a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony865 487
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań676 578

Gabriel Garcia Marquez - Kronika zapowiedzianej śmierci

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :463.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Gabriel Garcia Marquez - Kronika zapowiedzianej śmierci.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 52 stron)

Gabriel Garcia Marquez Kronika Zapowiedzianej Śmierci Przełożył: Carlos Marrodan Casas

W dniu, w którym miał zostać zabity, Santiago Nasar wstał o piątej trzydzieści rano, chcąc zdążyć na uroczystość powitania statku wiozącego biskupa. Śniło mu się, że szedł w mżawce przez gaj figowców, i przez chwilę był szczęśliwy we śnie, ale obudziwszy się, poczuł się cały zbryzgany ptasimi gówienkami. „Zawsze śniły mu się drzewa - powiedziała mi Placida Linero, jego matka, odtwarzając w dwadzieścia siedem lat później szczegóły tego nieszczęsnego poniedziałku. - Tydzień wcześniej śniło mu się, że leciał sam w samolocie z cynfolii, który swobodnie przelatywał pomiędzy migdałowcami". Cieszyła się w pełni zasłużoną sławą nieomylnej tłumaczki cudzych snów, pod warunkiem że opowiadano je na czczo, nie dostrzegła jednak żadnej złowróżbnej przepowiedni w snach swego syna - ani w tych dwóch ostatnich, ani w poprzednich z drzewami, które opowiadał jej we wszystkie ranki poprzedzające jego śmierć. Santiago Nasar również nie dostrzegł złej wróżby. Spał krótko i źle, nie zdejmując ubrania. Obudził się z bólem głowy, czując na podniebieniu smak miedzianego strzemienia, szybko jednak uznał to za naturalne skutki weselnej hulanki, która przedłużyła się do rana. Nie dość tego: wiele osób napotkanych przez niego od momentu, gdy wyszedł z domu o szóstej pięć, aż do chwili kiedy w godzinę później został zaszlachtowany jak wieprz, wspominało, iż był wówczas nieco ospały, ale w dobrym humorze, i że wszystkim mimochodem napomknął coś o pięknym dniu. Nikt nie był pewien, czy miał na myśli pogodę. Wielu jednomyślnie wspominało, że ranek był pogodny, z nadlatującą od plantacji bananowych morską bryzą, a więc taki, jakiego można było się spodziewać po dobrym lutym tamtych czasów. Większość zgodnie jednak stwierdzała, że pogoda była pod psem, niebo niskie i posępne, w powietrzu unosiła się stęchlizna stojących wód, a w chwili nieszczęścia siąpiła mżawka, taka sama, jaką widział Santiago Nasar w lesie swego snu. Jeśli zaś chodzi o mnie, to po weselnej pijatyce wracałem do przytomności na apostolskim łonie Marii Alejandriny Cervantes i obudziły mnie dopiero dzwony bijące na trwogę, choć myślałem, że uderzono w nie na cześć biskupa. Santiago Nasar ubrał się w białe lniane spodnie, nie krochmalone, takie same jak te, które miał na sobie poprzedniego dnia na weselu. Było to ubranie na wielkie okazje. Gdyby nie wizyta biskupa, włożyłby spodnie i koszulę koloru khaki i buty do jazdy konnej, czyli to, w co ubierał się w każdy poniedziałek, gdy jechał do hacjendy „Divino Rostro", odziedziczonej po ojcu i zarządzanej przez niego roztropnie, choć bez większych sukcesów. Gdy wyruszał konno, przypinał do pasa magnum 357, którego pociski z pancernej stali, jak mawiał, mogły przeciąć konia na pół. W sezonie polowań na kuropatwy brał swoje sokolnicze akcesoria. Poza tym w swoim arsenale miał: manlicher schonauer 30.06, holand magnum 300, hornet 22 z celownikiem optycznym i wielostrzałowego winczestera. Spał zawsze tak jak jego ojciec, trzymając broń w poszewce poduszki, tego dnia jednak przed wyjściem z domu wyjął naboje i schował do szufladki nocnego stolika. „Nigdy nie zostawiał broni nabitej" - powiedziała mi jego matka. Wiedziałem o tym, tak jak wiedziałem, że broń chował w jednym miejscu, amunicję zaś jak najdalej od niej, tak by nikt, choćby przypadkiem, nie uległ pokusie załadowania broni wewnątrz domu. Był to roztropny nawyk narzucony przez ojca od tego dnia, kiedy to rano jedna ze służących, chcąc zdjąć poszewkę z poduszki, zaczęła nią potrząsać; pistolet wypadł i uderzając o

podłogę wystrzelił, kula zaś roztrzaskała szafę w pokoju, przebiła ścianę salonu, z bitewnym gwizdem przeleciała przez jadalnię sąsiedniego domu i obróciła w gipsowy proch świętego naturalnej wielkości z głównego ołtarza kościoła na drugim końcu placu. Santiago Nasar, wówczas małe dziecko, nie zapomniał nigdy tej poglądowej lekcji udzielonej przez nieszczęśliwy traf. Ostatnim obrazem syna, jaki zachowała w pamięci matka, była wizja jego przelotnego pobytu w sypialni. Obudził ją, gdy usiłował po omacku znaleźć w łazienkowej apteczce tabletkę aspiryny; matka zapaliła wówczas światło i ujrzała go, jak wyłaniał się w drzwiach ze szklanką wody w ręku, i takim miała go zapamiętać na zawsze. Santiago Nasar opowiedział jej wówczas sen, ona jednak nie zwróciła uwagi na drzewa. - Wszystkie sny z ptakami oznaczają dobre zdrowie - powiedziała. Ujrzała go, leżąc w tym samym hamaku i w tej samej pozycji, w jakiej zastałem ją, powaloną przez ostatnie światła starości, kiedy wróciłem do tego zapomnianego miasteczka, próbując złożyć z tylu rozproszonych odłamków rozbite zwierciadło pamięci. Nawet w pełnym świetle z trudem rozpoznawała kształty, a do skroni przyłożone miała zioła mające uśmierzyć wieczny ból głowy, który pozostawił jej syn, gdy po raz ostatni przeszedł przez sypialnię. Leżała na boku, próbując podnieść się uczepiona pali u wezgłowia hamaka, w półmroku zaś unosił się ten sam zapach baptysterium, który tak mnie zdziwił w ów ranek, gdy popełniono zbrodnię. W chwili, kiedy pojawiłem się w pustce drzwi, pomyliła mnie ze wspomnieniem Santiago Nasara. „Tam stał - powiedziała mi. - Miał na sobie białe lniane ubranie, prane w samej wodzie, bo miał tak delikatną skórę, że nie znosił chrzęstu krochmalu". Siedziała dłuższy czas w hamaku żując nasionka rzeżuchy, póki nie otrząsnęła się ze złudzenia, że syn wrócił. Wówczas westchnęła: „To był mężczyzna mojego życia". Zobaczyłem go w jej pamięci. W ostatnim tygodniu stycznia skończył dwadzieścia jeden lat, był smukły, blady, miał arabskie rzęsy i kręcone włosy swego ojca. Był jedynym synem małżeństwa z rozsądku, które nie zaznało chwili szczęścia. Ale Santiago Nasar wydawał się szczęśliwy przy ojcu, póki ten nagle nie zmarł, i przez następne trzy lata wydawał się nadal szczęśliwy przy samotnej matce aż do poniedziałku swojej śmierci. Po niej odziedziczył instynkt. Od ojca nauczył się, jeszcze jako dziecko, władania bronią palną, miłości do koni i układania do łowów drapieżnych ptaków, ale również wypróbowanej sztuki odwagi i ostrożności. Między sobą rozmawiali po arabsku, ale w obecności Placidy Linero po hiszpańsku, żeby nie czuła się odepchnięta. Nigdy nie widziano ich uzbrojonych w miasteczku i tylko raz pojawili się ze swymi wytresowanymi sokołami, i to z okazji pokazu sokolnictwa podczas specjalnego kiermaszu na cele dobroczynne. Śmierć ojca zmusiła go do przerwania nauki pod koniec szkoły średniej, musiał bowiem objąć rodzinną hacjendę. Sobie samemu już Santiago Nasar zawdzięczał, iż był wesoły, spokojny i kochliwy. W dniu, w którym miał zostać zabity, matka, ujrzawszy go ubranego na biało, pomyślała, że pomylił mu się dzień. „Przypomniałam mu, że dziś jest poniedziałek" - powiedziała mi. Ale

wytłumaczył jej, że ubrał się odświętnie na wypadek, gdyby nadarzyła się okazja ucałować pierścień biskupa. Nie okazała tym najmniejszego zainteresowania. - Nawet nie zejdzie ze statku - odparła. - Udzieli błogosławieństwa z obowiązku, jak zwykle, i odpłynie tam, skąd przypłynął. Nienawidzi tego miasteczka. Santiago Nasar wiedział, że matka ma rację, ale splendor uroczystości kościelnych wzbudzał w nim nieodparty zachwyt. „To jest jak wino" - wyznał mi kiedyś. Jedynym zmartwieniem matki w związku z wizytą biskupa było, żeby jej syn nie zmókł na deszczu, słyszała bowiem, jak kichał przez sen. Poradziła mu, żeby wziął parasol, ale on pomachał jej ręką na pożegnanie i wyszedł z pokoju. Widziała go po raz ostatni. Victoria Guzman, kucharka, była całkowicie pewna, że nie padało ani tego dnia, ani przez cały luty. „Wprost przeciwnie - powiedziała mi, kiedy odwiedziłem ją na krótko przed jej śmiercią. - Słońce zaczęło grzać wcześniej niż w sierpniu". Oprawiała na śniadanie trzy króliki, atakowana przez dyszące psy, gdy Santiago Nasar wszedł do kuchni. „Zawsze gdy wstawał, wyglądał, jakby łajdaczył się całą noc" - wspominała bez czułości Victoria Guzman. Divina Flor, jej rozkwitająca właśnie córka, podała mu jak w każdy poniedziałek kubek gorzkiej kawy z odrobiną wódki z trzciny cukrowej, by mógł znieść ciężar minionej nocy. Ogromna kuchnia z rozlegającym się w niej sykiem ognia i kurami śpiącymi na żerdkach wydawała tajemnicze oddechy. Santiago Nasar przełknął kolejną aspirynę i usiadł, by łyk po łyku popijać kawę z dużego kubka, pogrążając się w leniwych myślach i nie odrywając wzroku od obydwu kobiet patroszących króliki nad piecykiem. Victoria Guzman mimo swego wieku zachowała urodę. Dziewczynkę, dziką jeszcze trochę i nie oswojoną, zdawały się już rozpierać hormony. Gdy podeszła, żeby zabrać pusty kubek, Santiago Nasar złapał ją za przegub dłoni. - Już można cię ujeżdżać - powiedział. Victoria Guzman pogroziła mu zakrwawionym nożem. - Ty ją, biały, puść - rozkazała mu nie na żarty. - Z tej studni się nie napijesz, póki ja żyję. Została uwiedziona przez Ibrahima Nasara w pełni swej młodości. Przez wiele lat kochał się z nią po stajniach swej hacjendy i sprowadził na służbę do domu, gdy zauroczenie mu przeszło. Divina Flor, córka z późniejszego już małżeństwa, czuła, że jest jej przeznaczone kłusownicze łóżko Santiago Nasara i przeświadczenie to budziło w niej przedwczesny niepokój. „Taki mężczyzna już się nigdy nie narodzi" - powiedziała mi, gruba, przywiędła i otoczona dziećmi po innych miłościach. „Wykapany ojciec - odparowała jej Victoria Guzman. - Zasraniec". Ale nie potrafiła opanować gwałtownego dreszczu trwogi na wspomnienie przerażenia Santiago Nasara, kiedy jednym szarpnięciem wyrwała z królika dymiące wnętrzności i rzuciła je psom. - Nie bądź taka okrutna - powiedział jej. - A gdyby to był człowiek? Victoria Guzman potrzebowała niemal dwudziestu lat, by zrozumieć, że mężczyzna przyzwyczajony do zabijania bezbronnych zwierząt mógł się tak nagle przerazić. „Boże Święty - krzyknęła wystraszona - i pomyśleć, że to było dla mnie takim odkryciem". W ten poranek zbrodni było w niej jednak tyle tłumionych urazów, iż nie przestała rzucać psom wnętrzności królików. Byle

