a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony865 487
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań676 578

Gabriel Garcia Marquez - O miłości i innych demonach

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :633.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Gabriel Garcia Marquez - O miłości i innych demonach.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 76 stron)

Gabriel García Márquez O miłości i innych demonach przełożył Carlos Marrodán Casas Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA

Tytuł oryginału: Del Amor y otros demonios Projekt okładki: Maciej Sadowski Redakcja: Marzena Adamczyk Redakcja techniczna: Mariusz Jaśtak Korekta: Stanisława Staszkiel © 1994 Gabriel García Marquez © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1996, 2001 © for the Polish translation by Carlos Marrodán Casas ISBN 83-7200-963-5 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2001

Dla Carmen Balcells skąpanej we łzach

Większe podstawy do zmartwychwstania mają inne członki niż włosy. TOMASZ Z AKWENU Suma teologiczna, tom 33 Całkowitość ciał zmartwychwstałych (Zagadnienie 80. Artykuł 5.) przełożył o. Pius Belch O.P. Katolicki Ośrodek Wydawniczy „Veritas” 1983

26 października 1949 roku nie nalegał do dni obfitujących w sensacje. Mistrz Clemente Manuel Zabala, szef redakcji dziennika, w którym stawiałem pierwsze reporterskie kroki, Zakończył poranne kolegium dwiema lub trzema rutynowymi uwagami. Nikomu nie powierzył żadnego specjalnego zadania. Parę minut później dowiedział się przez telefon, że właśnie opróżniano krypty dawnego klasztoru Świętej Klary i, bez większych złudzeń, zlecił mi: „Przejdź się tam, może coś ci wpadnie do głowy”. Niegdysiejszy klasztor klarysek, sto lat temu przemieniony w szpital, teraz został wystawiony na sprzedaż, by w jego miejscu mógł powstać pięciogwiazdkowy hotel. Murszejący dach odsłonił przepiękną, choć zrujnowaną kaplicę klasztorną. W kryptach nadal spoczywały spokojnie trzy pokolenia biskupów, przeorysz i innych znakomitości. Nisze należało przede wszystkim opróżnić, przekazać prochy tym, którzy tego zażądają, resztę zaś szczątków złożyć do wspólnego grobu. Zaskoczył mnie prymitywizm, z jakim się do tego zabrano. Robotnicy rozkopywali groby oskardami i gracami, wyciągali zbutwiałe i rozpadające się przy pierwszym dotknięciu trumny i oddzielali kości od grubej warstwy kurzu, strzępów odzieży i resztek włosów. Im szacowniejszy nieboszczyk, tym żmudniejsze było to zadanie, bo trzeba było dokładnie rozgrzebywać szczątki ciał i przesiewać prochy przez sito, by odzyskać szlachetne kamienie i resztki złotych kosztowności. Szef robót spisywał w szkolnym zeszycie dane z nagrobków, składał kości w osobne kupki i na każdej z nich kładł karteczkę z nazwiskiem, by się nie pomieszały. Pierwszą więc rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, gdy wkroczyłem na teren klasztoru, był długi rząd kopczyków ułożonych z kości, rozgrzanych przez bezlitosne słońce października wdzierające się przez dziurawy dach, i pozbawionych jakichkolwiek oznak tożsamości poza imieniem i nazwiskiem spisanymi ołówkiem na kartce papieru. I mimo że od tamtego dnia upłynęło niemal pół wieku, wciąż jeszcze czuję osłupienie, w jakie wprawiło mnie owo okropne świadectwo niszczącego upływu czasu. Znajdowali się tam, pośród wielu innych: jeden z wicekrólów Peru i jego sekretna kochanka; don Toribio de Cáceres y Virtudes, biskup tutejszej diecezji; kolejne przeorysze klasztoru, wśród nich matka Josefa Miranda oraz bakałarz sztuk don Cristobál de Eraso, który pół swego życia poświęcił tworzeniu kasetonów. Na jednej z zamkniętych nisz widniała tablica nagrobna drugiego markiza de Casalduero, don Ygnacia de Alfaro y Dueñas, ale po jej otwarciu stwierdzono nie tylko, że jest pusta, ale i to, że nigdy nie była wykorzystana. Za to szczątki markizy, doñi Olalli de Mendoza, złożone były pod osobnym nagrobkiem, w sąsiedniej niszy. Szef robót przyjął to bez większego zdziwienia: wybudowanie sobie gro- bowca przez kreolskiego szlachcica i pogrzebanie go w innym miejscu było czymś zupełnie normalnym. W trzeciej niszy głównego ołtarza, od strony Ewangelii — tam kryła się sensacja. Płyta nagrobna rozpadła się już po pierwszym uderzeniu oskarda i z niszy spłynęła kaskada żywych, intensywnie miedzianych włosów. Z pomocą robotników szef robót chciał wydobyć resztę włosów, ale im mocniej za nie ciągnęli, tym więcej ich przybywało, aż pojawiły się ostatnie pasma, ciągle przyrośnięte do dziewczęcej czaszki. W samej niszy, poza leżącymi luźno drobnymi kosteczkami, nie było już nic więcej, a na nagrobku startym przez saletrę można było odczytać jedynie imiona: Sierva Maria de Todos los Ángeles. Po rozłożeniu wspaniałych włosów na podłodze i wymierzeniu ich okazało się, że mają dwadzieścia dwa metry i jedenaście centymetrów długości. Szef robót, jakby nigdy nic, wyjaśnił mi, że po śmierci włosy ludzkie nadal rosną mniej więcej centymetr miesięcznie, dla niego więc dwadzieścia dwa metry były, jak na dwieście lat, całkiem przyzwoitą średnią. Dla mnie jednak nie było to aż takie proste i oczywiste, bo kiedy byłem dzieckiem, babcia opowiadała mi legendę o małej, dwunastoletniej markizie, której

włosy ciągnęły się za nią niczym tren panny młodej i która, ugryziona przez psa zmarła na wściekliznę, a wsławiwszy się po śmierci wieloma cudami, czczona była w karaibskich osadach. Grób ten mógł do niej właśnie należeć — to była moja sensacyjna wiadomość owego dnia i zaczątek tej książki. Gabriel García Márquez Cartagena de Indias, 1994

JEDEN Popielaty pies z gwiazdką na czole wpadł pierwszej niedzieli grudnia pomiędzy zaułki targowiska, stratował stragany, rozniósł indiańskie budy i namioty z przeróżnymi loteriami, pogryzłszy przy okazji cztery osoby, które nawinęły mu się po drodze. Trzema ofiarami byli czarni niewolnicy. Czwartą zaś Sierva Maria de Todos los Ángeles, jedyna córka markiza de Casalduero, która udała się na targ w towarzystwie służącej Mulatki, by kupić pęk dzwoneczków na zabawę z okazji swych dwunastych urodzin. Miały przykazane, by nie wychodzić poza Portal Kupców, ale służąca zapuściła się aż po zwodzony most na przedmieściu Getsemani, zwabiona wrzawą dochodzącą z portu handlarzy niewolników, gdzie właśnie wystawiono na licytację ostatni transport z Gwinei. Statek Kadyksańskiego Towarzystwa Handlu Niewolnikami od tygodnia oczekiwany był z niepokojem wywołanym zaistniałymi na pokładzie niewytłumaczalnymi przypadkami śmierci. Usiłując zataić owe zgony, co rychlej wyrzucono za burtę ciała bez żadnego balastu. O świcie morze wyrzuciło na piasek zniekształcone, obrzękłe i dziwnie zsiniałe zwłoki. Statek zakotwiczono przed wejściem do zatoki lękając się, że jest on, być może, siedliskiem jakiejś zarazy afrykańskiej, dopóki nie stwierdzono, że przyczyną zgonów było zatrucie zepsutym mięsiwem. O tej właśnie porze, kiedy pies wałęsał się po targowisku, zlicytowano już pozostałych przy życiu niewolników, po cenach mocno zaniżonych ze względu na ich mizerny stan zdrowia, i usiłowano właśnie zrekompensować poniesione straty jednym egzemplarzem, wartym wszystkich innych razem wziętych. Była to abisyńska branka, o wzroście siedmiu piędzi, natarta melasą z trzciny cukrowej, miast, jak zwykle, pospolitą oliwą, i urody tak niepokojącej, że aż niewiarygodnej. Nos miała spiczasty, czaszkę jak dynia kształtną, oczy skośne, zęby zdrowe i dwuznaczną postawę rzymskiego gladiatora. Nie nacechowano jej wcześniej żelazem, nie obwieszczono jej wieku i nie zachwalano stanu zdrowia, wystawiając na sprzedaż wyłącznie dla jej urody. Cena, jaką zapłacił za nią gubernator, bez targowania się i od ręki, odpowiadała w złocie wadze jej ciała. Przypadki pogryzienia kogoś przez bezpańskie psy goniące kota lub walczące z sępami o resztki padliny były rzeczą codzienną, szczególnie w czasach obfitości i nieprzebranych tłumów, kiedy do portu zawijała Flota Galeonów płynąca na targi do Portobelo. Czterema czy pięcioma podobnymi przypadkami w ciągu tego samego dnia nikt nie zawracał sobie głowy, tym bardziej zaś taką raną jak ta odniesiona przez Siervę Marię, ledwie dostrzegalną na lewej kostce. Służąca nie uległa więc trwodze. Opatrzyła rankę cytryną i siarką, zmyła ze spódnic dziewczynki plamę krwi i nikt nie myślał już o niczym innym jak tylko o tym, by możliwie najhuczniej uczcić jej dwunaste urodziny. Bernarda Cabrera, matka Siervy Marii i nie utytułowana małżonka markiza de Casalduero, zaaplikowała sobie rano drastyczny środek przeczyszczający: siedem granulek antymonu w szklance cukru różanego. Swego czasu była nieposkromioną Metyską z tak zwanej arystokracji kontuaru; uwodzicielską, zachłanną, swawolną i o łapczywości podbrzusza tak ogromnej, iż mogłaby zaspokoić całe koszary. Po kilku zaledwie latach zaczęła stronić od ludzi i świata z powodu nadmiernej skłonności do miodu pitnego i tabliczek kakao. Cygańskie oczy przygasły, przemyślności już nie starczało, wydalała krwią i pluła żółcią, a syrenie ongiś ciało napuchło przybrawszy barwę miedzianą jak u trzydniowego trupa; puszczała wiatry tak siarczyste i cuchnące, iż nawet brytany przejmowały trwogą. Rzadko kiedy wychodziła poza swą sypialnię, a jeśli już, to snuła się po domu całkiem naga albo w serżowym chałacie narzuconym wprost na ciało, w którym wydawała się jeszcze bardziej goła. Zdążyła już siedem razy iść na stronę, nim wróciła towarzysząca Siervie Marii służąca. O psie nic jej nie powiedział, za to rozgadała się o gorszącym zakupie niewolnicy w

