Anubisowi Szczekającemu mumię psa, żeby przeganiał wrogów jej małego... Wyobraź sobie, jakie to koszty! A on, mówię o małym, pilnuje twojej księżniczki jak źrenicy oka. O, gdyby mógł, sam wychowywałby swoją narzeczoną! W rzeczywistości dziesięcioletni Cezarion nie odrywa oczu tylko od jednej kobiety - od swojej matki. I wyłącznie nią chce się opiekować. „Żebyś tylko nie zmarzła", „Odpocznij". Bo też Kleopatra nie ma wsparcia w nikim innym, a książę doskonale o tym wie, podobnie jak o tym, że matka nie ma z kim porozmawiać. Od zawsze (a ściślej - od śmierci Cezara, ale wtedy on, Cezarion, miał niespełna trzy lata), a zatem od zawsze swobodnie snuła przy nim rozważania, dzieliła się przemyśleniami. Musiał szybko dojrzewać, żeby ją rozumieć, nigdy się nie bawił, jak tych dwoje dzieci, jak bliźnięta - ona tak bardzo go potrzebowała! Cezarion jest jej partnerem, a także jej alibi. Zgodnie z prawem królestwa, tylko para (osoba płci męskiej i osoba płci żeńskiej) rządzić może Egiptem - jak Izyda, siostra-małżonka, królowała światu ze swym bratem Ozyrysem. Lecz królowa nie ma już brata - jednego zabił podczas wojny Cezar, drugiego musiała zabić sama za spisek. I teraz nie ma - już nie ma - małżonka. Może więc panować tylko dlatego, że ma syna i włada w imieniu tego syna, choćby nawet ktoś nazywał go bękartem. Cezarion to inteligentny chłopiec, zdaje sobie sprawę, że jest królowej niezbędny także z tego powodu. A raczej: że był niezbędny do chwili narodzin Aleksandra... Patrzy, jak jego brat rzuca szmacianą piłką, ugania się po tarasach za kotami. Obserwuje go, często przychodzi, żeby na niego popatrzeć. Ilekroć nauczyciel zabiera go na „kontynent" - do Biblioteki albo Musejonu - prosi, by zajrzeli do Niebieskiego Pałacu. Służący bliźniąt padają przed nim na twarz jak przed samą królową. Potem pragną odgadnąć każde jego życzenie: może Pan Diademów
życzy sobie usiąść, może potrzebny mu parasol, może czuje pragnienie, chce, by go wachlowano, by zagrali muzycy? Za każdym razem jest tak samo: ledwie się pojawi, a uginają się wszystkie kolana, wszystkie karki - nawet ministrów, nawet diojkety, pierwszego spośród nich, i sławnych mężów z Musejonu. Cezarion sądzi, że to wyraz szacunku należnego jego funkcji. Przedwcześnie dojrzały chłopiec nie wie, że emanuje niezwykłą melancholijną powagą, władczością, której żaden dorosły nie potrafi się oprzeć. Ludzie się go boją, to prawda, ale równocześnie boją się o niego. Te odczucia wprawiają ich w kontuzję i budzą swoiste współczucie wobec księcia. Lekkim ruchem ręki Cezarion odprawił chmarę służących, jakby opędzał się od much. Chce zostać sam z dwójką malców. Bawi go ich szczebiot, przede wszystkim jednak próbuje rozszyfrować i poznać te dzieci. Czyż ich ojciec nie uczyniłby tego? Kiedy wchodzi na taras, gdzie bliźnięta się bawią, dziewczynka natychmiast rzuca lalkę z kości słoniowej, pochyla główkę albo spuszcza oczy na znak posłuszeństwa, a potem, jeśli „następca tronu" jest zadowolony i wyciąga do niej ręce, biegnie do niego, głośno się śmiejąc. Natomiast Aleksander nie przerywa sobie zabawy z tak błahego powodu i starszy brat musi przywoływać go do porządku, by raczył się oderwać od konia na biegunach albo bąka. A Cezarion myśli z irytacją, że wychowanie tych dzieci pozostawia wiele do życzenia. Ponieważ bliźnięta wciąż jeszcze nie mają nauczyciela, Cezarion postanowił zacząć ich uczyć - choćby liczenia. Dziś przyniósł