tylko uprzykrzyć śniadanie Santiago Nasarowi. W tym to właśnie momencie całe miasteczko zostało zerwane na nogi brutalnym rykiem parowca wiozącego biskupa. Mieszkali w starym dwupiętrowym domu, byłym magazynie, o ścianach z surowych desek i dwuspadowym cynkowym dachu, na którym siadały sępy wyglądając portowych odpadków. Został zbudowany w czasach, kiedy rzeka była na tyle żeglowna, iż barki, a nawet niektóre statki pełnomorskie zapuszczały się aż tutaj poprzez bagniska estuarium. Gdy Ibrahim Nasar przybył pod koniec wojen domowych z ostatnimi Arabami, morskie statki nie przypływały już wskutek zmiany nurtu, wobec czego magazyn stał się bezużyteczny. Ibrahim Nasar kupił go niemal za darmo, planując założenie w nim sklepu z artykułami importowanymi, którego nigdy nie otworzył, i dopiero przed ślubem przerobił go na dom mieszkalny. Na parterze urządził salon do wszystkiego, w głębi dobudował stajnię dla czterech koni, służbówki i folwarczną kuchnię z oknami wychodzącymi na port, przez które o każdej porze wpadał fetor wód. W salonie pozostawił jedynie kręcone schody wyłowione po jakiejś katastrofie okrętowej. Na piętrze, gdzie przedtem mieściły się biura urzędu celnego, urządził dwa obszerne pokoje i pięć kajut dla gromady dzieci, które chciał mieć, a nad rosnącymi na placu drzewami migdałowymi zbudował balkon, gdzie Placida Linero siadywała w marcowe popołudnia, by tam znaleźć ulgę w swej samotności. Od frontu zachował główne drzwi i dorobił dwa wysokie okna z toczonymi gałkami. Pozostawił też tylne drzwi, podwyższając je nieco, tak by mieścił się w nich koń. Zachował również część dawnego nabrzeża. Właśnie te drzwi były najczęściej używane, choć nie dlatego, iż były najprostszym wejściem do stajni i kuchni, ale przede wszystkim dlatego, że bezpośrednio wychodziły na ulicę nowego portu, oszczędzając drogi przez plac. Główne drzwi, poza świątecznymi okazjami, zawsze były zamknięte i zaryglowane. Pomimo tego właśnie przy nich, a nie przy tylnych drzwiach czekali na Santiago Nasara ludzie, którzy zamierzali go zabić, i właśnie nimi wyszedł Santiago Nasar na uroczystość powitania biskupa, aczkolwiek musiał okrążyć dom, żeby dojść do portu. Nikt nie mógł pojąć zbiegu tylu fatalnych okoliczności. Przybyły z Riohacha sędzia śledczy musiał je spostrzec, lecz nie miał odwagi ich uznać, a świadczą o tym jego zabiegi w aktach, by faktom nadać racjonalną interpretację. Drzwi wychodzące na plac wielokrotnie pojawiały się w zeznaniach pod nazwą z powieści odcinkowej jako „Fatalne drzwi". W istocie zaś jedyną wiarygodną interpretacją wydawało się wyjaśnienie Placidy Linero, która odpowiadając na pytanie użyła matczynego argumentu: „Mój syn nigdy nie wychodził tylnymi drzwiami, kiedy był dobrze ubrany". Zdawała się to być prawda tak prosta, iż sędzia śledczy odnotował ją na marginesie, nie wciągnął jej jednak do akt. Victoria Guzman ze swej strony kategorycznie zaprzeczyła, jakoby ona i jej córka wiedziały, że na Santiago Nasara czekano, by go zabić. Ale po latach przyznała, że obie wiedziały już o tym, kiedy wszedł do kuchni, żeby wypić kawę. Powiedziała jej o tym żebraczka, która przyszła nieco po piątej prosząc o mleko; powiedziała też, dlaczego chcą go zabić i gdzie na niego czekają. „Nie uprzedziłam go, bo myślałam, że te groźby to pijackie gadanie" - dodała Victoria. Ale podczas

którychś z rzędu odwiedzin, gdy Victoria Guzman już nie żyła, Divina Flor wyznała mi, że jej matka nie powiedziała nic Santiago Nasarowi, bo w skrytości serca chciała, żeby go zabito. Ona zaś nie uprzedziła go, bo wtedy była tylko przestraszoną dziewczynką, niezdolną do podjęcia samodzielnej decyzji, a przestraszyła się jeszcze bardziej, kiedy chwycił ją za przegub i poczuła dotyk dłoni, lodowatej i skamieniałej jak ręka trupa. Santiago Nasar przeszedł długimi krokami przez półmrok domu, poganiany radosnym buczeniem biskupiego statku. Divina Flor wyminęła go, by otworzyć mu drzwi, i usiłowała nie dać się złapać pomiędzy klatkami śpiących ptaków w jadalni, pomiędzy wiklinowymi meblami i wiszącymi paprociami w salonie, ale gdy odsunęła zasuwę, nie zdołała już uniknąć wyciągniętych szponów drapieżnego krogulca. „Złapał mnie za całą pipę - powiedziała mi Divina Flor. - Zawsze to robił, kiedy mnie przyłapał w jakimś kącie, ale tamtego dnia nie przestraszyłam się jak zwykle, tylko strasznie zachciało mi się płakać". Przepuściła go, by mógł wyjść, i przez uchylone drzwi zobaczyła na placu migdałowce ośnieżone blaskiem świtu, ale bała się zobaczyć cokolwiek więcej. „Wtedy statek przestał wyć i zaczęły piać koguty - powiedziała. - Zrobił się taki harmider, że trudno było uwierzyć, aby w miasteczku znajdowało się aż tyle kogutów, i pomyślałam, że przypłynęły razem z biskupem". Jedyne, co mogła zrobić dla mężczyzny, który nigdy nie miał być jej mężczyzną, to zostawić wbrew poleceniom Placidy Linero nie zaryglowane drzwi, aby mógł w razie czego wejść z powrotem. Ktoś, kogo nigdy nie zidentyfikowano, wsunął pod drzwi kopertę z kartką ostrzegającą Santiago Nasara, że czekają na niego, by go zabić, ujawniając przy tym miejsce, motywy i inne szczegóły intrygi. Ostrzeżenie leżało już na podłodze, gdy Santiago Nasar wychodził z domu, nie dostrzegł go jednak, tak jak nie dostrzegła go również Divina Flor, nie dostrzegł go zresztą nikt jeszcze długo po tym, jak zbrodnia została dokonana. Minęła już szósta, jednak światła uliczne jeszcze się paliły. Z gałęzi migdałowców i niektórych balkonów zwisały kolorowe weselne girlandy i można było pomyśleć, że powieszono je dopiero co na cześć biskupa. Ale wyłożony płytami plac, gdzie stał podest dla muzyków, wyglądał niczym śmietnisko pełne pustych butelek, przeróżnych pozostałości i odpadków po publicznej zabawie. Gdy Santiago Nasar wychodził z domu, wiele osób przynaglonych buczeniem statku biegło w stronę portu. Jedynym czynnym na placu lokalem był sąsiadujący z kościołem sklep z nabiałem, gdzie w tym czasie siedzieli dwaj mężczyźni czekający na Santiago Nasara, żeby go zabić. Clotilde Armenta, właścicielka sklepu, ujrzała go w brzasku świtu i odniosła wrażenie, że ubrany jest w aluminium. „Już wtedy wyglądał jak zjawa" - powiedziała mi. Mężczyźni, którzy mieli go zabić, zasnęli na krzesłach, przytulając do piersi noże owinięte w gazetę. Clotilde Armenta wstrzymała oddech, żeby ich nie obudzić. Pedro i Pablo Vicario byli bliźniakami. Mieli po dwadzieścia cztery lata i byli tak do siebie podobni, że z trudem ich rozróżniano. „Ociężałego wyglądu,

ale dobrego charakteru" - głosił akt sprawy. Ja, znając ich od szkoły podstawowej, opisałbym ich tak samo. Tego dnia rano mieli jeszcze na sobie ciemne weselne garnitury, zbyt ciężkie i zbyt przyzwoite jak na Karaiby, i choć ich twarze nosiły ślady wielu godzin rozpusty, dopełnili jednak porannego rytuału i ogolili się. Chociaż pili nieprzerwanie od przededniu wesela, po tych trzech dniach nie byli już pijani, wyglądali tylko jak niewyspani lunatycy. Zasnęli przy pierwszych podmuchach świtu, po prawie trzech godzinach oczekiwania w sklepie Clotilde Armenta, i to był ich pierwszy sen od piątku. Gdy statek zabuczał po raz pierwszy, obaj ocknęli się, ale instynkt wyrwał ich całkowicie ze snu, dopiero gdy Santiago Nasar opuścił swój dom. Każdy z nich chwycił wówczas za swój pakiet owinięty w gazetę, a Pedro Vicario zaczął wstawać. - Na miłość boską - szepnęła Clotilde Armenta. - Zostawcie to na później, choćby przez wzgląd na księdza biskupa. „Jakby mnie Duch Święty nawiedził" - często powtarzała później. Był to istotnie opatrznościowy przypadek, choć nie na wiele się zdał. Po tym, co powiedziała, bliźniacy Vicario zreflektowali się i ten, który już wstał, ponownie usiadł. Obaj odprowadzili wzrokiem Santiago Nasara przechodzącego przez plac. „Patrzyli na niego raczej z żalem" - mówiła Clotilde Armenta. W tej samej chwili przez plac przeszły bezładnie w swych sierocych mundurkach wychowanki szkoły prowadzonej przez zakonnice. Placida Linem miała rację; biskup w ogóle nie zszedł na ląd. W porcie, poza miejscowymi władzami i dziećmi ze szkół, zebrała się masa ludzi i wszędzie pełno było klatek z podtuczonymi kogutami przyniesionymi w prezencie dla biskupa, zupa z kogucich grzebieni była bowiem jego ulubionym przysmakiem. Przy nabrzeżu zwalono tyle stosów drewna, iż załadowanie ich na statek trwałoby co najmniej dwie godziny. Ale statek w ogóle nie przybił do brzegu. Wypłynął zza zakrętu rzeki dysząc niby smok i wówczas orkiestra zagrała hymn biskupi, a koguty w klatkach zaczęły piać, budząc wszystkie koguty w okolicznych osadach. W owej epoce legendarne parostatki z paleniskami na drewno, napędzane kołem łopatkowym, zanikały już powoli, a kursujące niedobitki nie dość, że nie miały już pianol ani specjalnych kajut na miodowe miesiące, to ledwie mogły jeszcze płynąć pod prąd. Ten był jednak nowy i zamiast jednego komina miał dwa, opasane, niczym banderolą, barwami narodowymi, zaś koło łopatkowe od rufy nadawało mu impet pełnomorskiego statku. Na najwyższym mostku przy kapitańskiej kabinie w otoczeniu swej świty Hiszpanów, stał biskup w białej sutannie. „Pogoda była jak na Boże Narodzenie" - powiedziała moja siostra Margot. Przepływając bowiem wzdłuż portu, jak wynika z jej opowieści, statek wydał gwizd i trysnął strumieniem sprężonej pary, mocząc tych, którzy stali przy samym brzegu. Wszystko wydawało się ulotną złudą: biskup, znalazłszy się na wprost zgromadzonych przy nabrzeżu tłumów, zaczął kreślić w powietrzu znak krzyża i nieprzerwanie udzielał swego błogo- sławieństwa, z przyzwyczajenia, bez cynizmu i bez uduchowienia, póki statek nie zniknął z oczu pozostawiając za sobą wrzawę kogutów.

