a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

François Forestier - JFK. Ostatni dzień

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

François Forestier - JFK. Ostatni dzień.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 122 osób, 108 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 187 stron)

Tytuł oryginału: JFK, LE DERNIER JOUR Copyright © Editions Albin Michel – Paris 2014 Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Marek J. Piwko Redakcja: Bożena Sęk Korekta: Joanna Rodkiewicz, Iwona Wyrwisz ISBN: 978-83-7508-626-3 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2016 Skład wersji elektronicznej: konwersja.virtualo.pl

Spis treści Motto Wstęp Prolog: Z krwi i kości 1. Ten, który poznał noc 2. Bezlitosne Dallas 3. Uwodziciel z Waszyngtonu 4. Dwulicowy Oswald 5. Kennedy nr 3 6. Hej, hej, hej, LBJ! 7. Co nakręcało Jacka Ruby’ego? 8. Big dollars 9. Ojcowie chrzestni 10. Grzech Roberta Kennedy’ego 11. Egzekucja 12. Chaos 13. „Una mala noticia” 14. Wojna to piekło 15. Północ 16. Najbardziej znienawidzony człowiek na świecie Posłowie Podziękowania Przypisy

FOUQUIER-TINVILLE: Kto natchnął cię, pani, taką nienawiścią? CHARLOTTE CORDAY: Nie potrzebowałam cudzej nienawiści, miałam wystarczająco dużo własnej. Proces Charlotte Corday, 17 lipca 1793 roku

WSTĘP Niczego nie chcę udowodnić, niczego dowieść, niczego zakwestionować. Nie mam w zanadrzu żadnej broni ani dowodu i nikogo nie pragnę do niczego przekonać. JFK leży pogrzebany pod tysiącami książek, tonami papieru. Zabiło go CIA. Albo FBI. A może kierowca, który prowadził jego limuzynę? Nie, to działający samotnie Lee Harvey Oswald strzelił prezydentowi w głowę. Za spisek odpowiedzialny musi być przemysł zbrojeniowy. A może jednak egzekucji dokonał bandyta nazwiskiem James Files, który obecnie siedzi w więzieniu? Z pewnością zamachu dokonał ochroniarz. Albo radziecki szpieg. Ależ nie, zrobił to obłąkany zwolennik skrajnej prawicy. Być może czarny trockista ze szpotawą stopą i blizną na twarzy. Mylicie się, to służący pociągnął za spust. Od pięćdziesięciu lat różne teorie się przeplatają, liczba dowodów rośnie, stosy teczek stają się coraz wyższe, spisek jawi się jako coraz bardziej skomplikowany, a mgła otaczająca śmierć Kennedy’ego gęstnieje. Od Jean Aase, przyjaciółki Jacka Ruby’ego, po Rufusa Youngblooda, ochroniarza Lyndona B. Johnsona, liczba aktorów zamieszanych w to wydarzenie sięga tysiąca sześciuset osób. I nikt nic nie powiedział? Prawdy ciągle nie poznaliśmy. John Fitzgerald Kennedy zginął za grzechy Ameryki. Poniósł klęskę w Zatoce Świń, podłożył ogień w Wietnamie, umieścił Fidela Castro na liście ludzi do odstrzelenia, zdradzał żonę, popierał integrację czarnych, upokorzył ojca chrzestnego – Carlosa Marcella – złożył broń przed Związkiem Radzieckim. A najgorsze było to, że nie interesowały go pieniądze, bo miał ich niewyobrażalnie dużo. W dniu 22 listopada 1963 roku w Dallas dosłownie go ukrzyżowano. JFK po śmierci jednak nie został kanonizowany ani nawet beatyfikowany. Jego dusza nie była wystarczająco czysta, a serce wystarczająco białe. Oto opowieść o ostatnich chwilach życia Johna Fitzgeralda Kennedy’ego – od jego przyjazdu do Dallas po pogrzeb w Waszyngtonie.

PROLOG Z KRWI I KOŚCI Krew była wszędzie. Obryzgała oparcie tylnego siedzenia, żakiet Jackie, jej nogi, bagażnik samochodu, policjantów jadących na motocyklach po obu stronach auta, jezdnię. Kiedy pocisk dosięgnął kości, mglista aureola, nimb z tłuszczu zawartego w ciele, na krótką chwilę przysłoniła słońce. JFK osunął się na bok i bezwładnie opadł na kolana żony. Stracił połowę czaszki, strzępki mózgu rozprysnęły się wkoło. Tkanka mózgowa trzydziestego piątego prezydenta Stanów Zjednoczonych rozbryzgała się na kilku metrach kwadratowych Dallas w stanie Teksas. Jackie upuściła bukiet czerwonych róż. Samochód nie przyspieszył. Krew utworzyła kałużę na wycieraczce i zalała kwiaty. Siedzący obok kierowcy gubernator John Connally chwycił się za lewe ramię, jęcząc: „Nie, nie, nie”. W bolesnym geście mea culpa kilkakrotnie uderzył się pięścią w piersi. Jackie pochyliła się nad mężem. Kilka sekund wcześniej JFK odwrócił się, żeby pozdrowić tłum, po czym uśmiechnął się do niej. Lewą rękę oparł na drzwiach auta. Chwilę później część jego głowy eksplodowała. Jak melon, powiedział policjant jadący na motocyklu po lewej stronie samochodu. Jak dojrzały owoc, powiedział policjant jadący po prawej stronie. Jackie dostrzegła odpadający kawałek czaszki. To dziwne, pomyślała, jest różowy, koloru ciała, a nie kości słoniowej. Niby w zwolnionym tempie, bardzo powoli, odłamek zawierający tkankę mózgową opadł na bagażnik samochodu. Ładnie odcinał się od granatowej karoserii limuzyny. Jackie myślała tylko o jednym: trzeba dokleić ten brakujący fragment. Uklękła na siedzeniu, we krwi, przełożyła nogę przez oparcie, na klęczkach posuwała się w stronę bagażnika. Ryzykowała upadek. Na nic nie bacząc, wpatrywała się w ten mały różowy odłamek, który w każdej chwili mógł ześlizgnąć się na drogę.

