a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Graham Masterton - Czerwona maska

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :924.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Graham Masterton - Czerwona maska.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 31 osób, 58 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 154 stron)

Graham Masterton Czerwona maska The Painted Man Przekład Piotr Kuś

Dla Wiescki z najgorętszą miłością, jak zawsze oraz dla Grażyny i Tomasza Szponderów z podziękowaniami

Cud róży Cud wydarzył się wczesnym wtorkowym popołudniem. Był to najmniejszy z możliwych cudów i wydawał się cudem szczęśliwym. Był jednak pierwszym spośród wielu cudów, które, w miarę jak upływał dzień, stawały się coraz mroczniejsze i bardziej przerażające — a cuda te były jak posągi, które odwracają głowy, i wanny do kąpieli, które wypełniają się krwią, i martwi ludzie, którzy kroczą ulicami. Trzy ostrzeżenia Był drugi tydzień maja. Molly malowała szkarłatną różę, po której łodydze pełznie biedronka. Do jej pracowni weszła Sissy i przez kilka minut się jej przyglądała. Molly siedziała przy otwartym oknie, przez co z podwórza wpadały do pracowni podmuchy ciepłego wiatru, a na książkę o ogrodnictwie, do której zerkała, padały promienie słońca. Po drugiej stronie jej biurka stało okrągłe lustro. Odbijał się w nim obraz Molly oraz jej ręka, pieczołowicie malująca płatki róży cienkim sobolowym pędzelkiem. Na każdym palcu Molly tkwił srebrny pierścionek; nawet na kciuku. Jej paznokcie pomalowane były na metaliczny błękitny kolor. Miała na sobie także efektowny staromodny naszyjnik, właściwie bardziej podobny do bransoletki z wisiorkami niż do naszyjnika. Zwisały z niego dzwoneczki, maskotki i gwiazdki, ozdobione kamieniami półszlachetnymi. Kiedy Molly malowała, naszyjnik migotał, błyszczał i czasami podzwaniał. — Napijesz się jeszcze wina? — zapytała Sissy. — Poproszę tylko o pół kieliszka. Kiedy wypiję za dużo, zawsze kręci mi się w głowie. Sissy wróciła po chwili do pracowni z oszronionym kieliszkiem zinfandela i postawiła go na parapecie. — To jest piękne. — Wskazała głową na różę. Molly zamoczyła pędzelek w słoiku po galaretce owocowej, teraz pełnym mętnej wody. — Nazywa się „Pan Lincoln” — powiedziała. — Ma wspaniały zapach. Szkoda, że nie mogę uprawiać ich w moim ogrodzie. Jednak wszystkie kwiaty, które próbuję wyhodować, niszczeją od jakiejś zarazy albo pożerają je gąsienice. — Widzisz, być ogrodnikiem to jest tak, jakby być pielęgniarką — stwierdziła Sissy. — Twoje rośliny są twoimi pacjentami. Jeśli chcesz, żeby były szczęśliwe, potrzebują bezustannej opieki. Popatrz, ja na przykład śpiewam moim kwiatom. — Śpiewasz do nich? — A dlaczego nie? Moje pnące róże uwielbiają Schody do nieba. Problem jedynie w tym, że kiedy dochodzę do ostatniego wersetu, nie mogę złapać tchu. — Nie powinnaś tyle palić. Do pracowni przydreptał Pan Boots, czarny labrador Sissy. Różowy język zwisał mu z boku pyska. — Hej, Panie, chyba chciałbyś pójść na spacer, co? — zapytała Sissy, targając go za uszy. — Cóż, na razie jest na to za gorąco, ale usiądziemy sobie w cieniu gdzieś na zewnątrz. — Dołączę do was, jak tylko to skończę — powiedziała Molly. — Ostateczny termin dostarczenia ilustracji upływa w piątek. Duszek Fifi w Krainie Kwiatów, taki tytuł będzie nosiła książka. Powinnaś przeczytać tekst. Albo nie, jeśli nie chcesz się porzygać. „Duszek Fifi podskakiwał i tańczył wokół róż. Miał dzwoneczki na palcach rączek i nóżek”. — Wszyscy święci, miejcie litość nad nami.

W dniu, w którym Trevor po raz pierwszy przywiózł tutaj Molly, ona i Sissy zostały najlepszymi przyjaciółkami. Mimo że różnica wieku między nimi wynosiła około trzydziestu lat, miały wiele wspólnych cech: były spektakularnymi bałaganiarami, ubierały się jak cyganki, uwielbiały pić wino, przepowiadać przyszłość i słuchać hipisowskiej muzyki dzieci kwiatów z lat sześćdziesiątych. Hey, Mr Tambourine Man, często śpiewały chórem, starając się przekrzyczeć jedna drugą. Połączyła ich tak ciepła więź, że potrafiły przesiadywać razem w jednym pokoju, nie odzywając się do siebie długimi godzinami, a jedynie wymieniając krótkie uśmiechy, jakby dzieliły pomiędzy sobą sekret, którego za żadne skarby nie zdradzą nikomu, nawet Trevorowi. Już w szkole podstawowej Trevor narzekał, że Sissy wygląda i zachowuje się jak wróżka z wędrownej trupy. Miała zawsze rozwiane włosy, wielkie kolczyki i czarną suknię w pstrokate kwiaty. Molly także była takim swobodnym duchem i Sissy była przekonana, że Trevor uwielbia ją między innymi dlatego, iż jest równie niekonwencjonalna jak jego matka. Molly przypominała Sissy młodą Mię Farrow z czasów, gdy grała w Dziecku Rosemary, gdyż miała włosy jak drobne brązowe ogniki, twarz w kształcie serca — z niewiarygodnie wielkimi brązowymi oczami — oraz piersi jak jabłka. Jej kipiące energią ciało podtrzymywały chudziutkie nogi i Sissy czasami odnosiła wrażenie, że ona sama wyglądała tak, kiedy była w jej wieku, a było to wtedy, gdy The Platters wypuścili na rynek Only You, a jej ojciec odwoził ją po lekcjach w szkole średniej nowym jasnoniebieskim edselem. Sissy wyszła na zewnątrz, na wybrukowane czerwonymi cegłami małe tylne podwórko, na którym stały terakotowe donice. Niebo było lekko zamglone, lecz bezchmurne, a wilgotność powietrza wynosiła znacznie powyżej osiemdziesięciu procent. Usiadła w cieniu winorośli, przed małym stolikiem ogrodowym z kutego żelaza, i położyła na nim paczkę marlboro oraz karty DeVane. Pan Boots ułożył się na ziemi u jej stóp, ciężko dysząc. Przez otwarte okno zobaczyła w okrągłym lustrze odbicie Molly i pomachała do niej ręką z papierosem. Dym uniósł się ku niebu pomiędzy liśćmi winorośli. Sissy zaczęła rozkładać karty DeVane. Były duże, znacznie większe od kart tarota, powyginane na rogach, ale wciąż jaskrawokolorowe. Wyprodukowano je we Francji, w osiemnastym wieku i chociaż nazywano je „kartami miłości”, znajdowało się na nich także mnóstwo tajemniczych znaków, zawoalowanych złych przepowiedni i omenów, zapowiadających zbliżające się nieszczęścia. Karty DeVane mogły równie dobrze przepowiedzieć, że młoda dziewczyna spotka wysokiego, przystojnego nieznajomego i zdecyduje się na ślub jeszcze przed końcem roku, jak i to, że samochód wiozący ją do ślubu dachuje na drodze prowadzącej do kościoła, a ona sama ujdzie z życiem z tego incydentu, ale będzie połamana i z poparzeniami trzeciego stopnia. Tego popołudnia Sissy chciała zapytać kart, czy nadszedł już czas powrotu do Connecticut. W końcu przebywała już w Cincinnati od siedmiu tygodni i zaczynała podejrzewać, że Trevor jest już mocno zirytowany jej przedłużającym się pobytem tutaj. Ułożyła karty w tradycyjny Krzyż Lotaryński. Następnie wyłożyła na środku Kartę Przepowiedni, która symbolizowała ją samą. Karta nazywała się La Sybille des Salons, inaczej mówiąc, Przepowiadaczka z Salonu, i widniała na niej stara kobieta w czerwonym płaszczu i okularach w złotej oprawie. Sissy potrafiła układać przepowiednie już od jedenastego roku życia i potrafiła tłumaczyć przyszłość ze wszystkiego, od liści herbaty po kryształowe kule. Nigdy sama sobie nie zadawała pytania, co jest źródłem tej umiejętności. Widzenie z wyprzedzeniem tego, co wydarzy się najbliższego poranka, było dla niej równie naturalne jak pamięć o tym, co wydarzyło się poprzedniego dnia nad ranem. Pierwsza karta, którą odkryła, nazywała się Les Amis de la Table i przedstawiała czterech ludzi siedzących przy stole jadalnym, zastawionym pieczonymi bażantami, pieczenia wołową

i dużym łososiem, udekorowanym majonezem i plasterkami ogórka. Każdy z siedzących przy stole dysponował przynajmniej siedmioma różnymi sztućcami. Dla Sissy był to jasny znak, że tutaj, gdzie teraz przebywa, będzie mile widzianym gościem jeszcze przynajmniej przez kolejny tydzień. Śliczna młoda kobieta siedząca u szczytu stołu trzymała w ręce owoc granatu i śmiała się. Śmiał się również mężczyzna siedzący obok niej. Owoc granatu symbolizuje czystość i miłość — jako jedyny owoc, którego nie tykają robaki, ale jest także symbolem krwi, ze względu na kolor swojego soku. Młoda kobieta i młody mężczyzna sprawiali wrażenie beztroskich, jednak blisko przy nich siedziała także starsza kobieta, a na jej twarzy malował się wyraz głębokiego zmartwienia. Lewą dłoń przyciskała do policzka i ze zmarszczonym czołem patrzyła na czwartego biesiadnika, jakby się go bała. Nie można było jednak dostrzec jego twarzy, ponieważ miał na sobie szary płaszcz z wysokim kołnierzem, który nie zakrywał jedynie czubka jego nosa. Płaszcz przypominał trochę habit mnicha. Przed tym czwartym człowiekiem stał lśniący półmisek. W półmisku odbijała się twarz mężczyzny, odbicie było jednak tak zniekształcone, że Sissy nie była w stanie określić, jak właściwie ten mężczyzna wygląda. Oto więc czworo towarzyszy jadło wieczorny posiłek, jeden spośród nich był jednak bardzo tajemniczy, a jego obecność bez wątpienia niepokoiła jednego z pozostałej trójki biesiadników. W obrazie tym tkwił jeszcze jeden dziwny element: z kandelabru nad stołem zwisała czerwona róża, zawieszona kwiatem w dół. Sissy odkryła następną kartę. Ukazała się La Blanchisseuse, Praczka. Karta przedstawiała młodą kobietę w białym kapturku wyciągającą z drewnianej balii białą suknię lub koszulę nocną. Młoda kobieta miała zamknięte oczy. Albo była bardzo zmęczona, albo bezwiednie o czymś marzyła, albo po prostu nie chciała patrzeć na okropności swojej pracy, balia bowiem po brzegi wypełniona była krwią. Koszula nocna także była niemal cała skąpana we krwi. Wysoko pod sufitem znajdowało się małe okienko i do środka zaglądał przez nie jakiś mężczyzna. Najprawdopodobniej stał na drabinie. Miał uważne spojrzenie i czerwoną twarz, niemal tak czerwoną jak krew w drewnianym kuble. Ramę okna oplatały czerwone róże. Sissy bardzo długo wpatrywała się w karty. Pan Boots zdał sobie sprawę, że coś ją zaniepokoiło, ponieważ podniósł głowę i jęknął żałośnie z głębi gardła. — Co o tym myślisz, Panie Boots? — zapytała go Sissy, pokazując mu kartę. — Bo dla mnie to wygląda tak, jakby ktoś miał wkrótce odnieść poważne rany, a ktoś inny będzie próbował prać dowody. Pan Boots warknął, tylko jeden raz. Sissy powoli położyła kartę z praczką na stoliku i sięgnęła po następną. Była jeszcze dziwniejsza. Nazywała się Le Sculpteur i przedstawiała młodego rzeźbiarza w pracowni. Rzeźbiarz był szczupły, miał długie włosy i sprawiał dziwne wrażenie, że jest obojnakiem. Z powodzeniem mogła to być dziewczyna w chłopięcym ubraniu. Rzeźbiarz wykuwał w bloku marmuru figurę nagiego mężczyzny. Postać wznosiła do góry obie ręce, jakby się komuś poddawała albo prosiła o zrozumienie. Ręce miały czerwony kolor, jakby broczyły krwią. Na suficie pracowni wyryte były kwiaty róży. — Ktoś odniesie ciężkie rany, a ktoś inny będzie zacierał ślady. Ale wygląda mi na to, że jakaś trzecia osoba stworzy obraz, który wskaże na prawdziwego sprawcę nieszczęścia. A więc… Kto spośród znanych nam osób mógłby to zrobić, Panie Boots? Sissy zebrała karty i już miała zabrać je do domu, żeby pokazać Molly, kiedy kątem oka dostrzegła niewyraźną jaskrawoczerwoną plamę. Odwróciła się i w jednej z donic zobaczyła wysoką szkarłatną różę. Jej płatki przypominały tulipany. Po łodydze wędrowała biedronka. Powoli podeszła do kwiatu, zdjęła okulary i przyjrzała mu się z bliska. Była całkowicie

