- Dokumenty5 863
- Odsłony865 487
- Obserwuję555
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 578
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Gabriel Garcia Marquez - Szarańcza
Rozmiar : | 513.5 KB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Gabriel Garcia Marquez - Szarańcza.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Gabriel Garcia Marquez Szarańcza
Dla Germana Vargasa A zaś obwieścił, aby Polinika Nieszczęsne zwłoki bez czci pozostały, By nikt ich płakać, nikt grześć się nie ważył; Mają więc leżeć bez łez i bez grobu Na pastwę ptakom żarłocznym i strawę. Słychać, że Kreon czcigodny dla ciebie, Co mówię, dla mnie też wydał ten ukaz I że tu przyjdzie, by tym go ogłosić, Co go nie znają, nie na wiatr zaiste Rzecz tę stanowiąc, lecz grożąc zarazem Kamienowaniem ukazu przestępcom. Sofokles “Antygona” (przekład Kazimierza Morawskiego) Nagle, jakby trąba powietrzna zapuściła korzenie w samym środku miasteczka, zjawiła się kompania bananowa, a w ślad za nią szarańcza. Wymieszana, wrzaskliwa szarańcza, złożona z odpadków ludzkich, resztek z innych miasteczek; plewy wojny domowej, która wydawała się coraz bardziej odległa i nierzeczywista. Szarańcza była bezlitosna. Zatruwała wszystko zbełtaną wonią tłumów, odorem wydzielin skóry i skrytej śmierci. W niespełna rok rozrzuciła po miasteczku zgliszcza wielu wcześniejszych od niej katastrof, rozsiała po ulicach swój zagmatwany bagaż odpadków. A odpady te, błyskawicznie, w oszałamiającym, nieoczekiwanym rytmie burzy, zaczęły oddzielać się, indywidualizować, by to, co było uliczką ograniczoną z jednej strony rzeką, a z drugiej zagrodą dla zmarłych, przemienić z czasem w odrębne, splątane miasteczko, wzniesione z odpadków innych miast. Przybyły tu, wymieszane z ludzką szarańczą, porwane przez jej rwącą siłę, odpadki ze sklepów, szpitali, domów rozrywki, elektrowni; odpadki samotnych kobiet i mężczyzn, którzy przywiązywali muła do słupa przed zajazdem, mając za cały bagaż drewniany kufer lub tobołek z ubraniem, a którzy po kilku miesiącach posiadali już własny dom, dwie kochanki i stopień wojskowy, choć z jego nadaniem dotychczas zwlekano, bo zbyt późno ruszyli na wojnę.
Nawet odpadki smutnej, miejskiej miłości trafiły do nas z szarańczą, zbudowały najpierw małe drewniane domki z wydzielonym kącikiem, gdzie resztki polowego łóżka były ponurym legowiskiem na jedną noc, później hałaśliwą, nielegalną ulicę, wreszcie, w środku miasteczka, miasteczko rozpusty. Wśród tej wichury, tej burzy nieznanych twarzy, namiotów rozbitych na placach, chodnikach, w tłumie mężczyzn przebierających się na ulicy, kobiet siedzących na kufrach, pod otwartymi parasolami, wśród niekończących się stad mułów, opuszczonych, zdychających z głodu w stajni przy zajeździe, my - pierwsi - byliśmy ostatni; to my byliśmy przybyszami. Po wojnie, gdy przybyliśmy do Macondo i doceniliśmy jego ziemię, wiedzieliśmy, że szarańcza kiedyś i tak nadleci, ale nie przeczuwaliśmy siły uderzenia. Gdy poczuliśmy więc nadejście lawiny, jedyne, co mogliśmy zrobić, to wynieść talerz, widelec i nóż przed drzwi, usiąść cierpliwie i czekać, aż nowo przybyli poznają nas. Wtedy pociąg zagwizdał po raz pierwszy. Szarańcza zakłębiła się, ruszyła powitać go, a zawracając straciła impet, lecz osiągnęła jedność i solidną trwałość; i poddała się ziemi, zapadła w nią i stała się jej częścią jak wschodzące ziarno. (Macondo, 1909)
1 Po raz pierwszy zobaczyłem trupa. Jest środa, ale czuję się, jakby to była niedziela, bo nie poszedłem do szkoły i włożyli mi to ubranie z zielonego welwetu, które mnie uwiera w jedno miejsce. Trzymając się ręki mamy, idąc za dziadkiem, który przy każdym kroku postukuje laską, żeby na coś nie wpaść (jak jest ciemno, to niedowidzi i kuleje), przeszedłem obok lustra w salonie i zobaczyłem siebie całego, w zielonym ubranku z białą nakrochmaloną kokardą, która uwiera mnie w szyję. Zobaczyłem się w okrągłym, zabrudzonym lustrze i pomyślałem: “To jestem ja, taki, jakby dziś była niedziela”. Przyszliśmy do domu, gdzie jest umarły. W zamkniętym domu upał aż dusi. Na ulicach słychać bzyczenie słońca i nic więcej. Powietrze jest nieruchome; ma się wrażenie, że można go dotknąć, skręcić jak cienką blaszkę. W pokoju, gdzie położyli trupa, pachnie kuframi, ale nigdzie ich nie widzę. W kącie hamak zawieszony z jednego końca na kółku. Pachnie odpadkami. I myślę, że zniszczone i prawie rozpadające się przedmioty, ustawione wokoło, mają wygląd rzeczy, które powinny pachnieć odpadkami, choć tak naprawdę mogą mieć inny zapach. Zawsze myślałem, że zmarli muszą mieć kapelusz. Teraz widzę, że nie. Widzę, że mają twarz stalowego koloru i szczękę obwiązaną chustką. Widzę, że mają usta trochę otwarte, a za sinymi wargami brudne i nierówne zęby. Widzę, że mają z jednej strony przygryziony język, gruby, ciastowaty, trochę ciemniejszy od twarzy, która ma taki sam kolor jak palec ściśnięty nitką. Widzę, że oczy mają otwarte o wiele bardziej niż zwykły człowiek, łakome i wytrzeszczone, i że skóra wygląda jakby była z wilgotnej, ubitej ziemi. Myślałem, że umarły wygląda jak spokojny, śpiący człowiek, a teraz widzę, że na odwrót. Widzę, że wygląda jak człowiek przebudzony i wściekły, jakby po bójce. Mama też ubrała się tak, jakby dziś była niedziela. Włożyła stary słomkowy kapelusz, który zakrywa jej uszy, i czarną suknię, zapiętą u góry, z długimi rękawami. A że dziś jest środa, patrzę na nią jak na daleką, nieznaną osobę i wydaje mi się, że chce mi coś powiedzieć, kiedy dziadek wstaje, żeby przywitać ludzi, którzy przynieśli trumnę. Mama siedzi koło mnie, plecami do zamkniętego okna. Oddycha ciężko i co chwila poprawia sobie włosy, bo wyłażą jej spod włożonego w biegu kapelusza. Mój dziadek rozkazał ludziom, żeby ustawili trumnę przy łóżku. Dopiero wtedy zauważyłem, że umarły rzeczywiście może się w niej zmieścić. Kiedy mężczyźni przynieśli skrzynię, pomyślałem, że jest za mała na to ciało, które zajmuje całe łóżko. Nie wiem, po co mnie przyprowadzili. Nigdy nie byłem w tym domu i nawet myślałem, że nikt tu nie mieszka. Jest to duży dom na rogu, którego drzwi, jak mi się wydaje, nigdy nikt nie
otwierał. Zawsze myślałem, że dom jest pusty. Dopiero teraz, po tym jak mama mi powiedziała: “Dziś nie pójdziesz do szkoły”, a ja się nie ucieszyłem, bo powiedziała mi to poważnym, suchym głosem, i zobaczyłem, jak wróciła z moim welwetowym ubraniem i nic nie mówiąc włożyła mi je, i ruszyliśmy w stronę drzwi, żeby dołączyć do mojego dziadka, a potem minęliśmy trzy domy, co oddzielają ten dom od naszego, dopiero wtedy zauważyłem, że ktoś na tym rogu mieszkał. Ktoś, kto umarł i kto musi być tym człowiekiem, o którym myślała moja mama, kiedy powiedziała: “Musisz być bardzo grzeczny na pogrzebie doktora”. Wchodząc nie zobaczyłem trupa. Zobaczyłem mojego dziadka, jak rozmawiał z mężczyznami, a później zobaczyłem, że daje nam znak, żebyśmy poszli za nim. Pomyślałem wtedy, że ktoś jest w pokoju, ale wchodząc wyczułem, że pokój jest ciemny i pusty. Zaduch uderzył mnie od razu w twarz i poczułem ten smród odpadków, który na początku był mocny i trwały, a który teraz, tak jak i zaduch, napływa fala za falą i znika. Mama poprowadziła mnie za rękę przez ciemny pokój i posadziła w kącie obok siebie. Dopiero po chwili zacząłem odróżniać rzeczy w pokoju. Zobaczyłem mojego dziadka, jak waląc laską w uchwyt próbuje otworzyć okno, jakby sczepione z framugą, przylutowane do drewna