Clint Hill, ochroniarz, jechał samochodem za limuzyną prezydencką. Jako jeden z nielicznych natychmiast zrozumiał, co się stało. Reszta agentów Secret Service nie wierzyła własnym oczom. Sądzili, że to po prostu jakiś kretyn dla żartu rzucił petardę. Pozostawali bierni, jakby sparaliżowani. Ochroniarz w innym samochodzie zareagował jednak błyskawicznie. Rzucił się na wiceprezydenta Lyndona B. Johnsona, wepchnął go w przestrzeń przed fotelem i zasłonił własnym ciałem. Polityk okazał się tchórzem. Trząsł się. Wiedział, jaką nienawiść prezydent budzi w Teksasie. Jackie niemal dosięgnęła fragmentu czaszki. Clint Hill wskoczył jednak na tylny błotnik samochodu, chwycił „Koronkę” – taki był kryptonim operacyjny pierwszej damy – i pchnął ją na siedzenie, prosto w kałużę krwi. Kobieta usiadła, po czym zaczęła przysłaniać dziurę w głowie męża płatem skóry z włosami. Ale tam niczego nie było. Ułożyła skórę w miejscu postrzału, zakrywając ziejącą pustkę. Bezładnie próbowała wepchnąć trochę tkanki mózgowej w otwór w czaszce męża. Samochód przyspieszył. Tłum się rozproszył. Ludzie krzyczeli. Niektórzy ruszyli w kierunku pagórka, skąd – jak sądzono – padły strzały. Inni pobiegli w stronę budynku Texas School Book Depository, który mijała limuzyna. Wybuchła panika. Ale samochód wjechał już do tunelu biegnącego pod torami i znikł z pola widzenia. Upstrzeni krwią policjanci na motocyklach podążyli jego śladem. Jackie trzymała w dłoni kawałek plasteliny. Nie, kawałek mózgu. Deptała róże. Nazajutrz Dallas pozostawało w szoku. Podobnie jak cały świat. W mieście panowała dziwna cisza. Pewien student medycyny, William Allen Harper, sfotografował miejsce zbrodni, którego policja nie zabezpieczyła. O siedemnastej trzydzieści zaczynało się ściemniać, mimo to chłopak dostrzegł kawałek kości leżący na trawniku ciągnącym się wzdłuż jezdni. Podniósł odłamek, obejrzał go, ocenił jego wagę. Był to trapez o wymiarach pięć centymetrów na siedem. Harper rozpoznał w nim kawałek czaszki, kość potyliczną przypominającą łuskę i będącą tylną częścią sklepienia. Kość ta opiera się na dźwigaczu, pierwszym kręgu kręgosłupa – to tędy przechodzi rdzeń kręgowy. Tego samego wieczoru student pokazał znaleziony odłamek swojemu wujowi, doktorowi Jackowi C. Harperowi, ten z kolei przekazał go

patologowi ze szpitala, w którym pracował. Kolejny lekarz obejrzał kość. Wszyscy trzej zgodnie twierdzili, że jest to fragment kości potylicznej. Odkryli też na niej ślady ołowiu. Dokonawszy tych ustaleń, oddali znalezisko FBI. Dziesięć lat później jeden ze śledczych wpadł na pomysł porównania oficjalnych rentgenów ciała zamordowanego prezydenta ze zdjęciem „fragmentu Harpera”. Ku jego zaskoczeniu na rentgenografie czaszki Kennedy’ego, zrobionym podczas sekcji zwłok w Waszyngtonie, widoczna była kość potyliczna. Czyżby zdjęcie rentgenowskie poddano retuszowi? Natychmiast podniosły się głosy sprzeciwu – twierdzono, że „fragment Harpera” to kość ciemieniowa, a więc część czaszki znajdująca się z przodu. Specjaliści zdecydowali, że trzeba zbadać tę sprawę. Okazało się to jednak niemożliwe. „Fragment Harpera” zaginął. Ostatnia informacja na jego temat pochodziła z waszyngtońskiego laboratorium FBI. Odłamka nigdy nie udało się odnaleźć. W szpitalu Jackie weszła do sali intensywnej terapii. Kobieta była zdrętwiała ze strachu, trupio blada. Wiedziała, że mąż nie żyje. Jego ciało przykryto białym prześcieradłem, na którym pojawiły się czerwone plamy. Krew była wszędzie. Zapanował nieopisany bałagan. Błędnie przeprowadzono procedury bezpieczeństwa, próbki nie zostały prawidłowo zabezpieczone, zeznań nie spisano, Secret Service szalało, FBI znalazło się w chaosie, odzież ofiary wysłano do pralni, gorset ortopedyczny zaginął, ksiądz udzielający ostatniego namaszczenia wiedział, że sakrament jest nieważny – wezwano go za późno i dusza zdążyła już opuścić ciało prezydenta. Bliscy JFK chcieli odebrać zwłoki, policja była przeciążona, po korytarzach kręcili się dziennikarze, przed szpitalem zbierały się grupy ludzi. Nikt nie wiedział, co robić. Wiceprezydent jechał już na lotnisko, chwilę później znalazł się na pokładzie Air Force One, samolotu obsługującego głowę państwa. Działał w pośpiechu. Jackie przed opuszczeniem szpitala poczuła, że ktoś otwiera jej zaciśniętą pięść. Był to admirał Burkley, prywatny lekarz JFK. Rozluźnił palce żony prezydenta, a ona upuściła odrobinę tkanki mózgowej. Nie trzymała w dłoni

niczego twardego. Tylko miękką, półpłynną plastyczną substancję. Kość, której próbowała dosięgnąć, spadła gdzieś w trawę. Kiedy szła, jej buty wydawały nieprzyjemny dźwięk z powodu krwi, która zdążyła już wyschnąć na podeszwach i sczernieć.