pewna, że przedtem go tu nie było. Powąchała kwiat, jednak nie miał żadnego zapachu. — Molly! — zawołała, za pierwszym razem jednak za cicho, dlatego powtórzyła: — Molly! — Jestem w kuchni — odkrzyknęła jej Molly. — Przygotowuję świeżą wodę do malowania. — Zostaw wodę i chodź tutaj, szybko! Molly ukazała się na werandzie. — O co ci chodzi? Ja naprawdę muszę dokończyć tę ilustrację. — Myślałam, że nie możesz uprawiać róż — powiedziała Sissy. — Nie mogę. Przecież ci mówiłam. Jeśli chodzi o prace ogrodowe, jestem aniołem śmierci. — A więc co to jest? Molly wyszła boso do ogrodu. Z niedowierzaniem popatrzyła na różę, po czym roześmiała się i powiedziała: — Oszalałaś, Sissy. Włożyłaś tę różę tutaj, żebym wyszła na idiotkę. Sissy potrząsnęła przecząco głową. — Popatrz tylko, Molly. To jest przecież ta sama róża, którą właśnie malujesz. Identyczna jest nawet ta biedronka. Molly delikatnie ujęła kwiat za łodygę i lekko pociągnęła. — Masz rację — powiedziała. Jej duże oczy zrobiły się jeszcze większe. — Wyrasta z ziemi. I to jest dokładnie ta sama róża. D o k ł a d n i e . Sissy, to jest niesamowite! Ona ma na płatkach kwiatu nawet ślady po pociągnięciu pędzlem. — To niemożliwe — stwierdziła Sissy. Znowu powąchała różę. — Ale widocznie musi być możliwe. Przecież widzę tę różę i nawet czuję jej zapach. — Musimy ją pokazać komuś jeszcze — zasugerowała Molly. — Może miałyśmy coś w sałatce. — W sałatce? Na przykład co? — Nie wiem. Bieluń albo coś takiego. Być może, jak to powiedzieć, mamy halucynacje. — W jaki sposób bieluń mógł się dostać do naszej sałatki? Przecież widziałam, jak ją przygotowujesz. Nie było w niej nic oprócz rokietty, młodej cebuli, plasterków buraka i ugotowanych na twardo jajek. — Ale przecież ta róża nie może naprawdę istnieć. Ja jej nie posadziłam, ja ją namalowałam! — Może to jest cud? — zapytała Sissy. — Sama w to nie wierzysz, prawda? — Jeśli to nie jest cud, to co to może być innego? Może to znak od Boga? — Dlaczego niby Bóg miałby przekazywać nam właśnie taki znak? Jeśli to Jego sprawka, co chce nam przez to powiedzieć? Że nie mamy uprawiać róż? Że wolno nam je wyłącznie malować? — Może to jest coś więcej niż znak? — zapytała Sissy. — Może to ostrzeżenie? — Uniosła do góry karty DeVane. — Właśnie przepowiadałam moją najbliższą przyszłość. Popatrz tylko na to: przy stole siedzą cztery osoby, jedna z nich wygląda tak, jakby stanowiła zagrożenie dla pozostałych trzech. A teraz to: praczka, wyżymająca zakrwawioną koszulę. I znowu: rzeźbiarz rzeźbi mężczyznę, który ma krew na rękach. — Nie rozumiem. Co to właściwie ma znaczyć? — Myślę, że chodzi tutaj o coś, co nam się przydarzy, albo o coś, w co się wkrótce nieświadomie wplączemy. Ktoś odniesie poważne rany, a może nawet zostanie zabity. — Ale nie żadna z nas? — Mam ogromną nadzieję, że nie. Ale ten rzeźbiarz… Myślę, że on przedstawia ciebie.

Niezależnie od tego, kto będzie odpowiedzialny za to zranienie lub morderstwo, to ciebie policja poprosi, żebyś naszkicowała jego portret. Molly potrząsnęła głową. — Daj spokój, Sissy, już od miesięcy policja nie prosiła mnie o żadne rysunki. Ostatni szkic wykonałam chyba w lutym, kiedy zgwałcono tę nauczycielkę w Summie Country Day School. Policja kryminalna preferuje dzisiaj komputery. — Ale to wszystko jest przecież w kartach, Molly. A karty nie mają żadnego powodu, żeby kłamać. — Wiesz co, być może powinnaś jeszcze powróżyć z liści herbaty, żeby mieć pewność. Karty pewnie nie kłamią, ale przecież mogły się pomylić, prawda? — Molly, na wszystkich tych kartach są róże i one także coś znaczą, chociaż nie wiem co. A poza tym, co tutaj mamy, co tutaj rośnie, na naszych oczach? Molly wyglądała na zdezorientowaną i zaniepokojoną. — Posłuchaj — powiedziała. — Nie wiem, co o tym myśleć. Najlepiej zrobię, jak wrócę do środka i dokończę malowanie. A ty może spróbuj jeszcze raz z kartami, dobrze? Może tym razem powiedzą ci coś zupełnie innego? Coś mniej… rozumiesz, brrrr! Sissy wzruszyła ramionami. — Dobrze, mogę spróbować. Ale zapewniam cię, że znowu pokażą się te same karty albo inne, ale będą one znaczyły to samo. Zawsze tak się dzieje. To jest równie jasne jak to, że po nocy następuje dzień. Molly wyciągnęła rękę w stronę kwiatka i przez moment Sissy myślała, że zamierza go zerwać. Ta jednak zawahała się i cofnęła dłoń, jakby zerwanie kwiatu mogło uczynić go bardziej realnym. — W sumie mogę ją tutaj zostawić — powiedziała. — Prawdopodobnie to jest jedyna róża, która wyrosła i kiedykolwiek wyrośnie w moim ogrodzie. Posłała Sissy krótki, niepewny uśmiech i wróciła do domu. Sissy odwróciła się w kierunku winorośli. — No, Panie Lincoln sprawdźmy, czy przyszłość może się nam jednak ukazać trochę bardziej różowo. Albo trochę mniej. Wygładziła sukienkę na udach, zamierzając usiąść, lecz nagle Molly znów ukazała się w drzwiach. — Sissy? — Jej głos był bezbarwny jak zimna woda. — Co się stało, Molly? — Chodź, sama zobacz. Sissy podążyła za nią do pracowni. Na biurku leżał podręcznik dla ogrodników, otwarty na róży odmiany „Pan Lincoln”. Wciąż stało na nim także okrągłe lustro oraz pudełko z farbami. Jednak kartka papieru rysunkowego, na którym jeszcze przed chwilą malowała różę, była zupełnie pusta. Sissy wyjrzała przez okno. Na zewnątrz, w jaskrawych promieniach słońca, lekko chwiała się szkarłatna róża. Po jej łodydze wciąż pełzła biedronka. Sissy spojrzała na Molly. — Namaluj coś jeszcze — powiedziała. — Jeszcze jedną różę. Albo może ptaka. Cokolwiek. Czerwona winda Jimmy jeszcze raz nacisnął guzik przywołujący windę i powiedział: — Do diabła, co oni robią tam na górze? Wystygnie mi bagietka. — Jakiś głupol pewnie zostawił otwarte drzwi — zauważył Newton. — Zawsze tak robią, kiedy przenoszą swoje meble z piętra na piętro. Nic ich nie obchodzi, że ktoś inny chce

szybko wrócić do biura. Jimmy nacisnął przycisk i przytrzymał na nim palec, jednak wskaźnik położenia windy nadal pokazywał, że kabina stoi na piętnastym piętrze. Przy drzwiach kabiny zgromadziło się już pięciu czy sześciu urzędników z pojemnikami zawierającymi lunch na wynos lub ze styropianowymi kubkami z kawą. Pojawił się też kurier z firmy Skyline, bezustannie pociągający nosem, dzierżący pod pachą wielką papierową torbę, która mocno pachniała cynamonowym chili. — Cholera jasna, to się staje nie do zniesienia — mruknął księgowy w koszuli z krótkim rękawem, starający się utrzymać na neseserze trzy kartony pizzy La Rosa i trzy pojemniki z zupą. — Czy ktoś chciałby się przebiec tam na górę i sprawdzić, co się dzieje? Jimmy położył dłoń na piersi i powiedział ze świszczącym oddechem. — Przykro mi, stary, ale mam astmę. Piętnaście pięter by mnie zabiło. Newton, stary, a może ty tam pobiegniesz? Zaopiekuję się twoim hamburgerem. Przy windzie pojawiło się trzech kolejnych urzędników, a każdy miał ze sobą porcję lunchu na wynos. — Cholerna winda znowu nie działa — wyjaśnił im księgowy w koszuli z krótkim rękawem, jakby to jeszcze nie było oczywiste. W Giley Building, stojącym w centrum Cincinnati, znajdowały się trzy windy, jednak przez większość czasu działała tylko jedna z nich i nawet jeśli działała, jej drzwi zawsze zamykały się samoczynnie z takim impetem, że Jimmy obawiał się, iż nigdy już się nie otworzą, a on sam utkwi w windzie jak w pułapce. Giley Building powstał w niecałe jedenaście miesięcy, podczas Wielkiego Kryzysu — wybudowało go kilkuset robotników marzących wówczas o jakiejkolwiek pracy. Ponad trzy lata wcześniej budynek przeznaczono do wyburzenia, ale miejscowi konserwatorzy przeprowadzili skuteczną walkę w obronie jego fasady w stylu charakterystycznym dla architektury włoskiej, wykonanej z brązowych cegieł, oraz jego ponurego holu z brązowego marmuru, ozdobionego płaskorzeźbami przedstawiającymi historię Cincinnati, na przykład przypłynięcie pierwszego statku rzecznego, zbudowanie pierwszego mostu na filarach ponad rzeką Ohio czy wreszcie otwarcie pierwszej fabryki mydła przez firmę Procter & Gamble. Obecnie budynek zajęty był mniej więcej w dwóch trzecich. Wiele pięter było opustoszałych. Na korytarzach odbijało się echo, walały się przewrócone krzesła i tablice informacyjne, wciąż pełne przypiętych do nich żółtych karteczek. — Szlag by to trafił — westchnął Newton. Podał jednak Jimmy’emu pudełko z hamburgerem White Castle i ruszył w kierunku klatki schodowej. W tej samej chwili, w której złapał za klamkę prowadzących na nią drzwi, rozległo się ciche „bang” i na wskaźniku położenia windy zaczęły się zmieniać cyferki. Najpierw ułożyły się w liczbę 14, potem szybko w 12. — Alleluja! — zawołał księgowy. Pozostali urzędnicy zdobyli się tylko na cyniczny rechot. Newton wrócił po swojego hamburgera. — Zamierzam zmienić pracę, człowieku — powiedział. — Chciałbym pracować w budynku, w którym windy bezawaryjnie jeżdżą w dół i do góry, w którym naprawdę działa klimatyzacja i w którym połowy biur nie zajmują duchy. Przypomniał sobie, jak słyszał ludzi spacerujących późno wieczorem po pustych piętrach, głosy, zwielokrotniane przez echo, i dzwonki telefonów, których nikt nie odbierał. — Stary, chyba oszalałeś — odparł Jimmy. — Przecież doskonale wiesz, że nie ma czegoś takiego jak duchy. — Naprawdę? A jak myślisz, dokąd udają się ludzie po śmierci? — Donikąd. Kiedy ktoś umrze, to jest tak, jakby wyłączono jakieś światełko, którego już nikt nigdy nie włączy z powrotem. I powiem ci jeszcze, że gdyby nawet po śmierci ludzie