Santiago Nasar miał powody, by poczuć się rozgoryczonym. Uczestniczył w przygotowaniach w odpowiedzi na publiczne apele księdza Carmen Amadora, znosząc wiele wiązek drewna i osobiście wybierając koguty o najbardziej apetycznych grzebieniach. Uczucie zawodu nie trwało jednak długo. Zdaniem mojej siostry Margot, która stała razem z nim przy nabrzeżu, był w bardzo dobrym humorze i pełen chęci do kontynuowania zabawy, mimo uporczywego bólu głowy. „Nie wyglądał na przeziębionego i tylko cały czas rozmyślał o tym, ile kosztowało wesele" - powiedziała mi. Towarzyszący im Cristo Bedoya ujawnił liczby, które spotęgowały jego podziw. Był na weselu z Santiago Nasarem i ze mną prawie do czwartej, ale zamiast wrócić do swoich rodziców, spędził resztę nocy na rozmowach w domu swych dziadków. Uzyskał tam szereg informacji brakujących mu dotąd do obliczenia kosztów wesela. Oszacował, że pod nóż poszło dla gości czterdzieści indyków i jedenaście świń, i cztery jałówki, które pan młody kazał upiec dla wszystkich na głównym placu miasteczka. Oszacował też, że wypito dwieście pięć skrzyń alkoholu z przemytu, a prawie dwa tysiące butelek rumu rozdano tłumom. Nie było takiej osoby, ni biednej, ni bogatej, która w ten czy inny sposób nie uczestniczyłaby w najgłośniejszym weselu, jakie kiedykolwiek widziano w miasteczku. Santiago Nasar pomarzył na głos: - Taki będzie mój ślub - powiedział. - Życia wam nie starczy, żeby o nim rozpowiadać. Moja siostra poczuła, że anioł przeleciał. Raz jeszcze pomyślała o szczęściu Flory Miguel, która mając w swym życiu już tak wiele, na dodatek miała dostać jeszcze Santiaga Nasara na tegoroczne święta Bożego Narodzenia. „Nagle zdałam sobie sprawę, że nie mogło być lepszej partii od niego - powiedziała mi. - No bo pomyśl: ładny, dobrze wychowany i w wieku dwudziestu jeden lat z własnym majątkiem". Miała zwyczaj zapraszania go do nas, kiedy na śniadanie były placki maniokowe, a tego dnia rano moja matka właśnie je robiła. Santiago Nasar z entuzjazmem przyjął zaproszenie. - Tylko się ,przebiorę i zaraz cię dogonię - powiedział i nagle zauważył, że zostawił zegarek na nocnym stoliku. - Która jest godzina? Była szósta dwadzieścia pięć. Santiago Nasar wziął pod rękę Cristo Bedoyę i ruszył z nim w stronę placu. - Za piętnaście minut jestem u ciebie - powiedział mojej siostrze. Nalegała, by pójść od razu razem, gdyż śniadanie było już gotowe. „To naleganie było dziwne - powiedział mi Cristo Bedoya. - Tak dziwne, iż czasami myślałem, że Margot już wiedziała, że mają go zabić, i chciała go ukryć w twoim domu". Mimo to Santiago Nasar namówił ją, by pierwsza poszła do domu, on zaś w tym czasie przebierze się w ubranie jeździeckie, miał być bowiem wcześnie w „Divino Rostro", by kastrować młode byczki. Pożegnał ją tym samym ruchem ręki, którym pożegnał swoją matkę, i oddalił się w stronę placu, trzymając pod rękę Cristo Bedoyę. Widziała go po raz ostatni. Wiele osób zgromadzonych w porcie wiedziało, że mają zabić Santiago Nasara. Don Lazaro Aponte, emerytowany dyplomowany pułkownik i alkad od jedenastu lat, pomachał mu ręką. „Miałem

realne podstawy, by sądzić, że nie zagraża mu już żadne niebezpieczeństwo" - powiedział mi. Ksiądz Carmen Amador również się nie przejął. „Kiedy zobaczyłem, że jest zdrów i cały, pomyślałem, że to wszystko było fałszywą pogłoską" - wyznał mi. Nikt wówczas nawet nie zadał sobie pytania, czy Santiago Nasar został przynajmniej ostrzeżony, wszystkim bowiem wydawało się nieprawdopodobne, by mogło być inaczej. Moja siostra Margot była w istocie jedną z tych niewielu osób, które nie wiedziały, że grozi mu śmierć. „Gdybym wiedziała, przyprowadziłabym go do domu, choćbym musiała go związać" - oświadczyła sędziemu śledczemu. Dziwne, że o tym nie wiedziała, ale jeszcze dziwniejsze było to, że nie wiedziała o tym również moja matka, osoba dowiadująca się o wszystkim wcześniej niż ktokolwiek w rodzinie, mimo że od lat nie wychodziła z domu, nawet na mszę. Podziwiałem tę jej właściwość od czasu, gdy zacząłem wcześnie wstawać, by iść do szkoły. Co rano zastawałem ją taką, jaką była w owych czasach - bladą i tajemniczą, zamiatającą podwórze miotłą z gałęzi w popielatym blasku świtu i spowiadającą mi między jednym a drugim łykiem kawy, co wydarzyło się na świecie, podczas gdyśmy spali. Zdawała się być zespolona z innymi ludźmi w miasteczku niewidzialnymi nitkami tajemnej łączności, szczególnie z ludźmi w jej wieku, czasem bowiem zaskakiwała nas wieściami wyprzedzającymi sam bieg wydarzeń, które znać mogła tylko dzięki sztuce jasnowidzenia. Ale tego ranka nie przeczuła pierwszych ziaren tragedii, które zaczęły wschodzić o trzeciej nad ranem. Wymiotła już patio, a kiedy moja siostra Margot wychodziła na przywitanie biskupa, zastała ją mielącą maniok. „Słychać było koguty" - mówi zazwyczaj moja matka wspominając tamten dzień. Nie skojarzyła nigdy odległej wrzawy z przyjazdem biskupa, lecz z dogasającym weselem. Nasz dom stał z dala od głównego placu w zagajniku drzew mangowych nie opodal rzeki. Moja siostra szła do portu cały czas wzdłuż brzegu, a ludzie byli zbyt podnieceni wizytą biskupa, by zajmować się innymi sensacjami. Złożono chorych w bramach, by mogli przyjąć boże lekarstwo, ko- biety wybiegały z podwórzy z indykami, prosiakami i z wszystkim, co nadawało się do jedzenia, z drugiego zaś brzegu przypływały czółna ozdobione kwiatami. Później jednak, gdy biskup przepłynął obok miasteczka nie postawiwszy nawet nogi na lądzie, ta druga tajona dotąd wiadomość nabrała wymiarów sensacyjnego skandalu. To właśnie wówczas moja siostra Margot poznała ją w całej okazałości i brutalności: Angela Vicario, owa piękna dziewczyna, która wyszła za mąż poprzedniego dnia, została zwrócona do domu swych rodziców, małżonek bowiem odkrył, że nie była dziewicą. „Poczułam się tak, jakbym to ja miała umrzeć - powiedziała moja siostra. - Ale choć rozwodzili się nad tą bujdą, nikt nie mógł mi wytłumaczyć, jak to się stało, że biedny Santiago Nasar został wplątany w podobną intrygę". Pewne było tylko to, że bracia Angeli Vicario czekają na niego, żeby go zabić. Moja siostra wróciła do domu ledwo powstrzymując płacz. W jadalni zastała mają matkę przystrojoną w niedzielną suknię w niebieskie kwiaty, na wypadek gdyby biskup przyszedł nas pozdrowić, i śpiewającą podczas nakrywania stołu faso o niewidzialnej miłości. Siostra dostrzegła, że położyła o jedno nakrycie więcej niż zazwyczaj.

- To dla Santiago Nasara - powiedziała jej moja matka. - Powiedziano mi, że zaprosiłaś go na śniadanie. - Zabierz je - odrzekła moja siostra. Wówczas opowiedziała jej wszystko. „Ale to było tak, jakby już wiedziała - zwierzyła mi się. - Tak jak zwykle, gdy zaczynasz jej coś opowiadać i nie dojdziesz do połowy, ona już wie, jaki jest koniec". Ta zła wiadomość była zaszyfrowanym węzełkiem dla mojej matki. Młodemu Santiago nadano to imię na jej cześć, ponadto była jego matką chrzestną. Była jednak również w jakimś stopniu spowinowacona z Purą Vicario, matką zwróconej panny młodej. Mimo to, nie czekając już końca opowieści, włożyła pantofle na obcasach i narzuciła mantylkę do mszy, używaną wówczas przez nią jedynie do wizyt kondolencyjnych. Mój ojciec, który wszystko słyszał leżąc w łóżku, pojawił się w jadalni w piżamie i wystraszony zapytał, gdzie idzie. - Uprzedzić kumę Placidę - odpowiedziała. - To niesprawiedliwe, żeby wszyscy wiedzieli, że mają zabić jej syna, a ona była jedyną, która nic o tym nie wie. - Jesteśmy z nią spokrewnieni w tym samym stopniu, co z rodziną Vicario - odparł ojciec. - Zawsze trzeba być po stronie zabitego - odpowiedziała. Moi młodsi bracia zaczęli wychodzić ze swych pokoi. Najmłodsi, smagnięci powiewem tragedii, uderzyli w płacz. Matka po raz pierwszy w życiu nie przejęła się nimi i nie zwróciła również uwagi na męża. - Poczekaj, ubiorę się - powiedział jej. Była już na ulicy. Mój brat Jaime, wówczas niespełna siedmioletni, jedyny ze wszystkich dzieci był już ubrany do szkoły. - Idź z nią - rozkazał mu ojciec. Jaime pobiegł za nią, nie wiedząc, co się dzieje ani dokąd idą, i chwycił się jej ręki. „Gadała sama do siebie - powiedział mi Jaime. - Złoczyńcy, mówiła po cichu, zasrane bydlaki, nie potrafią nic zrobić, co by nie było nieszczęściem". Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, że prowadzi za rękę dziecko. „Ludzie myśleli chyba, że zwariowałam - powiedziała mi. - Pamiętam tylko, że z daleka słychać było ludzki tumult, tak jakby od nowa zaczęło się wesele, i że wszyscy biegli w stronę placu". Przyspieszyła kroku z determinacją, na jaką ją tylko było stać, gdy chodziło o ludzkie życie, dopóki ktoś biegnący w przeciwnym kierunku nie zlitował się nad jej obłędem. - Może sobie pani dać spokój, Luisa Santiago - krzyknął mijając ją. - Już go zabili.