ROZDZIAŁ 1 TEN, KTÓRY POZNAŁ NOC W piątek 22 listopada 1963 roku w Fort Worth padało. Prezydent obudził się w apartamencie 850 hotelu „Texas”. Chwilę później służący George Thomas przyniósł mu ubranie. JFK spojrzał przez okno. Zobaczył tylko posępny pejzaż rozmyty z powodu mżawki. Z siódmego piętra widać było jedynie niekończące się ulice, budynki przemysłowe, kałuże na parkingach. Ze względów bezpieczeństwa Secret Service zdecydowało o umieszczeniu prezydenta na środkowym piętrze hotelu, pozwalając wiceprezydentowi Lyndonowi B. Johnsonowi i jego żonie, Lady Bird, zająć apartament Willa Rogersa na trzecim piętrze. Traf chciał, że Will Rogers, aktor zmarły w 1935 roku, gwiazda słynnego filmu Jarmark miłości, był komikiem i ulubieńcem publiczności. Johnson na swój sposób też był doskonałym komediantem. Żeby się o tym przekonać, wystarczyło zobaczyć, jak cały w uśmiechach wita się z tłumem, mrucząc pod nosem: „Banda żałosnych palantów, szczam na was wszystkich”. Tylko agenci Secret Service słyszeli te słowa. Dawno już nabrali przekonania, że wiceprezydent jest niebezpiecznym wariatem. I nie mylili się. JFK spał dobrze. Jego żona Jackie zgodziła się wziąć udział w podróży przedwyborczej, choć nie znosiła roli figurantki. Stawka była jednak wysoka: teksańscy demokraci właśnie skręcali na prawo, część wyborców z południa uznała Kennedy’ego za papistę na usługach Watykanu albo – co gorsza – za czerwonego na postronku innego potężnego mocodawcy: Nikity Chruszczowa, pierwszego sekretarza Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Jedyne, co JFK mógł zrobić, żeby odzyskać głosy w Teksasie, to zjawić się tam osobiście, wygłosić kilka przemówień, uścisnąć dłonie wyborcom. Urok i charyzma prezydenta miały dokonać reszty. A także jego niesłychane szczęście. Pomocna mogła być też obecność Lyndona B. Johnsona, rodowitego Teksańczyka, zwanego w skrócie LBJ. Jednak prawdę powiedziawszy, ludzie wiwatowali przede wszystkim na cześć

Jackie. Ta dyskretna, ambitna, z pozoru obojętna kobieta była na swój sposób gwiazdą. Mimo że roztaczała uśmiechy i machała do uwielbiającego ją tłumu, nie czuła się szczęśliwa. Tuż przed wyjazdem do Teksasu poważnie pokłóciła się z JFK. Miała już dość romansów męża, który uwodził nawet kobiety przychodzące z wizytą i zachowywał się jak uśmiechnięty cham. Nieustannie musiała znosić wstyd i poniżanie. Nie było to dla niej nic nowego, ale była już zmęczona. Pozostawali co prawda małżeństwem, lecz przywodziło jej ono na myśl hotelowe foyer z drzwiami obrotowymi. Nieustannie ktoś wchodził, ktoś wychodził – to było nie do zniesienia. Zresztą Jackie nie chciała spędzić z mężem nocy w Fort Worth. Kazała przydzielić sobie osobny pokój. Agenci Secret Service stali pod budynkiem hotelu. W jednostce tej wbrew nazwie nie ma nic tajemniczego. Są to służby odpowiedzialne za ochronę najważniejszych osób w państwie i walkę z podrabianiem pieniędzy. Oba zadania należą do jednakowo niewdzięcznych. Ale w Fort Worth wszystko szło znakomicie: komunikacja z Waszyngtonem była zapewniona, samochody zostały skontrolowane i czekały na prezydenta, agenci w pełnej gotowości przemierzali korytarze hotelu. Deszcz sprzyjał służbom, bo oznaczał, że w Dallas będzie trzeba podnieść plastikowy dach limuzyny – zaszkodzi to spektaklowi, zwiększy natomiast bezpieczeństwo prezydenta. Drugiego dnia podróży przedwyborczej wszystko przedstawiało się jak najlepiej. Droga została wyremontowana, a Fort Worth znajdowało się zaledwie 32 mile od Dallas. Między tymi dwoma miastami leżały tylko zabite dechami miasteczka: Meadowbrook, Arlington, Grand Prairie, Euless, North Richland Hills, oraz miejsca bez znaczenia politycznego, takie jak Randol Mill Park, pole golfowe Water Chase, park rozrywki Six Flags over Texas, El Tivoli Place. Zdecydowano więc, że prezydent uda się do Dallas samolotem. Polityk wysiadający z Air Force One, maszyny będącej znakiem rozpoznawczym prezydenta pełniącego urząd, bez wątpienia wywołuje większe wrażenie niż przybyły samochodem pokrytym kurzem Teksasu. Sprawdzono drogi dojazdowe do miasta, policja z Fort Worth podjęła współpracę z miejscowymi służbami, tłum zresztą generalnie był przyjaźnie nastawiony. Można rzec nawet, że entuzjastycznie. Część budzących podejrzenia osobników aresztowano, inni zostali zmuszeni do natychmiastowego opuszczenia miasta, wydawać się więc mogło, że nie trzeba obawiać się żadnego poważniejszego niebezpieczeństwa. Dziewięciu

agentów Secret Service – spośród dwudziestu ośmiu – dzień wcześniej pozwoliło sobie nawet na chwilę odprężenia w barze „Cellar”, gdzie zbierali się hipisi, bitnicy (bitnicy! A więc wrogowie Ameryki), różnego rodzaju nocne marki. Pracowały tam skąpo odziane kelnerki, niektóre dorabiały też jako striptizerki w jednym z klubów w Dallas – „Carousel” – a lokal pozbawiony był krzeseł. Wszędzie za to leżały poduchy zgodnie z panującym ówcześnie duchem love and peace. Właściciel baru, Pat Kirkwood, budził sympatię. Krążyły co prawda pogłoski, że jego ojciec był koleżką Lewisa McWilliego, gangstera i wspólnika Santa Trafficantego, ojca chrzestnego florydzkiej mafii z Tampy. Mówiło się też, że szef mafii nowoorleańskiej, Carlos Marcello, od czasu do czasu zleca robotę McWilliemu. W gruncie rzeczy nie miało to jednak żadnego znaczenia. Kirkwood lubił stawiać kolejki gliniarzom, urzędnikom z ratusza i ludziom szeryfa. Wszyscy potrafili to docenić. I agenci Secret Service bawili się doskonale. A praca? Wszystko wydawało się pod kontrolą. Agenci poprosili miejscowych strażaków o zastępstwo, w barze zaś pili tylko soczki, jak później zapewniali. Pozwolili sobie nawet na kilka żarcików o pierwszej damie: „Ze strażakami? Wyobrażasz sobie…”. Jedna czy dwie kelnerki postanowiły być miłe dla chłopców, którzy wrócili do hotelu o wpół do czwartej nad ranem, żeby przejąć służbę o szóstej. U niektórych ochroniarzy teksaski soczek wywołał dziwny ból głowy. Czterej spośród nich znaleźli się w samochodzie, który w Dallas jechał bezpośrednio za odkrytym lincolnem prezydenta. Agenci odpowiedzialni za osobistą ochronę wiceprezydenta zostali natomiast w swoich pokojach lub na posterunku. Johnson był naburmuszony. Czuł się zaniedbywany. I tak istotnie było. Po kąpieli JFK włożył nową jasnoniebieską koszulę – zmieniał ubranie cztery razy dziennie. Przypomniał mu się wers z Roberta Frosta, od którego dwa tygodnie wcześniej rozpoczął przemowę w Amherst College: „Ja jestem jednym z tych, który poznał noc”1. Lubił wplatać tego typu odniesienia poetyckie lub biblijne. Do przemówienia w Dallas wybrał fragment z Psalmu 127 zwanego Pieśnią stopni, który głosi: „Jeżeli Pan nie ustrzeże miasta, strażnik czuwa daremnie”2. Był katolikiem i wiedział, że secesjoniści, protestanci, baptyści, członkowie Kościoła episkopalnego, prezbiterianie, unitarianie, zielonoświątkowcy, adwentyści, kongregacjonaliści, metodyści, świadkowie Jehowy, luteranie, menonici, amisze, huteryci, familianie, kwakrzy, badacze