futryny, i zobaczyłem, jak po każdym uderzeniu unosi się kurz z marynarki. Odwróciłem głowę w tę stronę, gdzie teraz stanął mój dziadek, bo zrezygnował już z otwarcia okna, i dopiero teraz zauważyłem, że ktoś leży na łóżku. Że leży ciemny, wyciągnięty, nieruchomy mężczyzna. Wtedy odwróciłem się do mamy, która siedziała ciągle daleka i poważna i patrzyła w innym kierunku. A że stopy nie sięgają mi do ziemi, tylko wiszą w powietrzu, więc podłożyłem ręce pod uda, tak że dłonie leżały na krześle, i zacząłem machać nogami, o niczym nie myśląc, dopóki nie przypomniałem sobie, że mama powiedziała mi: “Musisz być bardzo grzeczny na pogrzebie doktora”. Wtedy poczułem coś zimnego na plecach, znowu rozejrzałem się i zobaczyłem tylko ścianę z suchego, popękanego drewna. Ale to było tak, jakby ze ściany ktoś mi powiedział: “Nie machaj nogami, bo człowiek, który leży na łóżku, to doktor, i on nie żyje”. I kiedy popatrzyłem na łóżko, to już go nie zobaczyłem takiego jak przedtem. Teraz już nie leżał, tylko był nieżywy. Od tej chwili, choćbym nie wiem jak starał się nie patrzeć na niego, czułem, jakby ktoś trzymał mnie za głowę i odwracał ją w tamtą stronę. I chociaż robię wszystko, żeby patrzeć gdzie indziej, to i tak wszędzie go widzę, z wytrzeszczonymi w ciemnościach oczami, z zieloną i nieżywą twarzą. Nie wiem, dlaczego nikt nie przyszedł na pogrzeb. Przyszedł mój dziadek, mama i czterej Indianie, którzy pracują dla mojego dziadka. Indianie przynieśli torbę z wapnem i wysypali je do trumny. Gdyby moja mama nie była taka dziwna i zamyślona, zapytałbym ją, po co to robią. Nie rozumiem ,dlaczego musieli wrzucić wapno do skrzyni. Kiedy torba była już pusta, jeden z
mężczyzn wytrząsnął ją nad trumną, posypały się jeszcze resztki, bardziej podobne do trocin niż do wapna. Wzięli umarłego za ręce i nogi. Ma zwykłe spodnie z szerokim czarnym paskiem i szarą koszulę. Ma tylko lewy but. Jest, jak mówi Ada, jedną nogą królem, a drugą niewolnikiem. Prawy but leży rzucony na łóżku. Zmarły na łóżku wyglądał, jakby mu nie było najlepiej. Wydaje się, że w trumnie jest mu wygodniej, że jest spokojniejszy, a twarz, która była twarzą człowieka żywego, przebudzonego jak po jakiejś bójce, jest teraz wypoczęta i pewna. profil mu złagodniał, jakby tam, w trumnie, czuł się na swoim miejscu, które należy mu się jako umarłemu. Mój dziadek cały czas chodził po pokoju. Zebrał jakieś przedmioty i włożył je do trumny. Znowu popatrzyłem na mamę, miałem nadzieję, że mi powie, dlaczego dziadek wrzuca te rzeczy do trumny. Ale mama siedzi bez ruchu w czarnej sukience i wydaje się, że usiłuje nie patrzeć w to miejsce, gdzie leży umarły. Ja też chcę to zrobić, ale nie mogę. Ciągle się w niego wpatruję, dokładnie go oglądam. Dziadek wrzuca jakąś książkę do trumny, daje znak ludziom i trzech z nich przykrywa wiekiem trupa. Dopiero wtedy czuję, że się uwolniłem od rąk, które trzymały moją głowę i odwracały w tamtą stronę, i zaczynam rozglądać się po pokoju. Znowu patrzę na moją mamę. Mama, po raz pierwszy od kiedy przyszliśmy do tego domu, patrzy na mnie i uśmiecha się wymuszonym, nic nie mówiącym uśmiechem; i z daleka słyszę gwizd pociągu, który znika za ostatnim zakrętem. Słyszę jakiś hałas w kącie, gdzie jest trup. Widzę, jak jeden z mężczyzn podnosi trochę wieko, a dziadek wkłada do trumny but, ten, co go zapomnieli wziąć z łóżka. Pociąg znowu gwiżdże, coraz dalej, i nagle myślę: “Jest wpół do trzeciej”. I przypominam sobie, że o tej porze (kiedy pociąg gwiżdże na ostatnim zakręcie miasteczka) chłopcy w szkole ustawiają się w szereg przed dzwonkiem na pierwszą popołudniową lekcję. “Abraham” - myślę. Nie powinnam była przyprowadzać dziecka. To widowisko nie jest odpowiednie dla niego. Mnie samej, dorosłej, prawie trzydziestoletniej kobiecie, szkodzi ta atmosfera udziwaczniona przez obecność trupa. Moglibyśmy teraz wyjść. Moglibyśmy powiedzieć ojcu, że nie czujemy się dobrze w tym pokoju, gdzie przez siedemnaście lat rozsypywał się w proch człowiek odizolowany od wszystkiego, co nazwać można przyjaźnią lub wdzięcznością. Może mój ojciec był jedyną osobą, darzącą go jakąś sympatią. Niepojętą sympatią, która teraz przyda się temu człowiekowi, by nie zgnił w tych czterech ścianach. Martwi mnie śmieszność, jaka jest w tym wszystkim. Niepokoi mnie myśl, że po jakimś czasie będziemy musieli wyjść na ulicę, iść za trumną, która w nikim nie wzbudzi nic prócz zadowolenia. Wyobrażam sobie w oknach twarze kobiet patrzących na mnie i dziecko, jak idziemy
za trumną z gnijącym wewnątrz ciałem tej jedynej osoby, którą miasteczko tak właśnie chciało ujrzeć; odprowadzaną na cmentarz pośród bezwzględnego osamotnienia, odprowadzaną przez trzy osoby, zdecydowane spełnić miłosierny uczynek, który powinien być początkiem ich własnej hańby. Możliwe, że ta decyzja ojca sprawi, że jutro nie znajdzie się nikt, kto gotów byłby pójść za naszą trumną. Chyba dlatego przyprowadziłam dziecko. Kiedy ojciec niedawno powiedział: “Musisz mi towarzyszyć”, pierwsze, co mi przyszło na myśl, to wziąć z sobą dziecko, żeby czuć się bezpieczniej. Teraz jesteśmy tu, w duszne, wrześniowe popołudnie, czując, że wszystkie otaczające nas rzeczy to bezlitośni szpiedzy naszych wrogów. Ojciec nie ma się czym przejmować. W rzeczywistości przez całe życie tak właśnie postępował; zawsze wypełniał najbłahsze zobowiązania, nic sobie nie robiąc z konwenansów, doprowadzając ludzi do białej gorączki. Już dwadzieścia pięć lat temu, kiedy ten człowiek zjawił się w naszym domu, ojciec powinien był się domyślić (widząc absurdalne zwyczaje gościa), że dziś nie będzie w miasteczku nikogo, kto byłby gotów bodaj rzucić trupa sępom na pożarcie. Może ojciec przewidział wszystkie przeszkody, wziął pod uwagę ewentualne trudności. A teraz, po dwudziestu pięciu latach, czuje chyba, że jest to zaledwie wypełnienie długo obmyślanego zadania, które i tak mimo wszystko doprowadziłby do końca, nawet gdyby musiał sam wlec trupa ulicami Macondo. A jednak gdy wybiła godzina, nie miał odwagi zrobić tego sam i zmusił mnie; żebym wzięła udział w spełnieniu tej niewybaczalnej obietnicy, którą złożył chyba na długo przedtem, zanim zdolna byłam do samodzielnego myślenia. Gdy powiedział mi: “Musisz mu towarzyszyć”, nie starczyło mi czasu, by zastanowić się nad konsekwencjami jego słów, nie mogłam rozważyć, ile śmieszności i hańby kryje się w pochówku człowieka, którego wszyscy pragnęli ujrzeć rozsypującego się w proch w tej norze. Bo ludzie nie tylko oczekiwali; ale i przygotowywali się na to, by sprawy potoczyły się właśnie w taki sposób, pragnęli tego całym sercem, bez wyrzutów sumienia, nawet z satysfakcją wyprzedzającą dzień, w którym poczują rozkoszny odór tego rozkładającego się ciała, smród roznoszony po całym miasteczku, gdzie nie będzie ani jednej wstrząśniętej, poruszonej czy zgorszonej osoby, a jedynie ludzie w pełni zadowoleni z tego, że dożyli upragnionej godziny, ludzie marzący o tym, by sytuacja przedłużała się aż do chwili, gdy poskręcany odór trupa zaspokoi najskrytsze urazy. Teraz my pozbawimy Macondo tej, od tak dawna wyśnionej, rozkoszy. Odnoszę wrażenie, jakby nasza decyzja miała w pewien sposób zrodzić w sercach ludzi nie tyle melancholijne uczucie porażki, ile uczucie chwilowego odroczenia. Również i z tego względu powinnam była zostawić dziecko w domu; nie narażać go na tę zmowę, która teraz obróci się przeciw nam, tak jak przez dziesięć lat wymierzona była w doktora.