Bayardo San Roman, który oddał swoją żonę jej rodzicom, przyjechał do nas po raz pierwszy w sierpniu poprzedniego roku, sześć miesięcy przed ślubem. Przypłynął na kursującym raz w tygodniu statku; przez ramię miał przewieszone skórzane sakwy ze srebrnymi ozdobami, dopasowanymi do klamry przy pasku i sprzączek przy getrach. Dochodził trzydziestu lat, dość dobrze jednak skrywanych, miał bowiem wąskie biodra początkującego toreadora, złotawe oczy i skórę sprażoną saletrzanym powietrzem. Przyjechał w krótkiej kurtce i w bardzo wąskich spodniach, jedno i drugie z niebarwionej skóry cielęcej, i w rękawiczkach z koźlej skóry w tym samym kolorze. Magdalena Oliver przypłynęła razem z nim i przez całą podróż nie mogła oderwać od niego oczu. „Wyglądał na pedała. Aż żal było patrzeć, bo był taki cudny, że tylko wysmarować go masłem i schrupać całego". Nie tylko jej przyszło to na myśl i nie ona ostatnia miała zrozumieć, że Bayardo San Roman nie był mężczyzną, którego rozpoznaje się od pierwszego wejrzenia. Pod koniec sierpnia moja matka wysłała mi do szkoły list, w którym mimochodem napisała: „Przyjechał bardzo dziwny człowiek". W następnym liście napisała: „Ten dziwny człowiek nazywa się Bayardo San Roman i wszyscy mówią, że jest czarujący, ale ja osobiście go nie widziałam". Nikt nie dowiedział się nigdy, po co przyjechał. Komuś, kto uległ pokusie, by go zapytać o to na krótko przed ślubem, odpowiedział: „Jeździłem po wszystkich miasteczkach, żeby znaleźć sobie żonę". Być może powiedział prawdę, ale mógł równie dobrze powiedzieć cokolwiek innego, miał bowiem taki sposób mówienia, dzięki któremu bardziej ukrywał myśli, niż je wyjawiał. Tej samej nocy dał w kinie do zrozumienia, że jest inżynierem kolejnictwa i rozprawiał o naglącej potrzebie wybudowania linii kolejowej aż po interior w celu zabezpieczenia się przed kaprysami rzeki. Następnego dnia musiał wysłać telegram i nadał go osobiście, ucząc przy okazji telegrafistę sposobu zużytkowania już wyczerpanych akumulatorów. Z tą samą znajomością rzeczy rozmawiał o chorobach strefy przygranicznej z lekarzem wojskowym, który w tych miesiącach przeprowadzał u nas werbunek. Lubił długie i huczne zabawy, ale głowę miał mocną, potrafił wspaniale łagodzić wszelkie zatargi i był wrogiem karcianych oszustw. Pewnej niedzieli, po mszy, rzucił wyzwanie najsprawniejszym pływakom, a było ich wielu, wyprzedzając tych najlepszych o dwadzieścia długości. Matka opisała mi to w liście, na koniec zaś dodała komentarz w swoim stylu: „Zdaje się, że także opływa w złoto". Odpowiadało to przedwczesnej legendzie, według której Bayardo San Roman nie tylko potrafił zrobić wszystko, i to bardzo dobrze, ale miał również nieograniczone możliwości. Matka moja udzieliła mu ostatecznego błogosławieństwa w jednym z październikowych listów: „Ludzie bardzo go lubią - pisała - bo jest uczciwy i dobrego serca, a w zeszłą niedzielę przyjął komunię na kolanach i służył do mszy po łacinie". W owym czasie nie można było przyjmować komunii na stojąco, a msze odprawiano wyłącznie po łacinie, niemniej moja matka zazwyczaj czyni takie zbyteczne uściślenia, kiedy chce dotrzeć do sedna sprawy. A mimo to, wydawszy ten uświęcający werdykt, w następnych dwóch listach w ogóle nie wspominała o Bayardzie San Roman, nawet wtedy gdy już dla nikogo nie było tajemnicą, że chce się ożenić z Angelą Vicario. Dopiero w

wiele lat po nieszczęsnym weselu wyznała mi, że poznała go, kiedy było już za późno, by sprostować list z października, i że jego złote oczy przyprawiły ją o dreszcze przerażenia. „Wydawał mi się diabłem - powiedziała mi - ale ty sam mi powiedziałeś, że takich rzeczy nie wolno pisać w listach". Poznałem go nieco później niż ona, podczas ferii świątecznych, i nie zrobił na mnie wrażenia człowieka tak dziwnego, jak mówiono. Owszem, wydał mi się atrakcyjny, ale bardzo daleki od idyllicznej wizji Magdaleny Oliver. Wydał mi się wbrew swoim wybrykom mężczyzną poważnym, który pod zbyt hojnie roztaczanym urokiem ledwie skrywa tłumione napięcie. Przede wszystkim wydał mi się jednak człowiekiem bardzo smutnym. W tym czasie sformalizował już swe miłosne uczucia względem Angeli Vicario. Nigdy nie zdołano ustalić z całkowitą pewnością, jak się poznali. Właścicielka pensjonatu dla samotnych mężczyzn, gdzie zamieszkał Bayardo San Roman, opowiadała, że gdzieś pod koniec września, gdy jej gość po obiedzie drzemał w bawialni w fotelu na biegunach, Angela Vicario ze swą matką przechodziły przez plac, niosąc dwa kosze sztucznych kwiatów. Bayardo San Roman ocknął się, zobaczył obie ubrane w bezlitosną czerń kobiety, które wydawały się jedynymi żywymi istotami w martwocie drugiej godziny po południu, i zapytał, kim jest ta dziewczyna. Właścicielka odpowie- działa mu, że jest to najmłodsza córka towarzyszącej jej kobiety i że nazywa się Angela Vicario. Bayardo San Roman odprowadził je spojrzeniem do przeciwległego końca placu. - Imię pasuje do niej jak ulał - powiedział. Następnie złożył głowę na oparciu i znowu za- mknął oczy. - Kiedy się obudzę - powiedział - proszę mi przypomnieć, że mam się z nią ożenić. Angela Vicario wyznała mi, że właścicielka pensjonatu opowiedziała jej o tym zdarzeniu, jeszcze zanim Bayardo San Roman zaczął się do niej zalecać. „Bardzo się przestraszyłam" - powiedziała. Trzy osoby przebywające wówczas w pensjonacie potwierdziły, że zdarzenie to rzeczywiście miało miejsce, ale pozostałe cztery powątpiewały w jego prawdziwość. Za to wszystkie wersje były zgodne co do tego, że Angela Vicario i Bayardo San Roman spotkali się po raz pierwszy w październiku, w dniu święta narodowego, na festynie dobroczynnym, gdzie jej zadaniem było ogłaszanie wylosowanych numerów. Gdy Bayardo San Roman przyszedł na festyn, udał się prosto do stoiska loterii fantowej prowadzonego przez bladą i wbitą w futerał żałoby sprzedawczynię losów i zapytał ją, ile kosztuje patefon inkrustowany macicą perłową, który miał być największą atrakcją festynu. Odpowiedziała mu, że nie jest na sprzedaż, tylko do wylosowania. - To i lepiej - odpowiedział. - W ten sposób będzie łatwiejszy do nabycia, a poza tym tańszy. Wyznała mi, że udało mu się wówczas wywrzeć na niej wrażenie, ale z przyczyn nie mających nic wspólnego z miłością, wprost przeciwnie. „Gardziłam wyniosłymi mężczyznami, a nigdy nie spot- kałam nikogo aż tak zarozumiałego - wyznała mi wspominając tamten dzień. - Poza tym pomyślałam, że to Polak". Jej zdumienie było jeszcze większe, gdy ogłosiła pośród pożądliwego oczekiwania tłumu 3 2

numer losu wygrywającego patefon i okazało się, iż rzeczywiście wygrał go Bayardo San Roman. Nie mieściło jej się w głowie, że wykupił wszystkie losy loterii tylko po to, by zrobić na niej wrażenie. Tego wieczoru Angela Vicario wróciwszy do domu natknęła się na patefon zapakowany w elegancki papier przewiązany wstążką z organdyny. „Nigdy nie zdołałam ustalić, skąd wiedział, że właśnie są moje urodziny" - powiedziała mi. Wiele wysiłku kosztowało ją przekonanie swych rodzi- ców, że nie dała żadnych powodów Bayardowi San Roman, by ośmielił się przysłać jej aż taki prezent, a tym bardziej by zrobił to w sposób tak ostentacyjny, że musieli to zauważyć wszyscy. Koniec końców jej starsi bracia, Pedro i Pablo, odnieśli patefon do hotelu, by zwrócić go właścicielowi, robiąc wokół tego tyle szumu, iż nie było nikogo, kto ujrzawszy jak wędrował w jedną stronę, nie zobaczyłby, jak potem wracał. Rodzina nie wzięła jednak pod uwagę nieodpartego uroku Bayarda San Roman. Bliźniacy powrócili dopiero następnego dnia o świcie zamroczeni alkoholem, taszcząc z powrotem zarówno patefon, jak i Bayarda San Roman, by kontynuować zabawę już w domu. Angela Vicario była najmłodszą córką w niezbyt zamożnej rodzinie. Jej ojciec, Poncio Vicario, był skromnym złotnikiem, ale stracił wzrok od ciągłego cyzelowania cacuszek ze złota, walcząc w ten sposób o zachowanie szacunku dla siebie i rodziny. Pura del Carmen, jej matka, była nauczycielką, póki nie wyszła za mąż raz na zawsze. Jej łagodny i nieco przygnębiony wygląd znakomicie skrywał surowość charakteru. „Wyglądała jak zakonnica" - wspomina Mercedes. Poświęciła się z tak bezgranicznym oddaniem opiece nad mężem i wychowywaniu swych dzieci, iż niejeden zapomniał czasami o jej istnieniu. Obie starsze córki wyszły za mąż bardzo późno. Poza nimi, Angelą i bliźniakami mieli jeszcze jedną średnią córkę, która zmarła na zapalenie opon mózgowych i przez dwa lata po jej śmierci obchodzili po niej żałobę, nieco złagodzoną w domu, ale rygorystycznie przestrzeganą poza nim. Braci wychowywano po to, żeby byli mężczyznami. One zostały wychowane po to, żeby wyjść za mąż. Potrafiły haftować na bębenku, szyć na maszynie, robić koronki klockowe, prać i prasować, wyrabiać sztuczne kwiaty i fantazyjne desery, kaligrafować zawiadomienia o zaręczynach, a w odróżnieniu od ówczesnych dziewcząt, które zaniedbały kult śmierci, wszystkie były mistrzyniami w starej sztuce czuwania przy chorych, niesienia pociechy umierającym i owijania zmarłych w całun. Jedyne, co miała im do zarzucenia moja matka, to zwyczaj czesania się przed pójściem spać. „Dziewczęta - mówiła im - nie czeszcie się na noc, bo żeglarze się spóźniają". Poza tym uważała, iż nie było lepiej wychowanych córek. „Są doskonałe - mawiała bardzo często. - Każdy mężczyzna będzie z nimi szczęśliwy, bo zostały wychowane po to, żeby cierpieć". A jednak mężom obu najstarszych córek było niezmiernie trudno przełamać tę rodzinną zaporę, nigdy się bowiem nie rozstawały, razem organizowały potańcówki dla kobiet i wciąż doszukiwały się niecnych intencji w zamiarach mężczyzn. Angela Vicario była najładniejszą ze wszystkich czterech sióstr, zaś matka moja mawiała, że urodziła się tak jak wielkie królowe w przeszłości: z pępowiną owiniętą wokół szyi. Zaniedbany wygląd i ubóstwo ducha wróżyły jej jednak niepewną przyszłość. Widywałem ją rokrocznie podczas