Pisma Świętego i szejkersi marzą tylko, żeby zapędzić go w kozi róg. Żywili oni przekonanie, że Bóg kieruje wszystkim, co dzieje się na ziemi. Charles Guiteau, który 2 lipca 1881 roku dokonał zamachu na prezydenta Jamesa Garfielda, powiedział: „Bóg nie popełnia błędów. Za każdym razem dokonuje właściwego wyboru człowieka i miejsca. Tym samym zawsze udaremnia plany Szatana”. Wiekuisty być może wspomagał farmerów z Amarillo, producentów odzieży z El Paso, hodowców z San Antonio czy agentów ubezpieczeniowych z Houston, ale prezydent ani trochę na niego nie liczył. Wolał polegać na własnym uroku osobistym, szczęściu i potędze rodu Kennedych. Jego ojciec, Joe Kennedy, zawsze gotów był wkroczyć, wykorzystując swoją fortunę, stosunki, przyjaciół wśród gangsterów i wpływy. Doprowadził do umorzenia mandatów, zapłacił za kampanię wyborczą, przestawał z typami spod ciemnej gwiazdy, zdradził Stany Zjednoczone, finansował nazistów, zastraszył opozycję, rozgromił rywali, sypiał z gwiazdami kina i zmienił swoich synów w chłopców na posyłki tatusia pewnych swojej wszechmocy, aroganckich i niezdolnych kochać. Marietta Tree – kochanka Johna Hustona i była żona szefa placówki CIA w Hawanie Desmonda FitzGeralda, któremu powierzono przeprowadzenie zamachu na Fidela Castro – dobrze znała latorośle Kennedy’ego. Kiedy jedna z nich wygrała wybory prezydenckie, powiedziała: „Chciałabym, żeby JFK miał serce. Ale go nie ma”. Słowa te padły nad jeziorem Pyramid podczas kręcenia Skłóconych z życiem. Marilyn Monroe, grająca w tym filmie główną rolę, doskonale zrozumiała, co Tree ma na myśli. Kennedy’ego szprycowano lekarstwami. Chorował. Miał zakłóconą równowagę hormonalną, problemy z krzyżem, cierpiał na nerki i malarię – garściami jadł więc tabletki. Brał środki przeciwkurczowe na zapalenie okrężnicy, a także przeciwbólowe: kodeinę, demerol i metadon. Miewał tak silne bóle krzyża spowodowane zwyrodnieniem kręgów, że nie mógł samodzielnie włożyć skarpetek. Nosił gorset, żeby ulżyć kręgosłupowi, spał na specjalnym materacu wypchanym włosiem, miał też skłonność do tycia z powodu kortyzonu, którego zapasy kazał rozmieścić na terytorium całych Stanów Zjednoczonych niczym skąpiec chowający złoto w skrytkach. Niekiedy prezydent wypalał skręta albo zażywał LSD ze swoją kochanką Mary Pinchot Meyer, kobietą niezwykłą: zabawną, inteligentną, seksowną. Artystką. Nieposiadający uprawnień znachor, którego rada lekarska szybko

zdyskwalifikowała, regularnie robił prezydentowi zastrzyki z amfetaminy. Gdy Robert F. Kennedy zwrócił bratu na to uwagę, ten odparł: „Mogę brać nawet końskie szczyny, wszystko mi jedno, ważne, że działa”. Prawda jest taka, że amfetamina dawała mu kopa. Polityk dbał też o opaleniznę. Amerykanie lubią energicznych prezydentów. Dokumentacja medyczna JFK była objęta tajemnicą i pozostała utajniona. Nikt nie miał do niej dostępu. Zresztą raporty o stanie zdrowia Franklina Roosevelta też zniknęły czterdzieści osiem godzin po jego śmierci i nigdy się nie odnalazły. Dopiero w 2002 roku Amerykanie – i to tylko częściowo – ujawnili szczegóły dotyczące zdrowia JFK. Tamtego ranka prezydent wbity w gorset pod koszulą kontemplował niebo. Chwilę później wszedł do żony. Okno jej pokoju wychodziło na parking hotelowy. Prezydent dostrzegł tam kilka tysięcy oczekujących osób. To był dobry znak. – Popatrz na to! – zawołał. Jackie nie zareagowała. Czuła się wykończona. Chciała spać. Trzy miesiące wcześniej straciła dziecko. Zamknęła oczy. Jacqueline Bouvier Kennedy pogrążyła się w ciemności. Życie ją męczyło. Niskie chmury przesuwały się nad Teksasem. JFK najpierw odwiedził San Antonio, później Houston. Do Fort Worth dotarł poprzedniego dnia, w czwartek, o dwudziestej trzeciej i był zmęczony. W Dallas oczekiwano go tego dnia, 22 listopada, za dwie godziny, następnie miał jechać do Austin. Powrót do Waszyngtonu zaplanowano na niedzielę, żeby Kennedy zdążył na urodziny syna, Johna Johna, który w poniedziałek kończył trzy lata. Chłopiec był jego oczkiem w głowie i jedynym męskim potomkiem. Zabawny, rozkoszny malec przepadał za helikopterami i psami. Płakał, bo też chciał jechać do Teksasu. Został jednak w Białym Domu ze starszą siostrą Caroline. Miała sześć lat i lubiła swoje kucyki oraz rowerek na trzech kółkach. JFK spędził w Teksasie dobę, i to mu wystarczyło, aby poznać tutejsze niekończące się drogi, wzdłuż których stały stacje benzynowe ozdobione neonowym wizerunkiem skrzydlatego konia, samoobsługowe sklepy z coca- colą i pastą do zębów, równiny z mozolnie rosnącymi krzewami o cienkich