ze sobą pomoce: trzy kości do gry i drewniany kubek. „Jeden", „dwa", „cztery", „sześć", tłumaczy, pokazując kropki na kości. Przy tej okazji, lekceważąc etykietę, usiadł nawet obok nich na ziemi, co sam uważa za przejaw czułości i pokory. Czy wzruszył tym małą? W każdym razie wyraźnie widać, że dziewczynka chce mu zrobić przyjemność, skupia się, marszczy brwi, wstrzymuje oddech, ale kiedy Cezarion wskazuje jedną kropkę, as, mała niestety recytuje jednym tchem: „Cztery, dwa, sześć". Powtarza: „Cztery, dwa, sześć", bez względu na to, którą stronę kości jej pokazuje. Cezarion zaczyna od początku... Na próżno: wszystko to dla niej „cztery, dwa, sześć"! Po chwili, widząc rozdrażnienie księcia, dziewczynka wy- dyma usteczka, zaczyna się bać, jąka się rozczarowana, że go zawiodła. A on ma sobie za złe, że okazał rozczarowanie. Wspaniały efekt! Tymczasem mały Aleksander nawet nie spojrzał na kości, nie powtórzył ani jednej cyfry, bez reszty pochłonięty przygniataniem szarańczy kubkiem.
Cezarion rezygnuje z nauki, wrzuca trzy kości z zielonego kamienia do kubeczka, potem wpada na nowy pomysł, potrząsa kubkiem, potrząsa tak długo, jakby zamierzał rzucić kości. No, tym razem odnosi sukces! Malcom spodobał się ten dźwięk, to grzechotanie, krzyczą z radości, proszą, żeby zrobił to jeszcze raz, więc potrząsa kubkiem. - Jeszcze! Jeszcze! Nagle podniecony Aleksander rzuca się na kubek, chcąc go wyrwać starszemu bratu z rąk. Pragnie sam nim potrząsnąć. - Ja! Ja! Ale Cezarion błyskawicznie chwyta kubek i daje małemu po łapach: - Nie myśl sobie, że kiedykolwiek pozwolę ci ukraść coś, co należy do mnie! - I żeby ukarać tego uzurpatora, który ledwie odrósł od ziemi, podaje kubek i kości siostrze. Dziewczynka patrzy niepewnie, więc Cezarion musi ją zachęcić: - Tak! Daję ci je. Weź je, Kleopatro. Po raz pierwszy ktoś tak ją nazwał, nie jest więc pewna, czy brat zwraca się do niej. - Kleopatro, daję ci te kości, są twoje. Zapewniam cię, że są piękne, tak samo jak ten kubek zrobiony z cennego drewna. To mauretańska tuja... A wiesz, gdzie leży Mauretania? - Mała rozgląda się wokół, jakby ta Mauretania mogła kryć się za kolumną, a potem kręci główką. - Nauczę cię nazw krain: Afryka, Italia, Germania... Zapamiętasz, że ten kubeczek pochodzi z daleka? Że zrobiono go dalej, niż płynie Nil? Pilnuj go dobrze, to podarunek ode mnie. Przejęta dziewczynka bierze kubek dwiema rączkami i jak potrafi, wsuwa go za pasek tuniki. Może jest niezręczna, ale zachwycona, bo nagle wzbogaciła się o trzy skarby: kubeczek, Mauretanię i Kleopatrę. Dotąd myślała, że nie ma imienia poza tymi „kuropatewkami", „słodkimi gołąbeczkami", kiedy była grzeczna, i „podłymi szakalami", kiedy była niedobra. Ponieważ nosiła imię królowej, piastunki nigdy nie śmiały powiedzieć: „Chodź tu, Kleopatro, sprawię ci lanie!". Omijały ten problem, mówiąc do niej przy każdej okazji „księżniczko" i używając najrozmaitszych przydomków, ptasich imion i pieszczotliwych słówek. Tak stworzyły istne bestiarium, w którym nie brakowało nawet krokodyla... Tylko Cezarion tak ją nazwał. Ale kiedy odchodzi - a tym razem odchodzi na długo, bo matka wysyła go między tubylców, do Memfis, żeby nauczył się egipskiego i złożył hołd bóstwom o głowie wołu - więc kiedy odchodzi, ona znów
staje się w Niebieskim Pałacu Królewskiej Dzielnicy księżniczką bez ojca, bez matki i bez imienia. Jak jaszczurka pośród skał, jak obłok pośród obłoków.