ferii bożonarodzeniowych i za każdym razem wydawała się coraz bardziej upośledzona, gdy tak tkwiła w oknie swego domu, w którym siadywała po południu, by robić kwiaty ze szmat i razem z sąsiadkami śpiewać walce niezamężnych panien. „Już nadaje się do nadziania - mawiał mi Santiago Nasar - ta twoja głupiutka kuzynka". Nie- spodziewanie, na krótko przed śmiercią jej siostry, spotkałem ją na ulicy ubraną po raz pierwszy jak dorosła kobieta, z zakręconymi włosami, i nie mogłem wprost uwierzyć, że to ona we własnej osobie. Ale było to przywidzenie: jej upośledzenie pogłębiało się z roku na rok. Gdy rozniosło się zatem, że Bayardo San Roman chce się z nią ożenić, wielu pomyślało, że to jakiś perfidny pomysł przybysza. Rodzina przyjęła nowinę nie tylko z należną powagą, ale i z dużą radością. Oprócz Pury Vicario, która postawiła warunek, by Bayardo San Roman poświadczył swą tożsamość. Do tej pory bowiem nikt nie wiedział, kim jest. Wiedza o jego przeszłości nie sięgała poza owo popołudnie, kiedy zszedł na ląd w swym stroju artysty, zachowując odtąd tyle dyskrecji co do swego pochodzenia, że każdy najbardziej nawet szaleńczy wymysł mógł okazać się prawdą. Doszło do tego, że rozpowiadano, iż zrównał z ziemią całe miasteczka i jako dowódca oddziału zaprowadził terror w Casanare, że był zbiegiem z Cayenne, że widziano go w Pernambuco, jak próbował nabić sobie kabzę dzięki wytresowanej parze niedźwiedzi, i że dotarł w kanale Los Vientos do szczątków hiszpańskiego galeonu załadowanego złotem. Bayardo San Roman sam położył kres tym domysłom w bardzo prosty sposób: sprowadził całą swoją rodzinę. Było ich czworo: ojciec, matka i dwie oszałamiające siostry. Przybyli o jedenastej rano w fordzie T ze służbową rejestracją, napełniając ulice niesamowitą wrzawą kwaczącego klaksonu. Matka, Alberta Simonds, rosła Mulatka z Curacao, mówiąca hiszpańszczyzną przesiąkniętą jeszcze tamtejszą mową, za swej młodości została uznana za najpiękniejszą spośród dwustu najpiękniejszych z całych Antyli. Siostry dopiero co rozkwitłe zdawały się być dwiema narowistymi źrebicami. Największym atutem był jednak ojciec: generał Petronio San Roman, bohater wojen domowych z ubiegłego wieku i jedna z największych sław rządu konserwatywnego od czasu, gdy zmusił pułkownika Aureliana Buendia do odwrotu w bitwie pod Tucurinca. Moja matka była jedyną osobą, która nie poszła się z nim przywitać, gdy dowiedziała się, kim jest. „Nie miałam nic przeciwko ich małżeństwu, wprost przeciwnie - powiedziała mi. - Ale ślub to jedno, a czymś zupełnie innym jest podanie ręki człowiekowi, który kazał strzelić w plecy Gerineldowi Marquezowi". Z chwilą kiedy wychylił się w białym kapeluszu z okna samochodu, wszyscy rozpoznali go dzięki popularności jego portretów. Ubrany był w płócienny garnitur koloru pszenicy, getry z kurdybanu ze sznurowadłami wiązanymi na krzyż, zaś na nosie miał binokle przytroczone łańcuszkiem do jednej z dziurek w kamizelce. W klapie miał order za odwagę, w ręku zaś laskę z wyrytym na gałce godłem państwowym. Wysiadał pierwszy z samochodu, cały pokryty palącym kurzem naszych złych dróg, i wystarczyło, że pojawił się na stopniach, żeby wszyscy zrozumieli, że Bayardo San Roman ożeni się, z kim mu się będzie żywnie podobało.

To Angela Vicario nie chciała wyjść za niego. „Był, jak dla mnie, za bardzo męski" - powiedziała mi. Poza tym Bayardo San Roman nie próbował jej nawet uwieść, ograniczając się do zauroczenia całej rodziny swym wdziękiem. Angela Vicario nie zapomniała nigdy trwogi owej nocy, kiedy to jej rodzice i starsze siostry ze swymi mężami, zebrani w salonie, zmusili ją do wyjścia za mąż za mężczyznę, którego dopiero co poznała. Bliźniacy trzymali się na uboczu. „To były dla nas babskie duperele" - powiedział mi Pablo Vicario. Decydującym argumentem rodziców było stwierdzenie, że rodzina zawdzięczająca swą godność skromności nie ma prawa wzgardzać takim zrządzeniem losu. Angela Vicario ledwie odważyła się napomknąć o istnieniu takiej przeszkody jak brak miłości, ale matka obaliła to jednym zdaniem: - Miłości też się można nauczyć. W odróżnieniu od ówczesnych narzeczeństw, trwających długo i surowo strzeżonych, ich narzeczeństwo trwało jedynie cztery miesiące ze względu na niecierpliwość Bayarda San Roman. A nie było ono krótsze tylko dlatego, że Pura Vicario zażądała, by ślub odwlec do dnia, gdy skończy się rodzinna żałoba. Czas ten jednak minął spokojnie dzięki urzekającej łatwości, z jaką Bayardo San Roman załatwiał wszystkie sprawy. „Pewnej nocy zapytał mnie, jaki dom najbardziej mi się podoba - opowiadała mi Angela Vicario. - A ja odpowiedziałam mu, zupełnie nie wiedząc, po co mnie o to pyta, że najładniejszym domem w miasteczku jest domek wdowca Xius". Osobiście odpowiedziałbym tak samo. Domek ten stał na wysmaganym przez wiatry wzgórzu, z którego widać było bezkresny raj bagnisk pokrytych fioletowymi zawilcami, zaś w jasne letnie dni można było ujrzeć przejrzysty widnokrąg Karaibów i transatlantyki pasażerskie w Cartagena de Indias. Bayardo San Roman udał się jeszcze tej samej nocy do Club Social i przysiadł się do stolika wdowca Xius na partię domina. - Szanowny wdowcze - powiedział mu - kupuję pański dom. - Nie jest na sprzedaż - odrzekł wdowiec. - Kupuję ze wszystkim, co jest w środku. Wdowiec Xius wytłumaczył mu ze staroświecką uprzejmością, że wszystkie znajdujące się w domu przedmioty były kupowane przez jego małżonkę w ciągu całego życia pełnego wyrzeczeń i że tym samym stanowią dla niego jakby cząstkę jej samej. „Mówił ze ściśniętym sercem - powiedział mi grający wówczas z nimi doktor Dionisio Iguaran. - Byłem pewien, że wolałby umrzeć, niż sprzedać dom, w którym był szczęśliwy przez ponad trzydzieści lat". Bayardo San Roman również uznał jego racje. - Dobrze - powiedział. - Wobec tego niech mi pan sprzeda pusty dom. Wdowiec bronił się jednak do końca gry. Po trzech nocach Bayardo San Roman, już lepiej przygotowany, ponownie przysiadł się do stolika gry w domino. - Szanowny wdowcze - zaczął znów - ile kosztuje dom? - Jest bezcenny. - Proszę podać jakąkolwiek cenę. - Przykro mi, Bayardo - odparł wdowiec - ale wy, młodzi, nie rozumiecie, co to znaczy słuchać głosu serca. Bayardo San Roman nawet się nie namyślał.