kolczastych gałązkach, omijane przez historię niskie miasta zakładane wedle kaprysów rzeki, otwarte dzień i noc bary przy autostradzie, zastawione rdzewiejącymi pikapami hangary, gdzie suszyły się kolby kukurydzy, druty elektryczne tańczące w powietrzu, kina samochodowe odwiedzane przez nastolatków, by całować się w ciemności przed gigantycznym ekranem, nieprzeliczone stada longhornów, powolnego bydła o długich rogach. Pejzaż czasem przecinały ogrodzenia z drutu kolczastego, to znów biegnąca zakosami autostrada. Gdy nie mżyło, wszędzie było pełno kurzu. Kiedy nie wiało, panowała głucha cisza. Kennedy nie był tu u siebie. Czuł się wyobcowany. Nie rozumiał tutejszych ludzi ślepo wierzących w wolność, w wolność jednostki, którą państwo chciało im wydrzeć. W hotelowym foyer jeden z policjantów sprawdzał mównicę ozdobioną pieczęcią prezydencką. O wpół do dziesiątej JFK miał wygłosić tam krótkie przemówienie skierowane do publiczności w większości składającej się z wpływowych republikańskich mieszczan. Chwilę wcześniej, o dziewiątej, miał mieć krótkie wystąpienie przed proletariatem. Zaplanowano, że z ludem prezydent spotka się na parkingu, stojąc na platformie ciężarówki. Kilkuset robotników, w dużej części Meksykanów albo czarnych, zebrało się już wokół pojazdu, a otaczali ich konni policjanci. Osobisty służący Kennedy’ego, George Thomas, otworzył drzwi Godfreyowi McHughowi, który jak co dzień rano przyniósł analizy przygotowane przez CIA. Generał wszedł i poczekał, aż prezydent go przyjmie. Sytuacja polityczna była stabilna: Fidel Castro przełknął swoją porażkę związaną z zażegnaniem kryzysu kubańskiego i wycofaniem rakiet atomowych przez Chruszczowa; w Wietnamie zamach stanu spowodował zamieszki; w Berlinie, gdzie zachodnim szpiegom udało się podsłuchać wiadomości przekazywane przez służby specjalne NRD, panowało napięcie polityczne; po pięćdziesięciu latach odsiadki w celi zmarł Robert Stroud, więzień Alcatraz, znany ze swego zamiłowania do ptaków; Jimmy Hoffa, przewodniczący potężnego Związku Zawodowego Kierowców Ciężarówek i zażarty wróg Bobby’ego Kennedy’ego, stanął przed sądem w Nashville oskarżony o korupcję; jeśli chodzi o JFK, to niepokoił go nowy kandydat w wyborach, senator Barry Goldwater. Inny brany pod uwagę konkurent, prawdziwy republikanin – Richard Nixon – wycofał się z wyścigu o fotel prezydencki. Doprawdy miał wygląd zbira: źle ogolony, ze spłoszonym

spojrzeniem i spoconym czołem był wiecznym przegranym, przypominał tłustego gangstera. Czy należało brać go na poważnie? Była to kwestia, którą Kennedy zamierzał w nocy z soboty na niedzielę przedyskutować z Lyndonem B. Johnsonem na ranczu wiceprezydenta, schlebiając tym próżności gospodarza. Decyzja ta wzbudziła panikę w Lady Bird Johnson, która od tygodni doglądała przygotowań do wizyty, układania menu i porządków. Ta tęga, nieustannie upokarzana przez męża kobieta starała się robić dobrą minę do złej gry. Nie wychodziło jej to zbyt dobrze. Dallas szykowało się jak do bitwy. Policja, Secret Service i wszystkie służby odpowiedzialne za utrzymanie porządku znajdowały się w stanie najwyższej gotowości. Trzeba było zabezpieczyć trasę przejazdu z lotniska, a zwłaszcza dopilnować, żeby nikt nie urządził manifestacji w głównej sali Trade Mart, czyli budynku giełdy, gdzie dwa i pół tysiąca zaproszonych gości o wpół do pierwszej miało zjeść lunch i wysłuchać przemowy prezydenta. Kucharze musieli zapewnić odpowiednią liczbę steków, prawdziwych teksaskich steków, które nie mieszczą się na talerzu i plamią krwią serwetki. Ponieważ był piątek, arcybiskup ogłosił specjalną dyspensę: nie ma mowy o poście, gdy prezydent przyjeżdża z wizytą. JFK zawiązał krawat i zapytał George’a Thomasa: – I jaką mamy dziś pogodę? Służący zbliżył się do okna. Był to mężczyzna przy kości, wyglądający na swoje pięćdziesiąt lat. Wcześniej był zatrudniony u Arthura Krocka, dziennikarza związanego z ojcem Kennedy’ego. Krock pracował jako murzyn przy książce JFK Profiles in courage opowiadającej odyseję PT-109, patrolowca zatopionego przez Japończyków. W 1957 roku otrzymała ona Nagrodę Pulitzera, Joe Kennedy wykupił tysiące egzemplarzy tytułu, żeby podnieść nakład i uczynić z syna autora bestselleru. I przy okazji bohatera wojennego. Krock „podarował” George’a Thomasa Kennedy’emu. Służący był jednym z niewielu czarnoskórych w najbliższym otoczeniu JFK. – Pada, panie prezydencie – odparł Thomas. – Szkoda – westchnął Kennedy. Po czym JFK zasiadł do śniadania, które składało się z kawy, jajek na miękko, grzanek i marmolady pomarańczowej. Kiedy Jackson, czarny kelner