dokądś się udawali, z całą pewnością nie przychodziliby do jakichś tam biur. — A już na pewno nie ja — wtrącił się księgowy. — Kiedy ja umrę, pójdę sobie do Vegas. Wskaźnik położenia windy przez cały czas podzwaniał, a tymczasem ta sunęła coraz niżej, aż wreszcie dotarła do holu. Urzędnicy zbili się przed jej drzwiami w ciasnym kręgu, czekając, aż się otworzą. I kiedy to się wreszcie stało, wszyscy odruchowo postąpili krok do przodu. Natychmiast jednak cofnęli się o krok, ponieważ postać w windzie niespodziewanie osunęła się na podłogę. — Jezu! — zawołał Jimmy. — O mój Boże — wyjąkała kobieta za jego plecami. Na środku windy leżała twarzą do podłogi młoda kobieta, a pod jej ciałem spoczywał jeszcze mężczyzna w średnim wieku. Leżał na boku, plecami zwrócony do drzwi. Kobieta ubrana była w kremowy kostium, a mężczyzna miał na sobie jasnoniebieską sportową marynarkę, ale ich ubrania pokrywała krew. Zresztą była nią zbryzgana cała kabina windy, od podłogi aż po sufit. Na lustrach widać było mnóstwo krwawych odcisków dłoni. Najbardziej przerażające było jednak to, że z prawego ramienia młodej kobiety wystawał wielki nóż kuchenny. Księgowy bez chwili wahania odłożył na bok neseser z ułożonymi na nim kartonami z pizzą i pojemnikami z zupą. — Dzwońcie pod dziewięćset jedenaście! — zawołał. Wszedł do windy i przyłożył dwa palce do tętnicy szyjnej młodej kobiety. — Ona żyje! Pomóżcie mi. Jimmy oddał pudełko z lunchem Newtonowi i także wszedł do windy. Jej podłoga była tak śliska od krwi, że stracił równowagę i niemal się przewrócił. — Niech mi pan powie, co mam robić — poprosił księgowego. — Wynieśmy ją stąd, tylko delikatnie. Połóżmy ją na podłodze, na boku. Czy ktoś już dzwonił na dziewięćset jedenaście? Potrzebne nam są koce, prześcieradła, cokolwiek, co pomoże podtrzymać ciepłotę jej ciała. I trzeba sprawdzić, gdzie została ugodzona nożem. Jeżeli ma uszkodzone arterie, musimy założyć opatrunek uciskowy. — Nie powinniśmy wyciągnąć noża? — zapytał Jimmy. — Nie, niech lepiej zostanie, gdzie jest. Wyciągną go ratownicy. Wiele osób ugodzonych nożem umiera dlatego, że ktoś niefachowo wyjmuje nóż z rany. Księgowy i Jimmy wspólnie wyciągnęli kobietę z windy i ułożyli ją na podłodze. Uklękła przy niej jakaś niemłoda sekretarka o matczynym wyglądzie, po czym rozpięła jej kamizelkę i bluzkę, próbując znaleźć rany od noża. — A co z nim? — zapytał Jimmy. Księgowy jedynie popatrzył na mężczyznę w windzie i potrząsnął głową. — Wygląda na to, że otrzymał cios prosto w serce. A także kilka ciosów w płuca. — Niewiarygodne — odezwał się Newton. — Cholernie niewiarygodna sprawa. Niespodziewanie odezwała się sekretarka. — Myślę, że ta młoda dama miała sporo szczęścia. Ma niegroźne rany na plecach i na dłoniach. Zapewne ciężko walczyła o życie. Jimmy ukląkł obok kobiety. Jej oczy koloru orzechów laskowych były otwarte, chociaż zdawały się niczego nie widzieć. Miała około dwudziestu pięciu lat, jasnobrązowe włosy związane w długi koński ogon, teraz pozlepiany krzepnącą krwią. Na jej czole i prawym policzku widniały krwawe odciski palców. — Nic pani nie jest? — zapytał ją Jimmy. Młoda kobieta nie odpowiedziała mu, widać było jednak, że oddycha, a jej wargi nieznacznie się poruszyły. — Wszystko będzie dobrze — kontynuował Jimmy. — Obiecuję, wyjdzie pani z tego. Zgromadzeni przed windą usłyszeli syreny radiowozów i ambulansów docierające z

zewnątrz i po chwili hol budynku zalały refleksy czerwonego i niebieskiego światła. Jimmy wstał. Podszedł do niego księgowy w koszuli z krótkimi rękawami i powiedział: — Dobra robota, synu. Dziękuję. — Co pan mówi, przecież ja nic nie zrobiłem. To głównie pan jej udzielił pierwszej pomocy. — Widzisz, służyłem kiedyś w Marines. W Iraku. Możesz mi wierzyć, mam doświadczenie, widziałem mnóstwo ludzi z ranami na całym ciele. — Cholera jasna! — zawołał Newton. — Ten, kto na nich napadł, wciąż jest w tym budynku, prawda? Przecież nie zszedł po schodach! A jeśli nie, to nie ma żadnej innej możliwości, żeby się wydostał na zewnątrz. — Chyba że wyskoczył z piętnastego piętra — powiedział księgowy ponuro. Ogród rzeczy niewytłumaczalnych Kiedy detektyw Kunzel zadzwonił do drzwi, był już wieczór i większość ogrodu skrywał mrok. Sissy i Molly nadal siedziały pod pnączami winorośli. Popijały wino i wpatrywały się w ogród z mieszaniną trwogi i niedowierzania, ale również z uwielbieniem, ponieważ w tym, co się wydarzyło, było tak wiele magii. W trakcie popołudnia Molly namalowała jeszcze pięć róż w różnych kolorach, od maślanej żółci po najciemniejszą purpurę. Namalowała także czerwoną malwę, słonecznik i białą stokrotkę. A teraz te kwiaty kwitły w ogrodzie, chyląc się w podmuchach słabego wiatru, równie prawdziwe, jak gdyby rosły tutaj od momentu zasiania albo posadzenia. — Jak myślisz, jak to się dzieje? — zapytała Molly. — Czy to jest jakiś miraż? Czy to jest optyczna iluzja, mimo że przecież możemy tych kwiatów dotknąć? Sissy wydmuchnęła dym z papierosa. — Jeśli o mnie chodzi, kochanie, uważam, że o wiele ważniejsza jest odpowiedź, dlaczego tak się dzieje niż jak. Takie rzeczy nigdy nie zdarzają się bez powodu. A przynajmniej ja nie widziałam czegoś takiego w całym moim długim i pełnym doświadczeń życiu. Były świadkami cudu. Po tym, jak Molly namalowała różę, cofnęły się od stołu i obie patrzyły, jak kwiat stopniowo znika z papieru, jakby papier szybko blaknął w padających na niego promieniach słońca. Jednocześnie wypatrywały przez okno i widziały, jak ta sama róża materializuje się w jednej z donic, początkowo mała i słaba, ale z każdą chwilą coraz mocniejsza. W końcu była już na tyle duża, aby można ją było zerwać albo powąchać. Jej kolce naprawdę kłuły, przebijały skórę i sprawiały, że pojawiała się na niej krew. Tak samo było z każdym następnym kwiatem i z chrząszczem. Molly nie chciała namalować ptaka w obawie, że powstanie twór anatomicznie niepoprawny i nie będzie mógł latać. Sissy jeszcze raz rozłożyła karty DeVane i poprosiła je, żeby dokładniej wyjaśniły cud. Tym razem jednak karty okazały się niezwykle enigmatyczne i trudne do interpretowania. Kiedy zachowywały się w taki sposób, Sissy zawsze narzekała, że mamroczą. Ostatnią kartą była La Sourde–Muette, Głuchoniema. Przedstawiała młodą kobietę, przyodzianą jedynie w przepaskę na biodrach splecioną z różowych róż. Jeden palec trzymała na ustach, a dłoń drugiej ręki zwinęła przy prawym uchu, jakby wysilała się, żeby coś usłyszeć. Stała nad brzegiem ciemnego jeziora, po którym pływały trzy nieme łabędzie. Druga strona jeziora porośnięta była rzędem drzew, wśród których skrywał się nagi mężczyzna. Jego skóra była bardzo biała, jakby z marmuru, obie ręce miał jednak szkarłatne. — Na Boga, co tam robi ten mężczyzna? — zapytała ją Molly. — Nie wiem. Być może ta karta oznacza, że nie powinnyśmy zadawać zbyt wielu pytań. Przynajmniej na razie. Łabędzie są symbolem cierpliwości, ale także symbolem tragicznej