porcie. „Jeśli rzeczywiście jest tak piękna, jak mówią, to może być Abisynką” - powiedziała Bernarda. Ale choćby była samą królową Sabą, wydawało jej się czymś zupełnie niemożliwym, by ktoś mógł kupić ją za tyle złota, ile waży. „Chcieli pewnie powiedzieć o talarach w złocie” - rzekła. „Nie - usłyszała wyjaśnienie - tyle złota, ile waży Murzynka”. „Niewolnica tego wzrostu waży co najmniej sto dwadzieścia funtów - powiedziała Bernarda. - A nie ma kobiety, ani czarnej, ani białej, wartej sto dwadzieścia funtów złota, chyba że srałaby diamentami”. W handlu niewolnikami nie było od niej przebieglejszego kupca, wiedziała więc, że jeśli gubernator kupił Abisynkę, to nie dla tak wyrafinowanych celów, jak posługiwanie w kuchni. Zastanawiała się właśnie nad tym, kiedy usłyszała pierwsze szałamaje, huki świątecznych petard i natychmiast jazgot brytanów w klatce. Wyszła do gaju pomarańczowego zobaczyć, co to za rwetes. Huczna muzyka doszła również uszu don Ygnacia de Alfaro y Dueñas, drugiego markiza de Casalduero i pana na Darien, spoczywającego w czas sjesty w hamaku rozwieszonym między dwoma drzewami pomarańczowymi. Był to zgorzkniały farmazon, o twarzy bladej jak śmierć z niedostatku krwi wypijanej mu podczas snu przez nietoperze. W domu chodził w chilabie beduina i w toledańskim birecie, co jeszcze bardziej uwydatniało jego sierocą bezradność. Ujrzawszy małżonkę gołą jak ją Pan Bóg stworzył, pospieszył z pytaniem: „Cóż to za hałasy?”. „Nie wiem - odpowiedziała. - Którego dziś mamy?”. Markiz nie wiedział. Musiał poczuć się mocno zaniepokojony, skoro zdobył się na zadanie jej pytania, a i jej żółć widocznie dała chwilę wytchnienia, skoro raczyła mu odpowiedzieć bez cienia sarkazmu. Mocno zaintrygowany siadł w hamaku, gdy ponownie rozległ się huk petard. „Wielkie nieba! — krzyknął. - Którego dziś mamy?”. Dom graniczył ze szpitalem Boskiej Pasterki dla obłąkanych kobiet. Zwabione taneczną wrzawą i hukiem pensjonariuszki wyległy na taras wychodzący na gaj pomarańczowy, każdy wybuch kwitując owacjami. Markiz przekrzykując wrzawę zapytał je, gdzie też odbywa się zabawa, a one wyprowadziły go z niewiedzy. Był 7 grudnia, dzień świętego Ambrożego, Biskupa, a muzyka i strzały dochodziły z patio niewolników, gdzie odbywała się zabawa na cześć Siervy Marii. Markiz uderzył się w czoło. „Oczywiście - powiedział. - Ile kończy?”. „Dwanaście” - powiedziała Bernarda. „Dopiero dwanaście? - zdziwił się, wyciągając się ponownie na hamaku. - Ale to życie wolno płynie!”. Dwór stanowił chlubę miasta aż do początków wieku. Teraz był przygnębiającą ruiną, a widok pustych pomieszczeń i porozmieszczanych bez ładu i składu sprzętów sprawiał wrażenie, iż dom jest w stanie przeprowadzki. W salonach zachowały się jeszcze marmurowe podłogi w szachownicę i co poniektóre kryształowe żyrandole ze zwisającymi z nich strzępami pajęczyn. W używanych pokojach, niezależnie od pory roku, zawsze panował chłód dzięki grubym kamiennym murom, wieloletniemu zamknięciu, a jeszcze bardziej dzięki gru- dniowej bryzie wdzierającej się ze świstem przez kraty. Cały dom przesycony był dojmującą wonią stęchlizny, gnuśności i mroków. Po pańskości pierwszego markiza pozostało jedynie pięć groźnych brytanów, strzegących domu w nocy. Gwarne podwórze niewolników, na którym obchodzono urodziny Siervy Marii, stanowiło w czasach pierwszego markiza osobne miasto w mieście. I było nim nadal za jego spadkobiercy, dopóki trwały nieco mętne interesy na handlu niewolnikami i mąką, które Bernarda, nie ruszając się z cukrowni Mahates, prowadziła nader udatnie. Teraz cały splendor

należał już do przeszłości. Nieposkromiony nałóg wycieńczył Bernardę, podwórze zaś ograniczało się do dwóch drewnianych baraków krytych palmowymi liśćmi, gdzie ostatecznie dogasły resztki wielkości. Dominga de Adviento, zaufana Murzynka, która żelazną ręką zarządzała domem do ostatniej niemal chwili swego życia, była jedyną osobą łączącą świat miniony z obecnym. I nie kto inny jak właśnie ta wysoka, koścista kobieta, o mądrości graniczącej z jasnowidztwem, wychowała Siervę Marię. Przyjęła katolicyzm nie odrzucając swej poprzedniej wiary yoruba, wyznając i praktykując, jak popadło, obie religie jednocześnie. Dusza jej żyła w jak najświętszym spokoju, mawiała, bo jeśli czegoś brakowało jej w jednej religii, odnajdywała to w drugiej. Była zarazem jedyną ludzką istotą ciesząca się odpowiednim autorytetem, by pośredniczyć między markizem i jego małżonką, i to z powodzeniem, bo oboje dawali jej posłuch. Tylko ona przeganiała miotłą niewolników, gdy wpadała na tarzających się w poniżeniu sodomii lub cudzołożących w opuszczonych pokojach z wymienianymi między sobą kobietami. Ale od jej śmierci uciekali z baraków przed skwarem południa, by zlegnąwszy w byle kącie, wydrapywać z garów przypalone resztki ryżu albo grać w makuko i w puszczanie frygi w chłodzie korytarzy. W tym upadlającym świecie, gdzie nikt nie był wolny, Sierva Maria była wolna: tylko ona i tylko w tym miejscu. I tu, nie gdzie indziej, właśnie świętowano, w jej prawdziwym domu i z jej prawdziwą rodziną. Nie sposób było wyobrazić sobie smętniejszych tanów do tak hucznej muzyki pomiędzy dworskimi i grupą przybyłych, z czym kto mógł i miał, niewolników z innych, co znamienitszych majątków. Dziewczynka zachowywała się naturalnie. Tańczyła z większym wdziękiem i werwą niż rodowici Afrykańczycy, śpiewała co raz to innym głosem w przeróżnych językach afrykańskich albo naśladowała głosy ptaków i zwierząt, wprawiając w zdumienie i jedne, i drugie. Na polecenie Domingi de Adviento najmłodsze niewolnice smarowały jej twarz sadzą, nakładały na szkaplerzyk swoje rytualne naszyjniki i układały nigdy nie ścinane włosy, które, gdyby nie codzienne i skomplikowane zaplatanie w kilka- krotnie zwinięte warkocze, przeszkadzałyby jej w chodzeniu. Zaczynała dojrzewać w kłębowisku wrogich sobie sił. Niewiele miała z matki. Po ojcu zaś odziedziczyła ciało wątłe, chorobliwą wstydliwość, bladą cerę, oczy smutnomodre i czystą miedź gorejących włosów. Żyła tak cichutko, że wydawała się istotą niewidzialną. Matka, wystraszona tą dziwnie cichą obecnością, przywiązywała jej dzwoneczek do nadgarstka, by nie stracić z uszu błąkającej się w półmroku domu córki. Dwa dni po zabawie służącej wyrwało się mimochodem, że pies ugryzł Siervę Marię. Bernarda zastanawiała się nad tym, biorąc przed snem szóstą tego dnia, gorącą kąpiel w pachnących pianach, by wróciwszy do sypialni zapomnieć o całej sprawie. Dopiero następnej nocy przypomniała sobie o niej, gdy brytany zaczęły szczekać ni stąd ni zowąd i przestraszyła się, że mogą być wściekłe. Złapawszy kaganek natychmiast ruszyła do baraków i znalazła tam Siervę Marię śpiącą w odziedziczonym po Domindze de Adviento hamaku z łyka palmowego. Służąca nie wspomniała, gdzie dziewczynka została ugryziona, Bernarda podwinęła więc córce koszulę i, cal po calu, obejrzała ją całą, podążając za światłem wzdłuż pokutnego warkocza owijającego się wokół drobnego ciała jak lwi ogon. W końcu znalazła drobny ślad zębów na lewej kostce z zakrzepłą już wokół ranki krwią i ledwie widoczne na pięcie otarcia. W dziejach miasta przypadki zachorowań na wściekliznę nie należały bynajmniej do rzadkich i błahych. Jedną z najgłośniejszych była historia sztukmistrza wędrującego po odpustach z wytresowaną małpką, której zachowanie niewiele różniło się od ludzkiego. Podczas angielskiego oblężenia zatoki zwierzę zachorowało na wściekliznę, ugryzło swego pana w twarz i uciekło w pobliskie góry. Nieszczęsnego kuglarza zatłuczono pałkami, gdy w ataku szału uległ przerażającym halucynacjom, o których jeszcze przez wiele lat matki śpiewały ballady podwórzowe dzieciom na postrach. Nie upłynęły dwa tygodnie, gdy w biały

dzień z gór spadła na miasto horda czarcich małp. Obróciły w perzynę chlewy i kurniki, by następnie wpaść do katedry, wyjąc i tocząc krwawą pianę, w czasie dziękczynnego Te Deum za zwycięstwo nad angielską eskadrą. Najbardziej zatrważające dramaty nie przechodziły jednak do historii, bo zdarzały się wśród czarnej ludności, która natychmiast ukrywała poszkodowanych w osadach zbiegłych niewolników, by tam próbować ich uzdrowić za pomocą afrykańskich magii. Pomimo tylu przestróg, ani biali, ani czarni, ani Indianie nie zaprzątali sobie myśli wścieklizną ani żadną wylęgającą się powoli chorobą, dopóki nie pojawiały się pierwsze i nieodwracalne już symptomy. Nie inaczej zachowała się Bernarda Cabrera. Uważała, że niestworzone opowieści niewolników rozchodzą się i szybciej, i dalej niż podobne bajbugi chrześcijan, i nawet zwykłe psie kąśnięcie mogłoby przynieść ujmę honorowi rodziny. Tak pewna była swoich racji, że nawet nie wspomniała o całej sprawie mężowi, a i sama o niej wnet zapomniała, aż do niedzieli, kiedy służąca idąc na targ ujrzała szczątki psa powieszone na migdałowcu, ku przestrodze przed wścieklizną. Rzut oka wystarczył jej, żeby rozpoznać gwiazdkę na czole i popielatą sierść właśnie tego psa, który pogryzł Siervę Marię. Jednak Bernarda, kiedy jej o tym powiedziano, nie przejęła się zbytnio. Nie było czym: rana już się zagoiła i nie było ani śladu po zadrapaniach. Grudzień zaczął się okropnie, po paru dniach odzyskał jednak sobie tylko właściwe, ametystowe wieczory i noce szalejących wiatrów. Dobre wieści z Hiszpanii sprawiły, że i Boże Narodzenie upłynęło w znacznie radośniej szych nastrojach niż w ubiegłych latach. Ale miasto nie było już takie jak kiedyś. Główny targ niewolników przeniesiony został do Hawany, a gwarkowie i ziemianie królestw Lądu Stałego woleli kupować tańszą siłę roboczą z przemytu na angielskich Antylach. Istniały więc dwa miasta: jedno radosne i przez sześć miesięcy pękające w szwach od tłumów, kiedy w porcie stały galeony, i drugie, sennie oczekujące ich przypłynięcia przez resztę roku. O pogryzionych przez psa ofiarach brak było jakichkolwiek wiadomości aż do początków stycznia, kiedy w świętej dla markiza porze sjesty do drzwi zapukała Indianka znana jako Sagunta. Była bardzo stara i włóczyła się boso po świecie, nawet w największe słońce, wspomagając się kosturem i okutana cała w białe prześcieradło. Towarzyszyła jej zła sława babki, która i utracone dziewictwo potrafiła przywrócić i poronienie wywołać, choć równoważyła to dobrą — dla odmiany - sławą osoby posiadającej indiańskie sekrety uzdrawiania nieuleczalnie chorych. Rad nie rad, markiz przyjął ją w sieni niewiele rozumiejąc z tego, co doń mówiła, bo była to kobieta nader oględna w słowach, dobieranych, na domiar złego, mętnie i zawile. Tak długo brnęła do sedna sprawy zbaczając to w jedną, to w drugą stronę, iż markiz stracił wreszcie cierpliwość. „Cokolwiek by to było, proszę powiedzieć bez ogródek” - poprosił. „Grozi nam zaraza wścieklizny - powiedziała Sagunta. - A tylko ja posiadam klucze świętego Huberta, patrona myśliwych i uzdrowiciela cierpiących na wściekliznę”. „Nie rozumiem, skąd miałaby się wziąć ta zaraza — odparł markiz. - Nie ma żadnych znaków wróżących zaćmienie lub pojawienie się komety, o ile mi wiadomo, a i winy nasze nie są aż tak wielkie, żeby Bóg musiał się nami zająć”. Sagunta poinformowała go, że w marcu nastąpi całkowite zaćmienie słońca, i przekazała wieści o wszystkich, którzy zostali pogryzieni w pierwszą niedzielę grudnia. Dwie osoby przepadły bez śladu, niewątpliwie ukryte przez swoich, żeby leczyć je czarodziejskimi sztuczkami, a trzecia zmarła na wściekliznę po dwóch tygodniach. Była i czwarta osoba, której pies co prawda nie pogryzł, a jedynie opryskał swą śliną, ale człowiek ten dogorywał właśnie w szpitalu Miłości Bożej. Na rozkaz burmistrza wytruto już w ciągu miesiąca sto bezpańskich zwierzaków. Jeszcze tydzień, a na ulicy nie będzie ani jednego żywego psa.