hotelowy, z przejęciem nakrywał do stołu, usłyszał, jak prezydent rozmawia z przyjacielem, Kennym O’Donnellem, członkiem „mafii irlandzkiej”, czyli grupy najbliższych doradców prezydenta – podobnie jak on wywodzących się z Zielonej Wyspy – z którymi dzielił się swoimi troskami, nastrojami, przemyśleniami, a nierzadko też kochankami. O’Donnell wyjaśniał Kennedy’emu utajony konflikt między senatorem Yarborough i wiceprezydentem Johnsonem. Pierwszy z nich był całym sercem demokratą, działaczem, który zjadł zęby na bojach partyjnych, przywiązanym do pewnych wartości, takich jak równość, edukacja czy służba zdrowia. Drugi był demokratą z doskoku, karierowiczem specjalizującym się w manipulacji politycznej. Jeśli chodzi o wartości, nie dbał o żadne. Zależało mu tylko na władzy, whisky i dziewczętach. Nie znosili się nawzajem. Odmawiali nawet jazdy tym samym samochodem. JFK uciął sprawę w typowy dla siebie sposób: – Jeśli Yarborough nie zechce jechać z Lyndonem, będzie musiał iść pieszo. I ściął czubek jajka. Jackson podszedł do George’a Thomasa, żeby zapytać, czy mógłby dostać od prezydenta jakiś drobiazg na pamiątkę. Służący przekazał prośbę Kennedy’emu, który podarował pracownikowi hotelu szpilkę do krawata ozdobioną symbolem PT-109, po czym uścisnął mu dłoń. Uszczęśliwiony Jackson pochwalił się w kuchni: „Po raz pierwszy w życiu osobiście spotkałem prezydenta”. I jak się miało okazać, po raz ostatni. Kilka miesięcy później Jackson nie żył. Zmarł na raka. JFK skończył jeść jajka. Nalał sobie kawy i zaczął przeglądać gazety. Najpierw wpadł mu ręce „Dallas Morning News”. Pierwsza strona została obwiedziona czarną ramką na podobieństwo nekrologu, słowa głosiły: „Witamy w Dallas, panie Kennedy”. Cóż za ironia. Poniżej widniało dwanaście wyjątkowo agresywnych i złośliwych pytań. Dlaczego zatwierdził pan sprzedaż pszenicy i kukurydzy naszym wrogom (ZSRR), podczas gdy żołnierze komunistyczni zabijają żołnierzy amerykańskich w Wietnamie? Dlaczego wydał pan polecenie swojemu bratu Bobby’emu, prokuratorowi generalnemu, aby okazywał „wyrozumiałość” komunistom, ich sojusznikom

i innym lewakom, którzy prześladują lojalnych Amerykanów krytykujących pana, pańską administrację i prezydenturę? Dlaczego mówi pan o „murze wolności” wzniesionym wokół Kuby, podczas gdy wolność została jej odebrana? Dlaczego przyjął pan Tito, konia trojańskiego Moskwy? Dlaczego Gus Hall, sekretarz generalny Partii Komunistycznej USA, popiera każdą pana decyzję i ogłosił, że w 1964 roku odda swój głos na pana w wyborach prezydenckich? Dlaczego nasza polityka zagraniczna jest do tego stopnia zwyrodniała, że CIA musi przeprowadzać zamachy stanu i wykańczać naszych antykomunistycznych sojuszników? Mamy nadzieję, że bez wykrętów odpowie pan na te pytania. „Panie Kennedy, jako obywatele Stanów Zjednoczonych ŻĄDAMY odpowiedzi i chcemy uzyskać je NATYCHMIAST”. NOW. Podpisano: The American Fact-Finding Committee – grupa niezależnych neutralnych obywateli, którzy pragną prawdy. Bernard Weissman, przewodniczący. Skrytka pocztowa 1792, Dallas 21, Teksas. Atmosfera została więc określona. Rozdrażniony JFK odłożył gazetę. NOW? Tak się nie zwraca do prezydenta. Tak się nie zwraca do żadnego członka rodu Kennedych. W taki sposób można zwracać się najwyżej do lokaja. Prawda? Chcą prawdy? Prawda była taka, że dwudziestosześcioletni Bernard Weissman, były żołnierz, wielbił generała Edwina Walkera, pod którego rozkazami służył w Niemczech. Generał zaś był skrajnie prawicowym szaleńcem zwolnionym z wojska za rozprowadzanie nazistowskich wydawnictw. W istocie Walker uważał lekturę Mein Kampf za bardzo pouczającą. Od opuszczenia wojska w 1961 roku regularnie nawiedzał Dallas, pojawiał się na wszystkich manifestacjach faszystowskich, gromadząc wokół siebie ogolonych na łyso chłopaków, antysemitów, fanatyków aryjskości, członków Ku Klux Klanu i wszelkiego rodzaju nienawistników. We wrześniu 1961 roku generał z pasją manifestował przeciwko przyjęciu czarnego studenta Jamesa Mereditha na uniwersytet w Oksfordzie w stanie Missisipi. Został oskarżony o podżeganie, zakłócanie porządku publicznego i spiskowanie. Edwin Walker był też przyjacielem Barry’ego Goldwatera. Bernard Weissman zajmował się sprzedażą dywanów. Przyjechał do Dallas dwa tygodnie wcześniej na prośbę przyjaciela, Larry’ego Schmidta,