- Powiedzmy, pięć tysięcy pesos - zaproponował. - Gra pan uczciwie - odparł mu wdowiec starając się zachować godność. - Ten dom nie jest tyle wart. - Dziesięć tysięcy - powiedział Bayardo San Roman. - Od ręki i gotówką, banknot po ban- knocie. Wdowiec popatrzył na niego oczyma pełnymi łez. „Płakał z wściekłości - wyznał mi doktor Dionisio Iguaran, który nie tylko był lekarzem, ale miał też zacięcie literackie. - Wyobraź sobie: taka suma w zasięgu ręki, a tu trzeba odmówić przez zwykłą słabość serca". Wdowiec Xius nie mógł wydać z siebie głosu, lecz bez wahania odmówił ruchem głowy. - Wobec tego proszę, by wyświadczył mi pan ostatnią grzeczność - powiedział Bayardo San Roman. - Proszę tu na mnie zaczekać pięć minut. Po pięciu minutach rzeczywiście wrócił do Club Social z sakwami inkrustowanymi srebrem i położył na stole dziesięć plików banknotów po tysiąc, jeszcze opasanych sygnowanymi banderolami Banku Narodowego. Wdowiec Xius umarł w dwa miesiące później. „To go zabiło - mawiał doktor Dionisio Iguaran. - Był zdrowszy od nas wszystkich, ale kiedy się osłuchiwało jego serce, w środku słychać było plusk łez". Sprzedał bowiem nie tylko dom łącznie ze wszystkim, co się w nim znajdowało, ale oprócz tego poprosił Bayarda San Roman, by należność spłacał mu ratami, gdyż nie pozostała mu na pocieszenie nawet skrzynia, w której mógłby schować tyle pieniędzy. Nikomu przez myśl by nie przeszło i zresztą nikt tego nigdy nie powiedział, że Angela Vicario nie była dziewicą. Nikt nigdy nie słyszał, by miała narzeczonego, dorastała zaś przy swoich siostrach w żelaznym rygorze matki. Nawet kiedy do ślubu pozostało niespełna dwa miesiące, Pura Vicario nie pozwoliła, by Angela poszła sama z Bayardem San Roman obejrzeć dom, gdzie mieli zamieszkać, wobec czego matka i ślepy ojciec towarzyszyli im jako strażnicy jej czci. „Błagałam Boga tylko o to, aby dodał mi odwagi, żebym mogła się zabić" - wyznała mi Angela Vicario. Była już tak ogłupiona, że postanowiła wreszcie wyznać matce całą prawdę, byle tylko uwolnić się od męczarni, wówczas jednak jej dwie, jedyne zresztą, powierniczki i pomocnice przy konfekcjonowaniu szmacianych kwiatów w oknie odwiodły ją od tych zbożnych zamiarów. „Ślepo im uległam - powiedziała mi - bo dały mi do zrozumienia, że miały już doświadczenie w oszukiwaniu mężczyzn". Zapewniły ją, że niemal wszystkie kobiety tracą dziewictwo w przypadkowych przygodach dziewczęcych. Uparcie utrzymywały, że nawet nie dający się zwieść poddawali się w końcu, pod warunkiem, że nikt się o tym nie dowie. Przekonały ją ostatecznie tym, że mężczyzna w noc poślubną jest już tak spanikowany, że bez pomocy żony nie może nic zrobić i w godzinę prawdy nie jest już świadom własnych czynów. „Wierzą tylko w to, co zobaczą na prześcieradle" – powiedziały jej. W rezultacie wyuczyły ją wielu rajfurskich forteli zdolnych na tyle podrobić jej utracone klejnoty, by o pierwszym poranku świeżo poślubionej małżonki mogła nad podwórzem wystawić na pełne słońce lniane prześcieradło z plamą swego honoru.

Z tym złudzeniem wyszła za mąż. Bayardo San Roman zaś żenił się przypuszczalnie w przekonaniu, iż kupuje szczęście za niezwykłą cenę własnej wartości i fortuny, im bardziej bowiem rozrastały się projekty uroczystości, tym więcej rodziło się w nim obłąkańczych pomysłów, by uczynić ją jeszcze większą. Gdy zapowiedziano przyjazd biskupa, usiłował odwlec wesele o jeden dzień, pragnąc, by ślubu udzielił im dostojny gość, ale Angela Vicario sprzeciwiła się. „Prawdę mówiąc - powiedziała mi - nie chciałam, żeby błogosławieństwa udzielił mi człowiek, który kogutom tylko odcinał grzebienie na zupę, a resztę wyrzucał na śmieci". A jednak mimo braku biskupiego błogosławieństwa uroczystości nabrały rozmiarów trudnych do opanowania i nawet Bayardowi San Roman wymknęły się spod kontroli, stając się w końcu wydarzeniem publicznym. Generał Petronio San Roman i jego rodzina przybyli tym razem statkiem należącym do Kongresu Narodowego i przeznaczonym do wyjątkowych uroczystości, który po zacumowaniu stał do końca przy nabrzeżu, z nimi zaś przypłynęło wiele znakomitości, zupełnie jednak niezauważalnych w chaosie tylu nowych twarzy. Przywieźli ze sobą tak olbrzymie ilości prezentów, że trzeba było wyremontować zapomniany budynek pierwszej elektrowni, by zaprezentować te najbardziej godne podziwu, resztę zaś odwieziono hurtem do starego, gotowego już do przyjęcia nowożeńców domu wdowca Xius. Pan młody otrzymał w prezencie kabriolet ze swym imieniem wygrawerowanym pis- mem gotyckim pod znakiem fabrycznym. Pannie młodej podarowano komplet sztućców z czystego złota na dwadzieścia cztery osoby. Poza tym przywieźli ze sobą trupę tancerzy i dwie orkiestry salonowe, które tworzyły wyraźny dysonans zarówno wobec miejscowych orkiestr, jak i wielu kapel i zespołów akordeonowych, które ściągały zewsząd przywabiane zgiełkiem zabawy. Rodzina Vicario mieszkała w skromnym domu o ścianach z cegieł i dachu z drewna palmowego zwieńczonym dwoma mansardami, pod których daszkami jaskółki co styczeń lepiły swe gniazda. Od frontu dom miał balkon niemal w całości zastawiony donicami z kwiatami, tam też znajdowało się wejście na duże podwórko z drzewami owocowymi, po którym chodziły kury. W głębi podwórza bliźniacy mieli swój chlew, kamień do szlachtowania i stół do ćwiartowania, które od czasu gdy oślepł Poncio Vicario, przynosiły rodzinie niezłe dochody. Początkowo zajmował się tym Pedro Vicario, kiedy jednak został powołany do wojska, jego brat również nauczył się fachu rzeźnika. Wewnątrz domu ledwie starczało miejsca do mieszkania. Z tego też powodu starsze siostry, gdy zdały sobie sprawę z planowanych rozmiarów uroczystości, zaczęły starać się o wynajęcie większego lokalu. „Wyobraź sobie - powiedziała mi Angela Vicario - myślały nawet o domu Placidy Linem, ale na szczęście moi rodzice uparli się, jak zwykle, że albo nasze córki wychodzą za mąż w naszym chlewiku, albo w ogóle nie wychodzą za mąż". Pomalowali więc swój dom na jego pierwotny żółty kolor, wyprostowali drzwi, uporządkowali pokoje, doprowadzając mieszkanie, o ile było to możliwe, do stanu godnego wesela z taką pompą. Bliźniacy przenieśli świnie gdzie indziej i wyczyścili chlew niegaszonym wapnem, ale mimo tych wysiłków widać było, że miejsca jednak nie starczy. Ostatecznie, dzięki usilnym prośbom Bayarda San Roman, usunęli ogrodzenie wokół

podwórza, poprosili sąsiadów o udostępnienie na tańce przyległych terenów i wstawili duże stoły, by można było przy nich biesiadować w cieniu liści tamaryndowców. Jedyny niespodziewany wypadek miał miejsce w dniu wesela rano, i to z winy pana młodego, który przyszedł po Angelę Vicario z dwugodzinnym opóźnieniem, podczas gdy ona nie chciała założyć ślubnej sukni, dopóki nie ujrzy go w domu. „Wiesz - powiedziała mi - nawet bym się ucieszyła, gdyby w ogóle nie przyszedł, ale nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdyby zostawił mnie już wystrojoną". Jej przezorność była uzasadniona, nie było bowiem dla kobiety większego wstydu i nieszczęścia, niż zostać na lodzie w sukni ślubnej. Niemniej sam fakt, że Angela Vicario śmiała nałożyć welon i przyjąć wiązankę kwiatów pomarańczy nie będąc dziewicą, bywał niejednokrotnie uznawany za profanację symbolów czystości. Tylko moja matka uważała za akt odwagi to, że Angela Vicario do końca grała swymi znaczonymi kartami. „W tamtych czasach - wytłumaczyła mi - Bóg rozumiał te sprawy". Nikt zaś do tej pory nie wie, jakimi kartami grał Bayardo San Roman. Od momentu, kiedy wreszcie pojawił się wystrojony w surdut i cylinder, do chwili, gdy -wymknął się z miłością swego życia, był doskonałym uosobieniem szczęśliwego nowożeńca. Nigdy nie dowiedziano się również, jakimi kartami grał Santiago Nasar. Byłem z nim przez cały czas, zarówno w kościele, jak i na weselu, razem z Cristo Bedoyą i moim bratem Luisem Enrique, i nikt z nas nie spostrzegł choćby najmniejszej zmiany w jego zachowaniu. Musiałem to wielokrotnie powtarzać, cała nasza czwórka bowiem trzymała się razem w szkole, tworząc później tę samą wakacyjną paczkę, i nikt nie mógł uwierzyć, by ktoś z nas mógł mieć jakiś sekret nie dzieląc się nim z pozostałymi, a tym bardziej sekret tak olbrzymi. Santiago Nasar uwielbiał uroczystości i zabawy, a największą radość przeżył w przededniu swej śmierci obliczając koszty wesela. W kościele oszacował, że kwiatów porozwieszano za kwotę równą cenie czternastu pogrzebów pierwszej klasy. Ta szczegółowa kalkulacja męczyła mnie przez wiele lat, Santiago Nasar bowiem często mawiał mi, że zapach kwiatów w zamkniętym pomieszczeniu ma bezpośredni związek ze śmiercią, owego zaś dnia powtórzył mi to wchodząc do kościoła. „Nie chcę kwiatów na moim pogrzebie" - powiedział, nie wyobrażając sobie nawet, że następnego dnia właśnie ja będę musiał zatroszczyć się o to, by ich nie było. W drodze z kościoła do domu Vicariów oszacował cenę kolorowych girland zdobiących ulice, wyliczył koszty orkiestr i fajerwerków, a nawet ryżowego deszczu, którym przywitano nas na weselu. W dusznym upale południa młoda para zwyczajowo obeszła całe podwórze. Bayardo San Roman szybko został naszym przyjacielem, takim od wypitki, jak to wówczas mawiano, i przy naszym stole zdawał się być szczęśliwy. Angela Vicario, już bez welonu i wianka, w satynowej przepoconej sukni, bardzo szybko przybrała wyraz twarzy kobiety zamężnej. Santiago Nasar obliczył i powiedział to Bayardowi San Roman, że jak do tej pory wesele kosztuje około dziewięciu tysięcy pesos. Nie ulegało wątpliwości, że Angela Vicario uznała to za impertynencję. „Moja matka nauczyła mnie, że nigdy nie należy mówić o pieniądzach w obecności innych ludzi" - powiedziała mi. Bayardo San Roman, wprost przeciwnie, przyjął to z humorem, a nawet z pewnego rodzaju satysfakcją.