śmierci. I popatrz na tę postać, niczym posąg w pracowni rzeźbiarza. No i jeszcze więcej róż. To wszystko jest bardzo dziwne. — Myślałam, że karty powinny wyjaśniać sprawy, a nie komplikować je jeszcze bardziej. — Nie zawsze tak jest — odparła Sissy. — Od czasu do czasu mawiają, że nie mogą niczego powiedzieć. Zwykle znaczy to, że czeka na ciebie sześć albo siedem różnych możliwych dróg przyszłości, a karty nie są w stanie zdecydować, którą z tych dróg przyszłości pójdziesz. — Ale ja myślałam, że całe moje życie zostało dokładnie zapisane i zaplanowane, od chwili, w której się urodziłam. Rozumiesz, jak karma. — Och, nie. Całkowicie się mylisz. Zawsze masz jakiś wybór! Zdarzają się jednak w życiu decydujące momenty, kiedy całą przyszłość może zmienić pojedyncze przypadkowe wydarzenie. Na przykład zaśpisz na autobus albo akurat pada deszcz, twoja torba na zakupy całkowicie przemokła i pękła i pewien niezwykle atrakcyjny nieznajomy pomaga ci pozbierać zakupy z chodnika. Przypomnij tylko sobie, jak spotkałaś Trevora w Chidlaw Gallery. Poszedł tam tylko po to, żeby zmienić im sumę ubezpieczenia. Molly pokiwała głową i uśmiechnęła się. — Po pierwszej rozmowie z nim pomyślałam: „Jaki przystojny facet, a mimo to nadęty nudziarz”. Ale potem popatrzył na któryś z moich obrazów i powiedział: „To nadzwyczajne, jakby zaraz miało ożyć”, a przecież nawet nie wiedział, że ja to namalowałam. — No właśnie — przytaknęła Sissy. — W takich momentach karty zdają się czekać na to, aby jeszcze jeden element układanki wskoczył na właściwe miejsce, i dopiero wtedy są gotowe powiedzieć, co ci się wkrótce przydarzy. — Dopiła wino i dodała: — Karty DeVane to jednak nie tylko przepowiadanie przyszłości. One są jak klucz do wszystkich niewytłumaczalnych zdarzeń, jakie dzieją się w życiu. Dlaczego się rodzimy? Po co tutaj jesteśmy? Ta rudowłosa kobieta, którą widziałam w ubiegłym tygodniu w Fountain Square… dlaczego ona płacze? Dlaczego Frank umarł tak młodo i zostawił mnie samą na tak długo? — Jak to się dzieje, że maluję róże, które później rosną żywe w moim ogrodzie? Sissy wzięła do ręki pusty kieliszek. — Ha! Chciałabym ci na to odpowiedzieć. Ale może mogłabyś namalować dla nas jeszcze jedną butelkę zinfandela? Zadzwonił dzwonek przy drzwiach. — Chyba nikogo się nie spodziewasz, prawda? — zapytała Sissy. — To prawdopodobnie Sheila, chce mi zwrócić formę do pieczenia. Nie rozumiem, dlaczego jej sobie nie zatrzyma. Jeśli chodzi o wypieki, jestem jeszcze gorsza od ciebie. — Moja droga, nie ma nikogo, kto byłby gorszy ode mnie w pieczeniu ciast. Kiedykolwiek się do tego zabierałam, w moim domu omal nie dochodziło do pożaru. Molly weszła do domu. Sissy wzięła do ręki kolejnego papierosa, jednak Pan Boots przechylił łeb z dezaprobatą, co sprawiło, że wsunęła papierosa z powrotem do paczki. — I ty mi mówisz, że nie chowa się w tobie duch Franka — odezwała się do psa. Pochyliła się do przodu tak mocno, że jej twarz znalazła się niemal przy pysku psa, i powiedziała: — Jeśli tam jesteś, Frank, obiecuję ci, że z tym skończę. Zacznę nawet żuć gumę antynikotynową. Molly wróciła do ogrodu w towarzystwie dwóch mężczyzn. Jeden z nich miał szerokie ramiona i był niski, krępy, z włosami ostrzyżonymi na jeża i oczami osadzonymi blisko siebie jak porzeczki w cieście. Ubrany był w beżową marynarkę, stanowczo zbyt na niego ciasną w klatce piersiowej, oraz w zieloną koszulę, która robiła wrażenie, jakby nierówno pozapinano jej guziki. Jego wielki brzuch zwisał ponad paskiem spodni. Za nim stanął chudy osobnik o celowo zmierzwionych włosach i twarzy przystojnego gryzonia. Sprawiał wrażenie wiecznie zniecierpliwionego. Ubrany był w czarną markową koszulę, w której kieszeni na piersiach trzymał drogie okulary przeciwsłoneczne.

Molly podprowadziła dwóch mężczyzn do altany. — Sissy, to jest detektyw Mike Kunzel, a to detektyw… Przepraszam, jak brzmi pańskie nazwisko? — Bellman, Freddie Belłman. — Przyłapaliście mnie na rozmowie z moim zmarłym mężem — powiedziała Sissy. — Sądzicie panowie pewnie, że postradałam zmysły. Detektyw Kunzel popatrzył na Pana Bootsa i odparł: — Ależ skąd, proszę pani. Miałem kiedyś sukę labradora o najgorszym charakterze, jaki można sobie wyobrazić, i byłem w stu procentach przekonany, że posiadł ją duch mojej zmarłej teściowej, świeć panie nad jej duszą. — Jak się masz, Mike? — zapytała Molly. — Jak się ma Betty? Wciąż śpiewa w zespole Footlighters? — Betty ma się doskonale, dziękuję. Właśnie otrzymała rolę Milly w Siedmiu narzeczonych dla siedmiu braci. A Goin’ Courtin’ utkwiło mi w głowie na długie tygodnie. — Jezu… Mnie też… — zaczął Bellman, ale zaraz przywołał na twarz krótki, krzywy uśmiech, żeby pokazać, że nie zamierzał nikogo obrazić. — Co więc mogę dla ciebie zrobić, Mike? — zapytała Molly. — Napijecie się czegoś, panowie? Może lemoniady? Albo soku porzeczkowego? A może po małym piwku? — Gdybym nie był na służbie, Crayola, z wielką przyjemnością wypiłbym kufel piwa, zimnego jak lód. Jednakże muszę podziękować. Przyjechałem poprosić, żeby pojechała pani ze mną do Szpitala Uniwersyteckiego i wykonała rysunek pewnej osoby. Molly natychmiast popatrzyła na Sissy, a wyraz jej twarzy mówił wszystko: „Mój Boże, twoja karta z rzeźbiarzem to przewidziała, zaledwie kilka godzin temu. Zaraz jednak spojrzała ponownie na detektywa Kunzela i powiedziała: — Myślałam, że w tych czasach jesteście już całkowicie skomputeryzowani. — Prawie całkowicie. Ale porucznik Booker pomyślał, że pani będzie najlepsza do tej konkretnej roboty, ze względu na to, jak pani potrafi zadawać pytania świadkom. Mamy młodą kobietę, która dziś w porze lunchu została zaatakowana w Giley Building. Jakiś szaleniec z nożem dopadł ją w windzie i zadał jej trzy ciosy nożem w plecy. Przeżyła atak, jednak w windzie był z nią jeszcze jeden facet, który nie miał już tyle szczęścia. Kobieta jest zszokowana, bardzo zestresowana, a tymczasem w windach w Giley Building nie ma kamer przemysłowych i dlatego tylko na podstawie jej zeznania możemy odtworzyć wygląd napastnika. Chcemy to zrobić jak najszybciej. To dlatego porucznikowi Bookerowi zależy na kimś, kto potrafi rysować i właściwie stawiać pytania. Rzecz jasna, tylko pani przyszła mu do głowy, nikt inny. — Miło to słyszeć. Z przyjemnością pomogę. Mam z wami zaraz jechać? — Zawieziemy panią, jeżeli pani pozwoli. Po drodze przedstawię pani wszystkie ponure szczegóły. — Czy ktoś jeszcze widział zabójcę? — zapytała Sissy. — Nie, proszę pani. Ta młoda kobieta to jedyny naoczny świadek. Przeszukaliśmy budynek od dołu do góry, wszystkie dwadzieścia trzy piętra, i wciąż nie mamy pewności, w jaki sposób udało się mu uciec. Jednak w tym budynku pracuje siedemset siedemdziesiąt pięć osób, więc raczej nie miał trudności, żeby zniknąć w tłumie. — On albo ona — poprawiła go Sissy. — Tak, oczywiście. Nie mamy jednak raczej do czynienia z atakiem, do jakiego zdolna byłaby kobieta. — Pewnie nie, jeśli waszej młodej kobiety i zmarłego mężczyzny nie łączył romans i nie zaatakowała ich zazdrosna żona. — Nie brak pani wyobraźni — stwierdził detektyw Kunzel. — Na razie jednak najlepiej trzymajmy się sprawdzonych faktów.

— Czasami fakty potrafią oszukiwać — zaprzeczyła mu Sissy. — Potrzebuje pan raczej spojrzenia wewnętrznego. — Moja teściowa przepowiada przyszłość — wyjaśniła Molly. — Jest bardzo dobra… praktycznie potrafiłaby przepowiedzieć, co wybierze pan jutro na deser. Detektyw Kunzel starał się sprawić wrażenie, iż bardzo mu to zaimponowało. — O kurczę. Taki talent moglibyśmy wykorzystać. Pozwoli pani, że się z nią skontaktuję, jeśli ta sprawa zabrnie w swego rodzaju martwy punkt? Albo jeżeli będę potrzebował pewniaka na derby Kentucky? — Staje się pan sarkastyczny, detektywie. Ale niech się pan nie martwi, jestem do tego przyzwyczajona. Mój zmarły mąż był detektywem w Policji Stanowej stanu Connecticut i także odnosił się sceptycznie do kwestii przepowiadania przyszłości. Będę jednak niezwykle szczęśliwa, jeśli zechce pan skorzystać z mojej pomocy. Jeśli wypowie pan takie proste słówko, „proszę”. — Proszę? Sissy doskonale sobie zdawała sprawę, że takie „proszę?” jest właściwym tylko dla ludzi z Cincinnati zapytaniem „słucham?” albo „nie zrozumiałem”, jednak udała, że tego nie wie. — No — odezwała się. — Nareszcie przeszło to panu przez gardło. W tym momencie na podwórku pojawił się Trevor, trzymając za rękę Victorię. Pierwsza i jedyna wnuczka Sissy miała obecnie dziewięć lat. Była bardzo szczupła, miała — jak jej matka — wielkie brązowe oczy oraz długie ciemne włosy, splecione w warkocze. Ubrana była w różową koszulkę bez rękawów, białe krótkie spodenki i olśniewająco różowe adidasy. Trevor był bardzo podobny do swojego zmarłego ojca. Miał falujące czarne włosy i niebieskie oczy, chociaż jego twarz była bardziej okrągła i nie tak ostro wyrzeźbiona jak twarz Franka, no i Trevor nie odziedziczył po Franku zdolności do błyskawicznego przywoływania na nią zaraźliwego uśmiechu. Poza tym nie przejawiał żadnych skłonności, by wstąpić, śladem ojca, w szeregi policji. Był od niego bardziej powściągliwy i ostrożny, wolał starannie kalkulować ryzyko, niż je podejmować. Miał na sobie niebieską koszulę w kratę i starannie uprasowane spodnie khaki. — Hej, Mike! — zawołał. — Co tutaj robisz, stary? Detektyw Kunzel przybił z nim piątkę. — Cześć, Trevor. Przepraszam cię, ale wpadliśmy, żeby pożyczyć na godzinę lub dwie twoją utalentowaną żonę. — Co się stało? Ktoś zaginął? — Zabójstwo. Zasztyletowano kogoś dziś rano w Giley Building. Mamy jedną ofiarę śmiertelną i jedną ciężko ranną. — Słyszałem o tym, kiedy jechałem, żeby odebrać Victorię z lekcji. Chryste. — Wiecie co? Zabiorę Victorię do domu i dam jej coś do picia — powiedziała Sissy. — Jak przebiegła lekcja tańca, Victorio? — Było okropnie! Przez cały czas obracałam się w złą stronę. Sissy wzięła ją za rękę i zaprowadziła do kuchni. — Ja także tak tańczyłam na początku. Bez przerwy obracałam się w złą stronę. W gruncie rzeczy spędziłam w ten sposób całe życie. Victoria usiadła przy dużym sosnowym stole i Sissy nalała jej do szklanki mleka o smaku truskawkowym. — Zjesz coś słodkiego? — Nie wolno mi przed kolacją. — Twoja mama musi dziś wieczorem trochę popracować dla policji, myślę więc, że wszyscy pójdziemy na kolację do miasta, a jeśli nie je się kolacji w domu, można zjeść wcześniej coś słodkiego, żeby mieć siły na czekanie, zanim kelner przyniesie to, co się zamówiło. Co powiesz na wypad do Blue Ash Chili i na taką wielką kanapkę z kurczakiem i