„Mimo wszystko nie pojmuję, co ja mam z tym wszystkim wspólnego - powiedział markiz. - Tym bardziej o tak niecodziennej porze”. „Pańska córka pierwsza została pogryziona” - powiedziała Sagunta. Markiz odparł jej z całkowitym przekonaniem: „Gdyby to się rzeczywiście zdarzyło, ja pierwszy bym o tym wiedział”. Sądził, że dziewczynka czuje się dobrze, i nie dopuszczał myśli, że gdyby rzeczywiście przydarzyło jej się coś groźnego, mógłby o tym nie wiedzieć. Uznał więc wizytę za skończoną i odszedł dospać sjestę. Niemniej wieczorem udał się na patio dla służby odszukać Siervę Marię. Z twarzą umalowaną na czarno, boso i w kolorowym turbanie niewolnic pomagała przy oprawianiu królików. Zapytał, czy to prawda, że pogryzł ją pies, a ona, bez najmniejszego wahania, odpowiedziała, że nie. Tej samej nocy jednak Bernarda potwierdziła mu złą wiadomość. Markiz, zbity z tropu, zapytał: „To dlaczego Sierva zaprzecza?”. „Bo nie ma sposobu, żeby mówiła prawdę, nawet na mękach będzie kłamać” - powiedziała Bernarda. „To znaczy, że należy podjąć odpowiednie kroki - rzekł markiz - bo pies był chory na wściekliznę”. „Przeciwnie - powiedziała Bernarda - to raczej pies zdechł po ugryzieniu Siervy Marii. To stało się w grudniu, a ta najbezczelniej w świecie wygląda jak pączek róży”. Oboje uważnie wsłuchiwali się w zataczające coraz szersze kręgi pogłoski o groźbie zarazy do tego stopnia, że wbrew sobie jeszcze raz poczuli się zmuszeni do przeprowadzenia rozmowy dotyczącej wspólnych im spraw, jak za czasów, kiedy nienawidzili się mniej. Dla niego wszystko było oczywiste. Zawsze wierzył, że kocha córkę, ale w strachu przed wścieklizną musiał się przyznać, że dla wygody sam siebie oszukuje. Bernarda nie próbowała nawet zawracać sobie głowy jakimikolwiek pytaniami, całkowicie świadoma, że córki nie ko- cha i nie jest przez nią kochana, uznając i jedno, i drugie za rzecz całkowicie normalną. Odczuwana przez oboje nienawiść do dziewczynki w dużej mierze była wstrętem do cech, które po nich samych odziedziczyła. Bernarda mimo to gotowa była odegrać farsę z rzęsistymi łzami i przywdziać żałobę zbolałej matki, by zachować swoją godność, pod warunkiem, że śmierć dziewczynki nastąpiłaby z godziwych przyczyn. „Nieważne z jakich konkretnie - dodała - byleby nie na psią zarazę”. Markiz w jednej chwili, niczym w przebłysku zesłanym przez niebiosa, zrozumiał sens swojego życia. „Dziewczynka nie umrze - powiedział stanowczo. - A jeśli już, to umrze śmiercią, jaką Bóg zrządzi”. We wtorek udał się do szpitala Miłości Bożej na wzgórzu Świętego Łazarza, by odwiedzić chorego na wściekliznę, o którym mówiła mu Sagunta. Nie zdawał sobie sprawy, że widok jego karety w krepach żałobnych przyjęty zostanie jako kolejna oznaka zbliżających się nieszczęść, od wielu bowiem lat nie opuszczał domu, wyjąwszy tylko wyjątkowe okazje, a od dawien dawna nie było większych okazji jak ceremonie ostatniej posługi. Miasto tonęło w swej wielowiekowej apatii, ale niejeden zdołał dostrzec zmizerowaną twarz i uciekający wzrok szlachetnego, acz zagubionego pana w żałobnych taftach, którego kareta opuściła mury miasta kierując się na przełaj w stronę wzgórza Świętego Łazarza. W szpitalu złożeni na ceglanej podłodze trędowaci zobaczyli, jak sunie krokiem zmarłego, i zagrodzili mu drogę wyciągając ręce po jałmużnę. W pawilonie chronicznie obłąkanych znalazł chorego przywiązanego do słupa. Był to stary Mulat o skłębionych białych włosach na głowie i brodzie. Połowę ciała miał już sparaliżowaną, ale wścieklizna dodała tej drugiej połowie tyle sił, że trzeba go było przywiązać, żeby sam siebie nie roztrzaskał o ściany. Z jego opowieści niezbicie wynikało, że

jest ofiarą tego samego psa, który ukąsił Siervę Marię. I rzeczywiście opryskał go śliną, ale ślina nie padła na zdrową skórę, tylko na ropiejący wrzód na łydce. Uściślenia te niewiele dały markizowi, który opuścił szpital równie zaniepokojony jak przedtem, a na dodatek przerażony i widokiem konającego, i brakiem najmniejszego promyka nadziei dla Siervy Marii. Wracając do miasta percią napotkał godnie wyglądającego mężczyznę, który siedział na przydrożnym kamieniu przy padłym koniu. Markiz kazał zatrzymać powóz i dopiero kiedy mężczyzna wstał, rozpoznał w nim licencjata Abrenuncia de Sa Pereiro Cao, najznakomit- szego, ale i wzbudzającego największe spory lekarza w mieście. Wyglądał jak, wypisz wymaluj, król trefl w kapeluszu z ogromnym, chroniącym przed słońcem rondem, w butach z ostrogami i w czarnej pelerynie wykształconych wyzwoleńców. Pozdrowił markiza z nie- codzienną ceremonialnością. „Benedictus qui venit in nomine veritatis” - powiedział. Koń nie wytrzymał powrotnej drogi tą samą percią, którą przedtem pokonał kłusem pod górę, i pękło mu serce. Neptun, stangret markiza, usiłował rozsiodłać konia. Właściciel zwierzęcia odwiódł go od tego zamiaru. „Po co mi siodło, jeśli nie będę miał konia, by go osiodłać - powiedział. - Zostawcie je, niech zgnije razem z nim”. Stangret z uwagi na dziecięcą pulchność medyka pospieszył mu z pomocą przy wsiadaniu do karety, markiz zaś uczynił mu zaszczyt pozwoliwszy zasiąść po swej prawej stronie. Abrenuncio wciąż myślał o koniu. „To tak, jakby mi umarła połowa ciała” - westchnął. „Nic łatwiejszego, jak zaradzić śmierci konia” - powiedział markiz. Abrenuncio ożywił się. „To nie był zwykły koń - powiedział. - Gdybym posiadał odpowiednie środki, kazałbym go pochować w poświęconej ziemi”. Spojrzał na markiza ciekaw jego reakcji i dokończył: „W październiku skończył sto lat”. „Konie tyle nie żyją” - odparł markiz. f - : „Mogę to udowodnić” - powiedział lekarz. We wtorki w szpitalu Miłości Bożej służył swą pomocą trędowatym cierpiącym na inne dolegliwości. Był najzdolniejszym uczniem licencjata Juana Mendeza Nieto, kolejnego portugalskiego Żyda, który wyemigrował na Karaiby uciekając przed prześladowaniami w Hiszpanii; po swym nauczycielu odziedziczył złą sławę nekromanta i impertynenta, ale nikt nie podawał w wątpliwość jego wiedzy. Nieustannie toczył krwawe potyczki z innymi konsyliarzami, którzy nie mogli mu darować jego nieprawdopodobnie trafnych diagnoz ani jego niecodziennych metod. Spreparował pigułkę, która, zażywana raz na rok, wpływ zbawienny miała na zdrowie i przedłużała życie, ale przez pierwsze trzy dni powodowała takie pomieszanie zmysłów, że poza nim nikt nie miał odwagi jej zażyć. W dawnych czasach zwykł grywać na harfie przy łożu cierpiących, by uśmierzyć ich ból specjalnie dobraną i skomponowaną muzyką. Unikał chirurgii, którą zawsze miał za trywialny kunszt belfrów i balwierzy, jego zaś porażającą specjalnością było przepowiadanie chorym dnia i godziny ich śmierci. Niemniej zarówno dobrą jak i złą sławę zawdzięczał temu samemu: rozpowiadano, i nikt nigdy temu nie zaprzeczył, że kiedyś wskrzesił zmarłego. Pomimo swego doświadczenia Abrenuncio poruszony był widokiem chorego na wściekliznę. „Ciało ludzkie nie jest stworzone na miarę lat, które człowiek mógłby przeżyć” — powiedział. Markiz chłonął każde słowo jego uczonej i barwnej mowy, by odezwać się dopiero wtedy, gdy lekarz nie miał już nic więcej do powiedzenia. „Co można zrobić z tym biedakiem?” - zapytał. „ „Zabić go” - odpowiedział Abrenuncio. Markiz spojrzał na niego przerażony.