Ta obietnica nie powinna była obejmować dziecka. Mały chyba nawet nie wie, dlaczego znalazł się tutaj, dlaczego przyprowadziliśmy go do tego pokoju pełnego śmiecia. Siedzi milczący, bezradny, jakby czekał, aż ktoś wytłumaczy mu sens tego wszystkiego; jakby siedząc z nogami dyndającymi w powietrzu i dłońmi między udami a krzesłem, czekał, aż ktoś rozszyfruje za niego tę przeraźliwą łamigłówkę. Chcę wierzyć, że nikt tego nie zrobi, że nikt nie otworzy tych niewidzialnych drzwi, które uniemożliwiają mu wyjście poza jego odczucia. Patrzył na mnie wielokrotnie i wiem, że zobaczył mnie dziwną, zmienioną nie do poznania, w zapiętej pod samą szyję sukni i starym kapeluszu, który włożyłam, by nie rozpoznały mnie nawet moje własne przeczucia. Gdyby Meme żyła w tym domu, może wszystko byłoby inaczej. Można by pomyśleć, że przychodzę dla niej. Można by uwierzyć, że przyszłam, by dzielić z nią ból, którego ona nie odczuwałaby, ale który mogłaby udawać, a miasteczko - wytłumaczyć sobie. Meme zniknęła mniej więcej jedenaście lat temu. Śmierć doktora odbiera możliwość, by dowiedzieć się, gdzie przebywa Meme lub przynajmniej, gdzie złożone są jej kości. Meme tu nie ma, ale możliwe, że gdyby była - gdyby nie stało się to, co się stało, i czego nigdy nie udało się wyjaśnić - opowiedziałaby się po stronie miasteczka, przeciwko człowiekowi, który przez sześć lat grzał jej łóżko z miłością i tkliwością muła. Słyszę gwizd pociągu na ostatnim zakręcie. “Jest wpół do trzeciej” - myślę; i nie mogę pozbyć się wrażenia, że o tej porze całe Macondo zastanawia się, co robimy w tym domu. Myślę o pani Rebece, chudej, wysuszonej, mającej w sposobie patrzenia i ubierania się coś z domowej mary, jak siedzi przy elektrycznym wentylatorze, a na jej twarz pada cień drucianych siatek w oknach. Pani Rebeca słyszy znikający za ostatnim zakrętem pociąg, pochyla głowę w stronę wentylatora, zmęczona upałem i rozgoryczeniem, ze śmigłami swego serca wirującymi niczym łopatki wentylatora (ale w odwrotnym kierunku), i szepcze: “Diabeł macza palce w tym wszystkim” - i drży, uczepiona życia małymi korzonkami codzienności. A Agueda, paralityczka, właśnie widzi jak Solita - wracająca ze stacji, bo odprowadzała narzeczonego - skręca w pustą ulicę otwierając parasolkę i czuje, jak ta zbliża się, pełna seksualnego zadowolenia, kiedyś i przez nią odczuwanego, zadowolenia, co przeistoczyło się w tę cierpliwą, religijną chorobę, która każe jej mówić: “Będziesz się tarzać w łóżku jak świnia w chlewie”. Nie mogę oprzeć się temu. Nie mogę przestać myśleć, że jest wpół do trzeciej; że przechodzi muł pocztowy w tumanie rozpalonego kurzu, a za nim mężczyźni, którzy przerwali środową sjestę, by odebrać pakiet gazet. Ojciec Angel śpi w zakrystii, siedząc z otwartym
brewiarzem na tłustym brzuchu, słyszy przechodzącego muła, odgania muchy zakłócające jego sen, czka i mówi: “Trujesz mnie tymi twoimi klopsikami”. Tata zachowuje w tym wszystkim zimną krew. Nawet wtedy, gdy każe zdjąć wieko i wrzuca but zapomniany na łóżku. Tylko jego mogła zainteresować pospolitość tego człowieka. Nie będę zaskoczona, jeśli w chwili gdy wyjdziemy za trumną, przed drzwiami oczekiwać nas będzie tłum z ekskrementami zebranymi przez noc i obrzuci nas nimi za to, że nie poddaliśmy się woli miasteczka. Być może - ze względu na tatę - nie zrobią tego. Być może zrobią to, ponieważ chodzi o coś tak podłego, jak odebranie ludziom przyjemności długo smakowanej, obmyślanej podczas wielu dusznych popołudni, za każdym razem, gdy mężczyźni czy kobiety przechodzili obok tego domu i mówili sobie: “Wcześniej czy później nasycimy się tym smrodem”. Tak bowiem mówili wszyscy, od pierwszego aż po ostatni dom. Niedługo będzie trzecia. Panienka już to wie. Pani Rebeca zobaczyła ją, gdy ta przechodziła obok - i niewidzialna za osłoną okiennej siatki - zawołała ją, wyszła na chwilę z zasięgu wentylatora i powiedziała: “Diabeł z panienki. Panienka wie”. A jutro to już nie moje dziecko pójdzie do szkoły, ale inne dziecko, zupełnie inne; dziecko, które dorośnie, spłodzi swoje dzieci, w końcu umrze bez zaciągniętego długu wdzięczności który on skredytowałby komuś, byle go pogrzebano jak chrześcijanina. Gdyby dwadzieścia pięć lat temu nie przybył do mojego ojca z listem polecającym ten człowiek, o którym nikt nigdy nie dowiedział się, skąd przybył, i gdyby nie pozostał między nami, żywiąc się trawą i patrząc na kobiety tymi lubieżnymi oczyma psa, które teraz wyskoczyły mu z orbit, teraz siedziałabym w domu, spokojna. Ale kara była mi pisana zanim jeszcze przyszłam na świat, i tkwiła w ukryciu, powstrzymywana, hamowana aż do owego śmiertelnego roku przestępnego, w którym miałam skończyć trzydzieści lat, a ojciec miał mi powiedzieć: “Musisz mi towarzyszyć”. A później - nim zdążyłam o cokolwiek zapytać - uderzając laską o podłogę: “Trzeba z tego wybrnąć za wszelką cenę, córko. Dziś rano doktor się powiesił”. Mężczyźni wyszli i wrócili do pokoju z młotkiem i pudełkiem gwoździ. Ale nie zamknęli trumny. Położyli rzeczy na stole i usiedli na łóżku, gdzie przedtem leżał zmarły. Mój dziadek wygląda na spokojnego, ale jego spokój jest niezupełny i rozpaczliwy. To nie jest spokój trupa w trumnie, tylko spokój zdenerwowanego człowieka, który usiłuje ukryć zdenerwowanie. To nieprawdziwy i łapczywy spokój mojego dziadka, który kręci się po pokoju, kulejąc, przestawiając nagromadzone rzeczy. Kiedy odkrywam, że w pokoju są muchy, zaczyna męczyć mnie myśl, że w trumnie zostało pełno much. Jeszcze nie przybili wieka, ale wydaje mi się, że bzyczenie, które na początku
wziąłem za szum elektrycznego wentylatora w sąsiedztwie, to bzyczenie roju much uderzających ślepo o ściany trumny i o twarz zmarłego. Potrząsam głową; przymykam oczy, widzę dziadka, jak otwiera kufer i wyciąga parę rzeczy, których nie mogę zobaczyć; widzę na łóżku cztery ogniki jarzących się papierosów, ale ludzi nie widzę. Osaczony przez duszący upał, przez minutę, która nie mija, przez bzyczenie much, mam wrażenie, jakby ktoś mi mówił: “Taki będziesz. Będziesz w trumnie pełnej much. Niedługo skończysz jedenaście lat, ale pewnego dnia tym będziesz, żerem dla much w środku zamkniętej skrzyni”. I wyciągam zmęczone nogi, i widzę moje czarne wypastowane buty. “Mam rozwiązane sznurowadło” - myślę i znowu patrzę na mamę. Mama też patrzy na mnie i pochyla się, żeby mi zawiązać sznurowadło. Zapach unoszący się z włosów mamy, ciepły zapach szafy, zapach świeżego drzewa znowu przypomina mi zamkniętą trumnę. Zaczynam ciężko oddychać, chcę stąd wyjść; chcę odetchnąć rozżarzonym powietrzem ulicy i uciekam się do ostatecznego wybiegu. Kiedy mama siada, mówię jej cicho: “Mamo”. Ona uśmiecha się, mówi: “No”. A ja nachylając się w jej stronę, w stronę błyszczącej, surowej twarzy, mówię drżąc: “Ja chcę iść tam, na tyły”. Mama woła dziadka, mówi mu coś. Widzę jego nieruchome, wąskie oczy za szkłami, kiedy przybliża się do mnie i mówi: “Przyjmij do wiadomości, że teraz jest to niemożliwe”. I przeciągam się, i siedzę spokojnie, nie przejmuję się porażką. Ale znowu wszystko dzieje się za wolno. Był jeden szybki ruch, jeszcze jeden, i jeszcze. A później mama znowu pochyla się nad moim ramieniem, mówi: “Już ci przeszło?” I mówi to poważnym, rzeczowym głosem, jakby to było nie tyle pytanie, co zarzut. Brzuch mam twardy i pusty, ale po pytaniu mamy staje się miękki, pełny, rozluźniony i wtedy wszystko, nawet jej powaga, jest dla mnie napastliwe, wyzywające. “Nie - mówię. - Jeszcze nie przeszło”. Ściskam żołądek i próbuję uderzać stopami o podłogę (inny ostateczny środek), ale tam, w dole, trafiam tylko w pustkę, która dzieli mnie od podłogi. Ktoś wchodzi do pokoju. Jest to jeden z ludzi mojego dziadka w towarzystwie policjanta i człowieka, który też ubrany jest w spodnie z zielonego drelichu i ma pas z rewolwerem i który trzyma w ręku kapelusz z szerokim rondem. Dziadek podchodzi, żeby się z nim przywitać. Mężczyzna w zielonych spodniach kaszle w ciemności, mówi coś do dziadka, znowu kaszle, i jeszcze kaszląc rozkazuje policjantowi wyważyć okno. Drewniane ściany wyglądają na słabe. Jakby zrobiono je z zimnego, zlepionego popiołu. Kiedy policjant wali kolbą w uchwyt, wydaje mi się, że okno się nie otworzy. Dom runie, ściany rozsypią się, ale bez trzasku, tak jakby zawalił się w powietrzu pałac z popiołu. Myślę, że po drugim uderzeniu znajdziemy się nagle na ulicy, siedzący w pełnym słońcu, z głowami obsypanymi gruzem. Ale po drugim uderzeniu okno otwiera się i światło przenika do pokoju; wdziera się gwałtownie, tak jak wtedy, gdy otwiera się drzwi bezdomnemu zwierzęciu, które nieme