serem? Oczy Victorii rozszerzyły się. — Naprawdę? — No jasne. Najwyższy czas, żebyśmy zjadły coś niezdrowego. Sissy właśnie szła do pokoju dziewczynki, żeby przynieść jej ubranie, kiedy Victoria odezwała się: — Babciu… Upuściłam jedną z twoich kart. Sissy popatrzyła na ziemię. Jedna z kart DeVane wysunęła się z talii, jednak zamiast upaść płasko, utkwiła pod kątem prostym w szparze pomiędzy deskami podłogowymi. — Co za przypadek, prawda? Jestem pewna, że już nigdy bym tego nie powtórzyła. Sissy wahała się przez chwilę, po czym wyjęła kartę ze szpary i popatrzyła na nią przez szkła okularów. Une Jeune Filie Tombante, Upadająca Młoda Kobieta. Na karcie widniała dziewczyna w żółtej sukience wpadająca do studni. Ręce miała uniesione, jakby ktoś trzymał ją za nie, i puścił, a na jej twarzy wymalowane było skrajne przerażenie. Ponad nią jakiś mężczyzna w przekrzywionym berecie uśmiechał się, patrząc, jak dziewczyna leci w dół. Rzucał za nią róże, jakby jej upadek stanowił swego rodzaju przedstawienie. Pod dziewczyną, do połowy zanurzony w najciemniejszych czeluściach studni, widoczny był czarny potwór. Wypatrywał ku niej wyczekująco. Miał obnażone kły i szpony gotowe, żeby rozerwać jej suknię. Sissy patrzyła na kartę ze zmarszczonym czołem. Kilkakrotnie postukała nią w stolik. Przecież jesteś tylko kartą, pomyślała. Nie staraj się mnie przechytrzyć. — Babciu? — zapytała Victoria. — O co chodzi, kochanie? — Co się stało, babciu? Chyba to nie była straszna karta, co? — Oczywiście, że nie. Właściwie to była sympatyczna karta. Z małą dziewczynką, wskakującą do jakiejś wody. Cóż, być może znaczyła, że mama i tata zabiorą cię na wakacje. Sissy jednak podejrzewała, że karta jest kolejnym ostrzeżeniem, szczególnie dlatego, że przyciągnęła jej uwagę w taki niecodzienny sposób. Jakim cudem karta mogła spaść na podłogę w taki niezwykły sposób i w niej po prostu utkwić? Bez wątpienia było to ostrzeżenie, że gdzieś bardzo blisko znajduje się ktoś krwawy i gwałtowny i że objawi się raczej prędzej niż później. Dziewczyna wpadająca do studni. Czarny potwór czekający, żeby rozerwać ją na strzępy. — Tato obiecał, że nas zabierze do Disney Worldu — powiedziała Victoria z kawałkiem domowego ciasta w buzi. — To by było wspaniale, prawda? — Sissy uśmiechnęła się. Położyła dłoń na głowie Victorii. Une Jeune Filie Tombante. Świat dna studni był zupełnie innym światem, takim, w którym potwory mogły oddychać, w którym jednak ludzie tonęli. Karty mówiły, że cokolwiek się zbliża, nadchodzi z zupełnie innego i dziwnego miejsca — miejsca refleksów i cieni, gdzie wszystko jest na opak, gdzie w pustych pokojach do późna w nocy rozlegają się podniesione głosy. Do domu weszła Molly. Kunzel, Bellman i Trevor weszli za nią. — Do zobaczenia, Sissy — powiedziała Molly. Z oparcia jednego z krzeseł zdjęła zielony szydełkowy sweter i włożyła go. — Nie wiem, jak długo mnie nie będzie. Zapewne przez dwie lub trzy godziny, to zależy. Zajmiesz się moją dwójką, prawda? — Och, oczywiście — zapewniła ją Sissy. — Zajmę się nimi jak należy, bądź spokojna. Nakarmię, przeczytam bajkę na dobranoc i przypilnuję, żeby umyli zęby, zanim położą się spać. — Ha! — zawołał z rozbawieniem detektyw Kunzel. — Mamo — jęknął Trevor w proteście. — Na miłość boską, dałabyś spokój.

Czerwona Maska Jane Becker umieszczono w separatce niedaleko Oddziału Chirurgii Urazowej. Kiedy Molly szła korytarzem, jedno ze świateł fluorescencyjnych mrugało, przez co odniosła wrażenie, że znajduje się wśród dekoracji do jednego z tych nieznośnych japońskich horrorów, na przykład The Ring. Na krześle przy drzwiach siedział umundurowany policjant, czytając „Cosmopolitan”. — Niczego innego nie było pod ręką — wyjaśnił, kiedy Molly uśmiechnęła się na ten widok. — Kiedy przyjdę tu następnym razem, przyniosę panu „Penthouse’a” — odparła. Ściany separatki pomalowane były w neutralnym kolorze magnolii, a na ścianie wisiał oprawiony plakat z „Bluegrass Country”. Żaluzje były zaciągnięte, przez szpary Molly dostrzegała jednak pobłyskujące światła Bethesda Avenue. W łóżku, wsparta wysoko na poduszkach, leżała młoda kobieta o kręconych, brązowych włosach. Mimo że była bardzo blada, Molly zauważyła, że jej twarz jest jedną z takich, które należą do „słodziutkich trzpiotek”. Jej zadarty mały nosek, niczym cynamonem, obsypany był piegami. Jej oczy miały kolor jasnozielony, a ładnie wykrojone usta były bardzo różowe. Jednak jej lewy policzek był napuchnięty i przecięty czerwoną szramą, a na lewej brwi miała założone szwy chirurgiczne. Obie dłonie dziewczyny była owinięte białym muślinowym bandażem. Pod różową kwiecistą szpitalną pidżamą Molly dostrzegła opatrunek usztywniający. Kiedy Molly weszła do sali, potężnej postury czarnoskóra pielęgniarka akurat sprawdzała działanie kroplówki. — Pani jest tą malarką? — zapytała. — Tak. — Proszę — powiedziała pielęgniarka i przystawiła fotel do łóżka dziewczyny. — Tylko niech jej pani za bardzo nie zmęczy. Wciąż ma zbyt niskie ciśnienie krwi, a to znaczy, że nadal jest w szoku. — Nic mi już nie będzie, naprawdę — odezwała się młoda kobieta głośnym szeptem, który zupełnie do niej nie pasował. — Czyżby? Z mojego doświadczenia wynika, że ci, którzy mówią, że nic im już nie będzie, najszybciej umierają. Molly oparła o krzesło oprawny w skórę szkicownik, po czym zawiesiła na oparciu torbę z ołówkami i kredkami pastelowymi. — Jestem Molly… Molly Sawyer — powiedziała i uśmiechnęła się. — Nie mogę ci podać ręki, ale… Cześć. — Cześć — odpowiedziała młoda kobieta. — Jane Becker. O mały włos świętej pamięci Jane Becker. — Masz pewność, że jesteś na to gotowa? — zapytała Molly. — Policja potrzebuje podobizny jak najszybciej, ale mogę przyjść jutro rano. Jane Becker zdecydowanie potrząsnęła lokami. — On zabił tego biednego mężczyznę na moich oczach, bez żadnego powodu. Dźgał go nożem i dźgał, i dźgał, a potem rzucił się z tym nożem na mnie. Właściwie d l a c z e g o ? Przecież nawet go nie znałam i ten mężczyzna też go chyba nie znał. — Cóż, policja nie dotarła jeszcze do żadnej przyczyny, dla której miałby zaatakować którekolwiek z was — powiedziała Molly. — Mężczyzna, który zginął, był pośrednikiem w handlu nieruchomościami. George Woods, tak się nazywał. Pracował w Ohio Relocations, na dziewiętnastym piętrze. Miał czterdzieści jeden lat, żonę i dwie córeczki w wieku siedmiu i pięciu lat.

— Tak mi przykro. — W oczach Jane Becker pojawiły się łzy. — Jakoś trudniej to teraz znieść, znając jego nazwisko, prawda? To już nie jest po prostu martwy mężczyzna, ale George Woods. — Prawda — przytaknęła Molly. Wyszarpnęła z pudełka na nocnym stoliku papierową chusteczkę i podała ją dziewczynie. — Ale czyż nie motywuje nas to jeszcze bardziej do odnalezienia faceta, który go zamordował? Pomyśl o rodzinie George’a Woodsa. Pomyśl o jego dziewczynkach. Nie zobaczy, jak one dorastają, a one przecież nie będą go pamiętać. Ale należy się im przynajmniej sprawiedliwość, prawda? Jane Becker pokiwała głową. — Pomogę ci, obiecuję. Potrafię dokładnie opisać twarz tego człowieka. Tak jakby był w tym pokoju. Wyciągnęła zabandażowaną rękę ku Molly, tak jakby zabójca stał obok niej i mogła naprawdę go dotknąć. Molly usiadła i położyła szkicownik na kolanach. — Jane, zanim zaczniesz mi opisywać mężczyznę, który cię zaatakował, chciałabym się czegoś o tobie dowiedzieć. Jane Becker zamrugała. — O mnie? Jestem zwykłą sekretarką w kancelarii prawniczej; wsiadłam do windy i jakiś psychol zaczął mnie dźgać nożem, to wszystko. — Wiem. Chciałabym jednak zobaczyć tego mężczyznę twoimi oczami. Różni ludzie widzą różne rzeczy na zupełnie inne sposoby, szczególnie kiedy znajdują się w poważnym stresie. Jeśli na przykład pójdziesz do sądu i wysłuchasz zeznań pięciorga naocznych świadków, nie zechcesz uwierzyć, że wszyscy opisują to samo przestępstwo. Sprawcy byli Latynosami. Sprawcy byli czarni. Sprawcami byli biali mężczyźni w czarnych kapturach. Jeździli niebieskim buickiem albo szarym oldsmobile’em, albo srebrną hondą accord. Mieli pistolety, mieli noże, mieli kije baseballowe. Pobiegli na wschód, odjechali na zachód. — Jasne. Rozumiem. Ale nie wiem, co miałabym ci powiedzieć. — Zacznijmy od tego, ile masz lat. — W kwietniu skończyłam dwadzieścia pięć. Jestem spod znaku Barana, chociaż nigdy się nie zachowuję jak typowy Baran. To znaczy, nie jestem osobą asertywną. — Jesteś sama? Chwila ciszy. — Tak, jestem sama. — Mieszkasz sama? — Przez jakiś czas mieszkałam, prawie osiemnaście miesięcy. Ale w październiku zeszłego roku wprowadziłam się z powrotem do domu, do mamy i taty. Och, i do mojego wstrętnego młodszego brata Kevina. — A gdzie jest ten dom? — W Lakeside Park. Przeżyłam tam całe życie. Chodziłam do Villa Madonna Academy, a potem do Thomasa More’a. Ciche, konserwatywne sąsiedztwo, pomyślała Molly, niezbyt zamożne, głównie z tradycyjnymi domami. — Co sprawiło, że wróciłaś do rodziców? — Miałam mieszkanie przy Elm Street, w centrum miasta. Lubiłam je, ale było dla mnie stanowczo za drogie. — Rozumiem… Lubisz muzykę? — Och, jasne. Uwielbiam Imogen Heap. Have You Got It In You? I Tori Amos. — Lubisz czytać? — Tak. Kocham Danielle Steel. I The Lovely Bones. To jest ostatnia książka, jaką przeczytałam. — A co z życiem towarzyskim? Spotykasz się z kimś? — Czasami wychodzę gdzieś z chłopakami. Ale zwykle w większej grupie znajomych z