„A przynajmniej uczynilibyśmy to, gdybyśmy byli dobrymi chrześcijanami” — kontynuował niczym nie wzruszony medyk. — I proszę się nie dziwić, panie: dobrych chrześcijan jest więcej, niż sądzimy”. W rzeczywistości miał na myśli tych ubogich chrześcijan, wszelkich ras i kolorów skóry, zamieszkujących przedmieścia i wioski, którzy mieli dość odwagi, by swym chorym na wściekliznę wsypywać do pożywienia truciznę, chcąc zaoszczędzić im zgrozy ostatnich chwil. Pod koniec ubiegłego wieku cała rodzina spożyła zatrutą zupę, bo nikt nie miał serca otruć samego tylko pięcioletniego dziecka. „Uważa się, że my, lekarze, nie wiemy, że takie rzeczy mają miejsce - stwierdził Abrenuncio. - Ale tak nie jest, brak nam jednak autorytetu moralnego, żeby je wesprzeć. Miast tego, postępujemy z konającymi właśnie tak, jak mógł pan, markizie, zobaczyć na własne oczy. Powierzamy ich opiece świętego Huberta i przywiązujemy do słupa, żeby mogli konać dłużej i gorzej niż źle”. „Nie ma innego ratunku?” - zapytał markiz. „Po pierwszych paroksyzmach wścieklizny nie ma żadnego” - odpowiedział lekarz. Zaczął rozwodzić się o wzbudzających wesołość traktatach, które uznawały wściekliznę za chorobę uleczalną, przy stosowaniu przeróżnych formuł: płucnika ziemnego, blendy merkurialnej, piżma, rtęci argentyńskiej, Anagallis flore purpureo. „Androny - powiedział. - Rzecz w tym, że jedni zapadają na wściekliznę, a inni nie i nic łatwiejszego jak stwierdzić, w przypadku tych, których nie dotknęła, że zawdzięczają to lekarstwom”. Spojrzał markizowi prosti w oczy, upewniając się, czy ten jest jeszcze duchem przytomny, i zakończył: „Dlaczego to tak was, panie, interesuje?”. „Z litości” - skłamał markiz. Przez okienko przyjrzał się znieruchomiałemu w po południowym letargu morzu i, całkiem już przybity nagle zdał sobie sprawę, że wróciły jaskółki. Bryza jeszcze się nie podniosła. Grupka dzieci usiłowała trafić kamieniami zabłąkanego na błotnistej plaży pelikana i markiz podążał wzrokiem za jego panicznym lotem dopóki ptak nie zniknął pośród lśniących kopuł ufortyfikowanego miasta. Kareta wjechała w mury bramą Półksiężyca i od tego miejsca Abrenuncio przejął rolę przewodnika, kierując stangreta uliczkami przedmieścia rzemieślników w stronę swego domu. Nie było to łatwe. Neptuno miał ponoć siedemdziesiąt lat, był krótkowidzem, ponadto czuł się niepewnie, przyzwyczajony do tego, że koń i tak sam prowadził hałaśliwymi zaułkami, które znał lepiej niż on. Kiedy w końcu zajechali pod dom, Abrenuncio pożegnał się w drzwiach sentencją z Horacego. „Nie znam łaciny” - usprawiedliwił się markiz. „A do czorta z łaciną!” - odkrzyknął Abrenuncio. I powiedział to po łacinie, rzecz jasna. Markiz doświadczył takiego wstrząsu, iż pierwsze polecenie, które wydał powróciwszy do domu, było najdziwniejszą rzeczą, jaką w swym życiu uczynił. Kazał Neptunowi, by zebrał szczątki padłego na wzgórzu Świętego Łazarza konia i pogrzebał je w poświęconej ziemi, a nazajutrz, z samego rana, posłał Abrenunciowi najlepszego konia ze swojej stajni. Po przynoszących chwilową zaledwie ulgę purgansach z antymonu Bernarda aplikowała sobie, nawet trzy razy dziennie, uśmierzające lewatywy, by zdusić ogień palący jej trzewia, lub brała, nawet sześć razy w ciągu dnia, gorące i pachnące kąpiele na uspokojenie nerwów. W niczym już nie przypominała owej dziewczyny tuż po ślubie, która sama obmyślała ryzykowne przedsięwzięcia handlowe i przeprowadzała je z nieomylnością jasnowidza, zarabiając krocie, do nadejścia tego przeklętego wieczoru, gdy poznała Judasza

Iskariotę i porwało ją nieszczęście. Spotkała go przypadkowo w czasie odpustowych zabaw, gdy na wiejskiej arenie walczył niemal nagi, bez żadnej broni, sam na sam z bykiem sposobionym do walki. Był tak piękny i zuchwały, że nie mogła go zapomnieć. Parę dni później znów go ujrzała na karnawałowych tańcach, gdzie pojawiła się w maseczce, przebrana za żebraczkę, w towarzystwie swych niewolnic przystrojonych jak markizy, w naszyjnikach, bransoletach i złotych kolczykach wysadzanych szlachetnymi kamieniami. Judasz stał otoczony ciekawskimi, chętny zatańczyć z każdą gotową mu zapłacić i trzeba było siłą zaprowadzić porządek, by ostudzić euforię rozochoconych kobiet. Bernarda zapytała, ile kosztuje. Judasz tańcząc odpowiedział: „Pół reala”. Bernarda zdjęła maseczkę. „Pytam, ile kosztujesz na całe życie” - powiedziała. Judasz spostrzegł, że po odsłonięciu twarzy nie jest aż taką żebraczką, na jaką wyglądała. Puścił partnerkę i podszedł do Bernardy z paradną gracją majtka, by zademonstrować swoją cenę. „Pięćset pesos w złocie” - powiedział. Otaksowała go chłodnym okiem doświadczonego kupca. Był wielki, o lśniącej, foczej skórze, miał tors pokryty kędzierzawymi włosami, wąskie biodra, smukłe nogi i delikatne, na przekór swemu zajęciu, dłonie. Bernarda wyliczyła: „Mierzysz osiem piędzi”. „Plus trzy cale” - odparł. Bernarda kazała mu przykucnąć, tak by mogła przyjrzeć się jego uzębieniu, i skrzywiła się poczuwszy odór amoniaku bijący spod jego pach. Zęby były całe, zdrowe i proste. „Twój pan chyba oszalał, jeśli myśli, że ktoś cię kupi za cenę konia” - powiedziała Bernarda. „Jestem wolny i sam siebie sprzedaję” - odpowiedział. I dodał nie bez pewnego przekąsu: „Pani”. „Markizo” — poprawiła go Bernarda. Oddał dworski ukłon, od którego zaparło jej dech w piersiach, i kupiła go za połowę pierwotnie przez niego ustalonej ceny. „Tylko dla rozkoszy oczu” - jak wyznała. W zamian zobowiązała się respektować jego status człowieka wolnego, przyznając mu również czas na walki z cyrkowym bykiem. Umieściła go nie opodal swej sypialni, w pokoju zajmowanym przedtem przez koniuszego, i czekała nań już od pierwszej nocy, nie zaryglowawszy drzwi, naga, pewna, że - choć nie proszony - i tak przyjdzie. Ale przyszło jej czekać dwa tygodnie, podczas których ani razu nie zmrużyła oka trawiona gorączką ciała. A Judasz, po prostu, kiedy dowiedział się, kim jest Bernarda i ujrzał dom od środka, natychmiast odzyskał niewolniczy respekt. Kiedy jednak Bernarda przestała go wreszcie wyczekiwać, zaryglowała drzwi, zasnęła w koszuli nocnej, wtedy Judasz wszedł przez okno. Obudził ją rozchodzący się po pokoju odór amoniaku. Poczuła dyszenie szukającego jej po omacku minotaura, poczuła żar przygniatającego ją ciała i drapieżne dłonie, chwytające ją przy szyi i rozszarpujące koszulę, i usłyszała, jak charkocze jej do ucha: „Ty kurwo, ty kurwo”. Od tej nocy Bernarda wiedziała, że do końca życia nie chce już nic innego robić . Oszalała dla niego. Nocami wychodzili na odbywające się w przedmiejskich budach tańce, on z pańska, w surducie i w jednym z okrągłych kapeluszy, kupowanych przez nią podług własnego gustu, Bernarda zaś z początku w różnych przebraniach, później pod własną już postacią. Obsypała go złotem, łańcuchami, pierścieniami, bransoletami, nawet zęby kazała mu wyinkrustować diamentami. Myślała, że umrze z rozpaczy, gdy doszło do niej, że sypia z wszystkimi, które mu się nawiną, w końcu jednak zadowoliła się resztkami. Było to w

czasach, kiedy Dominga de Adviento weszła do sypialni sądząc, że Bernarda przebywa na plantacji i zaskoczyła ich gołych i tarzających się po podłodze. Niewolnica, bardziej zdumiona niż przerażona, stanęła jak wryta w progu, nie wypuszczając zasuwy z ręki. „Nie stójże tam jak śmierć własna! - wrzasnęła Bernarda. — Albo gzisz się z nami, albo idź precz!”. Dominga de Adviento trzasnęła drzwiami z hukiem, który zabrzmiał w uszach Bernardy jak policzek. Tej samej nocy wezwała ją i zagroziła srogimi karami, jeśli pozwoli sobie na najmniejszy choćby komentarz na temat tego, co widziała. „Biała pani może spać spokojnie - powiedziała niewolnica. - Pani może mi zabronić, co się pani podoba, a ja będę posłuszna”. I dodała: „Gorzej, że nie może mi pani zabronić tego, co sobie myślę”. Jeśli markiz nawet o wszystkim wiedział, to udatnie potrafił okazać, że jest niczego nieświadom. Koniec końców, jedynie Sierva Maria łączyła go jeszcze z żoną, aczkolwiek nie uważał jej za swoją, lecz wyłącznie za jej córkę. Bernarda zaś nawet o tym nie myślała. Tak dalece zapominała o jej istnieniu, iż powróciwszy razu pewnego po jednym ze swych dłuższych pobytów na plantacji wzięła ją za kogoś zupełnie innego, tak wyrosłą i odmienioną ją zastała. Przywołała ją, obejrzała, zapytała co u niej, ale nie usłyszała w odpowiedzi ani słowa. „Jesteś taka sama jak twój ojciec - stwierdziła. - Diabelskie nasienie”. I taki nieodmiennie był ich stan ducha w dniu, w którym markiz wrócił ze szpitala Miłości Bożej i oznajmił Bernardzie swoją niezłomną wolę ujęcia cugli tego domu. W jego determinacji pobrzmiewało coś tak szaleńczego, że Bernarda zmilczała. Najsampierw przywrócił dziewczynce sypialnię jej babci markizy, z której Bernarda przeprowadziła ongiś córkę do baraków niewolników. Splendor przeszłości spoczywał nietknięty pod warstwą kurzu: imperialne łoże, które służba zwiedziona miedzianym pobłyskiem brała za całe ze złota; moskitiera jak muśliny panny młodej, przebogate szmuklerskie zdobienia, alabastrowa umywalnia z różnorakimi flakonami perfum, słoikami pomad ustawionymi w żołnierskim ordynku na toaletce; urynał, spluwaczka i porcelanowa womitierka, iluzoryczny świat wyśniony przez złożoną reumatyzmem staruszkę dla córki, której nie miała, i wnuczki, której nigdy nie ujrzała. Podczas gdy niewolnice przywracały sypialnię do życia, markiz zajął się zaprowadzaniem w domu swoich porządków. Wygonił śpiących w cieniu krużganków niewolników i zagroził batami i ciemnicą tym, którzy nadal będą załatwiać swoje potrzeby po kątach albo grać oddawać się hazardowi w zamkniętych pokojach. Nakazy te nie były niczym nowym. Przestrzegano ich z dużo większą karnością, kiedy Bernarda sprawowała rządy, Dominga de Adviento egzekwowała polecenia pani, a markiz z rozkoszą przytaczał w towarzystwie jej wiekopomną sentencję: „W moim domu można robić to, czego ja sama przestrzegam”. Ale kiedy Bernarda pogrążyła się w odmętach kakaowego nałogu, a Dominga de Adviento zmarła, niewolnicy ponownie zaczęli chyłkiem przedostawać się na teren domu. Wpierw do pomocy przy pomniejszych pracach przekradły się kobiety, ciągnąc za sobą przychówek, a po jakimś czasie rozleniwieni mężczyźni szukający w korytarzach chłodu, przerażona widmem ruiny Bernarda posyłała ich na żebry, by sami zdobywali sobie na ulicy pożywienie. W czasie jednego ze swych ataków depresji postanowiła wyzwolić wszystkich, z wyjątkiem trojga lub czworga ze służby domowej, ale markiz sprzeciwił się niedorzecznie: „Jeśli mają umrzeć z głodu, to lepiej będzie, żeby umierali tutaj niż po manowcach”. Nie w głowie mu były tak lekkomyślne recepty, kiedy pies ugryzł Siervę Marię. Wybrał niewolnika, który wyglądał mu na najbardziej właściwego i godnego zaufania, i dał mu instrukcje, których surowość nawet Bernardę wzburzyła. Z nastaniem nocy, kiedy w domu o raz pierwszy od śmierci Domingi de Adviento zapanował całkowity porządek, markiz odnalazł Siervę Marię w baraku niewolnic, wśród kilku czarnych dziewcząt śpiących w