Zmiana dekoracji. Bliźnięta mają po trzy i pół roku. Służba pakuje bagaże - królowa zabiera dzieci do Syrii. Ta decydująca w życiu dziewczynki podróż odłączy ją od piersi piastunki, od błękitów mozaiki i złocistego nieba. Da jej to, czego brakuje, by się wyróżniła: własne imię i bóle, których po raz pierwszy nie poczuje jej bliźniaczy brat, oraz przywileje, których nie będzie z nim dzieliła. Nagle poczuje się inna, uwierzy, że jest niezwykła, stanie się i już będzie Selene. To jej prawdziwe narodziny. Ale tymczasem na pokładzie statku jest jeszcze tylko bezimienną larwą, embrionem małej dziewczynki, która nie wyplątała się na dobre z pieluch, cierpiącym ciałkiem, które płacze, kaszle, pociąga nosem, woła Cypris i wymiotuje. Ledwie bowiem królewskie galery zaczęły rejs wzdłuż wybrzeży Judei, księżniczka się przeziębiła. Stale pada, deszcz jest lodowaty. Królowa wyruszyła z dziećmi w środku zimy, wbrew zwyczajom. Z reguły od października do marca statki nie opuszczają portu. Żeglarze znad Morza Śródziemnego, obawiając się gwałtownych sztormów, uważają morze za „zamknięte" o tej porze roku i uroczyście je „otwierają" w pierwsze pogodne dnie. Ale Kleopatra nie boi się morza - podróżuje dużo, od zawsze. Zresztą Kleopatra nie boi się niczego. Nie jest zuchwała, ale tak samo jak Cezarowi wiecznie jej się spieszy i stąd jej fatalizm. Po czterech latach milczenia i zapomnienia Marek Antoniusz zapragnął ją ujrzeć? Rzuciła więc wyzwanie falom, wiatrom, bogom i płynie do Marka Antoniusza - od tego zależy los jej królestwa. A jej królestwo to łatwy łup. Egipt jest bogaty, ale stary i zmęczony, armię ma słabą i niepewną; kraj utracił kolonie, które wnieśli greccy królowie - utracił morskie imperium dające mu ochronę. Teraz przepadł nawet Cypr. Zamknięte w naturalnych granicach królestwo stało się niczym szkielet - to dolina Nilu i portowa Aleksandria. Polityka
międzynarodowa rządzi się własnymi prawami, bardzo podobnymi do praw dżungli - każde państwo, które nie jest już w stanie połknąć innego państwa, skazane jest na pożarcie. Egipt, żyzny i spokojny, był już skazany, był dla Rzymian ledwie kęskiem. Dawno by go połknęli, gdyby nie żarli się między sobą: Cezar z Pompejuszem, potem Antoniusz i Oktawian z zabójcami Cezara, a wkrótce - już bardzo niedługo - Antoniusz z Oktawianem... W tej chwili niezależność królestwa wisi na włosku, utrzymywana jest tylko dzięki zręczności młodej władczyni, która sprzedaje swe skarby i ciało Rzymianom, zanim ci zdążą ją zmusić, by dała im to wszystko za darmo. Wślizguje się do loża zwycięzcy, kiedy jego triumf nie jest jeszcze przesądzony, kiedy trzeba mu bogactw Egiptu i jego poparcia... Wtedy może negocjować. Za każdym razem musi obstawiać, i to trafnie. Dotąd panowała zgodna opinia, że się nie pomyliła. Trzeba przyznać, że z Cezarem było dość łatwo, bo co do niego nawet dwudziestoletnia królowa nie mogła się wahać - tak bardzo przewyższał innych! Geniusz. Bóg. Nie przewidziała tylko, że ten bóg zostanie zamordowany, zadźgany jak wieprz przez idiotów... I nie przewidziała, że tak bardzo będzie jej brakowało