- Prawie - powiedział - ale to dopiero początek. Pod koniec wynosić to będzie mniej więcej dwa razy tyle. Santiago Nasar postanowił sprawdzić to co do grosza i ledwie starczyło mu na to życia. Następnego dnia uzyskał w porcie od Cristo Bedoi najświeższe dane i stwierdził na czterdzieści pięć minut przed śmiercią, iż rzeczywiście szacunki San Romana były dokładne. Osobiście zachowałem o weselu dość mgliste wspomnienia, dopóki nie zdecydowałem się ich odgrzebać, okruch po okruchu, z cudzych pamięci. Przez wiele lat ciągle opowiadano w moim domu, jak to mój ojciec po raz pierwszy od czasów swej młodości zagrał na skrzypcach na cześć młodej pary, jak moja siostra zakonnica zatańczyła merengue w swym habicie siostry furtianki, jak doktor Dionisio Iguaran, kuzyn mojej matki, zdołał wywalczyć miejsce na rządowym statku i odpłynąć nim, byle tylko nie być w miasteczku następnego dnia, podczas wizyty biskupa. W trakcie mych poszukiwań dla potrzeb niniejszej kroniki odtworzyłem wiele pomniejszych szczegółów, a pośród nich dość zabawne wspomnienie o siostrach Bayarda San Roman, których aksamitne suknie z olbrzymimi motylimi skrzydłami, przyczepionymi do pleców złotymi klamerkami, zwróciły większą uwagę niż pióropusz i pancerz wojennych orderów ich ojca. Wielu wiedziało, że w weselnym upojeniu zaproponowałem Mercedes Barda, kończącej wówczas zaledwie szkołę podstawową, by wyszła za mnie za mąż, jak mi to sama przypomniała, kiedy pobraliśmy się czternaście lat później. Najwyrazistszym obrazem, jaki na zawsze zachowałem z tej fatalnej niedzieli, był widok starego Poncio Vicario, samotnie siedzącego na stołku pośrodku podwórza. Posadzono go tam, sądząc być może, iż jest to honorowe miejsce, lecz goście obijali się o niego, mylili go z kimś innym, przesadzali w inne miejsce, żeby nie przeszkadzał, on zaś poruszał swą ośnieżoną głową na wszystkie strony z błędnym wyrazem twarzy dopiero co ociemniałego ślepca, odpowiadając na pytania nie do niego skierowane i na przelotne pozdrowienia, których nikt mu nie słał, szczęśliwy w swym kręgu zapomnienia, w nakrochmalonej koszuli i z laską z drewna gwajakowego, którą kupiono mu specjalnie na wesele. Część oficjalna zakończyła się o szóstej po południu, kiedy to pożegnali się goście honorowi. Statek odpłynął z zapalonymi światłami, pozostawiając za sobą smugę walców z pianoli i przez chwilę dryfowaliśmy nad przepaścią niepewności, póki nie zaczęliśmy się wzajemnie rozpoznawać i nie zanurzyliśmy się w bagnisko zabawy. Nowożeńcy pojawili się nieco później w odkrytym samochodzie, z trudem torując sobie drogę poprzez tłum. Bayardo San Roman sam strzelał petardami, pił wódkę prosto z butelek wyciąganych w jego stronę, następnie wyszedł z samochodu z Angelą Vicario, by włączyć się w taneczny krąg cumbiamby. Wreszcie rozkazał, byśmy dalej balowali na jego koszt, póki nam życia starczy, i odwiózł swą dręczoną trwogą małżonkę do domu jej snów, tam gdzie był kiedyś szczęśliwy wdowiec Xius. Około północy zabawa weselna rozbiła się na drobne grupki, jedynym zaś otwartym lokalem był wówczas sklepik Clotilde Armenta na placu. Santiago Nasar i ja, razem z moi bratem Luisem Enrique i z Cristo Bedoyą, poszliśmy do domu miłosierdzia Marii Alejandriny Cervantes. Pośród

wielu innych przewinęli się wówczas przez ten dom również bracia Vicario, pijąc tam z nami i śpiewając z Santiago Nasarem na pięć godzin przed jego zamordowaniem. W tym czasie tu i ówdzie tliły się chyba jeszcze dogorywające odpryski właściwego wesela, z różnych stron dochodziły nas bowiem falami odgłosy muzyki i odległych bijatyk i echa te docierały do nas jeszcze przez dłuższy czas, coraz smutniejsze, dopóki nie zabuczał statek biskupa. Pura Vicario opowiedziała mojej matce, że położyła się o jedenastej w nocy, uporządkowawszy nieco z pomocą starszych córek poweselny rozgardiasz. Około dziesiątej, kiedy po patio błąkało się jeszcze kilku śpiewających pijaków, Angela Vicario przysłała gońca po walizeczkę z osobisty mi rzeczami, znajdującą się w szafie jej sypialni. Matka chciała co prawda odesłać jej również walizkę z dziennym ubraniem, goniec jednak spieszył się. Spala głęboko, gdy zapukano do drzwi. „To były trzy, bardzo wolne stukania - wyznała mojej matce – ale miały w sobie coś dziwnego, coś takiego jak złe wiadomości". Opowiedziała jej, że otworzyła drzwi nie zapalając światła, by nie zbudzić nikogo, i zobaczyła Bayarda San Roman w świetle ulicznej latarni w nie zapiętej jedwabnej koszuli i w fantazyjnych spodniach podtrzymywanych elastycznymi szelkami. „Był zielony taką zielenią ze snów" - powiedziała Pura Vicario mojej matce. Angela Vicario stała w cieniu, matka zauważyła ją dopiero wtedy, gdy Bayardo San Roman złapał Angelę za ramię i postawił w świetle. Jej satynowa suknia była w strzępach, do pasa zaś owinięta była ręcznikiem. Pura Vicario pomyślała, że spadli samochodem w przepaść i leżą teraz martwi na jej dnie. - Matko Przenajświętsza! - wykrzyknęła przerażona. - Powiedzcie, czy jesteście jeszcze z tego świata. Bayardo San Roman, nie przekroczywszy progu pchnął swoją żonę do środka, nie wypowiadając przy tym ani słowa. Następnie pocałował Purę Vicario w policzek i przemówił do niej tonem głębokiego rozczarowania, ale z wielką czułością. - Dzięki za wszystko, mamo - powiedział. - Mama jest świętą kobietą. Tylko Pura Vicario wie, co robiła przez następne dwie godziny. Zabrała swój sekret do grobu. „Pamiętam tylko, że jedną ręką trzymała mnie za włosy, a drugą waliła z taką wściekłością, że myślałam, że mnie zabije" - opowiedziała mi Angela Vicario. Ale i to czyniła w takim milczeniu, iż ani jej mąż, ani starsze córki, śpiące w innych pokojach, nie zdawali sobie sprawy z niczego, aż do świtu, gdy było już po nieszczęściu. Bliźniacy wrócili do domu nieco przed trzecią, wezwani nagle przez matkę. Zastali Angelę Vicario leżącą na brzuchu, na kanapie w jadalni, z twarzą zmaltretowaną od razów. Już jednak nie płakała. „Już się nie bałam - powiedziała mi. - Wprost przeciwnie: czułam się tak, jakbym wreszcie wyrzuciła z siebie ten śmiertelny koszmar, i tylko chciałam, żeby wszystko się jak najszybciej skoń- czyło, żebym mogła wreszcie zasnąć". Pedro Vicario, bardziej zdecydowany z braci, chwycił ją wpół, uniósł w powietrze i posadził na stole w jadalni. - No, mała - powiedział, trzęsąc się z wściekłości - powiedz nam, który to.

Odczekała tylko tyle, ile trzeba było, by wypowiedzieć imię. Odszukała je w mrokach, napotkała od razu pośród tylu mylących się imion z tego i z tamtego świata i wbiła je w ścianę jedną celną strzałą, niczym bezwolnego motyla, na którego wyrok został już dawno z góry wydany. - Santiago Nasar - powiedziała.

Adwokat podtrzymał tezę o zabójstwie dokonanym z pobudek wynikających z całkowicie usprawiedliwionej obrony honoru, co zostało uznane przez ławę przysięgłych, bliźniacy oświadczyli zaś w ostatnim dowie, iż zrobiliby to tysiąc razy z tych samych powodów. Oni sami dostrzegli tę linię obrony z chwilą, gdy w parę minut po zbrodni uciekli pod skrzydła Kościoła. Dysząc wpadli na plebanię, doganiani już przez grupę rozwścieczonych Arabów, i złożyli oczyszczone ostrza noży na stole ojca Amadora. Obaj byli skrajnie wyczerpani potworną, śmiertelną pracą, ubrania i ręce mieli całe mokre, a twarze ociekały im potem i jeszcze ciepłą krwią, ale proboszcz wspominaj ich poddanie się jako akt wielkiej szlachetności. - Zabiliśmy go świadomie - powiedział Pedro Vicario - ale jesteśmy niewinni. - Być może wobec Boga - odrzekł ojciec Amador. - Wobec Boga i wobec ludzi - stwierdził Pablo Vicario. - To była sprawa honoru. Mało tego, przy odtwarzaniu wydarzeń upozorowali zajadłość jeszcze bezwzględniejszą, niż to naprawdę miało miejsce, a przecież i tak główne drzwi domu Placidy Linero, zostały całkowicie zdemolowane ostrzami noży i trzeba było je naprawić z funduszy publicznych. W areszcie śledczym w Riohacha, gdzie przebywali przez trzy lata w oczekiwaniu na rozprawę, nie mieli bowiem czym opłacić kaucji, by uzyskać zwolnienie warunkowe, aresztanci o najdłuższym stażu wspominali ich dobry charakter, ich towarzyską naturę, ale nigdy nie dostrzegli w nich jakichkolwiek oznak skruchy. Pomimo to fakty świadczyłyby, iż bracia Vicario nie uczynili niczego, co byłoby niezbędne, by zabić Santiago Nasara znienacka i bez publicznego rozgłosu, a wprost przeciwnie, zrobili o wiele więcej, niż można było sobie wyobrazić, aby ktoś uniemożliwił im morderstwo, lecz nie zdołali tego osiągnąć. Zgodnie z tym, co powiedzieli mi wiele lat później, zaczęli od szukania go w domu Marii Alejandriny Cervantes, gdzie byli razem z nim do drugiej. Ten fakt, jak i wiele innych, nie znalazł się w aktach śledztwa. W rzeczywistości Santiago Nasara nie było już tam o tej godzinie, kiedy to ponoć, jak sami zeznali, poszli tam po niego, wyszliśmy bowiem, by obejść miasteczko z naszymi serenadami; w każdym razie nieprawdą było, że tam poszli. „Na pewno by już stąd nie wyszli - powiedziała mi Maria Alejandrina Cervantes i znając ją dobrze nigdy w to nie wątpiłem. Poszli za to do lokalu Clotilde Armenta, by tam na niego zaczekać, aczkolwiek wiedzieli, że tamtędy może przejść połowa miasteczka, ale nie Santiago Nasar. „Był to jedyny otwarty lokal" - zeznali sędziemu śledcze- mu. „Wcześniej czy później musiał się tam znaleźć" - powiedzieli mi po uwolnieniu. A przecież wszyscy wiedzieli, że główne drzwi od domu Placidy Linero były zawsze zaryglowane od środka, nawet w ciągu dnia, i że Santiago Nasar nigdy nie rozstawał się z kluczami od tylnego wejścia. I rzeczywiście tym wejściem wrócił do domu, gdy bliźniacy Vicario już od godziny czekali na niego z drugiej strony, a jeżeli później, udając się na powitanie biskupa wyszedł drzwiami od strony placu, to uczynił to z pobudek tak niespodziewanych, iż nawet sam sędzia śledczy nie potrafił tego zrozumieć. Nigdy nie było śmierci bardziej zapowiedzianej. Po ujawnieniu przez siostrę imienia winnego, bliźniacy Vicario udali się do chlewu, gdzie trzymali komplet narzędzi rzeźniczych i wybrali dwa