hamakach porozwieszanych na krzyż jedne nad drugimi. Obudził wszystkie, by ogłosić im zasady nowych rządów. „Od dzisiaj dziewczynka mieszka w domu - powiedział im. - I wiadomym czynimy wszystkim tutaj i w całym królestwie, że ma ona tylko jedną rodzinę i tylko białym przynależy”. Dziewczynka zaczęła wyrywać się i wierzgać, kiedy chciał wziąć ją na ręce i przenieść do sypialni, musiał więc dać jej do zrozumienia, że świat porządkiem męskim stoi. Już w babcinej sypialni, gdy zmieniał jej płócienną halkę niewolnic na koszulę nocną, nie zdołał wydobyć z niej ani słowa. Oczom Bernardy, która uchyliła drzwi, przedstawił się taki oto widok: markiz, siedząc na łóżku, szamotał się z guzikami nocnej koszuli opornie trafiającymi w nowe dziurki, a przed nim stała dziewczynka przyglądająca mu się z kamiennie obojętną twarzą. Bernarda nie mogła się powstrzymać. „Dlaczego się nie pobierzecie?” — zakpiła. A że markiz nie zwrócił na nią uwagi, dodała: „To byłby niezły interes płodzić małe kreolskie markizy z kurzymi łapkami i sprzedawać je do cyrków”. I w niej coś się odmieniło. Pomimo sarkastycznego śmiechu jej twarz wydawała się mniej zgorzkniała, a pod warstwami szyderstwa tliła się odrobina współczucia, którego markiz zupełnie nie wyczuł. Stwierdziwszy tylko, że Bernarda już sobie poszła, powiedział dziewczynce: „Ona jest zakałą”. Zdało mu się, że dostrzega w niej iskierkę zainteresowania. „Wiesz, co to jest zakała?” - zapytał, chciwie oczekując odpowiedzi. Sierva Maria nie raczyła mu jej udzielić. Dała się położyć, dała ułożyć sobie głowę na poduszkach z puchu, dała się przykryć aż do kolan jedwabnym prześcieradłem przesyconym wonią cedrowej skrzyni ani razu nie obdarzywszy markiza łaską jednego choćby spojrzenia. Targnęło nim sumienie. „Modlisz się przed spaniem?”. h;ih Dziewczynka nawet nań nie spojrzała. Przyzwyczajona do hamaka skuliła się w pozycji płodowej i zasnęła bez słowa. Markiz zasunął moskitierę jak mógł najstaranniej, żeby w czasie snu Siervy Marii nie wykrwawiły nietoperze. Zbliżała się dziesiąta i chór wariatek stawał się coraz bardziej nie do zniesienia w pustym po wygnaniu niewolników domu. Markiz puścił wolno brytany, które ujadając przypadły do sypialni babci i ziając chrapliwie obwąchiwać zaczęły szpary w drzwiach. Markiz koniuszkami palców podrapał je po łbach i uspokoił dobrą nowiną: „To Sierva. Od tej nocy mieszka z nami”. Spał krótko i źle z powodu wariatek śpiewających do drugiej w nocy. Wstał równo z dniem i od razu udał się do pokoju dziewczynki, ale nie znalazł jej tam, bo była w baraku niewolnic. Ta, która spała najbliżej, obudziła się wylękniona. „Sama przyszła, panie - powiedziała, nim zdążył o cokolwiek zapytać. - Nawet nie wiem, jak i kiedy”. Markiz wiedział, że to prawda. Zaczął wypytywać, która z nich towarzyszyła Siervie Marii, kiedy pogryzł ją pies. Jedyna pośród nich Mulatka, o imieniu Caridad del Cobre, drżąc cała ze strachu, przyznała się. Markiz uspokoił ją. „Zaopiekuj się nią, jakbyś była Dominga de Adviento” - powiedział. Wytłumaczył, na czym mają polegać jej obowiązki. Ostrzegł, by ani przez chwilę nie traciła dziewczynki z oczu i traktowała ją z przywiązaniem i zrozumieniem, ale i bez nadmiernej pobłażliwości. Najważniejsze, żeby nie przekraczała głogowego żywopłotu, którym niebawem każe odgrodzić podwórze niewolników od reszty domu. Rano, gdy tylko się obudzi, i w nocy, zanim uda się na spoczynek, musi mu bez pytania przekazywać dokładne sprawozdanie. „Bacz na to, co robisz i jak to robisz - zakończył. - Zostajesz jedyną odpowiedzialną

za to, by wszystkie wydane przeze mnie polecenia były wykonywane”. O siódmej rano, po zamknięciu psów w klatce markiz udał się do domu Abrenuncia. Lekarz osobiście otworzył mu drzwi, nie miał bowiem ani niewolników, ani służących. Markiz sam siebie skarcił, w pełni na to, jak mniemał, zasłużywszy. „To nie jest właściwa pora na składanie wizyt” - przeprosił. Lekarz przyjął go serdecznie, wdzięczny za konia, którego właśnie otrzymał. Przeprowadził markiza przez patio ku budynkowi dawnej kuźni, z której pozostały jedynie szczątki paleniska. Piękny dwuletni kasztanek z dala od znanych sobie miejsc wydawał się spłoszony. Abrenuncio uspokajająco poklepał zwierzę po pysku, szepcząc mu zarazem do ucha puste obietnice po łacinie. Markiz opowiedział mu, że padły koń pochowany został na terenie dawnego ogrodu szpitala Miłości Bożej, który swego czasu został poświęcony jako cmentarz dla bogatych podczas zarazy cholery. Abrenuncio wyraził mu wdzięczność za zbytek nadmiernej łaskawości. Podczas rozmowy zauważył, że gość stara się trzymać w bezpiecznej odległości. Markiz wyznał, że nigdy nie odważył się dosiąść konia. „I koni, i kur boję się jednako” - powiedział. „Wielka szkoda, bo nieumiejętność porozumienia się z końmi opóźniła ludzkość w rozwoju — powiedział Abrenuncio. - Gdybyśmy potrafili ją przełamać, moglibyśmy stworzyć centaura”. Wnętrze domu, rozwidniane światłem wpadającym przez dwa okna wychodzące na pełne morze, urządzone było z nałogową pedanterią zatwardziałego kawalera. Wszystko dookoła przesycone było wonią balsamów skłaniającą do wiary w skuteczność medycyny. Stała tam uporządkowana sekretera i serwantka pełna porcelanowych słoików z łacińskimi napisami. W kącie stała zapomniana harfa uzdrawiająca, pokryta złotawym pyłem. Natychmiast rzucała się w oczy wszechobecność książek, w tym wielu po łacinie, ze zdobnymi grzbietami. Stały w oszklonych biblioteczkach lub na otwartych półkach albo pieczołowicie ułożone na podłodze, a lekarz poruszał się w wąwozach papieru ze zwinnością nosorożca pośród róż. Markiz był pod wrażeniem ich mnogości. „Cała wiedza świata jest zapewne zgromadzona w tym pokoju” - powiedział. „Książki są całkowicie bezużyteczne - odrzekł Abrenuncio żartobliwie. — Całe życie strawiłem na leczeniu chorób wywołanych przez innych lekarzy i ich medykamenty”. Zdjął ze swego ulubionego fotela drzemiącego tam kota, służąc miejscem markizowi. Poczęstował go naparem z ziół, który przygotował w piecu alchemicznym, nie przestając rozprawiać o swych lekarskich doświadczeniach, dopóki nie zdał sobie sprawy, że markiza przestało to już interesować. Nie inaczej: markiz nagle wstał i odwróciwszy się do niego plecami zapatrzył się przez okno na wzburzone morze. W końcu, ciągle twarzą do okna, zdobył się na odwagę. „Licencjacie” - szepnął. Abrenuncio nie spodziewał się tego. „Aha?” „Ufny w powagę tajemnicy lekarskiej i zdając się na pańską dyskrecję, muszę wyznać, iż prawdą jest to, co rozpowiadają - powiedział markiz uroczystym tonem. — Wściekły pies ugryzł również moją córkę”. Spojrzał na lekarza i napotkał anielski spokój. „Wiem - powiedział doktor. — I, jak mniemam, z tego też powodu przybył pan o tak wczesnej porze”. „W rzeczy samej - odparł markiz. I ponowił pytanie, zadane już podczas ich pierwszej rozmowy i tyczące pogryzionego Mulata. - Co możemy zrobić?”. Miast udzielić tej samej co wczoraj, brutalnej odpowiedzi, Abrenuncio zapytał, czy