biegnie, węszy, które wścieka się, śliniąc drapie ściany, a później zawraca, by spokojnie wyciągnąć się w najchłodniejszym kącie pułapki. Po otwarciu okna rzeczy stają się lepiej widoczne, ale bardziej utrwalone w swojej dziwnej nierzeczywistości. Wtedy mama oddycha głęboko, wyciąga do mnie ręce, mówi: “Chodź, popatrzymy przez okno na nasz dom”. I z jej ramion raz jeszcze widzę miasteczko - jakbym wracał tu po jakiejś podróży. Nasz dom wydaje mi się bezbarwny, zniszczony, ale chłodny w cieniu migdałowców; i z tego miejsca czuję się, jakbym nigdy nie był w środku tego zielonego, serdecznego chłodu, jakby nasz dom był doskonałym, wymarzonym miejscem, obiecanym przez mamę w te noce, kiedy dręczą mnie koszmary. I widzę, jak obok, nie dostrzegając nas, przechodzi Pepe, zamyślony. Chłopczyk z sąsiedniego domu, który idzie pogwizdując, zmieniony nie do poznania, jakby przed chwilą obcięli mu włosy. Wtedy alkad wstaje, spocony, w rozpiętej koszuli, z twarzą pełną niepokoju. Podchodzi do mnie zaczerwieniony z podniecenia, jakie wywołują w nim jego własne argumenty. “Nie możemy stwierdzić, że nie żyje, póki nie zacznie cuchnąć” - mówi i kończy rozpinać koszulę, i zapala papierosa, z twarzą znów zwróconą ku trumnie, myśląc może: “Teraz nie mogą powiedzieć, że działam bezprawnie”. Patrzę mu w oczy i wiem, że popatrzyłem wystarczająco stanowczo, by dać mu do zrozumienia, że przenikam jego najskrytsze myśli. Mówię mu: “Pan działa bezprawnie, żeby tamtym sprawić przyjemność”. A on, jakby właśnie usłyszał to, co spodziewał się usłyszeć, odpowiada: “Pan, panie pułkowniku, jest szanowanym człowiekiem. Pan wie, że postępuję zgodnie z prawem”. Odpowiadam mu: “Pan bardziej niż ktokolwiek wie, że on nie żyje”. A on mówi: “Prawda, ale mimo wszystko jestem tylko urzędnikiem. Jedynie wystawienie świadectwa zgonu byłoby legalne”. A ja mu mówię: “Jeśli ma pan za sobą prawo, to proszę z niego skorzystać i sprowadzić lekarza, który wyda świadectwo zgonu”. A on, z uniesioną, ale bez pychy, głową, jednak uspokajająco, choć bez najmniejszego śladu słabości czy zmieszania, mówi: “Pan wie, że jest pan szanowanym obywatelem, i wie pan również, że byłaby to jednak samowola”. Słysząc to, pojmuję, że zidiociał nie tyle od wódki, ile ze strachu. Teraz uświadamiam sobie, że alkad podziela wrogość miasteczka. Jest to uczucie podsycane przez dziesięć lat, od tamtej burzliwej nocy, kiedy przynieśli pod drzwi rannych i krzyknęli do niego (bo nie otworzył drzwi, mówił nie ruszając się ze środka): “Panie doktorze, niech pan zajmie się tymi rannymi, bo inni lekarze już nie dają rady” - i jeszcze przed zamkniętymi drzwiami (bo drzwi ciągle się nie otwierały, ranni leżeli pod drzwiami): “Pan jest jedynym lekarzem, jaki nam został. Musi pan zrobić ten miłosierny uczynek, a on (także i wtedy drzwi pozostały zamknięte) odpowiedział tłumowi wyobrażającemu go sobie, jak stoi na środku pokoju,
trzymając wysoko lampę, oświetlającą twarde, żółte oczy: “Zapomniałem wszystko; co na ten temat wiedziałem. Zanieście ich gdzie indziej” - ciągle przy zamkniętych drzwiach (bo od tej pory drzwi nigdy już się nie otworzyły), podczas gdy niechęć rosła, rozgałęziała się, zamieniała w zbiorową śmiałość, która nie opuści Macondo, dopóki tamten będzie żyć, po to, by wciąż rozbrzmiewał wyrok - wykrzyczany tamtej nocy - który skazał doktora na zginięcie pośród tych ścian. Minęło jeszcze dziesięć lat, w czasie których nie pił nawet miejscowej wody, osaczony przez strach, że może być zatruta; żywił się warzywami, które on i jego indiańska konkubina uprawiali w ogródku. Teraz miasteczko przeczuwa, że wybija godzina odmowy miłosierdzia, którego on odmówił miasteczku dziesięć lat temu, i wiedząc już o jego śmierci (bo dziś rano wszyscy chyba obudzili się z nieco lżejszym sercem) Macondo przygotowuje się, by przeżyć tę tak upragnioną rozkosz, którą wszyscy uważają za w pełni zasłużoną. Pragną jedynie poczuć rozchodzący się zza tych drzwi, wówczas nie otworzonych, odór rozkładającego się ciała. Teraz zaczynam wierzyć, że wobec okrucieństwa całego miasteczka na nic nie zda się moja obietnica, że jestem osaczony, oblężony przez nienawiść i upór bandy urażonych. Nawet kościół znalazł sposób, by opowiedzieć się przeciwko mojej decyzji. Ojciec Angel powiedział mi dziś: “Nie zezwolę na to, byście pogrzebali w poświęconej ziemi człowieka, który wiesza się po sześćdziesięciu latach życia z dala od Boga. Na pana także Zbawiciel spojrzałby łaskawszym okiem, gdyby powstrzymał się pan od zrobienia czegoś, co byłoby nie tyle miłosiernym uczynkiem, ile grzechem buntu”. A ja powiedziałem: “Chować zmarłych, tak jak zostało napisane, to miłosierny uczynek”. A ojciec Angel odparł: “Tak. Ale w tym przypadku nie my powinniśmy to zrobić, ale zakład oczyszczania miasta”. Przyszedłem. Zawołałem czterech ludzi, którzy wychowali się w moim domu. Zmusiłem moją córkę Izabelę, by mi towarzyszyła. W ten sposób mój uczynek staje się bardziej rodzinny, bardziej ludzki, a mniej osobisty i wyzywający, niż gdybym sam ciągnął trupa uliczkami miasteczka aż na cmentarz. Po tym, co widziałem w ciągu ostatnich dwudziestu ośmiu lat, wierzę, że Macondo zdolne jest do wszystkiego. Ale jeśli nawet mają nie uszanować mnie, choćby z racji mego podeszłego wieku czy stopnia pułkownika republiki, przy tym człowieka upośledzonego na ciele, ale nie na umyśle, to mam nadzieję, że przynajmniej przez wzgląd na to, że jest kobietą, uszanują moją córkę. Nie robię tego dla siebie. Być może również nie dla spokoju zmarłego. Po to tylko, by spełnić święte przyrzeczenie. Jeśli przyprowadziłem Izabelę, to nie ze strachu, lecz z litości. Ona przyprowadziła dziecko (rozumiem, że zrobiła to z tych samych powodów) i teraz jesteśmy tu, w trójkę, znosząc ciężar tego bezlitosnego wydarzenia.
Przyszliśmy przed chwilą. Myślałem, że zastaniemy ciało wiszące jeszcze na sznurze, ale ludzie pospieszyli się, złożyli je na łóżku i niemal już owinęli w całun, przekonani, że nie potrwa to dłużej niż godzinę. Wchodzę, czekam aż przyniosą trumnę, widzę moją córkę i dziecko, jak siadają w kącie, i rozglądam się po pokoju myśląc, że doktor zostawił może coś, co tłumaczyłoby jego decyzję. Biurko jest otwarte, pełne porozrzucanych w nieładzie papierów, z których żaden nie jest zapisany jego ręką. Na biurku leży oprawny receptariusz, ten sam, który miał z sobą przed dwudziestu pięciu laty, gdy przyszedł do domu i otworzył ten olbrzymi kufer, gdzie pomieściłyby się ubrania całej mojej rodziny. Ale w kufrze nie było nic poza dwiema lichymi koszulami, sztuczną szczęką, na pewno nie jego, bo on miał swoje naturalne uzębienie, mocne i całe; portret i receptariusz. Otwieram szuflady i we wszystkich znajduję druczki, papiery - nic więcej, stare, zakurzone; a na dole, w ostatniej szufladzie, jeszcze tę sztuczną szczękę, którą miał przed dwudziestu pięciu laty, zakurzoną, pożółkłą z powodu upływu czasu i nieużywania. Na stoliku, przy zgaszonej lampie, leżą pliki nie rozciętych gazet. Przerzucam je. Są po francusku, ostatnie sprzed trzech miesięcy: lipiec 1928. I są inne, również nie rozcięte: styczeń 1927, listopad 1926. I najstarsze: październik 1919. Myślę: “Od dziewięciu lat, rok po wydaniu wyroku, nie rozcinał gazet. Od tamtej pory zerwał ostatnie więzy łączące go z ojczyzną i rodakami”. Ludzie przynoszą trumnę i układają w niej zwłoki. Wtedy przypominam sobie dzień sprzed dwudziestu pięciu lat, kiedy zjawił się w moim domu i oddał mi list polecający, datowany w Panamie i skierowany do mnie od Generalnego Intendenta Wybrzeża Atlantyckiego pod koniec wielkiej wojny, pułkownika Aureliano Buendia. W mroku tego bezdennego kufra przerzucam walające się drobiazgi. Kufer stoi w drugim kącie, bez klucza, jest w nim wszystko, co miał dwadzieścia pięć lat temu. Przypominam sobie: “Dwie liche koszule, pudełko na zęby, portret i ten stary receptariusz w oprawie”. I zbieram te rzeczy, zanim przybiją wieko, i wrzucam je do trumny. Portret jest jeszcze na dnie kufra, prawie w tym samym miejscu co wtedy. To dagerotyp jakiegoś wojskowego obwieszonego medalami. Wrzucam portret do trumny. Wrzucam sztuczną szczękę i na koniec receptariusz. Potem daję znać ludziom, by przybili wieko. Myślę: “Teraz znów udał się w podróż. Jest rzeczą jak najbardziej naturalną, by w tę ostatnią wziął rzeczy, które towarzyszyły mu w przedostatniej. Przynajmniej to jest całkiem naturalne”. I wtedy wydaje mi się, że po raz pierwszy, odkąd umarł, jest mu wygodnie. Rozglądam się dokładnie po pokoju i widzę, że zostawił but na łóżku. Z butem w ręku daję następny znak moim ludziom, a oni znów unoszą wieko dokładnie w tej samej chwili, kiedy gwiżdże pociąg, znikający za ostatnim zakrętem miasteczka. “Jest wpół do trzeciej - myślę. Wpół do trzeciej, 12 września 1928 roku; prawie ta sama godzina, co owego dnia w 1903 roku, kiedy ten człowiek usiadł po raz pierwszy przy naszym stole i poprosił o trawę do jedzenia”. Adelajda
spytała go wtedy: “Jakiego rodzaju trawę, panie doktorze?” A on, swoim ospałym głosem przeżuwającego zwierzęcia, jeszcze zniekształconym mówieniem przez nos: “Zwyczajną, proszę pani. Taką, jaką jedzą osły”.