najlepsze noże: jeden do ćwiartowania, o długości dziesięciu cali i szerokości dwa i pół cala, drugi zaś do czyszczenia, o długości siedmiu cali i szerokości półtora cala. Owinęli noże w szmaty i poszli je naostrzyć na targ mięsny, gdzie dopiero co zaczęto otwierać niektóre kramiki. Niewielu było pierwszych klientów, jednak dwadzieścia dwie osoby zeznały, iż słyszały każde słowo wypowiedziane przez braci, i wszyscy zgodnie potwierdzili swe wrażenia, że jedynym zamiarem obu braci było wypowiedzieć je tak, by wszyscy słyszeli. Faustino Santos, rzeźnik zaprzyjaźniony z nimi, zobaczył obu, jak przyszli o trzeciej dwadzieścia, gdy uruchamiał właśnie swoje stoisko z podrobami, i nie potrafił zrozumieć, dlaczego przychodzą w poniedziałek, i to tak wcześnie, do tego jeszcze w ciemnych świątecznych garniturach. Przyzwyczajony był, że przychodzili zawsze w piątek, ale znacznie później i w skórzanych fartuchach, które zakładali na czas uboju. „Pomyślałem, że są tak pijani - powiedział mi Faustino Santos - że nie tylko pomyliła im się godzina, ale i dzień". Przypomniał im, że jest poniedziałek. - A któż by o tym nie wiedział, stary pierdoło - odpowiedział mu grzecznie Pablo Vicario. - Przyszliśmy tylko naostrzyć noże. Naostrzyli je na kamieniu szlifierskim, tak jak to zawsze robili: Pedro podtrzymywał obydwa noże i na przemian przykładał je do ostrzałki. Pablo zaś kręcił korbką. Jednocześnie rozmawiali z resztą rzeźników o świetności i przepychu wesela. Co poniektórzy skarżyli się im, iż nie otrzymali swej porcji tortu weselnego, mimo że są kolegami po fachu, bracia przyrzekli więc, że tort zostanie im przysłany trochę później. Wreszcie dociskane do kamienia noże zaczęły śpiewać, a Pablo położy ł swój nóż pod lampą, tak by rozbłyskała jego stal. - Idziemy zabić Santiago Nasara - powiedział. Cieszyli się tak ugruntowaną opinią dobrodusznych chłopaków, że puszczano to mimo uszu. „Myśleliśmy, że to pijackie bredzenie" - zeznało wielu rzeźników, podobnie jak Victoria Guzman i wielu innych, którzy widzieli ich później. Niejednokrotnie pytałem rzeźników, czy ich zawód nie ujawnia predyspozycji do zabijania ludzi. Protestowali: „Kiedy bijesz zwierzę, nie masz odwagi spojrzeć mu w oczy". Jeden z nich powiedział mi, że nie może jeść mięsa zwierzęcia, które sam ubił. Inny wyznał, że nie byłby w stanie zabić krowy, którą znałby wcześniej, tym bardziej jeśli pił jej mleko. Przypomniałem im, że bracia Vicario szlachtowali świnie hodowane przez siebie samych i że byli zżyci z nimi do tego stopnia, iż nazywali je po imieniu. „To prawda - odparł mi jeden z nich. - Ale proszę zauważyć, że nie nadawali im ludzkich imion, tylko nazwy kwiatów". Faustino Santos był jedynym, który dostrzegł cień prawdy w groźbach Pabla Vicario, i żartem zapytał go, dlaczego akurat mają zabijać Santiago Nasara, jeśli jest jeszcze tylu bogaczy, którzy bardziej zasługują na to, żeby umrzeć przed nim. - Santiago Nasar wie, dlaczego - odpowiedział mu Pedro Vicario. Faustino Santos opowiedział mi, że wątpliwości nadal go dręczyły i poinformował o tym policjanta, który pojawił się nieco później, by kupić dla alkada na śniadanie funt wątróbki. Funkcjonariusz, zgodnie z tym, co podają akta, nazywał się Leandro Pornoy i zmarł w następnym

roku, gdy podczas odpustu byk przebił mu rogiem żyłę szyjną. Nie miałem więc nigdy okazji, by z nim porozmawiać, niemniej Clotilde Armenta potwierdziła, że policjant był pierwszą osobą, która zjawiła się w jej sklepie, gdy bliźniacy już tam siedzieli i czekali. Clotilde Armenta zastąpiła właśnie swego męża za ladą. Był to już uświęcony zwyczaj. W sklepie sprzedawano o świcie mleko, a w ciągu dnia artykuły żywnościowe, zaś od szóstej po południu lokal przekształcał się w bar. Clotilde Armenta otwierała sklep o trzeciej trzydzieści rano. Jej mąż, zacny don Rogelio de la Flor, zajmował się barem aż do jego zamknięcia. Tej nocy miał jednak tylu zabłąkanych z wesela klientów, iż poszedł spać już po trzeciej, w ogóle nie zamykając sklepu, gdy Clotilde Armenta była już na nogach wcześniej niż zwykle, chciała bowiem uporać się z robotą przed przyjazdem biskupa. Bracia Vicario weszli o czwartej dziesięć. O tej porze sprzedawano tylko żywność, ale Clotilde Armenta sprzedała im butelkę wódki z trzciny cukrowej, nie tylko dlatego, że ich lubiła, ale również dlatego, że była im wdzięczna za przysłanie porcji tortu weselnego. Wypili całą butelkę dwoma długimi pociągnięciami, lecz bez widocznych skutków. „Byli już całkiem ugotowani - powiedziała mi Clotilde Armenta - i nawet nafta nie ścięłaby ich z nóg". Następnie zdjęli marynarki, powiesili je starannie na oparciach krzeseł i poprosili o drugą butelkę. Koszule mieli brudne od zaschniętego potu, a nie golony od wczoraj zarost nadawał im prostacki wygląd. Kolejną butelkę wypili już siedząc, powoli, uporczywie patrząc w stronę stojącego po przeciwnej stronie placu domu Placidy Linero, w którego oknach nie świeciło się żadne światło. Największe okno balkonowe przylegało do sypialni Santiago Nasara. Pedro Vicario spytał Clotilde Armenta, czy widziała światło w tym oknie, a ona odpowiedziała, że nie, ale ciekawość ta wydała jej się dość dziwna. - Stało mu się coś? - zapytała. - Nie, nic - odpowiedział jej Pedro Vicario. - Tylko chcemy go zabić. Była to odpowiedź tak spontaniczna, iż nie mogła uwierzyć w jej szczerość. Dostrzegła jednak, że bliźniacy mieli dwa rzeźnickie noże owinięte w kuchenne szmaty. - A można wiedzieć, dlaczego chcecie go zabić o tak wczesnej porze? - spytała. - On wie, dlaczego - odparł jej Pedro Vicario. Clotilde Armenta przyjrzała im się poważnie. Znała ich tak dobrze, że potrafiła ich rozróżniać, szczególnie po powrocie Pedra Vicario z koszar. „Zachowywali się jak dzieciaki" - powiedziała mi. I myśl ta przeraziła ją, zawsze bowiem sądziła, że tylko dzieci są zdolne do wszystkiego. Skończyła więc zmywanie i przygotowywanie naczyń do mleka i poszła obudzić męża, by opowiedzieć, co się dzieje w sklepie. Don Rogelio de la Flor słuchał jej wpółprzytomny ze snu. - Nie bądź kretynką - powiedział jej - ci dwaj nie zabiją nikogo, a tym bardziej bogacza. Kiedy Clotilde Armenta wróciła do sklepu, bliźniacy rozmawiali z policjantem Leandro Pornoy, który przyszedł po mleko dla alkada. Nie słyszała, o czym mówili, ale po tym, jak wychodząc spojrzał na noże, wywnioskowała, że musieli mu zdradzić swe zamiary.

Pułkownik Lazaro Aponte wstał tuż przed czwartą. Skończył się właśnie golić, gdy policjant Leandro Pornoy ujawnił mu plany braci Vicario. Tej nocy położył kres już tylu przyjacielskim sprzeczkom, iż nie spieszył się zbytnio, by załagodzić jeszcze jeden spór. Ubrał się spokojnie, wielokrotnie usiłując zawiązać muszkę, póki nie zrobił tego nienagannie, i powiesił sobie szkaplerz Sodalicji Mariańskiej na powitanie biskupa. Podczas śniadania, gdy jadł duszoną wątróbkę pokrytą plasterkami cebuli, żona, niezwykle podniecona, opowiedziała mu, że Bayardo San Roman zwrócił rodzicom Angelę Vicario, ale on nie przyjął tej wiadomości równie dramatycznie. - Mój Boże! - zakpił - co sobie biskup pomyśli. Nim skończył śniadanie, przypomniał sobie jednak, co przed chwilą powiedział mu ordynans, połączył obydwie informacje i natychmiast odkrył, że pasowały do siebie niczym dwie części łamigłówki. Udał się wówczas na plac, kierując się tam przez ulicę nowego portu, gdzie z powodu wizyty biskupa domy zaczynały się budzić do życia. „Pamiętam z całą pewnością, że była prawie piąta i zaczynało padać" - powiedział mi pułkownik Lazaro Aponte. Po drodze zatrzymały go trzy osoby, by donieść mu w sekrecie, że bracia Vicario czekają na Santiago Nasara, żeby go zabić, ale tylko jedna z nich potrafiła mu powiedzieć, gdzie są. Odnalazł ich w sklepiku Clotilde Armenta. „Kiedy ich zobaczyłem, pomyślałem, że to najzwyklejsza fanfaronada - powiedział z właściwą sobie logiką - bo nie byli aż tak pijani, jak sądziłem". Nie wybadał nawet ich rzeczywistych zamiarów, odebrał im jedynie noże i kazał pójść spać. Traktował ich z taką samą, sobie właściwą pobłażliwością, z jaką zbagatelizował przerażenie żony. - Pomyślcie sobie - wytłumaczył im - co powie biskup, jak was zobaczy w takim stanie. Poszli. Clotilde Armenta poczuła się po raz któryś z rzędu zawiedziona lekkomyślnością alkada, gdyż sądziła, iż powinien on aresztować braci do chwili wyjaśnienia prawdy. Pułkownik Aponte pokazał jej noże jako ostateczny argument. - Już nie mają czym zabijać - stwierdził. - To nie o to chodzi - odparła Clotilde Armenta. - Rzecz w tym, żeby uwolnić tych biednych chłopaków od strasznego obowiązku, jaki na nich spadł. Przeczuła bowiem wszystko. Była przeświadczona, że bracia Vicario pragnęli nie tyle wykonać wyrok, co spotkać kogoś, kto zechciałby im w tym przeszkodzić. Ale pułkownik Aponte postąpił całkowicie zgodnie z własnym sumieniem. - Nie aresztuję nikogo wyłącznie na podstawie podejrzeń - powiedział. - Teraz pozostaje tylko ostrzec Santiago Nasara i daj nam Boże zdrowie. Clotilde Armenta zawsze wspominała, że krępa postać pułkownika Aponte kojarzyła jej się z jakimś nieszczęściem, ja zaś pamiętam go jako człowieka szczęśliwego, choć nieco zdziwaczałego wskutek samotnych praktyk spirytualistycznych, których nauczył się korespondencyjnie. Zachowanie pułkownika w tamten poniedziałek było ostatecznym dowodem jego lekkomyślności. Prawdą jest, że 6 0