tego pięćdziesięciotrzyletniego kochanka! Na dworze w Aleksandrii uważa się, że Kleopatra nadal za nim tęskni, że stara się wyobrażać sobie, jakiej udzieliłby jej rady. Dworzanie wspominają protekcjonalny uśmiech Rzymianina słuchającego jej pomysłów: „Robisz postępy, mała królowo!". Oczywiście wzdychają wszyscy - ci uważani za bliskich przyjaciół, ci wciąż jeszcze będący tylko przyjaciółmi i ci dalsi w kolejności, oczywiście wzdychają na wszystkich szczeblach hierarchii: Kleopatrze wciąż brakuje Cezara. Po śmierci wielkiego człowieka w pierwszej chwili o mało nie wybrała syna Pompejusza, ale w porę się zorientowała i postawiła wszystko na duet Oktawian-Antoniusz, uwodząc tego, którego miała w zasięgu ręki. W tamtym okresie, jako sprzymierzeniec, jeden był wart drugiego. Dziś sprawa jest znacznie delikatniejsza. Oficjalnie ci dwaj mężowie, będąc szwagrami, utrzymują jak najlepsze relacje, ale nieoficjalnie... są jak dwie szczęki, z których jedna zmiażdży w końcu drugą. Czy jednak królowa ma jeszcze jakiś wybór? Nie, tłumaczył eunuch Mardion (pierwszy doradca pałacu) wielce szlachetnemu epistrategowi Górnego Egiptu, nie, mówił eunuch Teon (diojketa królestwa) dostojnemu gimnazjarsze z Naukratis, nie, ponieważ to znowu Antoniusz wzywa królową, domaga się statków, żąda rachunków. Czyż z podziału świata
dokonanego przez rzymskich przywódców Antoniuszowi nie przypadł wschód? Kleopatra jest ze wschodu, a więc „należy do kompetencji" Antoniusza... To podział administracyjny, który - ale czy eunuchowie o tym wiedzą? - oznacza nie tylko niedogodności. W końcu gdy mała królowa poznała swego nowego „zwierzchnika", liczyła tylko dwadzieścia osiem lat. Przy Cezarze zaznała miłości boga, dzięki Antoniuszowi poznała miłość mężczyzny. A w miłości bogowie, choć skuteczni, są zmienni. Sam Zeus, ich król, wcale nie dbał o rozkosz śmiertelniczek, które zapłodnił. Wystarczy krótkie wyliczenie. Najpierw Leda. Żeby zbliżyć się do Ledy, przyjął postać łabędzia, a choć jest to piękny ptak, nie wydaje się, by dorównywał bykowi. Mimo to Leda powiła czworaczki. Żeby uwieść Danae, Zeus zmienia styl i bawi się w złoty deszcz; przyznajmy, że nawet przejmujący i nawet złoty, deszcz tylko muska i spływa... Io, no cóż... biedactwo, miała najmniej szczęścia: król bogów, który był mistrzem kamuflażu, przeistoczył się w mgłę - powiedzcie szczerze, która kobieta chciałaby uprawiać seks z jakimś obłoczkiem? Czy królowa myśli o seksie? Tak, to prawdopodobne, bo Antoniusz mówi o spółkowaniu, i to słowami, których raczej nie słyszy się na dworze. A kiedy Antoniusz nie cytuje Homera i Eurypidesa, używa języka wojskowego, obozowego. Kleopatra zaś nie jest naiwna i ma zdolności językowe - poza greką włada już egipskim, aramejskim, perskim, arabskim, etiopskim... Dlaczegóż nie miałaby wzbogacić tej wiedzy przy okazji, w stosownej „sytuacji", o słownictwo Antoniusza? Mówiąc o miłości, mężczyźni są obsceniczni. Mężczyźni mocno ściskają was w ramionach, przytłaczają swoim ciężarem, są brutalni, lżą, zadają ból, ale kiedy już zaznają fizycznej rozkoszy, a potem szybko zasypiają