2 Jest prawdą, że Meme me ma w domu i że nikt nie mógłby dokładnie powiedzieć, od kiedy jej tu nie ma. Po raz ostatni widziałam ją jedenaście lat temu. Wtedy miała jeszcze na tym rogu sklepik, który wskutek wymagań mieszkańców powoli, niedostrzegalnie zmienił się w mały bazar. Wszystko na swoim miejscu, ładnie ułożone przez skrupulatną, metodyczną pracowitość Meme, która przez cały dzień szyła dla mieszkańców na jednej z czterech istniejących wówczas w miasteczku maszyn do szycia “Domestic” lub kręciła się za ladą, obsługując klientów z tą sympatycznością Indianki, której nigdy nie zatraciła, a która była zarazem otwarta i pełna rezerwy; zawiła mieszanina naiwności i podejrzliwości. Przestałam widywać Meme od dnia, gdy opuściła nasz dom, ale tak naprawdę nie mogłabym już dokładnie powiedzieć, kiedy odeszła, żeby zamieszkać z doktorem, ani jak mogła zachować się tak nikczemnie, popaść w taką krańcowość i zostać konkubiną człowieka, który odmówił jej swej pomocy, pomimo iż oboje mieszkali pod dachem mojego ojca, ona - jako dziecko służących, a on - jako stały gość. Od mojej macochy dowiedziałam się, że doktor był człowiekiem o złym charakterze, że przeprowadził z tatą długą rozmowę, by przekonać go, że choroba Meme to nic groźnego. I mówił to nie zbadawszy jej, nie ruszywszy się ze swego pokoju. W każdym razie, nawet gdyby choroba Indianki była jedynie przejściową dolegliwością, powinien był jej pomóc, choćby przez wzgląd na to, jak traktowano go w naszym domu przez owe osiem lat, które w nim spędził. Nie wiem, jak to wszystko się stało. Wiem, że pewnego ranka Meme zniknęła z domu i on również. Wtedy moja macocha kazała zamknąć pokój i wróciła do tego tematu dopiero przed dwunasty laty, kiedy szyłyśmy moją suknię ślubną. Trzy lub cztery niedziele później, po tym, jak opuściła nasz dom, Meme zjawiła się w kościele na mszy o ósmej, w jaskrawej sukni z wzorzystego jedwabiu i w dziwacznym kapeluszu, przystrojonym wiązanką sztucznych kwiatów. W naszym domu zawsze chodziła ubrana skromnie, przez większą część dnia boso, więc w tamtą niedzielę, gdy weszła do kościoła, wydała mi się jakąś Meme zupełnie inną od naszej. Wysłuchała mszy przy ołtarzu, pośród pań z towarzystwa, napuszona i afektowana w tym mnóstwie rzeczy, które włożyła na siebie, a które czyniły z niej kogoś nowego, nowością tandetną i na pokaz. Klęczała przy ołtarzu. I nawet pobożność, z jaką wysłuchała mszy, była u niej zupełnie odmienna; nawet w sposobie przeżegnania się było coś z tej przeładowanej, świecidełkowatowej pretensjonalności, z jaką weszła do kościoła ku zdumieniu tych, którzy znali ją jako służącą w naszym domu, i zaskoczeniu tych, którzy nigdy jej nie widzieli.
Ja (nie miałam wtedy więcej niż trzynaście lat) zadawałam sobie pytanie, skąd ta nagła przemiana; dlaczego Meme zniknęła z naszego domu, a tej niedzieli zjawiła się w kościele wystrojona raczej jak bożonarodzeniowa szopka niż jak dama, albo tak, jak mogłyby się ubrać trzy damy naraz idące na mszę wielkanocną, choć pierścieni i paciorków było na Indiance tyle, że starczyłoby przynajmniej dla jeszcze jednej. Kiedy msza się skończyła, kobiety i mężczyźni stłoczyli się w przedsionku, by przyjrzeć się jej, gdy będzie wychodziła; ustawili się przed głównym wejściem w dwóch rzędach i nawet sądzę, że było coś skrycie ukartowanego w tej ospałej i kpiarskiej powadze, z jaką w milczeniu czekali na chwilę, w której Meme stanęła w drzwiach, zamknęła oczy, a następnie otworzyła je w doskonałej harmonii z siedmiobarwną parasolką. Szła tak między dwoma rzędami kobiet i mężczyzn, śmieszna w tym pawim przebraniu, na wysokich obcasach, póki jeden z mężczyzn nie podszedł zamykając krąg, a Meme stanęła w środku, zdruzgotana, zmieszana, próbując uśmiechnąć się dystyngowanym uśmiechem, który okazał się równie przesadny i fałszywy jak jej wygląd. Ale w chwili, gdy Meme wyszła, otworzyła parasolkę i zaczęła iść, tata, który był przy mnie, zaczął ciągnąć mnie w stronę zgromadzonych. Kiedy więc mężczyźni zaczęli zacieśniać krąg, ojciec torował już sobie drogę ku Meme, która, zmieszana, próbowała się wydostać. Tata, nie oglądając się na stłoczonych ludzi, wziął ją pod rękę i przeprowadził przez pół placu, przybierając dumną i wyzywającą postawę, jak zawsze, gdy robi coś, z czym reszta ludzi nie będzie się zgadzać. Minął jakiś czas, nim dowiedziałam się, że Meme poszła mieszkać z doktorem jako jego konkubina. Sklepik był wtedy czynny, a ona nadal przychodziła na mszę niczym wielka dama, nie przejmując się tym, co inni będą mówić czy myśleć, jakby zapomniała o wydarzeniach z pierwszej niedzieli. Mimo to w dwa miesiące później już jej w kościele nie ujrzano. Pamiętałam doktora w naszym domu. Pamiętałam jego czarne, przycięte wąsiki i sposób, w jaki patrzył na kobiety swymi lubieżnymi i pożądliwymi oczami psa. Pamiętam jednak, że nigdy się do niego nie zbliżyłam, być może dlatego, że patrzyłam na niego jak na dziwne zwierzę, które siadało do stołu wtedy, gdy wszyscy od niego wstawali i żywiło się taką samą trawą, jaką daje się osłom. Do dnia, kiedy ojciec zachorował trzy lata temu, doktor ani razu nie ruszył się ze swego narożnego domu od czasu, gdy odmówił pomocy rannym, tak jak sześć lat przedtem odmówił kobiecie, która dwa dni później miała zostać jego konkubiną. Sklepik został zamknięty, nim miasteczko wydało wyrok na doktora. Ale ja wiem, że Meme nadal tu żyła, wiele miesięcy lub nawet lat po zamknięciu sklepiku. Zniknąć musiała o wiele później, a w każdym razie o wiele później dowiedziano się o tym, bo dopiero z paszkwilu, który pojawił się na tych drzwiach. Według tego paszkwilu doktor zamordował swoją konkubinę i zakopał w ogródku z obawy, by miasteczko nie wykorzystało tego, żeby go otruć. Ale widziałam Meme przed jedenastu laty, przed moim
ślubem. Kiedy wracałam po odmówieniu różańca, Indianka wyszła przed drzwi sklepiku i powiedziała mi swoim wesołym, trochę kpiarskim tonem: “Chabela, za mąż wychodzisz i nawet nie przyjdziesz do mnie się pochwalić”. - Tak - mówię mu - chyba zrobił to w ten sposób. Ciągnę wtedy za sznur, na jednym z końców widać jeszcze rdzeń włókien niedawno przeciętych nożem. Zawiązuję ponownie węzeł, który moi ludzie przecięli by zdjąć ciało, i przerzucam jeden z końców nad belką, aż sznur zwiśnie, przywiązany dostatecznie mocno, by jeszcze niejeden człowiek znalazł na nim śmierć podobną do tej śmierci. Wtedy zaś alkad, wachlując kapeluszem twarz otępiałą od upału i wódki, patrząc w stronę sznura, mierząc jego wytrzymałość mówi: “To niemożliwe, żeby taki cienki sznur utrzymał jego ciało”. A ja odpowiadam mu: “Ten sam sznur utrzymywał jego hamak przez wiele lat”. On przesuwa krzesło, podaje mi kapelusz i zwisa w powietrzu na sznurze z twarzą czerwoną od wysiłku. Następnie staje znów na krześle przypatrując się zwisającej linie. Mówi: “To niemożliwe. Ten sznur jest za krótki, żebym mógł go sobie owinąć wokół szyi”. I wtedy rozumiem, że umyślnie jest nielogiczny, że wymyśla przeszkody, by nie dopuścić do pogrzebu. Stojąc na wprost niego przyglądam mu się badawczo. Mówię mu: “Czy nie zauważył pan, że był co najmniej o głowę wyższy od pana?” A on raz jeszcze przygląda się trumnie. Mówi: “Mimo wszystko nie jestem pewien, czy zrobił to na tym sznurku”. Jestem pewien, że stało się to właśnie w ten sposób. I on wie o tym, ale zamierza zwlekać, ze strachu, żeby nie narobić sobie kłopotów. Jego tchórzostwo rozpoznać można po tym kręceniu się bez celu. Tchórzostwo dwojakie i sprzeczne: żeby udaremnić ceremonię i zarazem zarządzić ją. Wtedy, kiedy staje przy trumnie, obraca się na piętach, patrzy na mnie, mówi: “Musiałbym zobaczyć go wiszącego, żeby się przekonać”. Zrobiłbym to. Wydałbym moim ludziom polecenie, by otworzyli trumnę i powiesili ponownie wisielca, tak jak wisiał niedawno. Ale tego byłoby już za wiele dla mojej córki. Byłoby za wiele dla dziecka, którego ona nie powinna była przyprowadzać. Chociaż nie miałbym wyrzutów sumienia, by w ten sposób potraktować nieboszczyka, zgwałcić bezbronne ciało, zakłócić spokój człowieka po raz pierwszy pogodzonego z gryzącym go robakiem; nawet jeśli wywleczenie trupa, leżącego spokojnie i zasłużenie w swej trumnie, byłoby wbrew moim zasadom, kazałbym go powiesić znowu, żeby zobaczyć, do jakich granic ten człowiek zdolny jest się posunąć. Ale to niemożliwe. I mówię mu to: “Może być pan przekonany, że nie wydam takiego polecenia. Jeśli pan chce, niech go pan sam wiesza i bierze odpowiedzialność za to, co się stanie. Proszę pamiętać, że nie wiemy, od jak dawna nie żyje”.