biura, rozumie pani. Nie mam nikogo specjalnego, przynajmniej nie w tej chwili. — A w ogóle miałaś kiedyś kogoś specjalnego? Jane Becker niespodziewanie zaczęła kaszleć. Po długim ataku sięgnęła wreszcie po szklankę z wodą. Kiedy wypiła i trochę się uspokoiła, powiedziała: — Nie rozumiem pytania. To znaczy, co to ma wspólnego z napadem na mnie? — Jane, chodzi tylko o tło. Twoja odpowiedź pozwoli mi wyobrazić sobie mężczyznę, który na ciebie napadł, takiego, jakim ty go widziałaś. Postrzegałaś go swoimi emocjami i tym, kim jesteś, równie mocno jak swoimi oczami. — Czy nie mogę ci go po prostu opisać? — Przepraszam — powiedziała Molly. — Nie chciałam cię urazić. Jasne, przystąpmy od razu do rzeczy i może uda nam się ożywić tego człowieka. Wyciągnęła pierwszą kartkę ze szkicownika i sięgnęła po kredkę w kolorze sepii. — Co uderzyło cię w nim najbardziej. To znaczy, gdybyś miała opisać go w trzech słowach, co byś powiedziała? — Jego twarz. Miał jasnoczerwoną twarz. Była tak czerwona, że właściwie szkarłatna. Jakby się brzydko opalił albo często pił alkohol. A oczy miał jak szczeliny, zresztą usta także. Można było odnieść wrażenie, że nosi czerwoną maskę. — A sądzisz, że mógł mieć maskę? — Och, nie. To była jego prawdziwa twarz. Ale była taka czerwona… — Czy wyczułaś w jego oddechu alkohol? — Nie. Ale miał zapach… zapach jakiegoś zepsucia i wypalenia. Jak zapach płonących włosów. — Dobrze. Miał czerwoną twarz i oczy jak szparki. Czy byłabyś w stanie odgadnąć, jakiego był pochodzenia etnicznego? Może wyglądał na kogoś ze Wschodu? Albo na rdzennego Amerykanina? Ołówek Molly już pracował i z kartki zaczęły spoglądać oczy bez twarzy, tak jakby wyłaniały się z innego wymiaru. — Nie wiem, kim był. Wyglądał po prostu n i e b e z p i e c z n i e , to wszystko. Czy widziałaś kiedyś takich ludzi? Są spięci, gotowi do ataku, jak bul teriery, rozumiesz? — Rozumiem. Jakiego był wzrostu? — Miał przynajmniej sześć stóp. Może sześć stóp i jeszcze dwa cale. A może jeszcze trochę więcej? — Jak był zbudowany? — Był potężny, miał bardzo szerokie ramiona. I grubą szyję. No i to, w jaki sposób stał. Nawet to było przerażające. Pochylał się ku mnie w taki sposób, jakby próbował zerwać się ze smyczy. — Jak opisałabyś kształt jego twarzy? Była owalna, okrągła, a może kwadratowa? — Kwadratowa. Zdecydowanie kwadratowa. A czoło miał szerokie, płaskie. — Jego nos? Jane Becker zamknęła oczy. Molly czekała w milczeniu, z kredką nad szkicownikiem. Wiedziała już, że Jane Becker potrafi sobie wyobrazić twarz swojego napastnika tak wyraźnie, jakby w tej chwili stał tuż przy niej, i nie chciała przerywać tej intensywnej wizualizacji. Żałowała tylko, że nie może jej z nią dzielić. — Jane? — przynagliła ją po chwili. — Jego nos? Czy to był nos długi czy zadarty? A może prosty? To naprawdę ważne. Przypomnij sobie, jak karykaturzyści rysują ludzi; zawsze wyolbrzymiają ich nosy. Jane Becker znowu otworzyła oczy. — Nie chcę się pomylić. Kiedy on dźgał tego biednego mężczyznę, byłam jakby w innym świecie. A nie chciałabym, żeby policja aresztowała niewłaściwego człowieka. — Jane, zostaw to mnie. Ja jestem rysownikiem policyjnym i to moim zadaniem jest

sporządzenie właściwego portretu. Jane Becker jeszcze przez chwilę się wahała, po czym powiedziała: — Dobrze. Jego nos był spiczasty i dostrzegłam na nim jakby brodawkę. Miał bardzo wysokie kości policzkowe. I masywny podbródek z dołkiem. To pamiętam. Naprawdę głęboki dołek. Ołówek cicho przesuwał się po kartce, a tymczasem Molly cieniowała, wypełniała i krystalizowała twarz człowieka. Przestępca powoli materializował się przed jej oczyma, jakby się zbliżał ku niej przez gęstą białą mgłę. — Jakie miał włosy? — zapytała. — Rudawe… Rudawe, ale przechodzące w siwe. I bardzo krótko ścięte. Niemal na jeża. Molly wyciągnęła pudełko kredek pastelowych. Znów przez kilka chwil szkicowała i cieniowała. Czerwoną twarz, z odcieniami zieleni i błękitu dla podkreślenia głębi i kształtów. — Nie widziałaś, jakiego koloru miał oczy? — Jak już mówiłam, to były tylko wąskie szparki. Mogę sobie jedynie wyobrazić, że były czarne. Po chwili Molly odwróciła i uniosła szkicownik, żeby Jane Becker mogła zobaczyć to, co w myśl jej wskazówek narysowała. Jane Becker zakryła oczy zabandażowaną dłonią. — O mój Boże — wyszeptała. — Mój Boże, to przecież prawie on. — Jesteś pewna? Jane Becker popatrzyła na szkic uważniej. — Może kości policzkowe są za ostre. Jego policzki były jakby pełniejsze, nie takie zapadnięte. I miał gęściejsze rzęsy. Pamiętam jego rzęsy, bo były szczeciniaste i równie rude jak włosy. Molly rozjaśniła cienie pod policzkami, po czym zmieniła twarz na pełniejszą i bardziej okrągłą. Szybko narysowała również bardziej gęste rzęsy. — To jest to — powiedziała Jane Becker. — To jest mężczyzna, który dźgał mnie nożem. Wprost nie mogę uwierzyć, że to zrobiłaś. — Słuchałam jedynie tego, co mówisz — odparła Molly. — Powiedziałaś mi, jak on wyglądał, i oto go masz. Powiedziałaś mi też, że jesteś sekretarką w kancelarii prawniczej i mieszkasz z rodzicami w Lakeside Park, co było bardzo ważne. Nie powiedziała, że narysowała podejrzanego jako osobnika znacznie mniej agresywnego, niż opisała go Jane Becker. Podejrzewała, że Jane Becker, mimo swojej urody, ma pewne problemy w relacjach z mężczyznami. Zapewne niezbyt poważne — pewnie nie chodziło o nic więcej niż brak zaufania albo zniechęcenie po ostatnim nieudanym związku. Jednak osobiste uprzedzenia świadków mogły znacznie wpływać na ich opisy przestępców. Czarnoskórzy podejrzani bywali często opisywani przez białych jako znacznie ciemniejsi i budzący większą grozę, niż okazywali się w rzeczywistości, po aresztowaniu. „Niebezpieczny” wygląd nie miał wpływu na długość nosa ani na ułożenie uszu, ani na kolor włosów podejrzanego. Molly zamknęła szkicownik i zapakowała ołówki i kredki. — Dziękuję, Jane. Byłaś bardzo dzielna i bardzo mi pomogłaś. — Co będzie się działo dalej? — zapytała Jane Becker. — Teraz wrócę na policję, żeby dokończyć ten szkic, po czym zostanie on opublikowany w prasie i w telewizji. Powinni go pokazać już dzisiaj w wieczornych wiadomościach, a jutro rano będzie w gazetach. — Myślisz, że go złapiecie? Nie zniosłabym myśli, że coś takiego mogłoby spotkać jeszcze kogoś innego. Molly ponownie otworzyła szkicownik i popatrzyła na twarz mężczyzny, który napadł na Jane Becker.

— Jeżeli ten szkic jest tak dokładny, jak twierdzisz, to owszem, jestem zupełnie pewna, że go złapiemy. — Mogę cię jeszcze o coś spytać? — Oczywiście. — Skąd masz taki fantastyczny naszyjnik? Nie mogę od niego oderwać oczu. Molly lekko uniosła naszyjnik. — Nadzwyczajny, prawda? Kupiłam go na pchlim targu w Kellog. Nie sądzę, żeby był coś wart, ale zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Jest tu dosłownie wszystko, prawda? Słońca, księżyce, nawet małe zwierzęta. Wyszedłszy z pokoju Jane Becker, Molly pokazała szkic policjantowi, który siedział przed drzwiami. — To ten mężczyzna… Mówię panu na wypadek, gdyby tu przyszedł i chciał dokończyć dzieła. — Wygląda jak sobowtór mojego wuja Hermana — powiedział policjant. — Chętnie bym go oddał w pani ręce jako podejrzanego. Polowanie na mordercę Kiedy Molly wróciła do domu w Blue Ash, Sissy i Trevor siedzieli na podwórku (więc Sissy mogła palić). — Jesteś głodna? — zapytała Sissy. — W lodówce jest trochę humusu*1 . — Nie, dzięki, jedynie się napiję. Padam ze zmęczenia. — Jak poszło, kochanie? — zapytał Trevor, nalewając jej wino do kieliszka. — Było smutno, jak zwykle. Smutno, strasznie i beznadziejnie. — Jak to się stało? Molly usiadła. — Dziewczyna wyszła z biura po lunch na wynos, to wszystko. Wsiadła do windy na dwudziestym pierwszym piętrze. Na dziewiętnastym piętrze dosiadł się ten mężczyzna z biura pośrednictwa w handlu nieruchomościami. Na następnym piętrze do windy wsiadł przestępca. Gdy dojechali do piętnastego, przestępca zablokował windę i zaatakował. Dźgnął mężczyznę dwadzieścia osiem razy nożem, uderzając po całym ciele, także w twarz. Następnie rzucił się na dziewczynę. Walczyła z nim, próbowała uciec, otworzyć drzwi windy, ale wtedy otrzymała trzy pchnięcia w plecy. Zmagając się z drzwiami, musiała je odblokować, bo winda ruszyła w dół. W pewnym momencie napastnik znowu ją zatrzymał i uciekł. — Jezu, ilu szaleńców chodzi po świecie — powiedział Trevor. — Jeśli nie można czuć się bezpiecznie nawet w windzie w zatłoczonym budynku biurowym… — Jak się czuje dziewczyna? — zapytała Sissy. — Chodzi mi o to, w jakim jest stanie po tym, co przeszła. — Nadal jest w szoku, jednak nie ma aż tak wielkiego urazu, jak początkowo sądziłam. Niektóre ofiary podobnych napaści nie są w stanie wydobyć z siebie sensownego słowa przez wiele tygodni. Czasami w ogóle tracą mowę. — Czy ona znała człowieka, który ją napadł? — Hmm… Opisała go bardzo dokładnie i nie wygląda mi on na faceta, którego chciałoby się znać, uwierzcie mi. Był wysoki, dobrze zbudowany, ale tak naprawdę wrażenie wywarła na niej jego twarz. Mówi, że była bardzo czerwona, niemal jakby napastnik miał czerwoną maskę. Sissy sięgnęła po leżące na stole karty DeVane. Przekładała je, dopóki nie znalazła La 1* Humus — arabski sos z grochu, ziaren sezamowych, czosnku i soku z cytryny (przyp. tłum.).