zmęczeni, mają w oczach ten wyraz niewinnego szczęścia, jaki maluje się na buzi najedzonego oseska... Antoniusz jest mężczyzną. Śmieje się, płacze, przysięga, obraża się, kłamie, oszukuje, zdradza, myli się, gubi, cierpi i zadaje cierpienia. Jak mężczyzna. Była sobie kiedyś królowa, która trzymała królestwo twardą ręką. Ręką ozdobioną aż po ramiona złotymi wężami symbolizującymi nieśmiertelność. W królewskiej komnacie na rufie statku rozkazała wyjąć wszystkie swoje klejnoty. Nawet bransolety na kostki. Przygotowuje wielki występ, dobiera odpowiedni kostium sceniczny. Wie, jak wejść,
by skupić na sobie oczy wszystkich. Kiedy miała zostać przedstawiona Cezarowi, kazała się wnieść półnaga zawinięta w kobierzec - niezłe jak na dziewicę i uciekającą władczynię, prawda? Kiedy po raz pierwszy spotkała się z Antoniuszem w cylicyjskim Tarsie na południe od Kapa-docji, nie była już tak nieśmiała. Wybrała alegorię. Widowiskową symbolikę: ubrana, a raczej rozebrana jak bogini miłości (w tunikę z sydoń-skiego muślinu, bardzo przezroczystego), przypłynęła rzeką na złotym statku o purpurowych żaglach i srebrnych wiosłach. Załogę stanowiły same kobiety przebrane za najady i nereidy; na pokładzie i olinowaniu małe dzieci - nagie kupidynki. Leżącą pod złocistym baldachimem pośród płonących wonności „Izydę-Wenus-Afrodytę" wachlowały te cherubiny i kołysała muzyka cytry. Nie myślała o niczym. O niczym? Można by się założyć, że konała ze strachu! Po raz kolejny rzuciła wszystko na jedną szalę. Na szczęście kiedy już imperator, który spodziewał się ujrzeć królewską flotę, otrząsnął się ze zdumienia, po prostu złożył broń. Czyż on, bóg wojny, nie musiał się podporządkować regułom starych legend i ulec bogini miłości? A może „Nowy Dionizos" (jak zwali go Efezjanie) powinien połączyć się z Izydą, by odrodzić świat? Bez względu na pretekst tak dobrze odegrali swe role, jakby się ich wyuczyli... Teraz, po czterech latach, Kleopatra się zmieniła - nie jest już tak młoda, ma troje dzieci, więc lepiej pojawić się we wcieleniu triumfującej matki. Parka bliźniąt, raz jeszcze łącząc jej wizerunek ze starymi mitami, daje do tego wymarzoną okazję: będzie Latoną, ukochaną przez Jowisza skromną boginią, która by schronić się przed zazdrością Junony, musiała uciec na Delos, gdzie wydała na świat olśniewające urodą bliźnięta, Dianę-Artemidę i Apollona. To także były bękarty, ale obdarzone nieśmiertelnością. Dla Aleksandra i Kleopatry królowa kazała więc przygotować przed wyjazdem kostiumy odpowiednie do wyobrażeń bliźniaczych bóstw, jakie widywało się na ścianach świątyń i pałacowych mozaikach. W Antiochii dwójka dzieci pójdzie przodem. Jak troskliwa matka - bo czyż Latona nie była w rzymskim świecie wzorem matki? - ona, królowa Egiptu, zostanie w tyle. Jakby zeszła w cień własnych dzieci. Będzie kroczyła wolno bez sług, niosąc zamiast berła tylko małą gałązkę palmową: drzewo palmowe było drzewem bogini uciekinierki; to o nie się oparła, by w samotności urodzić dzieci. Będzie więc szła, nie bacząc na protokół, bez ostentacji, ubrana w prostą, ułożoną w fałdy tunikę,