wizjonera, który chciał zjednoczyć John Birch Society (Ku Klux Klan przy nich to Królewna Śnieżka u Troskliwych Misiów), Young Americans for Freedom i różne organizacje rasistowskie. Właśnie ze Schmidtem handlarz dywanami obmyślił stronę w „Dallas Morning News”. Została ona opłacona przez John Birch Society i H. L. Hunta, poirytowanego milionera. Jednakże do publikacji doszło za zgodą Teda Dealeya, szefa gazety. Dealey to była dopiero osobowość. Chodził zawsze w kapeluszu stetson i był synem George’a Dealeya, biznesmena, który urodził się jako biedak w Liverpoolu w Wielkiej Brytanii, wzbogacił w Galveston, a fortunę zbił w Dallas. Pomnik z brązu ukazujący przedsiębiorcę dominuje w tym mieście nad placem jego imienia. Za posągiem powiewa regularnie zmieniana flaga Teksasu. Jego sześćdziesięcioletni wówczas syn, Ted, kierował redakcją „Dallas Morning News” i z uwagą nadzorował profil dziennika, który można streścić następująco: „JFK jest zdrajcą”. Gazeta wychodziła w dwustu czterdziestu tysiącach egzemplarzy dziennie, w 1960 roku udzieliła zdecydowanego poparcia Nixonowi. Trzy lata później nakłaniała swoich czytelników do głosowania na Goldwatera mimo jego żydowskich korzeni (dziadek polityka nazywał się Goldwasser i wziął ślub w wielkiej synagodze londyńskiej). Była to błahostka, którą starannie omijano, żeby nie odstraszyć skrajnie prawicowego antysemickiego elektoratu. Podkreślano za to, że należy do Kościoła anglikańskiego i jest zaciekłym wrogiem Związku Radzieckiego, przeciw któremu w razie konieczności jest gotów użyć broni atomowej. Ted Dealey w rozmowach prywatnych zaznaczał jednak, że żaden z akcjonariuszy „Dallas Morning News” nie jest ani katolikiem, ani żydem. Dostawał piany na ustach, kiedy ktoś wspominał przy nim o JFK. Dealeya poruszały tylko dwie sprawy: pieniądze i oszczerstwa. JFK przypomniał sobie pewien szczegół. Jesienią 1961 roku delegacja z Teksasu została zaproszona do Białego Domu. Protokół zakłóciło wystąpienie Teda Dealeya, który zwrócił się do prezydenta, nie okazując mu najmniejszego szacunku: „Pan i pańska administracja jesteście żałośni. Nam potrzeba do rządzenia krajem jeźdźca na koniu, tymczasem w Teksasie i na południowym zachodzie uważamy, że jedzie pan na trójkołowym rowerku z Karoliny”. Spotkanie zakończyło się w lodowatej atmosferze. Kennedy pokazał palcem „Dallas Morning News” Kenny’emu

O’Donnellowi, swojemu zaufanemu człowiekowi. Ten stojąc, pokiwał głową i powiedział: „Już widziałem”. Prezydent nie wiedział, że dzień przed jego przyjazdem w mieście rozdano pięć tysięcy ulotek. Umieszczono na nich zdjęcie jego twarzy z profilu z podpisem głoszącym: „Ten człowiek jest poszukiwany za naruszenie Konstytucji Stanów Zjednoczonych”. W siedmiu akapitach wymieniono zbrodnie prezydenta: oddał najwyższą władzę w kraju komunistom; zdradza przyjaciół, a płaszczy się przed wrogami (Berlin, Kuba); podsyca rozruchy na tle rasowym; pod wpływem komunistów mianował „wrogów chrześcijaństwa” na liczne stanowiska państwowe; „niewiarygodnie” okłamał naród amerykański. Pod słowem „WANTED” zwykle dodaje się „Dead or Alive”. Autorzy woleli jednak zrezygnować z tego członu. Wszyscy i tak zrozumieli ich intencje. Było to wezwanie do zabójstwa. Za opublikowaniem tej oskarżycielskiej ulotki stali członkowie organizacji National Indignation Convention. Z całą pewnością nie byli to ludzie lewicy. Ich też finansował H. L. Hunt. Kenny O’Donnell ani słowem nie wspomniał o tych drukach. Pokazał za to prezydentowi artykuł z czwartej strony „Dallas Morning News”. W nagłówku ogłoszono, że Johnson zostanie usunięty ze stanowiska wiceprezydenta: „Nixon oświadczył, że Johnson stał się polityczną kulą u nogi”. Kennedy natychmiast zrozumiał przekaz: Nixon, który przegrał wybory prezydenckie w 1960 roku i został wygryziony przez demokratę ze stanowiska gubernatora Kalifornii, goni teraz resztkami sił. Mści się. Były kandydat republikanów, nieustannie cierpiący na brak pieniędzy i zawsze w roli krytykanta, zaczął kąsać. Jako adwokat firmy Pepsi-Cola, od kilku dni przebywał w Dallas na „konklawe” poświęconym butelkowaniu napojów gazowanych i wykorzystał to, żeby zasiać niezgodę. JFK zacisnął zęby. Dobra wiadomość była taka, że w ciągu dnia miało się wypogodzić. Nie będzie więc trzeba zamykać dachu samochodu. „I żadnej ochrony po mojej prawej i lewej stronie” – zażądał prezydent. Uściślił też, że policjanci na motocyklach mają jechać za lincolnem, a nie na wysokości drzwi limuzyny. „Ludzie przychodzą oglądać mnie, a nie agentów Secret Service”. Kennedy wstał od stołu. Dochodziła już dziewiąta, czas był najwyższy. Otworzyły się drzwi i weszła Jackie. Nie była jeszcze gotowa. Rozejrzała się po salonie ozdobionym wypożyczonymi arcydziełami, dostrzegła brąz

Picassa, obrazy Maneta i van Gogha oraz kilku innych malarzy. Podobały jej się, ale chciała napić się kawy i zapalić papierosa. Tuż przed wyjściem mąż pokazał jej tytuł w „Dallas Morning News”. Kobieta zbladła. – Jak to możliwe, że gazeta drukuje coś takiego? – zapytała. JFK odwrócił się do niej i odparł: – Jesteśmy w krainie wariatów.

ROZDZIAŁ 2 BEZLITOSNE DALLAS Dallas leży na skrzyżowaniu. Droga numer 80 biegnie ze wschodu na zachód i prowadzi z Luizjany do Teksasu; natomiast autostrada międzystanowa numer 35 prowadzi z północy na południe i łączy Duluth z Laredo. Pośrodku nie ma nic. Dallas to miasto przeciągów, agentów ubezpieczeniowych, banków i arogancji. Ziemia jest tu płaska, niczym nieograniczona. Rzeka Rio Grande płynie daleko na południowym krańcu stanu, ciągnie się wzdłuż obrzeży Teksasu, pełniąc funkcję granicy: meksykańskich imigrantów łapie się na jej brzegu, a następnie wydala z kraju; przemycane bydło rasy charolaise, o sierści farbowanej dla niepoznaki, płowieje w nurcie rzeki, a potem jest zarzynane na oczach właścicieli. Mówi się, że biznes w Dallas to prawdziwy biznes. To nieprawda, biznesem w Dallas jest nienawiść. W 1963 roku miasto znalazło się w czołówce krwawych rankingów. W Teksasie popełniono więcej morderstw niż w jakimkolwiek innym amerykańskim stanie. Dallas zaś przodowało pod tym względem wśród wszystkich teksaskich miast. Broń można było legalnie nabyć w gunshops lub na gun fairs, podczas szczególnego rodzaju festynów wiejskich, których uczestnicy przy okazji mogli kupić rewolwer Magnum 357 albo karabin M- 14, oręż używany przez żołnierzy amerykańskich w Wietnamie. Wedle potrzeb można było też zaopatrzyć się w gniazdo ciężkich karabinów maszynowych lub w czołg z czasów II wojny światowej – to jednak kosztowało odpowiednio więcej. Uzbrojeni byli dentyści, mechanicy samochodowi i oczywiście farmerzy. Jeśli chodzi o potentatów naftowych, nawet o nich nie wspominajmy. Kobiety w torebkach często nosiły rewolwery 38 Special Snub Nose albo deringery. Broń niewielką, lecz skuteczną – właśnie z deringera John Wilkes Booth zabił Lincolna, krzycząc „Śmierć tyranom!”. Miasto – latem dręczone upałami, a zimą omiatane wiatrem z północy – istnieje tylko dzięki pieniądzom i z ich powodu. W początka lat 60. XX