Blanchisseuse, Praczki. Podała kartę Trevorowi i powiedziała: — Tak jak przepowiedziały karty. Mężczyzna o czerwonej twarzy, wysoko na drabinie. Oczywiście kiedy te karty wydrukowano, nikt nie miał pojęcia, że zostaną wynalezione windy. Młoda kobieta i wanna pełna krwi. Inaczej mówiąc, krwawa kąpiel. — To zwykły przypadek, mamo, zbieg okoliczności. Zawsze interpretujesz wszystko po swojemu i wmawiasz sobie nieistniejące rzeczy. — Na pewno nie. Nie tym razem. Kolejna karta przepowiedziała, że ktoś narysuje podobiznę mężczyzny z zakrwawionymi rękami, a jak myślisz, co Molly robiła tego wieczoru? — Czy on naprawdę miał aż tak czerwoną twarz? — zapytał Trevor. — Tak właśnie opisała go dziewczyna. — A może on po prostu był pomalowany? Rozumiesz, może chciał wyglądać jak demon albo jak Darth Maul z Gwiezdnych wojen, żeby jeszcze bardziej straszyć ludzi? Molly wzruszyła ramionami. — Być może. Ale nie musiał przecież malować twarzy, żeby przestraszyć tę dziewczynę. Była już dość wystraszona. Była zupełnie pewna, że za chwilę umrze. — A co o wszystkim sądzi policja? — zapytał Trevor. — Na razie nie mają wyrobionej opinii. Sprawdzają kontakty zamordowanego mężczyzny, na wypadek gdyby ten maniak, Czerwona Maska, jak o nim mówią, znał go i miał z nim jakieś zatargi. Facet był pośrednikiem w handlu nieruchomościami, więc to możliwe. Technicy dokładnie oglądają miejsce zbrodni, a poza tym zadają ludziom pracującym w budynku mnóstwo pytań. Raczej jednak niewiele osiągną, przynajmniej dzisiaj wieczorem. — Zobaczymy cię w telewizji? — Mnie nie. Ale mój rysunek owszem. Prawdę mówiąc, jest już w Internecie. Nadlatują cykady Ponad podwórkiem unosił się księżyc w trzeciej kwadrze. Był tak pomarańczowy, że niemal szkarłatny. Chociaż była już prawie dziesiąta wieczorem, powietrze wciąż było gęste i ciepłe. Sissy popatrzyła w niebo i zapytała: — Czujecie, jak coś wibruje w powietrzu? — O Boże, mam nadzieję, że nie — powiedziała Molly. — Przynajmniej jeszcze nie teraz. — Zamknij dzisiaj okno w sypialni, mamo — ostrzegł Trevor. — Naprawdę, zrób to bardzo dokładnie. — To przecież tylko owady — powiedziała Sissy. — Oczywiście, że to tylko owady. Nie gryzą ludzi i w ogóle nie czynią żadnej krzywdy. Ale jeszcze nigdy nie byłaś w Cincinnati w porze cykad. Pojawiają się miliardami, latają i są po prostu wszędzie. Jak myślisz, dlaczego zakryłam basem i rozwiesiłam gazę nad drzewami brzoskwiniowymi? — Nigdy mi nie mówiłaś, że są aż takim utrapieniem. — Próbowałam zachowywać się po stoicku, mamo; w końcu mam tutaj pracę i nie mogę przenieść się w inne miejsce. Ale one wpadają we włosy, zatykają szyby wentylacyjne, rozbryzgują się na szybie samochodu, kiedy jadę do pracy. To dlatego w porze cykad nigdy nie robimy pikników na otwartym powietrzu. Potrafią bombardować z lotu nurkowego sałatkę ziemniaczaną. A najgorszy jest hałas — mówiła Molly. — Powodują go samce, które próbują znaleźć partnerkę. Piszczą i piszczą bez końca. Chyba wiedzą, że żyją tylko sześć tygodni. — Nie można się ich pozbyć? — Można, ale w tym celu trzeba by przekopać całe Cincinnati do głębokości dziewięciu cali, bo właśnie na tej głębokości zimują ich larwy. Niestety, jedynym rozwiązaniem jest

tolerowanie ich i rozdeptywanie tylu, ile tylko się da. Albo wyjazd na wakacje w czasie, kiedy one tutaj są. Większość ludzi sobie z nich żartuje. Są tacy, co je smażą i zjadają z orzechami wodnymi. — Chyba zemdlałabym na taki widok. Wzięli kieliszki z winem i weszli do domu. Trevor starannie zamknął drzwi. — Tak przy okazji, mamo, jeśli znajdziesz w łóżku kilka cykad, nie panikuj. Zainteresowanie seksualne okazują jedynie samicom własnego gatunku. — Nie świntusz przy matce — napomniała go Sissy i lekko klepnęła w ramię. Trevor włączył telewizor plazmowy w salonie i nastawił kanał 5, WLWT. — Ci faceci są zawsze dobrzy, jeśli chodzi o crime–du–jour — skomentował. Musieli przeczekać reklamy produktów finansowych, porady, jak przebudować dom, żeby w końcu wyglądał jak plan do kręcenia sitcomu, ale doczekali się wreszcie. Na ekranie pojawiło się dwóch spikerów z poważnymi twarzami. Za ich plecami wyświetlono rysunek Molly przedstawiający mężczyznę o czerwonej twarzy. Napis na ekranie głosił: MORDERCA W CZERWONEJ MASCE. — Policja z Cincinnati nadal poszukuje napastnika z nożem, który zasztyletował na śmierć czterdziestojednoletniego pośrednika w handlu nieruchomościami oraz ciężko zranił dwudziestopięcioletnią sekretarkę z kancelarii prawniczej. Do brutalnego ataku doszło w windzie na piętnastym piętrze Giley Building przy Race Street. Kiedy winda dotarła na parter i otworzyły się jej drzwi, oczom urzędników ukazało się coś, co jeden z nich określił słowem „rzeźnia”. Nastąpiły chaotyczne wywiady z Jimmym i Newtonem, księgowym oraz z innymi świadkami. W tle przez cały czas błyskały koguty radiowozów policyjnych. — Kurczę, drzwi się otworzyły i, mój Boże, zobaczyłem krew! Oczywiście, zaraz sprawdziłem, czy ten mężczyzna daje znaki życia, ale… Nie widziałem, żeby ktokolwiek opuszczał budynek, nikogo podejrzanego, nikogo… Był spokojnym, ciężko pracującym człowiekiem, który kochał swoją rodzinę… Tragedia… Z ramienia policji oświadczenie wygłosił podpułkownik James L. Whalen, szef wydziału kryminalnego. Miał śnieżnobiałe włosy, opaloną na brąz twarz i mówił monotonnym głosem, stosując niesłychanie długie przerwy. — Mimo ogromnych wysiłków trzydziestu funkcjonariuszy wydziału kryminalnego oraz przewodników z psami, którzy w ciągu kilku minut pojawili się na miejscu zbrodni, wciąż nie natrafiono na ślad sprawcy. Nie znaleźliśmy też świadków, którzy widzieliby, jak sprawca wchodzi do Giley Building lub go opuszcza. Do tej pory nie mamy żadnych istotnych śladów, które pozwoliłyby wskazać, kto popełnił ten ohydny czyn lub jakie były jego motywy. Młoda kobieta, która została poważnie poraniona przez napastnika, udzieliła jednak pewnych wskazówek. Pomogła rysownikowi policyjnemu wykonać bardzo dobry portret pamięciowy napastnika. Trevor odwrócił się i posłał Sissy spojrzenie, które nie do końca zrozumiała. Sprawiał jednak wrażenie rozczarowanego lub wstrząśniętego. Podpułkownik Whalen wskazał na rysunek Czerwonej Maski. — Podejrzanego określiliśmy kryptonimem „Czerwona Maska”, chociażby po to, żeby ludziom, którzy go kiedyś widzieli albo go jeszcze spotkają, łatwiej było to spotkanie zapamiętać. Jego twarz jest bardzo zaczerwieniona, prawdopodobnie opalona, o bardzo wąskich oczach. Wszyscy w milczeniu patrzyli, jak wizerunek Czerwonej Maski stopniowo powiększa się na ekranie. Pan Boots zawył i schował się za kanapą. — Ktokolwiek napotka tego mężczyznę, niech nie próbuje go łapać ani nawet się do niego zbliżyć. Przestępca jest w najwyższym stopniu niebezpieczny. Trzeba zachowywać się dyskretnie, tak aby się nie zorientował, że został rozpoznany. Należy jak najszybciej

poinformować policję i nie ryzykować żadnych heroicznych czynów, nawet posiadając przy sobie broń. Jeszcze nie wiemy, jaki jest stan psychiczny mordercy i jak działa. Nie wiemy też, jaką może posługiwać się bronią. Sissy wbiła wzrok w Czerwoną Maskę na ekranie. W swoim rysunku Molly celowo stonowała poczucie zagrożenia, jakie wywołał u Jane Becker widok Czerwonej Maski. W końcu mężczyzna był prawdziwym zabójcą, a nie jakimś łobuzem z komiksu. Z jego oczu nadal jednak spoglądała śmierć, jakby nie kryła się w nich ludzka istota. Nie było w nich blasku, współczucia, żadnego ludzkiego uczucia. Cienkie wargi były lekko wykrzywione w lewo, jakby świadomość, że występuje w telewizji, wywoływała w nim zdziwienie. — Przerażający, nie sądzicie? — zapytała Molly. — Oczywiście — zgodziła się Sissy. — Ale… Sama nie wiem. Mam takie dziwaczne uczucie, że znam tę twarz, że kiedyś już ją gdzieś widziałam. — Nie wiem, jakim sposobem — odezwał się Trevor. — Przecież nigdy wcześniej nie byłaś w Cincinnati. — Cóż, mam już swoje lata, Trevor. Wiele w życiu podróżowałam i widziałam wiele interesujących rzeczy. Molly poszła do kuchni, żeby dokończyć zmywanie. Trevor obejrzał się, żeby się upewnić, że żona go nie słyszy, po czym powiedział: — Mamo… Muszę z tobą porozmawiać o tym wróżeniu z kart. — Chcesz, żebym i tobie powróżyła? Z przyjemnością. — Nie, dziękuję. — Urwał i kilkakrotnie zamrugał, tak jak wtedy, kiedy był chłopcem i chciał poprosić o kieszonkowe. — Chodzi o to, że uważam, że twoje karty naprawdę przyprawiają o gęsią skórkę. — Trevor, kochany, one tylko nam mówią, co jest czym. Albo co będzie czym. — Nie interesuje mnie to, mamo. Przyprawiają o gęsią skórkę, a to jest mój dom i szczerze mówiąc, nie podoba mi się, kiedy wróżysz z nich tutaj. — Och, przepraszam. Nie zdawałam sobie sprawy. — Naprawdę dostaję przy nich gęsiej skórki. I zawsze tak było, szczególnie kiedy byłem mały. Strach mnie oblatywał, kiedy tylko na nie spoglądałem. Grabarze, klauni, dziwaczni ludzie maszerujący przez las. Przerażające stworzenia w sterczących kapturach, odcinające siekierami własne palce. Oto twoje karty. — Powinieneś był powiedzieć mi to wcześniej. Nigdy przecież nie chciałam cię denerwować. — Jezu, mamo, niejeden raz dawałem ci to do zrozumienia. Nie chciałem, żeby Molly angażowała się we współpracę z policją, szczególnie po tym, co się stało z tatą. Bez przerwy się boję, że jakiś bandyta zechce się na niej mścić. Ale ta sprawa z Czerwoną Maską… Sissy ujęła dłoń Trevora. Mimo że miała już ponad siedemdziesiąt lat, jej oczy były równie bystre jak jego. Popatrzyła na syna z ogromną miłością. — Kochanie, tego nie sprawiły karty. To się musiało zdarzyć tak czy inaczej. — Być może. A może nie. Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, że twoje karty nie przepowiadają po prostu przyszłości, lecz w gruncie rzeczy ją zmieniają? Dobrze, być może ten typ, Czerwona Maska, i tak zadźgałby tych ludzi. Ale dlaczego policja musiała prosić właśnie Molly o wykonanie jego portretu? — Nikomu nie zdradzili jej nazwiska, Trevor. — Nie. Ale przecież nie trzeba Sherlocka Holmesa, żeby odszukać jedynego rysownika policyjnego w promieniu trzech stanów, który nadal używa jedynie ołówka i kredek pastelowych. Zaledwie we wrześniu w ubiegłym roku był o niej artykuł w „Enquirerze”. Sissy odwróciła rękę Trevora i zaczęła delikatnie sunąć końcem palca po liniach na jego dłoni. Trevor spojrzał na to, zdał sobie sprawę, co robi jego matka, i szybko wyrwał jej rękę. — No nie! Chyba nie zamierzasz teraz jeszcze czytać mi z ręki! Nie ma mowy! I nie życzę