Nie ruszył się. Jeszcze stoi przy trumnie, patrząc na mnie, później na Izabelę, później na dziecko, a następnie raz jeszcze na trumnę. Nagle jego twarz staje się posępna i złowroga. Mówi: “Powinien pan wiedzieć, co może pana przez to spotkać”. A ja potrafię zrozumieć, jak dalece prawdziwa jest jego groźba. Mówię mu: “Oczywiście, że wiem. Jestem odpowiedzialnym człowiekiem”. A on, teraz ze skrzyżowanymi rękami, pocąc się, kierując się w moją stronę wystudiowanymi i komicznymi ruchami, które usiłują być pełne groźby, mówi: “Mógłbym zapytać - skąd pan się dowiedział, że ten człowiek powiesił się dzisiejszej nocy”. Czekam, aż dojdzie do mnie. Stoję nieruchomo, przyglądając mu się, póki nie uderza mnie w twarz jego ciepły i cierpki oddech; póki nie zatrzymuje się, wciąż ze skrzyżowanymi rękami, poruszając wystającym spod pachy kapeluszem. Wtedy mówię mu: “Gdy pan zada mi to pytanie oficjalnie, z wielką przyjemnością panu odpowiem”. Tkwi na wprost mnie, w tej samej pozycji. Kiedy mówię, nie okazuje ani zaskoczenia, ani rozczarowania. Mówi: “Oczywiście, panie pułkowniku. Właśnie oficjalnie pana pytam”. Gotów jestem dogadzać mu tak długo, jak tylko zechce. Jestem przekonany, że bez względu na to, jak długo będzie się czepiał, w końcu zmuszony będzie ustąpić wobec żelaznej, ale cierpliwej i spokojnej postawy. Odpowiadam mu: “Ci ludzie odcięli ciało, nie mogłem bowiem pozwolić na to, by wisiało, póki nie zdecyduje się pan przyjść. Dwie godziny temu prosiłem, żeby pan przyszedł, a pan potrzebował tyle czasu, żeby przejść dwie ulice”. Jeszcze się nie rusza. Stoję na wprost, wsparty o laskę, nieco pochylony. Mówię: “A po drugie, był moim przyjacielem”. Nim kończę mówić, uśmiecha się ironicznie, nie zmieniając jednak pozycji, wciąż dysząc mi prosto w twarz swym gęstym i kwaśnym odorem. Mówi: “No, jasne, jakie to proste, nie?” I nagle przestaje się uśmiechać. Mówi: “To znaczy, że wiedział pan, że ten człowiek się powiesi”. Spokojnie, cierpliwie, przekonany, że tylko usiłuje zawikłać sprawę, odpowiadam: “Powtarzam, że kiedy dowiedziałem się, że się powiesił, przede wszystkim posłałem po pana, a od tego czasu minęły dwie godziny”. A on, jakbym to ja go pytał, a nie zeznawał, mówi: “Jadłem obiad”. A ja mówię: “Wiem. Wydaje mi się, że nawet miał pan czas na małą drzemkę”. Wtedy nie wie, co powiedzieć. Odchyla się. Patrzy na Izabelę siedzącą przy dziecku. Patrzy na ludzi, wreszcie na mnie. Ale teraz wyraz twarzy zmienił mu się. Wydaje się decydować na coś, co zajmuje jego myśli już od dłuższej chwili. Odwraca się, rusza w stronę funkcjonariusza, mówi mu coś. Policjant robi jakiś gest i wychodzi z pokoju. Później wraca do mnie i bierze mnie pod rękę. Mówi: “Chciałbym porozmawiać z panem w drugim pokoju, panie pułkowniku”. Teraz jego głos zmienił się całkowicie. Teraz jest napięty i
zmieszany. I kiedy idę do sąsiedniego pokoju czując niepewny ucisk jego ręki, zaskakuje mnie myśl, że wiem, co chce mi powiedzieć. Ten pokój, w przeciwieństwie do poprzedniego, jest obszerny i chłodny. Wypełniony jest światłem wpadającym z patio. Tu widzę jego zmieszane oczy, uśmiech, który nie pasuje do wyrazu jego spojrzenia. Słyszę jego głos, gdy mówi: “Panie pułkowniku, moglibyśmy to załatwić w inny sposób”. A ja nie dając mu skończyć, pytam: “Ile?” I wtedy przeistacza się w całkiem innego człowieka. Meme przyniosła talerz ciasteczek i dwie słone bułeczki, takie, jakie nauczyła się piec od mojej matki. Zegar wybił dziewiątą. Meme siedziała w kantorku naprzeciwko mnie i jadła bez apetytu, jakby ciasteczka i bułeczki były tylko pretekstem do złożenia wizyty. Tak to właśnie rozumiałam i pozwalałam Meme błądzić w jej labiryntach, zatopić się w przeszłości z tym nostalgicznym i smutnym entuzjazmem, który powodował, że w świetle lampki dopalającej się na ladzie okazywała się o wiele bardziej zwiędła i postarzała niż w dniu, w którym weszła do kościoła w kapeluszu i na wysokich obcasach. Było oczywiste, że tamtego wieczoru Meme miała ochotę wspominać. I kiedy tak wspominała, ja miałam wrażenie, że przez poprzednie lata stała w miejscu, w ciągle tym samym, statycznym, bezczasowym wieku, i że tamtej nocy, wspominając, ponownie puściła w ruch swój osobisty czas i zaczęła ulegać długo odwlekanemu procesowi starzenia się. Meme była sztywna i posępna, gdy mówiła o tym malowniczym, feudalnym splendorze naszej rodziny w ostatnich latach ubiegłego wieku, przed wielką wojną. Meme wspominała moją matkę. Wspominała ją tej nocy, gdy wracałam z kościoła, a ona powiedziała mi swym wesołym i trochę kpiarskim tonem: “Chabela, za mąż wychodzisz i nawet nie przyjdziesz do mnie się pochwalić”. Było to właśnie w tych dniach, kiedy bardzo potrzebowałam mojej matki i próbowałam przywrócić ją całą siłą mojej pamięci. “Jesteś żywym jej portretem” - powiedziała. I naprawdę tak myślałam. Siedziałam naprzeciw Indianki mówiącej tonem, w którym precyzja przemieszana była z niedokładnością, jakby w tym, co wspominała, było wiele z niewiarygodnej legendy, ale w taki sposób, jakby wspominała w dobrej wierze, a nawet z przekonaniem, że upływ czasu przemienił legendę w odległą, ale nie dającą się zapomnieć rzeczywistość. Powiedziała mi o podróży moich rodziców podczas wojny, o gorzkiej pielgrzymce, której kres miało położyć osiedlenie się w Macondo. Moi rodzice uciekali przed nieszczęściami wojny i szukali dostatniego, spokojnego zakątka, by tam osiąść, i usłyszeli, jak mówiono o złotym cielcu, i przyszli odszukać go w miejscu, gdzie wówczas ledwie zaczęło powstawać miasteczko, założone przez kilka rodzin uciekinierów, których członkowie starali się w tej samej mierze o zachowanie swych tradycji i religijnych zwyczajów, co o tuczenie swoich świń. Macondo było dla moich rodziców ziemią
obiecaną, pokojem i złotym runem. Tu znaleźli miejsce odpowiednie dla zrekonstruowania domu, który po kilku latach miał stać się wiejską rezydencją z trzema stajniami i dwoma gościnnymi pokojami. Meme nie zatrzymywała się na szczegółach - mówiła o rzeczach najbardziej ekstrawaganckich z niepohamowaną wolą przeżycia ich raz jeszcze, choć z bólem, wywołanym oczywistością, że nie przeżyje ich po raz drugi. Nie odczuwaliśmy żadnych cierpień ani niedostatku w podróży, mówiła. Nawet konie spały pod moskitierą, nie dlatego, by mój ojciec był marnotrawcą czy szaleńcem, ale dlatego, że moja matka miała dziwne poczucie miłosierdzia i uważała, że oczy Boga cieszy to, że chroni się od komarów nie tylko człowieka, lecz i zwierzę. Wszędzie nieśli swój dziwaczny i kłopotliwy bagaż; kufry pełne garderoby przodków zmarłych na długo przed narodzeniem moich rodziców, przodków, którzy nie mogli spotkać się dwadzieścia sążni pod ziemią; skrzynie pełne kuchennych naczyń, nie używanych od wielu lat, a należących do najdalszych krewnych moich rodziców (byli kuzynami) i nawet kufer pełen świętych, z których powstawał domowy ołtarzyk wszędzie tam, gdzie się zatrzymywali. Była to dziwaczna trupa z końmi i kurami, i czterema Indianami (towarzyszami Meme), którzy wychowali się w domu i towarzyszyli moim rodzicom w tej wędrówce po kraju niczym tresowane zwierzęta w cyrku. Meme wspominała ze smutkiem. Miało się wrażenie, że uważa upływ czasu za osobistą stratę, jakby przeczuwała rozdartym przez wspomnienia sercem, że gdyby czas nie upłynął, ona jeszcze byłaby w tej pielgrzymce, która przez moich rodziców musiała być uważana za karę, dla dzieci miała jednak coś ze święta, pełnego niezwykłych widowisk, jak te z końmi pod moskitierą. Później wszystko zaczęło toczyć się na odwrót, powiedziała. Przybycie do powstającego Macondo w ostatnich dniach wieku było wjazdem zrujnowanej, zniszczonej przez wojnę rodziny, związanej jeszcze z niedawną, wspaniałą przeszłością. Indianka wspominała moją matkę, wówczas będącą w ciąży, gdy siedząc po damsku na mule przybyła do miasteczka, z zieloną, malaryczną twarzą, z nogami unieruchomionymi przez obrzęk. Być może w moim ojcu dojrzewało ziarno urazy, ale przybywał zapuścić korzenie na przekór wszystkim burzom, oczekując tymczasem, by moja matka doczekała się tego syna, który podczas podróży zaczął rosnąć w jej brzuchu, i który, w miarę jak zbliżała się godzina porodu, stopniowo ją uśmiercał. Światło lampy padało na nią z boku. Meme ze swym surowym indiańskim wyrazem twarzy, gładkimi, grubymi włosami jak z końskiej grzywy, zdawała się przypominać siedzącego bożka, zielonego i widmowego w gorącym kantorze, bo mówiła tak, jak mówiłby bożek wspominający swój dawny ziemski pobyt. Nigdy nie miałam z nią bliższego kontaktu, ale tamtej nocy, po owym nagłym i spontanicznym odruchu zażyłości, czułam, że łączą mnie z nią więzy silniejsze od więzów krwi.