mógłby zobaczyć Siervę Marię. Z taką też prośbą chciał i markiz wystąpić. Obaj więc co do tego byli zgodni, a powóz czekał przy drzwiach. Kiedy przybyli do rezydencji, markiz zastał Bernardę przy toaletce, zaczesującą sobie włosy dla nikogo z kokieterią sprzed wielu lat, gdy kochali się po raz ostatni, z lat odległych i całkowicie przez niego wymazanych z pamięci. Pokój wypełniony był wiosennym zapachem jej mydeł. Ujrzawszy męża w lustrze powiedziała bez cierpkości: „A kimże to znów jesteśmy, żeby konie w prezencie posyłać?”. Markiz puścił pytanie mimo uszu. Sięgnął po leżącą w zmiętej pościeli suknię, rzucił nią w Bernardę i bezpardonowo rozkazał: „Proszę się przyodziać, bo jest tu lekarz”. , „A uchowaj mnie Boże” — odpowiedziała. „Nie do pani przybył, choć przydałoby się, i to bardzo - odpowiedział. - Przyszedł zobaczyć dziewczynkę”. „Nic tu po nim - odparła. - Mała albo umrze, albo nie umrze: innego wyjścia nie ma”. Ale ciekawość była silniejsza: „A kto to?”. „Abrenuncio” - odparł markiz. Bernarda żachnęła się. Wolałaby natychmiast, w tej samej chwili, sama i goła umrzeć, niż powierzyć swoją cześć temu przyczajonemu żydowi. Był medykiem w domu jej rodziców, lecz odprawiono go, bo rozgłaszał wieści o stanie zdrowia pacjentów, by tym większej chwały przydać swoim diagnozom. Markiz stawił jej czoło. „Choćbyś nie wiem jak bardzo tego nie chciała i choćbym ja jeszcze mniej tego chciał, jesteś pani matką - powiedział. - I przez wzgląd na to święte prawo proszę, byś raczyła przyzwolić na badania”. „Jeśli o mnie chodzi, róbcie co wam się żywnie podoba - powiedziała Bernarda. - Ja już jestem martwa”. Wbrew oczekiwaniom dziewczynka bez oporów poddała się dokładnym oględzinom swego ciała, zaciekawiona wszystkim tak, jakby przyglądała się nakręcanej zabawce. „Bo my, lekarze, widzimy rękami” — powiedział jej Abrenuncio. Rozbawiona dziewczynka uśmiechnęła się po raz pierwszy. Oznaki jej dobrego zdrowia widoczne były na pierwsze wejrzenie, bo mimo zaniedbania ciało miała kształtne, pokryte złotawym, ledwie widocznym meszkiem i szczęśliwie już rozkwitające pierwszymi pąkami. Miała wspaniałe zęby, jasnowidzące oczy, nie spracowane nogi, zręczne i mądre dłonie, a włos każdy stanowił zapowiedź długiego życia. Chętnie i rezolutnie odpowiadała na podchwytliwe pytania i trzeba ją było naprawdę dobrze znać, żeby odkryć, że żadna z jej odpowiedzi nie jest prawdziwa. Nasrożyła się dopiero wtedy, gdy lekarz natrafił na drobną bliznę przy kostce. Przemyślność Abrenuncia wybawiła ją: „Upadłaś?”. Dziewczynka przytaknęła bez mrugnięcia okiem: „Z huśtawki”. Lekarz zaczął mówić coś do siebie po łacinie. Markiz wtrącił się: „Proszę mi to powiedzieć po naszemu”. „Wybaczenia błagam - powiedział Abrenuncio. — Rozmyślam w gminnej łacinie”. Sierva Maria była zachwycona sztuczkami Abrenuncia, dopóki medyk nie przyłożył ucha do jej piersi, by dziewczynkę osłuchać. Serce waliło jej jak oszalałe, a pobladłą skórę zrosiły zlodowaciałe i lekko pachnące cebulą kropelki. Skończywszy badanie lekarz poklepał ją czule po policzku. „Jesteś bardzo dzielna” - powiedział. Będąc sam na sam z markizem oznajmił, iż dziewczynka wie, że pies był wściekły. Markiz nie zrozumiał. „Powiedziała panu sporo kłamstw - rzekł — ale tego akurat nie mówiła”.

„Nie od niej to usłyszałem, markizie - odparł lekarz. - To jej serce zachowywało się jak schwytana żabka”. Markiz zastanowił się nad innymi zaskakującymi kłamstwami córki, nie tyle z goryczą, co z pewną nawet ojcowską dumą. „Może będzie poetką” - powiedział. Abrenuncio nie mógł zaakceptować poglądu, jakoby kłamstwo stanowiło jedno z uwarunkowań sztuki. „Im bardziej przejrzyste słowo, tym widoczniejsza jest poezja” - zawyrokował. Jedynie woni cebuli w pocie dziewczynki nie potrafił wyjaśnić. Nie wiedząc zaś nic na temat ewentualnych związków pomiędzy różnorakimi zapachami a wścieklizną, uznał rzecz za symptom nieistotny. Caridad del Cobre wyznała później markizowi, że Sierva Maria potajemnie odwołała się do wiedzy niewolników, którzy zalecali jej żuć korę drzewa manaju i zamykali ją nagą w piwnicy z cebulami, żeby oddalić zły urok wściekłego psa. Abrenuncio nie lekceważył żadnych, choćby i najdrobniejszych szczegółów dotyczących wścieklizny. „Pierwsze paroksyzmy następują szybciej i są tym groźniejsze, im głębiej i bliżej mózgu zostało zadane ukąszenie” — stwierdził. Wspomniał przypadek jednego ze swych pacjentów, który zmarł po pięciu latach, choć nie rozstrzygnięta pozostawała wątpliwość, czy zgon nie nastąpił w wyniku innego, znacznie późniejszego i nie dostrzeżonego w porę zakażenia. Szybkie zagojenie się rany jeszcze o niczym nie świadczyło: po pewnym i trudnym do przewidzenia czasie rana może obrzmieć, ponownie się otworzyć i ropieć. Agonia zwykle bywa tak przerażająca, że już śmierć wydaje się lepsza. Gdyby sprawy przyjęły taki właśnie obrót, jedynym rozsądnym wyjściem byłoby zwrócenie się o pomoc do szpitala Miłości Bożej, gdzie korzystano z Senegalczyków wprawionych w postępowaniu z heretykami i opętanymi furiatami. Inaczej markiz musiałby wziąć na siebie skazanie dziewczynki na przykucie do łóżka łańcuchami aż do śmierci. „W długiej już, jak by nie było, historii ludzkości — zakończył - żaden z chorych na wodowstręt nie przeżył, żeby móc o swych cierpieniach opowiedzieć”. Markiz uznał, że nie ma tak ciężkiego krzyża, którego nie mógłby unieść. Dziewczynka umrze więc w swoim własnym domu. Lekarz obdarzył go spojrzeniem, w któ- rym więcej zdawało się być litości niż szacunku. „Panie, większej szlachetności oczekiwać byłoby nie sposób - powiedział. - I nie wątpię, że pańska dusza, markizie, dość będzie miała hartu, ażeby wszystko wytrzymać”. Raz jeszcze powtórzył, że diagnoza nie daje powodów do popadania w trwogę. Rana znajduje się daleko od obszaru największego zagrożenia, a nikt nie pamiętał, by krwawiła. Najprawdopodobniej Sierva Maria w ogóle nie zachoruje na wściekliznę. „A tymczasem?” - zapytał markiz. „Tymczasem - powiedział Abrenuncio — niech gra muzyka, rozkaż, panie, umaić cały dom kwiatami, ptakom każ śpiewać, wyprowadzaj córkę na ganek, by oko mogła cieszyć zachodami słońca nad morzem, daj jej wszystko, co mogłoby uczynić ją szczęśliwą”. Pożegnał się, szarmancko wywijając kapeluszem i wypowiadając odpowiednią sentencję po łacinie. Tym razem jednak, przez szacunek dla markiza, przetłumaczył ją: „Nie ma lekarstwa, które wyleczyłoby z tego, czego nie leczy szczęście”.

DWA Nigdy nie rozwikłano, jak markiz mógł popaść w tak niepojęty stan zgnuśnienia i dlaczego trwał w równie niedobranym małżeństwie, w swoim czasie mając już zapewnione pełne spokoju życie wdowca. Mógł być, kim tylko by zechciał, dzięki nieograniczonej władzy swego ojca, pierwszego markiza, Rycerza Zakonu Świętego Jakuba, pana życia i śmierci tysięcy niewolników, nie znającego litości żołnierza, któremu król i pan jego nie skąpił honorów i beneficjów, a nieprawości odpuszczał. Ygnacio, jedyny spadkobierca, nie posiadał żadnych przymiotów. Wzrastał wykazując pewne oznaki umysłowego niedołęstwa, był analfabetą do pełnoletności i nie kochał nikogo. Pierwszym znakiem życia, jaki dał, gdy liczył sobie lat dwadzieścia, było zapałanie miłością i gotowość do małżeństwa z jedną z pacjentek sąsiedniego zakładu dla obłąkanych, której śpiewy i krzyki kołysały go do snu w dzieciństwie. Nazywała się Dulce Olivia. Była jedynaczką w rodzinie królewskich rymarzy i w swoim czasie musiała nauczyć się sztuki robienia siodeł, aby razem z nią nie wygasła dwuwiekowa niemal tradycja. Temu też dziwnemu wdrażaniu do męskiego zawodu przypisywano postradanie przez nią zmysłów, i to tak dalece, że trzeba było nie lada trudu, by odzwyczaić ją od zjadania własnych odchodów. I gdyby nie owe powikłania, byłaby jedną z lepszych partii, jeśli nie najlepszą, dla kreolskiego markiza o tak nikłych przymiotach. Dulce Olivię cechował bystry dowcip i dobry charakter i z wielkim trudem poznać było po niej, że jest wariatką. Młodemu Ygnacio wystarczyło ujrzeć ją po raz pierwszy w zgromadzonym na tarasie tłumie kobiet, by natychmiast zwrócić na nią uwagę, i dając sobie różne znaki, jeszcze tego samego dnia zdołali się porozumieć. Dulce Olivia, mistrzyni papierowych cacuszek, posyłała mu listy złożone w papierowe gołąbki. On zaś nauczył się czytać i pisać, by na jej listy odpowiadać, i taki był początek najprawdziwszej namiętności, której nikt pojąć nie potrafił. Rozsierdzony pierwszy markiz nastawał, aby syn publicznie zdementował rzecz całą. „Wszystko to nie tylko jest prawdą - odparł mu Ygnacio - ale ponadto mam jej przyzwolenie, by prosić ją o rękę”. A w odpowiedzi na argument o wariactwie odpowiedział własnym kontrargumentem: „Żaden wariat nie jest wariatem, jeśli przyjmiemy jego racje”. Ojciec zesłał go do swych hacjend obdarzając mandatem władcy i pana, którego syn nie raczył nawet użyć. Była to śmierć za życia. Ygnacio panicznie bał się wszystkich zwierząt oprócz kur. Zdarzyło mu się jednak w jednym z majątków ujrzeć z bliska żywą kurę, wyob- raził ją sobie powiększoną do rozmiarów krowy i pojął, że jest to potwór po stokroć bardziej przerażający niż jakiekolwiek stworzenie na ziemi czy w wodzie. W ciemnościach biły na niego zimne poty, a o świcie budził się przerażony martwą ciszą w stajniach. Czuwający przed jego sypialnią brytan trwożył go bardziej niż inne niebezpieczeństwa. Sam wyznał: „Żyję przerażony tym, że żyję”. Na zesłaniu nabrał posępnego wyglądu, stał się natury skrytej, melancholijnego usposobienia, apatyczny w gestach, nierychliwy w mowie, objawiając zarazem mistyczne skłonności, które zdawały się go skazywać na klasztorną celę. Rok już przebywał na zesłaniu, gdy zbudził go huk jakby rzek wezbranych, a to zwierzęta folwarczne opuszczały w pełni księżyca swoje zagrody, pędząc nieme prosto przed siebie. Tratowały w milczeniu wszystko, co zagradzało im drogę poprzez ogrodzone pastwiska i plantacje trzciny, potoki i bagna. Na przedzie szły stada bydła, koni jucznych i wierzchowców, za nimi świnie, owce, ptactwo domowe, wszystko w złowieszczym pochodzie, który pogrążył się w noc. Odeszły tą samą drogą nawet gołębie i nawet ptaki długoletne. I tylko brytan nieporuszenie i czujnie warował o świcie przy drzwiach sypialni swego pana. I to był początek nieomalże ludzkiej przyjaźni, jaką markiz zawiązał z tym, jak i z wszystkimi kolejnymi brytanami, które potem w domu nastały.