sobie, żebyś przepowiadała przyszłość Molly, a już szczególnie Victorii! Przyszłość musi być niespodzianką, mamo. Gdybyśmy wszyscy wiedzieli, co się ma wydarzyć… To nienaturalne. — Absolutnie się z tobą nie zgadzam. To jest najbardziej naturalna rzecz na świecie. Myślę, że wszyscy moglibyśmy poznawać przyszłość, nawet ty mógłbyś ją poznawać, gdybyśmy tylko żyli w większym związku ze wszystkim, co nas otacza. — Cholera jasna, przecież co niedzielę chodzimy do kościoła. Sissy rozłożyła szeroko ręce. — Nie mówię o kościele. Mówię o czasie, o przeznaczeniu i o sposobie, w jaki boże dni i ludzkie decyzje przeplatają się i mijają ze sobą jak wskazówki na zegarze. Problem polega na tym, że zbyt mocno koncentrujemy się na małych rzeczach. Nie ma już w nas wiary. Zatraciliśmy poczucie cudów i właściwie na nic nie reagujemy. — Jasne. Ale na co niby nie reagujemy? — Na ostrzeżenia, które są nam dawane, kochanie. Kiedy ma się wydarzyć coś naprawdę okropnego, powinniśmy być zdolni do odczuwania, że takie zdarzenie się zbliża, jakbyśmy nasłuchiwali pociągu ekspresowego nadjeżdżającego z oddali. Przecież szyny zaczynają dźwięczeć, kiedy pociąg jest jeszcze bardzo daleko, prawda? — Sissy zacisnęła kościstą dłoń w pięść i uniosła ją do góry. — Nawet powietrze staje się gęstsze. — Co ty mówisz, mamo? — zapytał Trevor. — Twierdzisz, że przydarzy nam się coś złego? — Módlmy się, żeby tak się nie stało. Ale jeśli już to ma się zdarzyć, najlepiej byłoby się dobrze przygotować. Olbrzym Sissy uszanowała tej nocy życzenie Trevora i zostawiła karty DeVane nietknięte na nocnym stoliku, chociaż kusiło ją, żeby po raz kolejny odczytać przepowiednię. W kościach czuła, że poruszają się pod nią koła świata i że w ciągu kilku następnych dni dojdzie do zmian, a cienie poruszać się będą w opozycji do słońca. Ubrała się w długą białą płócienną koszulę nocną i usiadła przed toaletką. Wyciągnęła szpilki i grzebyki i starannie wyszczotkowała włosy. Przez ułamek sekundy, w świetle różowej lampki nocnej, widziała siebie taką, jaka była, kiedy poślubiła Franka i siedziała przed swoją toaletką w Connecticut, szczotkując włosy przed pierwszą nocą, którą mieli spędzić razem. Wciąż miała takie jak wtedy szerokie szare oczy i delikatne kości policzkowe oraz afektowany wygląd osoby jakby nie z tego świata, który sprawiał, że Frank mówił na nią „syrena”. Wciąż jestem twoją syreną, Frank. Dziewczyna, w której się zakochałeś, nadal żyje na tym świecie. Jestem tą samą dziewczyną, która biegała boso po wydmach w Hyannis tego lipcowego popołudnia tak dawno temu. Pochyliła głowę lekko w lewo i światło lampy nagle ją zdradziło. Zobaczyła zmarszczki dookoła oczu i wokół ust, i skórę na szyi, która wyglądała jak pognieciona serwetka. Piski mew nagle ucichły, zamarł ciepły wiatr od oceanu i oto znowu siedziała w dusznym pokoju gościnnym w domu Trevora — teraz zupełnie sama, coraz starsza z każdą mijającą nocą. Do drzwi zapukała Molly. — Sissy? Potrzebujesz czegoś? Może masz ochotę na szklankę ciepłego mleka? — zapytała. — Wystarczy, jak mi przyniesiesz wehikuł czasu. Popatrz tylko na mnie. Ani się obejrzę, jak skończę siedemdziesiąt dwa lata. Jak to się stało? Przecież ja się nie czuję na siedemdziesiąt dwa. Molly zamknęła drzwi i usiadła na skraju łóżka.

— Poza tym nie zachowujesz się jak siedemdziesięciodwulatka, dzięki Bogu. — Wieczorem rozmawiałam z Trevorem. Nie chce, żebym przepowiadała przyszłość, kiedy jestem w jego domu. Mówi, że dostaje od tego gęsiej skórki. — Nie musisz rezygnować z wróżenia ze względu na Trevora. Wiesz, jaki on jest. Jeśli czegoś nie można zważyć, zmierzyć albo obliczyć, wtedy to coś dla niego nie istnieje. Tymczasem on żyje z tego, że odgaduje przyszłość, tak jak ty. Różnica polega jedynie na tym, że on chce wiedzieć, co się nie wydarzy. — Trevor się boi, że Czerwona Maska dowie się, że to ty narysowałaś jego podobiznę, i będzie chciał cię dopaść. — To raczej mało prawdopodobne. Coś takiego wydarzyło się w przeszłości tylko jeden raz. Jakiś facet, który molestował dzieci, zagroził, że obleje mnie kwasem. Myślę jednak, że w tym wypadku obrałam najlepszy z możliwych sposób obrony. Narysowałam portret, który jest ogromnie podobny do sprawcy, dzięki czemu bardzo szybko zostanie złapany. Sissy związała włosy szarą jedwabną szarfą. — Powiedziałaś Trevorowi o kwiatach? Molly odwróciła głowę. Milczała. — Pytałam, czy… — Nie, nie powiedziałam. Jeszcze nie. — A zamierzasz to zrobić? — Nie wiem. Prawdę mówiąc, mam wobec nich mieszane uczucia. A co ty sądzisz? — One są cudem, Molly! W jakiś sposób dokonałaś cudu! A on jest twoim mężem! Nie sądzisz, że powinien wiedzieć? Molly zaczęła się bawić naszyjnikiem, który pobłyskiwał w świetle lampy. Jednym z ulubionych wisiorków Molly był drobny złoty egipski krokodyl z czerwonymi granatami zamiast oczu. — Myślałam o tym, żeby mu powiedzieć, naprawdę. Gdyby sam je zauważył, z pewnością bym to zrobiła. Ale w pewnej chwili nawet stanął przed tymi pięknie wyrośniętymi różami, stokrotkami, dzwonkami, ale nie zauważył ich. — Cóż, Trevor jest taki sam jak większość mężczyzn. Widzą tylko to, co chcą widzieć. — To nie tylko o to chodzi — powiedziała Molly. — Kocham go, ponieważ jest taki rozsądny i pragmatyczny… Chyba nie chcę, żeby zaczął wierzyć w cuda. — Dobrze, jasne. Skoro uważasz, że tak jest najlepiej, proszę bardzo. Twoja stara, pomarszczona teściowa daleka jest od wtrącania się w sprawy swojej pięknej synowej. Molly objęła ją i cmoknęła w prawe ucho. — Nie jesteś wcale pomarszczona, nie jesteś wcale taka stara, jak ci się wydaje, a poza tym zawsze liczę się z twoim zdaniem. Naprawdę. Po tych słowach obie zaczęły śpiewać A Hard Rain’s A–Gonna Fall, z każdą chwilą równiej i głośniej. Na koniec prawie krzyczały. — …i tak ciężko… i tak ciężko… i tak ciężko!!! W drzwiach do sypialni stanął Trevor. — Na miłość boską, kobiety! Wydajecie odgłosy jak dwa zarzynane skunksy! * * * Sissy śniło się, że jest bardzo młoda, ma mniej więcej sześć, siedem lat, i siedzi na tylnym siedzeniu wielkiej limuzyny z brązową skórzaną tapicerką. W pewnej chwili uklękła i zaczęła obserwować krajobraz przesuwający się za szybami. Krajobraz również był brązowy i bardzo płaski; składały się na niego bezkresne mile pól kukurydzianych, rozciągających się aż po horyzont. Chmury były dziwnie wydłużone. Wyglądały, jakby ktoś rozciągał na niebie ciemnobrązowe cukierki toffi.

Nie mogła dostrzec, kto siedzi za kierownicą limuzyny. Kierowca miał na głowie jasny kapelusz panama z brązowym otokiem. Na palcu prawej ręki nosił sygnet, który od czasu do czasu pobłyskiwał. Skrzył się również brylantowy symbol znajdujący się na środku kierownicy. Sissy rozpoznała go i nagle zrozumiała, co to za samochód i kto nim kieruje. Znajdowała się w hudsonie hornecie z roku 1954, należącym do jej wuja Henry’ego. Daleko w tle grało radio samochodowe, rytm był nieregularny, słowa poprzekręcane. Widziałeś mnie przez otwarte drzwi… Czego szukałeś, patrząc przez te drzwi… — Wujek Henry — powiedziała. Jej głos brzmiał inaczej i był bardzo niewyraźny. Wujek Henry nie odwrócił się, ale powiedział: — Już niedaleko, Sissy. Siedemdziesiąt mil, nie więcej. — Gdzie jesteśmy? — zapytała Sissy. — Na zachód od wschodu i na wschód od zachodu. Niemal w tym samym momencie minęli znak informujący, że wjeżdżają do Borrowsville, zamieszkanego przez 789 osób. — Czy to odpowiedź? Czy to jest miłość? Czy to odpowiedź anielska? Jechali i jechali, a po bokach wciąż ciągnęły się brązowe pola, miła za milą! Chmury rozciągały się w najbardziej fantastyczne wydłużone kształty, a potem pękały i odfruwały w siną dal. Nie podoba mi się ten sen, pomyślała Sissy. Wydarzy się w nim coś złego. Minęli kolejną tablicę. Opuszczali Borrowsville. Zaledwie po kilku minutach Sissy zobaczyła z przodu przy szosie jakiś wysoki kształt. W pierwszej chwili pomyślała, że to jest wieża ciśnień. Ale w miarę jak samochód się do niej zbliżał i mrużąc oczy, widziała ją coraz wyraźniej, zaczynała sobie zdawać sprawę, że przy drodze stoi człowiek. Wydawało się to niemożliwe, bo musiał być olbrzymem. Miał co najmniej trzydzieści stóp wzrostu. — Wujku Henry. — Słucham, Sissy? — Tam stoi olbrzym. Nie odpowiedział. — Wujku Henry, boję się olbrzymów. Wujek wciąż milczał. Sissy, coraz bardziej przestraszona, pociągnęła za rękaw jego sportowej marynarki. — Boję się olbrzymów! Nie chcę, żebyśmy go mijali! Proszę, wujku Henry! Czy nie możemy zawrócić? Wujek Henry powoli odwrócił głowę. Sissy odniosła wrażenie, że potrafi to zrobić, nie poruszając resztą ciała. Z przerażeniem popatrzyła na jego twarz. Przecież to nie był wujek Henry — a przynajmniej nie taki wujek Henry, jakiego pamiętała, w okularach ze złotymi oprawkami i z wąsikiem na podobieństwo Teddy’ego Roosevelta. Ten „wujek Henry” miał jasnoczerwoną twarz, niczym emaliowana maska, z wąskimi szparkami na oczy i trochę szerszą czarną szparą na usta. Miał kanciaste policzki i wielki podbródek z głęboką szramą na środku, jakby ktoś go w tym miejscu uderzył siekierą. — Nie możemy teraz zawrócić, Sissy — powiedział takim samym gardłowym głosem, jakim śpiewano piosenki docierające z radia. — Teraz jest już za późno. Sissy ogarnął wielki chłód. Złapała za klamkę i spróbowała otworzyć tylne drzwi, były jednak zablokowane. — Nie możemy zawrócić, Sissy. Tego, co się stało, już nie cofniemy. A od teraz to się będzie powtarzać bez końca. Dla przeklętych nie ma spoczynku, Sissy. Sissy jeszcze raz z całej siły szarpnęła klamką i w tej samej chwili od samochodu odpadły całe drzwi. Potoczyły się razem z nią przez pola, błyskając wśród łanów kukurydzy, podskakując i oddalając się coraz bardziej od samochodu. Sissy wylądowała na plecach w jakiejś bruździe i drzwi z brzękiem upadły na nią. Z trudem wydostała się spod nich, kopiąc i uderzając w nie piąstkami. Popatrzywszy z góry, stwierdziła, że to wcale nie są drzwi od samochodu. Było to coś ciężkiego, ale miłego w dotyku i jakby puszystego. Była to jej kołdra