Nagle, gdy Meme przerwała na chwilę, usłyszałam jego kaszel dochodzący z pokoju, z tego samego pokoju, gdzie teraz jestem z dzieckiem i moim ojcem. Zaniósł się suchym, urywanym kaszlem, później odchrząknął, a następnie rozległ się ów szczególny odgłos, jak zawsze kiedy mężczyzna przewraca się na łóżku. Meme natychmiast przestała mówić i na jej twarz padł ciemny, milczący cień. Zapomniałam o nim. Dotychczas (było około dziesiątej) czułam się, jakbyśmy były w tym domu same. Później atmosfera stała się napięta. Poczułam zmęczenie ręki, w której trzymałam, nic nie spróbowawszy, talerzyk z ciasteczkami i bułeczkami. Pochyliłam się ku niej i powiedziałam: “Nie śpi”. Ona, teraz już zimna i całkowicie obojętna, powiedziała: “Nie będzie spał aż do świtu”. I nagle zrozumiałam rozgoryczenie, które można było w niej dostrzec, gdy wspominała przeszłość naszego domu. Nasze życie zmieniło się, nastały dobre czasy, a Macondo było zgiełkliwym miasteczkiem, w którym dość było pieniędzy nawet na to, by marnotrawić je w sobotnie noce; Meme żyła jednak lepszą przeszłością. Podczas gdy na zewnątrz ćwiartowano złotego cielca, wewnątrz, w kantorze, ona żyła swym jałowym, anonimowym życiem, całymi dniami za ladą, a nocami przy mężczyźnie, który nie spał aż do świtu, przez cały czas kręcąc się po mieszkaniu, spacerując, patrząc na nią pożądliwie tymi swymi lubieżnymi oczami psa, których nie mogłam zapomnieć. Przejmowała mnie myśl o Meme żyjącej z tym człowiekiem, który kiedyś odmówił jej swej pomocy, z mężczyzną, będącym wciąż gruboskórnym zwierzęciem, nie odczuwającym ani goryczy, ani litości, nie przerywającym swej zapamiętałej krzątaniny po mieszkaniu, mogącej wyprowadzić z równowagi nawet najbardziej zrównoważoną osobę. Odzyskawszy mój normalny ton, wiedząc, że on tu jest, że nie śpi, że otwiera być może swoje lubieżne oczy psa za każdym razem, gdy z kantoru dochodzi do niego odgłos naszych słów, spróbowałam zmienić temat naszej rozmowy. - A jak interesy? - zapytałam. Meme uśmiechnęła się. Jej uśmiech był smutny, melancholijny, jakby nie był wywołany tym, co teraz czuła, ale jakby trzymała go w szufladzie - wyjmując go stamtąd jedynie w niezbędnych chwilach, ale używając go bez celu, tak jakby to, że rzadko korzystała z uśmiechu, spowodowało, iż zapomniała, w jaki sposób normalnie należy się nim posługiwać. “Jakoś idzie” - powiedziała, poruszając głową w dwuznaczny sposób i znów stała się milcząca, nieobecna. Wtedy zrozumiałam, że powinnam sobie pójść. Oddałam Meme talerzyk, nie tłumacząc się z tego, że jego zawartość jest nienaruszona, zobaczyłam, jak wstała i odstawiła go na ladę. Stamtąd popatrzyła na mnie i powtórzyła: “Jesteś żywym jej portretem”. Siedziałam w takim miejscu, że światło padało na mnie z tyłu, łamiąc się w płynącej z przeciwka jasności i Meme rozmawiając ze mną nie widziała mojej twarzy. Później, kiedy wstała, by odstawić talerz na ladę za lampą, zobaczyła mnie na wprost siebie i dlatego powiedziała: “Jest żywym jej portretem”.
Wtedy zaczęła wspominać dni, kiedy moja matka przybyła do Macondo. Natychmiast została przeniesiona z mulicy na fotel na biegunach i tkwiła w nim przez trzy miesiące, nie ruszając się, jedząc bez apetytu. Czasami przynoszono jej obiad, a ona siedziała aż do późnego popołudnia, trzymając talerz w ręku, nie bujając się, wyprostowana, z nogami opartymi na krześle, czując rosnącą w nich śmierć, aż w końcu ktoś przychodził i wyjmował jej talerz z rąk. Kiedy nadszedł dzień, bóle porodowe wyrwały ją z bezwładu, sama stanęła na nogi, trzeba było jednak pomóc jej, by przeszła dwadzieścia kroków dzielących korytarz od sypialni, zmaltretowana przez wypełniającą ją śmierć, która w ciągu dziewięciu miesięcy milczącego cierpienia utożsamiła się z nią. Jej przeprawa od fotela na biegunach aż do łóżka zawierała cały ból; gorycz i cierpienie, których nie było w podróży odbytej przed kilkoma miesiącami, ale doszła tam, gdzie wiedziała, że musi dojść, zanim spełni ostatni akt swego życia. Ojciec wydawał się zrozpaczony śmiercią mojej matki, powiedziała Meme. Ale według jego własnych słów, które wypowiedział później, gdy został sam w domu: “Nikt nie może ufać w przyzwoitość domu, w którym mężczyzna nie ma u swego boku prawowitej małżonki”. Przeczytawszy zaś w jakiejś książce, iż kiedy umiera ukochana osoba, należy zasadzić jaśmin, by każdej nocy ją wspominać, zasadził krzew przy murze patia i w rok później po raz drugi ożenił się z Adelajdą, moją macochą. Chwilami myślałam, że Meme w trakcie opowieści rozpłacze się. Ale pozostała niewzruszona, zadowolona z pokuty za to, że nie jest szczęśliwa i że przestała nią być z własnej woli. Później uśmiechnęła się. Następnie rozsiadła się wygodnie na krześle i stała się całkiem ludzka. To było tak, jakby wewnętrznie rozliczała się ze swego bólu i kiedy pochyliła się i zobaczyła, że zostało jej jeszcze dodatnie saldo w dobrych wspomnieniach, wtedy uśmiechnęła się ze swoją dawną, niewyczerpaną i kpiarską sympatią. Powiedziała, że tamto zaczęło się pięć lat później, kiedy stanęła w drzwiach jadalni, w której jadł mój ojciec, i powiedziała do niego: “Panie pułkowniku, panie pułkowniku, w gabinecie czeka na pana jakiś przyjezdny”.