Zdjęty grozą w wymarłej ojcowiźnie Ygnacio, panicz młody, wyrzekł się swej miłości, by zadośćuczynić woli i zamiarom pierwszego markiza. Ale temu mało było synowskiej ofiary z miłości, bo odpowiednią klauzulą w testamencie nakazywał mu ożenek z dziedziczką hiszpańskiego granda. I tak oto młody markiz wziął wystawny i szumny ślub z dońą Olalią de Mendoza, bardzo piękną kobietą o wielu niepospolitych talentach, którą zachował w dziewictwie, by nie obdarzyć jej nawet łaską macierzyństwa. A poza tym nadal wiódł żywot na wzór i podobieństwo dotychczasowego, żywota całkiem bezużytecznego kawalera. Doña Olalia de Mendoza wprowadziła go w wielki świat. Chodzili na sumy dla pokazania się bardziej niż z obowiązku, ona w szerokich baskinach i w olśniewających mantach, i z głową jak u kastylijskich dam przykrytą wykrochmalonymi koronkami, otoczona świtą niewolnic w jedwabiach i złocie. Miast domowych trzewików noszonych w kościele nawet przez najbardziej wymuskane niewiasty wkładała wysokie buciki z kurdybanu perłami wysadzane. W przeciwieństwie do innych panów, którzy chadzali w staromodnych perukach i szmaragdowych guzach, markiz ubierał się do figury, w bawełnianą odzież, głowę okrywając miękkim biretem. W uroczystościach publicznych uczestniczył jednak zawsze pod przymusem, nigdy bowiem nie był w stanie przezwyciężyć trwogi przed życiem towarzyskim. Doña Olalia była uczennicą Domenica Scarlattiego w Segowii, zaszczytnie uzyskując licencję na naukę muzyki i śpiewu w szkołach i klasztorach. Przyjechała stamtąd z klawikordem w częściach, własnoręcznie potem złożonym, i z przeróżnymi instrumentami strunowymi, na których nie tylko sama grała, ale i z niemałą wprawą uczyła grać innych. Stworzyła zespół nowicjuszek, który uświetniał domowe wieczory nową muzyką z Italii, Francji i z Hiszpanii, i o którym wieść nawet niosła, że natchniony był liryką Ducha Świętego. Markiz nie wydawał się stworzony do muzyki. Mawiano, z francuska, że miał dłonie artysty i słuch artylerzysty. Już z chwilą rozpakowania instrumentów jego uwagę zwrócił teorban włoski - i swą podwójną skrzynką kołkową, i rozmiarami korpusu rezonansowego, liczbą strun i delikatnym dźwiękiem. Doña Olalia obstawała, by nauczył się na nim grać równie dobrze jak ona. Całe ranki spędzali na żmudnych ćwiczeniach w cieniu drzew, ona z cierpliwością i miłością, on zaś z uporem kamieniarza, dopóki skruszony madrygał, już bez oporu, nie stał się powolny ich palcom. Muzyka tak cudownie wpłynęła na małżeńską harmonię, iż doña Olalia wreszcie odważyła się na krok ostateczny. W burzliwą noc, udając być może lęk, którego wcale nie czuła, udała się do sypialni swego dziewiczego męża. „Połowa tego łóżka należy do mnie - powiedziała - przychodzę więc po swoją własność”. On obstawał przy swoim. A ona przy swoim, pewna, że wcześniej czy później zdoła przekonać go siłą argumentów lub i samą siłą. Życie nie dało im czasu. 9 listopada grali w duecie pod drzewkami pomarańczowymi, bo powietrze było czyste, niebo wysokie i bez- chmurne, gdy oślepiła ich błyskawica, ogłuszył huk jak przy trzęsieniu ziemi i doña Olalia padła rażona piorunem. Poruszone do głębi miasto uznało tragedię za grom boskiego gniewu za nieodpuszczalne grzechy. Markiz polecił zorganizować uroczystości pogrzebowe godne królowej, na których pokazał się po raz pierwszy w czarnych taftach, cały zbolały i wymizerowany, strój ten i wygląd zachowując już na zawsze. Gdy wrócił z cmentarza, zaskoczyła go w sadzie szalejąca pośród drzewek pomarańczowych śnieżyca papierowych gołębi. Na chybił trafił złapał jednego z nich, rozłożył i przeczytał: Ten piorun był ode mnie. Nim upłynął pierwszy dziewięciodniowy okres żałoby, przekazał kościołowi w donacji dobra podtrzymujące dotąd wielkość majoratu: hacjendę hodowlaną w Mompox i drugą w Ayapel, i dwa tysiące hektarów w Mahates, dwie mile stąd, z licznymi stadami

wierzchowców i koni jucznych, jedną hacjendę uprawną oraz najlepszą na wybrzeżu karaibskim plantację trzciny z cukrownią. Legenda o jego fortunie brała jednak swój początek z ogromnego latyfundium, odłogu, którego rzekome kresy ginęły w pamięci gdzieś za bagnami La Guarípa i nizinami La Puerza, aż po namorzynowe lasy Urabá. Dla siebie zachował jedynie rodową rezydencję ze zredukowanym do minimum podwórzem czeladnym i plantację z cukrownią w Mahates. Domindze de Adviento powierzył zarządzanie domem. Starego Neptuna zachował przy nadanej przez pierwszego markiza godności stangreta, przykazując opiekę nad garstką koni pozostałych z rodowej stadniny. Po raz pierwszy sam w mrocznej rezydencji swych przodków, ledwie mógł spać w ciemnościach, dręczony wrodzonym strachem szlachty kreolskiej przed śmiercią w czasie snu z rąk własnych niewolników. Budził się raptownie, nie wiedząc, czy płonące oczy spoglądające przez lufciki są z tego, czy z tamtego świata. Na palcach podchodził do drzwi, otwierał je gwałtownie i wpadał na podglądającego go przez dziurkę od klucza Murzyna. Czuł, jak kocimi ruchami przekradają się korytarzami, nadzy i natłuszczeni olejem kokosowym, żeby nie można było ich złapać. Otumaniony tyloma lękami naraz rozkazał palić światła aż do świtu, wypędził niewolników, którzy po trochu zajmowali puste przestrzenie i sprowadził do domu pierwsze brytany wytresowane w sztuce wojennej. Brama została zamknięta. Wyniesiono francuskie meble, których aksamity cuchnęły stęchlizną, sprzedano gobeliny, porcelanowe serwisy i zegarmistrzowskie arcydzieła, kontentując się jedynie hamakami dla przetrzymania upału w pustych pokojach. Markiz nie pojawił się już na żadnej mszy, na żadnych rekolekcjach, nie nosił baldachimu nad Przenajświętszym Sakramentem na procesjach, nie święcił dni świętych i postów nie prze- strzegał, aczkolwiek punktualnie spłacał daniny Kościołowi. Schronił się w hamaku, z którym czasem uciekał przed sierpniowymi skwarami do sypialni, niemal zawsze odsypiając w nim sjestę pod drzewami pomarańczowymi w sadzie. Wariatki obrzucały go kuchennymi odpadkami, wykrzykiwały czułe plugastwa, kiedy jednak władze zaoferowały mu przeniesienie zakładu, sprzeciwił się z wdzięczności dla szalonych sąsiadek. Odtrącona przez niewdzięcznego oblubieńca Dulce Olivia znalazła pocieszenie w tęsknocie za tym, czym nigdy nie była. Gdy tylko zdarzała się sposobność, wymykała się przez ogrodowe furtki z zakładu Bożej Pasterki. Obłaskawiła i zjednała sobie brytany przysmakami od serca, poświęcając każdą godzinę snu na doglądanie domu, którego nigdy nie miała, zamiatając podłogi miotełkami z bazylii na szczęście i rozwieszając w sypialniach warkocze czosnku przeciw komarom. Dominga de Adviento, która skrzętnie chodziła koło wszystkiego, zmarła nie odkrywszy nigdy, dlaczego korytarze z rana były staranniej wysprzątane niż z wieczora, a rzeczy, które osobiście stawiała w ten, a nie w inny sposób, rano stały zupełnie inaczej. Rok jeszcze wdowieństwa nie upłynął, gdy markiz po raz pierwszy zaskoczył Dulce Olivię czyszczącą statki, które zdawały jej się niechlujnie pozmywane przez niewolnice. „Nie sądziłem, że jesteś gotowa posunąć się tak daleko” - powiedział. „Bo bida z nędzą jak byłeś, tak i jesteś” - odpowiedziała. W ten sposób odżyła zakazani przyjaźń, która raz przynajmniej bliska była miłości. Rozmawiali do świtu, bez złudzeń i bez urazy, niczym skazane na siebie stare małżeństwo. Wierzyli, że są szczęśliwi i być może rzeczywiście byli szczęśliwi, dopóki któremuś z nich nie wymykało się o jedno słowo za dużo albo gdy któreś niepotrzebnie cofało się o krok i już reszta nocy butwiała w dzikich awanturach, które zbijały z tropu biedne brytany. Wszystko wówczas wracało do stanu poprzedniego i Dulce Olivia na długo znikała z domu. Nie komu innemu, a jej właśnie markiz wyznał, że jego pogarda dla ziemskich dóbr i odmiana sposobu bycia nie z pobożności wynikały, lecz z przerażenia gwałtowną utratą wiary, kiedy ujrzał zwęglone ciało swej żony. Dulce Olivia ofiarowała się go pocieszyć. Przyrzekła, że będzie oddaną niewolnicą, tak w kuchni, jak w łóżku. Nie poddał się.

„Nigdy więcej już się nie ożenię” - przysiągł. Rok jednak nie upłynął, a ożenił się potajemnie z Bernardą Cabrerą, córką dawnego rządcy u pierwszego markiza, teraz kupca, który dorobił się na handlu zamorskim. Poznali się, kiedy ten zaczął posyłać córkę z solonymi śledziami i czarnymi oliwkami, stanowiącymi szczególną słabostkę doñii Olalii, i które, mimo śmierci pani domu, Bernarda nadal przynosiła markizowi. Pewnego wieczoru, zastawszy go w hamaku pod drzewami pomarańczowymi, przepowiedziała mu przyszłość wypisaną na jego lewej dłoni. Jej celne wróżby wywarły na markizie tak ogromne wrażenie, iż kazał jej nadal przychodzić w porze sjesty, choćby i nie miał potrzeby kupowania czegokolwiek, ale minęły już dwa miesiące, a markiz nie przejawiał najmniejszej inicjatywy. Wobec tego ona podjęła ją za niego. Znienacka dosiadła go w hamaku i przydusiła jego własną koszulą, dopóki z braku tchu nie padł całkowicie. A wówczas przywróciła go do życia takim żarem i takim kunsztem, jakich nigdy nie byłby nawet w stanie sobie wyobrazić w mizernych rozkoszach swych samotniczych miłości, i bez większych ceregieli pozbawiła go dziewictwa. On miał wówczas pięćdziesiąt dwa lata, ona dwadzieścia trzy, ale różnica wieku była najmniej gorsząca. W następnych dniach i tygodniach kochali się w porze sjesty, szybko i bez serca, w ewangelicznym cieniu drzewek pomarańczowych. Zebrane na tarasach wariatki dodawały im animuszu bezwstydnymi piosenkami, świętując każdy ich sukces teatralnymi oklaskami. Zanim markiz uprzytomnił sobie czyhające nań niebezpieczeństwa, Bernarda wyrwała go z odrętwienia nowiną, że od dwóch miesięcy jest w ciąży. Przypomniała, że nie jest Murzynką, lecz córką zhispanizowanego Indianina i białej Kastylijki, wobec tego jedyną igłą, która może honor załatać, jest formalne małżeństwo. Zwodził ją jak mógł, póki do bramy nie zapukał w porze sjesty ojciec Bernardy z przewieszonym przez ramię archaicznym arkabuzem. Był uprzejmy, powściągliwy w słowach i nie patrząc markizowi w oczy wręczył mu broń. „Wie pan, co to jest, panie markizie?” - zapytał. Markiz nie miał pojęcia, co ma zrobić z bronią trzymaną w ręku. „Na ile jestem w stanie sądzić podług mej szczupłej wiedzy, to jest arkabuz” — odpowiedział. I zapytał szczerze zaciekawiony: „A do czego go pan używa?”. „Żeby bronić się przed piratami, panie - powiedział Indianin, ciągle unikając jego wzroku. — A teraz przynoszę go na wypadek, gdyby wasza miłość raczył wyświadczyć mi tę łaskę i zastrzelił mnie, zanim ja nie zastrzelę waszej miłości”. Spojrzał mu w twarz. Miał smutne i nieme oczka, ale markiz zrozumiał to, czego mu nie mówiły. Zwrócił mu arkabuz i zaprosił na pokoje, żeby uczcić porozumienie. Dwa dni później proboszcz z pobliskiego kościoła odprawił ceremonię ślubną z udziałem rodziców panny młodej oraz druhny i drużby. Kiedy uroczystość dobiegła końca, nagle i nie wiadomo skąd pojawiła się Sagunta i uwieńczyła parę młodą girlandami szczęścia. W nieoczekiwanie deszczowym dniu, pod znakiem Strzelca, urodziła się przedwcześnie i z trudem Sierva Maria de Todos los Angeles. Wyglądała jak bezbarwna kijanka, a owinięta wokół szyi pępowina omal jej nie zadusiła. „To dziewucha - powiedziała akuszerka. — Ale nie będzie żyć”. To właśnie wtedy Dominga de Adviento przyrzekła swym świętym, że jeśli obdarzą dziecko łaską życia, dziewczynka nie zetnie włosów aż do swej nocy poślubnej. Ledwie złożyła ślubowanie, kiedy mała uderzyła w płacz. Rozradowana Dominga de Adviento zaśpiewała: „Będzie świętą!”. Markiz, który poznał dziecko już wymyte i ubrane, był znacznie mniej jasnowidzący. „Będzie kurwą - powiedział. - O ile Bóg obdarzy ją życiem i zdrowiem”. Dziewczynka, córka arystokraty i plebejki, miała dzieciństwo podrzutka. Matka znienawidziła ją już z chwilą, gdy po raz pierwszy i ostatni dała jej piersi i kazała ją natychmiast od siebie odstawić w obawie, że ją zabije. Dominga de Adviento wykarmiła ją,