wieku sprzedawało się tu hurtem ubezpieczenia i handlowało tysiącami baryłek ropy pochodzącej z blisko 200 tysięcy odwiertów rozsianych po całym terytorium Teksasu. Stan pysznił się posiadaniem 621 samolotów, 1038 kin, 1018 banków, 227 tysięcy farm i 233 mil autostrady. To z Teksasu pochodzili najgrubsza Amerykanka, najcięższy byk, najwyższy portier hotelowy. A Dallas przekazywało najwięcej szkieletów do uniwersytetów w całym kraju. W 1963 roku miasto dopiero zaczynało się rozwijać i liczyło 750 tysięcy mieszkańców. Wśród nich byli nieliczni czarni i znikoma liczba Meksykanów, Indian zabrakło. Na terenie Dallas znajdowało się trzy tysiące świątyń, zborów i domów modlitwy. Dominowali protestanci: luteranie, kalwini, baptyści i wyznawcy innych odłamów protestantyzmu wierzący tylko w Boga jedynego, Jego Syna oraz w predestynację – i w nic więcej. A Najświętsza Maria Panna? Chyba żartujecie? Tylko tumany z Rzymu wierzą, że można urodzić dziecko i pozostać dziewicą. Dobrzy chrześcijanie z Dallas, z jednej strony wspierający się na autorytecie Biblii króla Jakuba, a z drugiej na „Dallas Morning News”, byli za to święcie przekonani o istnieniu piekła zaludnionego przez kohorty demonów: Abaddona Niszczyciela, Asmodeusza nadzorcę Szatana, Mammona chciwca, Beliala księcia anarchii. Upadłe anioły skończą w „ogniu wiecznym, przygotowanym diabłu i jego aniołom!”. Tak samo jak komuniści. Nie mówiąc o hipisach, bitnikach, rockandrollowcach, jankesach i obcych. W Dallas czasem na sklepach żydowskich pojawiały się swastyki. Zimna wojna w Teksasie nie była tylko pustym słowem. Teksańczycy święcie wierzyli, że marksiści stoją u bram świata zachodniego. Wojna w Korei zakończyła się remisem, wietnamska dopiero się zaczynała, Chiny stanowiły zagrożenie, Związek Radziecki umacniał swoje wpływy w całej Ameryce Łacińskiej, Kuba znajdowała się w zasięgu ręki wrogiego mocarstwa, Europa była niebezpiecznie zakażona komunizmem, a w Waszyngtonie kryptokomuniści ustanawiali prawo. Dowodem na to był fakt, że Kennedy nie tylko wyznawał rzymski katolicyzm i we wszystkim słuchał papieża, lecz także otaczał się czerwonymi utrzymującymi bezpośredni kontakt z Chruszczowem. Oś zła Rzym–Moskwa oznaczała śmiertelne niebezpieczeństwo, nadchodzące piekło.

W Dallas lokalny oddział partii komunistycznej liczył siedmiu członków. W dniu 24 października 1963 roku Adlai Stevenson przyjechał do miasta. Był to życzliwy sześćdziesięcioletni mężczyzna powszechnie znany ze swej uprzejmości. Od zawsze demokrata, dwukrotnie stawał do wyborów prezydenckich i dwukrotnie został pokonany przez republikanina Dwighta Eisenhowera, generała, który dowodził oddziałami w Berlinie. Na południu Stevenson, jako ambasador ONZ, był obiektem głębokiej nienawiści – stał się nawet symbolem polityki „płaszczenia się” przed komunistami. Co więcej, podejrzewano go o homoseksualizm. Do wizyty Stevensona doszło w Dzień Narodów Zjednoczonych, co stanowiło okazję do przypomnienia, że działania dyplomatyczne powinny mieć pierwszeństwo przed wojną. Poprzedniego dnia Edwin Walker zorganizował wiec dokładnie w tym samym miejscu, w Memorial Auditorium. Generał jak zwykle gromko krytykował ONZ, Kennedy’ego i Partię Demokratyczną. Przy wsparciu szalejącej z radości sali zwrócił się do John Birch Society, którego członkowie tłumnie przyszli na spotkanie. Jego przekaz nie budził wątpliwości: należy zniszczyć wszystko co czerwone. A także to co różowe. Wszystko co miękkie trzeba wytępić. Jedyna tolerowana barwa to brunatny. Niektórzy uczestnicy mityngu odpowiedzieli nazistowskim pozdrowieniem. Dobę później w tej samej sali na trybunę wszedł Adlai Stevenson. Przyjęto go szyderczymi okrzykami. Próbował zabrać głos. Na próżno. Zasięgnął języka na temat agresywnych grup. Okazało się, że są to członkowie National Indignation Convention kierowanej przez generała Edwina Walkera. Stevenson czekał, stojąc przed mikrofonem. W końcu zrozumiawszy, że rozochocona publiczność nie pozwoli mu dojść do słowa, powiedział do jednego z młodych ludzi: „Chłopcze, nie przyjechałem chyba do Teksasu, żeby uczyć jego mieszkańców grzeczności?”. Ktoś splunął mu w twarz. Stevenson był w szoku. Wytarł się. Policja interweniowała. Ambasador zszedł z mównicy, postanowił opuścić to gniazdo os. Manifestanci zatarasowali mu jednak drogę i zaczęli rzucać jajkami. Trzymali transparenty z hasłami antyoenzetowskimi. W pewnym momencie do polityka zbliżyła się nieznajoma kobieta, pokazała mu język i zamierzyła się planszą, która rozpadła się na części. Stevensonowi nic się nie stało, ale nadal groziło mu