3 Za kościołem, po drugiej stronie ulicy, znajdowało się niezadrzewione podwórze. Było to pod koniec ubiegłego roku, gdy przybyliśmy do Macondo i jeszcze nie rozpoczęto budowy kościoła. Był to suchy, goły grunt, na którym bawiły się dzieci po wyjściu ze szkoły. Później, kiedy rozpoczęto budowę kościoła, z jednej strony podwórza wbito cztery słupy i ktoś zauważył, że ogrodzona przestrzeń nadawała się na wybudowanie jakiegoś pomieszczenia. I tak zrobili. Składowali tam materiały na budowę kościoła. Po zakończeniu prac przy kościele ktoś wybielił pokoik i wybił drzwi w tylnej ścianie wychodzącej na gołe, kamieniste podwórze, na którym nie rosła ani jedna kępka agawy. Po roku wybudowany pokoik sprawiał wrażenie, że mogą zamieszkać w nim dwie osoby. W środku pachniało palonym wapnem. Był to jedyny zapach, jaki przez dłuższy czas dawało się wyczuć w tym lokalu i jedyny przyjemny. Po wybieleniu ścian ta sama ręka, która zakończyła budowę, zasunęła rygiel na drzwiach od podwórza i założyła kłódkę na drzwiach od ulicy. Pokój nie miał właściciela. Nikt nie był zainteresowany tym, by dochodzić swych praw czy to wobec terenu, czy wobec materiałów budowlanych. Kiedy przybył pierwszy proboszcz, zatrzymał się u jednej z zamożnych rodzin Macondo. Później został przeniesiony do innej parafii. Ale w tamtych dniach (być może zanim jeszcze odszedł pierwszy proboszcz) jakaś kobieta z niemowlęciem zajęła pokoik, przy czym nikt nie dowiedział się ani kiedy wprowadziła się tam, ani skąd przybyła, ani w jaki sposób zdołała otworzyć drzwi. W kącie stała czarna i zielona od mchu kadź, na gwoździu wisiał dzbanek. Ale na ścianach nie było już wapna. Kamieniste podwórze pokryła skorupa stwardniałej od deszczów ziemi. Kobieta zbudowała dach z gałęzi, by osłonić się przed słońcem. A że nie miała pieniędzy na dach z liści palmowych, dachówki czy blachy cynkowej, zasiała dzikie wino przy gałęziach i - by ustrzec się złych czarów - powiesiła gałązkę aloesu i chleb na drzwiach od ulicy. Gdy w 1903 roku ogłoszono, że przybywa nowy proboszcz, kobieta z dzieckiem nadal mieszkała w pokoiku. Połowa miasteczka wyszła na główną drogę oczekując na przyjazd księdza. Orkiestra miejscowa grała sentymentalne melodie, póki nie nadleciał zadyszany, zmordowany chłopiec, by powiedzieć, że muł proboszcza jest już na ostatnim zakręcie drogi. Wtedy muzycy wyprostowali się i zaintonowali marsza. Człowiek, który miał wygłosić przemówienie powitalne, wszedł na zaimprowizowaną mównicę i zaczął wyglądać proboszcza, by rozpocząć ceremonię powitania. W chwilę później przerwano jednak marsz wojskowy, mówca zszedł ze stołu, a zdumiony tłum ujrzał nadjeżdżającego przybysza, siedzącego na mulicy, na której grzbiecie podróżował także największy kufer, jaki kiedykolwiek widziano w Macondo. Mężczyzna, na
nikogo nie patrząc, pojechał w stronę miasteczka. Chociaż proboszcz mógłby w podróż ubrać się po cywilnemu, jednak nikomu nie przyszło na myśl, że ten śniady podróżny w wojskowych sztylpach był księdzem w świeckim przebraniu. I rzeczywiście nim nie był, o tej samej bowiem godzinie ktoś widział, jak skrótem, z drugiej strony miasteczka, wjeżdża dziwaczny, nieprawdopodobnie chudy ksiądz o suchej i podłużnej twarzy, siedzący okrakiem na mule, z podwiniętą do kolan sutanną, osłaniany od słońca spłowiałym i sponiewieranym parasolem. Proboszcz zapytał o adres kościoła, gdzie miała się mieścić plebania i widać zapytał kogoś, kto nie miał o niczym najmniejszego pojęcia, bo usłyszał odpowiedź: “To lokalik na tyłach kościoła, proszę księdza”. Kobieta wyszła, ale dziecko bawiło się w środku, za wpółotwartymi drzwiami. Ksiądz zsiadł z muła, wniósł do pokoju pękatą, niedomkniętą walizkę bez zamków i przewiązaną jedynie paskiem ze skóry innej niż skóra walizki, a następnie, przyjrzawszy się dokładnie pomieszczeniu, wprowadził muła i przywiązał go na podwórzu, w cieniu winorośli. Później otworzył walizkę, wyciągnął hamak, który był chyba tak samo stary i zniszczony jak parasol, zawiesił go w pokoju po przekątnej, od słupa do słupa, zdjął buty i spróbował zasnąć, nie przejmując się dzieckiem, które patrzyło na niego okrągłymi z przerażenia oczyma. Kiedy kobieta wróciła, poczuła się widocznie speszona niespodziewaną obecnością księdza, którego twarz była tak bez wyrazu, że niczym nie różniła się od krowiej czaszki. Kobieta przypuszczalnie przeszła na palcach przez pokój. Zapewne przesunęła składane łóżko aż do drzwi, zwinęła w tobołek rzeczy swoje i dziecka i wyszła, zbita z tropu, nie zainteresowawszy się kadzią ani dzbankiem, bo w godzinę później, gdy witający przebiegli miasteczko w odwrotnym kierunku, z orkiestrą na czele grającą wojskową melodię, otoczeni zgrają dzieciaków, które uciekły ze szkoły, znaleźli proboszcza samego w pokoju, rozwalonego w hamaku, z rozpiętą sutanną i bez butów. Widać ktoś zaniósł wiadomość na główną drogę, ale nikomu nie przyszło na myśl zapytać, co robi proboszcz w tej izbie. Pomyślano widocznie, że był spokrewniony z kobietą, a ona opuściła pokoik pomyślawszy, że proboszcz miał nakaz jego zajęcia, lub że pomieszczenie było własnością kościoła, czy też po prostu ze strachu, że zapytają ją, dlaczego mieszkała ponad dwa lata w tym pokoju, który do niej nie należał, nie płacąc komornego i nie pytając nikogo o zezwolenie. Nie przyszło również nikomu na myśl zażądać wyjaśnień - ani wtedy, ani kiedykolwiek później - dlaczego proboszcz nie zgodził się na przemówienia, dlaczego odłożył podarki na podłogę i jedynie pozdrowił parafian, chłodno i z pośpiechem, gdyż według jego słów “przez całą noc oka nie zmrużył”. Wobec tego chłodnego przyjęcia ze strony księdza, najdziwniejszego, jakie kiedykolwiek widzieli, ludzie rozeszli się. Zauważono twarz podobną do krowiej czaszki, szare włosy ostrzyżone
na jeża i to, że nie miał ust, a jedynie poziomą szczelinę, która, zdawać się mogło, znajdowała się w tym miejscu nie od urodzenia, lecz pojawiła się później, od jednego cięcia nożem. Tego samego jednak popołudnia wydał się ludziom do kogoś podobny. I jeszcze przed świtem wiedzieli do kogo. Przypomnieli sobie, że latał nago, ale w butach i w kapeluszu, z procą i kamieniami w czasach, gdy Macondo było skromną osadą uciekinierów. Weterani pamiętali jego udział w wojnie domowej z osiemdziesiątego piątego roku. Przypomnieli sobie, że mając siedemnaście lat był pułkownikiem, że był buntowniczy, odważny i uparty. Tylko że w Macondo nie wiedziano nic o jego losach do dnia, kiedy wrócił, by objąć parafię. Niewielu pamiętało imię, jakie dano mu na chrzcie. Za to większość weteranów pamiętała to, którym przezywała go matka (był bowiem samowolny i buntowniczy), a które było tym samym, pod jakim znali go wojenni towarzysze. Wszyscy nazywali go: Szczeniak. I tak nazywano go w Macondo aż do godziny jego śmierci: - Szczeniak, Szczeniaczek. Tak więc człowiek ten przybył do naszego domu tego samego dnia i prawie o tej samej godzinie, w której wrócił do Macondo Szczeniak. Tamten główną drogą, choć nikt go nie oczekiwał i nikt nie miał najmniejszego pojęcia, jak się nazywał ani jaki był jego zawód; proboszcz zaś skrótem, gdy na głównej drodze czekało na niego całe miasteczko. Wróciłem do domu po akcie powitania. Właśnie siedliśmy do stołu - nieco później niż zazwyczaj - kiedy podeszła do mnie Meme, by powiedzieć: “Panie pułkowniku, panie pułkowniku, w gabinecie czeka na pana jakiś przyjezdny”. Powiedziałem: “Niech tu przyjdzie”. A Meme odpowiedziała: “Czeka w gabinecie i mówi, że musi się koniecznie z panem zobaczyć”. Adelajda przestała karmić zupą Izabelę (która miała wówczas najwyżej pięć lat) i poszła zająć się nowoprzybyłym. Po chwili wróciła, wyraźnie czymś przejęta: - Chodził w kółko po gabinecie - powiedziała. Widziałem ją zza świeczników. Następnie zaczęła znów karmić Izabelę. “Mogłaś go zaprosić do środka” - powiedziałem nie przerywając jedzenia. A ona odpowiedziała: “Właśnie miałam to zrobić. Ale on chodził w kółko po gabinecie, kiedy weszłam i powiedziałam dzień dobry, i nic nie odpowiedział, bo patrzył na tancerkę stojącą na konsoli. I kiedy miałam powiedzieć jeszcze raz dzień dobry, zaczął nakręcać tancerkę, postawił ją na biurku i patrzył, jak tańczy. Nie wiem, czy to przez muzykę nie słyszał, że znowu powiedziałam mu dzień dobry i że stanęłam naprzeciw biurka, nad którym był pochylony i przyglądał się tancerce, która mogła jeszcze długo tańczyć, bo była nakręcona do końca”. Adelajda karmiła zupą Izabelę. Powiedziałem jej: “Widocznie ta zabawka zainteresowała go”. A ona, wciąż karmiąc Izabelę: “Chodził w kółko po gabinecie, ale później, kiedy zobaczył tancerkę, zdjął ją, jakby już wiedział, do czego służy, jakby znał jej mechanizm. Nakręcał ją, kiedy powiedziałam mu