ochrzciła w Chrystusie i poświęciła Olokun, bóstwu yoruba o nieokreślonej płci, którego twarz miała być tak straszna, iż pozwalało się widywać tylko w snach, a i to zawsze w masce. Przeniesiona na podwórzec niewolników Sierva Maria nauczyła się tańczyć, nim zaczęła mówić, nauczyła się jednocześnie trzech języków afrykańskich, picia koguciej krwi na czczo i prześlizgiwania się pomiędzy chrześcijanami niczym niematerialna istota, bo ani jej nie widzieli, ani nie czuli. Dominga de Adviento otoczyła ją radosnym dworem czarnych niewolnic, służących krwi mieszanej, posługaczek indiańskich, które kąpały ją w wodach szczęścia, oczyszczały werbeną Yemayó i pielęgnowały niczym krzew różany wartki potok włosów, które, gdy miała pięć lat, sięgały jej już do pasa. Co jakiś czas niewolnice wieszały jej kolejny naszyjnik jednego ze swych bogów, co dało w pewnym momencie liczbę szesnastu. Podczas gdy markiz wegetował w sadzie, Bernarda ujęła władzę żelazną ręką. Przede wszystkim chciała za wszelką cenę odzyskać porozdawaną przez męża fortunę dyskontując prerogatywy pierwszego markiza. W swoim czasie uzyskał on licencję na sprzedaż pięciu tysięcy niewolników w ciągu ośmiu lat, zobowiązując się zarazem do importu dwóch beczek mąki za każdego niewolnika. Dzięki swemu niepospolitemu szalbierstwu i przekupności celników sprzedał uzgodniony kontyngent mąki, ale jednocześnie przemycił trzy tysiące niewolników ponad limit, co pośród handlarzy indywidualnych uczyniło z niego najfortunniejszego kupca owych czasów. Lecz to Bernardzie błysnął pomysł, że nie handel niewolnikami jest wielkim interesem, ale mąka, choć w rzeczywistości tym największym interesem była jej niewiarygodna siła perswazji. Dysponując jedną tylko licencją na import tysiąca niewolników w ciągu czterech lat i trzech beczek mąki od każdego z nich, zdołała zbić fortunę: sprzedała ustalony limit tysiąca Afrykanów, lecz miast trzech tysięcy beczek mąki sprowadziła dwanaście tysięcy. Największy przemyt stulecia. Połowę czasu spędzała wówczas na plantacji i w cukrowni w Mahates, skąd kierowała swoimi transakcjami z uwagi na bliskość Rio Grandę de la Magdalena umożliwiającej transport każdego towaru w głąb wicekrólestwa. Do domu markiza docierały skąpe wiadomości o jej handlowych sukcesach, z których nikomu zresztą nie zdawała rachunków. W dniach, które tu spędzała, i to na długo przed swoim kryzysem, wydawała się jeszcze jednym brytanem w klatce. Dominga de Adviento ujęła to dosadniej: „Dupa jej się w ciele nie mieściła”. Sierva Maria po raz pierwszy znalazła stałe miejsce w domu, gdy zmarła jej niewolnica i przygotowano dla niej wspaniałą sypialnię po pierwszej markizie. Wyznaczono jej preceptora do nauki właściwego hiszpańskiego z półwyspu, podstaw arytmetyki i nauk przyrodniczych. Usiłował nauczyć ją czytać i pisać. Odmówiła, bo jak sama stwierdziła, nie rozumiała liter. Świecka nauczycielka zaczęła wprowadzać ją w arkana muzyki. Dziewczynka wykazała zainteresowanie i smak, ale nie stało jej cierpliwości, by uczyć się gry na jakimkolwiek instrumencie. Nauczycielka z bólem serca zrezygnowała i żegnając się z markizem orzekła: „Nie w tym rzecz, iż dziewczynka jest nierozgarnięta; ona po prostu nie jest z tego świata”. Bernarda chciała nawet powściągnąć swoje urazy, ale dość szybko okazało się, że ani ona nie jest niczemu winna, ani dziewczynka, a jedynie odmienność ich natur. Strach padł na nią, gdy uznała, iż odkryła w córce pewne przymioty istoty nadprzyrodzonej. Drżała już na samą myśl o chwili, gdy odwracała głowę i napotykała nieprzeniknione źrenice wątłego stworzenia w mglistych tiulach i dziko rosnących włosach, które już sięgały jej do kolan. „Dziecko! - wrzeszczała - zabraniam ci tak na mnie patrzeć!”. W chwili gdy w największym skupieniu przemyśliwała swoje kolejne przedsięwzięcie, nagle czuła na karku świszczący oddech czyhającego węża i podskakiwała z przerażenia.

„Dziecko! - darła się. - Hałasuj jakoś, zanim wejdziesz!”. Mała zaś dodatkowo pogłębiała jej trwogę odpowiadając potokiem słów w języku yoruba. W nocy było jeszcze gorzej, bo Bernarda budziła się gwałtownie, mając wrażenie, że ktoś ją dotknął, a to dziewczynka siedziała u nóg łóżka przyglądając się śpiącej matce. Na nic zdał się dzwoneczek na przegubie dłoni, bo tajemnicza bezgłośność Siervy Marii nie pozwalała mu zabrzmieć. „To stworzenie z białej kobiety ma tylko kolor” - mawiała matka. I miała o tyle rację, że dziewczynka używała swego imienia wymiennie z imieniem afrykańskim, które sobie wymyśliła: Maria Mandinga. Do drastycznego zaostrzenia stosunków między nimi doszło pewnego ranka, kiedy Bernarda obudziła się umierając z pragnienia po kakaowych ekscesach i w głębi dzbana odnalazła zatopioną lalkę Siervy Marii. W jej oczach jednak nie była to zwykła, pływająca w wodzie lalka, lecz coś znacznie bardziej przerażającego: umarła lalka. Przekonana, że są to jakieś afrykańskie czary Siervy Marii w nią wymierzone, zawyrokowała, że dla obu razem nie ma miejsca w domu. Markiz usiłował nieśmiało załagodzić sytuację, ale Bernarda ucięła z miejsca: „Albo ona, albo ja”. Sierva Maria wróciła więc do baraku niewolnic, pozostając tam nawet podczas pobytów matki na plantacji. Nadal była tak samo skryta jak w dniu swoich narodzin i ciągle pozostawała kompletną analfabetką. Ale z Bernardą nie było wcale lepiej. Usiłowała zatrzymać przy sobie Judasza Iskariotę, zrównując się z nim, i w niespełna dwa lata pogubiła się w interesach i we własnym życiu. Przebierała go za nubijskiego pirata, za asa pik, za króla Melchiora i porywała między budy przedmiejskie, szczególnie w dniach, gdy do portu przybijały galeony i miasto rzucało się w wir półrocznej fety. Na zamurzu naprędce stawiano tawerny i burdele dla kupców ściągających z Limy, Portobelo, Hawany, Vera-cruz, na bój o towary z całego odkrytego świata. Pewnej nocy, ledwie trzymając się na nogach po libacji w kantynie galerników, Judasz zbliżył się do Bernardy z wielce tajemniczą miną. „Otwórz usta, zamknij oczy” - powiedział. Posłuchała go, on zaś wsunął jej na język kawałek magicznej czekolady z Oaxaca. Bernarda rozpoznała smak i wypluła ją, od dziecka bowiem miała szczególną awersję do kakao. Judasz przekonał ją, że jest to święta substancja, która czyni życie weselszym, dodaje sił i animuszu i wzmacnia potencję. Bernarda wybuchła śmiechem. „Gdyby tak było — powiedziała — to siostrzyczki od Świętej Klary walczyłyby na arenach w roli byków”. Już wówczas nie stroniła od miodu pitnego, który jeszcze przed zamęściem pić zaczęła ze szkolnymi koleżankami i od tamtej pory nie przestała, wchłaniając go teraz nie samymi tylko ustami, ale i wszystkimi pięcioma zmysłami w rozżarzonym powietrzu plantacji. Przy Judaszu nauczyła się żuć tytoń i liście koki wymieszane z popiołem yarumo, jak Indianie z Sierra Nevada. Skosztowała w tawernach kannabisu z Indii, terpentyny z Cypru, peyotlu z Realu de Catorce i przynajmniej raz opium z chińskiego Nao sprowadzonego przez filipińskich kupców. Mimo to nie pozostała głucha na przemowę Judasza w obronie kakao. Zrezygnowawszy z pozostałych używek uznała zalety czekolady, niebawem przedkładając ją nad wszystko. Judasz stał się złodziejem, stręczycielem, okazjonalnie parał się grzechem sodomskim, a wszystko z nawyknienia do nałogu, bo zaiste nie brakowało mu niczego. Pewnej nieszczęsnej nocy w obecności Bernardy wdał się w bójkę karcianą, rzucając się z gołymi pięściami na trzech galerników z floty, którzy roztrzaskali mu łeb krzesłami. Bernarda schroniła się na plantacji. Dom pozostawiony został sam sobie i jeśli wówczas nie pogrążył się całkiem, to wyłącznie dzięki sprawnej ręce Domingi de Adviento, która zajęła się również ostatecznym wychowaniem Siervy Marii, tak jak chcieli jej bogowie. Markiz nieledwie uprzytamniał sobie haniebny upadek żony. Z cukrowni dochodziły pogłoski, że znajduje się w stanie obłędu, że gada sama do siebie, że dobiera najsowiciej