- Dokumenty5 863
- Odsłony848 976
- Obserwuję551
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań666 006
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Graham Masterton i polscy autorzy Dziedzictwo Manitou
Rozmiar : | 1.7 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Graham Masterton i polscy autorzy Dziedzictwo Manitou.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2013 Copyright © Jacek M. Rostocki, Teufelschwanx, 2012 Copyright © Paweł Waśkiewicz, Godzina wołu, 2012 Copyright © Krzysztof Maciejewski, Drapiący Psy, 2012 Copyright © Piotr Mirski, Za kurtyną, 2012, Copyright © Kazimierz Kyrcz Jr, Zakładnicy fikcji, 2012 Copyright © Jacek Piekiełko, Czarny lęk pada, 2012 Copyright © Rob Kayman, Tak blisko, nieważne, jak daleko, 2012 Copyright © Michał Stonawski, Pośpiech jest dobrym doradcą, 2012 Copyright © Aleksandra Zielińska, Lidka, 2012 Copyright © Piotr Pocztarek, Zaułek, 2012 Copyright © Krzysztof T. Dąbrowski, Miskamakus, 2012 Copyright © Dawid Kain, Opus Magnum, 2012 Copyright © Robert Cichowlas & Łukasz Radecki, Ofiary, 2012 Copyright © Graham Masterton, Beholder , 2012 Wszelkie prawa zastrzeżone Pod redakcją Roberta Cichowlasa Redaktor Agnieszka Zienkowicz Tłumaczenie wstępu i opowiadania Obserwator Grahama Mastertona Piotr Pocztarek Projekt okładki Mikołaj Piotrowicz Wydanie elektroniczne ISBN: 978-83-7674-321-9 Konwersja publikacji do wersji elektronicznej Dariusz Nowacki Wydawnictwo Replika ul. Wierzbowa 8, 62-070 Zakrzewo tel./faks 061 868 25 37 replika@replika.eu www.replika.eu
SPIS TREŚCI Wstęp Polskie opowieści Jacek Rostocki - TEUFELSCHWANX Paweł Waśkiewicz - GODZINA WOŁU Krzysztof Maciejewski - DRAPIĄCY PSY Piotr Mirski - ZA KURTYNĄ Kazimierz Kyrcz Jr - ZAKŁADNICY FIKCJI Jacek Piekiełko - CZARNY LĘK PADA Rob Kayman - TAK BLISKO, NIEWAŻNE JAK DALEKO Michał Stonawski - POŚPIECH JEST DOBRYM DORADCĄ Aleksandra Zielińska - LIDKA Piotr Pocztarek - ZAUŁEK Krzysztof T. Dąbrowski - MISKAMAKUS Dawid Kain - OPUS MAGNUM Robert Cichowlas & Łukasz Radecki - OFIARY Graham Masterton - OBSERWATOR
WSTĘP Graham Masterton jest pisarzem, obok którego nie sposób przejść obojętnie. Tworzący od blisko czterdziestu lat Brytyjczyk, mocno związany z Polską i zaprzyjaźniony z Polakami, zyskał miano mistrza horroru już w latach siedemdziesiątych, krótko po premierze powieści Manitou. Książka w błyskawicznym tempie podbiła listy bestsellerów, została sfilmowana i otworzyła pisarzowi wrota do sławy. Szacuje się, że w samej tylko Polsce sprzedała się w nakładzie miliona egzemplarzy. Od tamtego czasu Masterton stworzył około stu książek, z czego przeważająca ilość to horrory. Dziś trudno o fana gatunku, który nie zna takich tytułów jak Wyklęty, Zwierciadło piekieł czy Rytuał. Polskie premiery dzieł Grahama Mastertona odbywają się w tym samym czasie, co w Wielkiej Brytanii czy w Stanach Zjednoczonych, a nierzadko publikacja w Polsce wyprzedza tę na świecie. Doskonałe relacje między Brytyjczykiem a polskimi wydawcami, głód fanów na kolejne książki ich ulubieńca, a także powszechna sympatia Polaków do autora są wyraźne. Nic więc dziwnego, że mamy okazje jako pierwsi na świecie czytać jego nowe utwory. Sam Masterton nazywa Polskę swoim drugim domem. To stąd pochodziła jego świętej pamięci żona Wiescka, to tu ma najwięcej przyjaciół i sporą liczbę czytelników, wreszcie to polska kuchnia smakuje mu najbardziej! W kraju nad Wisłą nie brakuje pisarzy, których fascynuje twórczość Grahama Mastertona. W tym momencie zmierzam do sedna, ukazującego przyczynę powstania książki, którą, Drogi Czytelniku, trzymasz w ręku. Na początek musisz wiedzieć, że: • ta książka nie jest kolejnym zbiorem opowiadań grozy, mającym jedynie zaintrygować i przestraszyć, • ona jest hołdem dla autora, który od początku lat osiemdziesiątych
ubiegłego wieku jest mentorem dla wielu zarówno początkujących, jak i zaprawionych w bojach pisarzy. Twórcami Dziedzictwa Manitou są artyści, dla których pisarstwo Grahama Mastertona jest czymś więcej niż tylko prozą wielu gatunków. Niektórzy z nich wychowali się na książkach Mastertona i dzięki nim zaczęli pisać. Inni poznali jego prozę nieco później, ale stała się ona dla nich znacząca i wartościowa. Wykorzystując znane z powieści Brytyjczyka motywy, schematy, a także mastertonowską stylistykę stworzyli opowiadania straszne, zabawne, niepokojące, niekiedy dziwne, innym razem przepełnione erotyką. Czytając Dziedzictwo Manitou spotkacie nowe wcielenia diabłów i demonów, po które często sięga Graham Masterton. Zetkniecie się albo jedynie „przemkniecie” obok zrodzonych przez niego bohaterów. Poczujecie klimat jego najlepszych powieści. A przede wszystkim poznacie nowe spojrzenie na twórczość Mastertona i odkryjecie inspiracje, jakie wykluły się w głowach polskich pisarzy, którzy postanowili zadedykować swe dzieła jednemu z najpopularniejszych twórców horrorów na świecie. Na deser poznacie nowe, niepublikowane wcześniej w Polsce opowiadanie Grahama Mastertona zatytułowane Obserwator. To jeden z jego najostrzejszych kawałków, porównywany do głośnego Eryka Paszteta, którego publikacja wywołała skandal i doprowadziła do zamknięcia pewnego magazynu. Zanim poznacie pierwsze zamieszczone w Dziedzictwie Manitou opowiadanie, zobaczcie, co słychać u samego Grahama Mastertona. Wystarczy tylko przewrócić stronę… Robert Cichowlas, 2013
POLSKIE OPOWIEŚCI Pierwsze pytanie, jakie zadaje się pisarzom, brzmi: „Skąd czerpiesz pomysły?” Mam już przygotowanych kilka odpowiedzi na to, co inspiruje mnie do tworzenia niesamowitych historii. Jedna z nich opowiada o moich regularnych wizytach w Niemczech, gdzie jako mały chłopiec zakupiłem w sklepie z antykami w Bielfeld ozdobne, blaszane pudełko. Kiedy zabrałem je do domu i otworzyłem, znalazłem w środku mnóstwo pomysłów na horrory. A więc za każdym razem, kiedy potrzebuję nowej koncepcji, otwieram pudełko i po prostu wyjmuję jeden z nich. Innym razem mówię o tym, jak uratowałem życie kotu pewnej staruszki, po tym jak został potrącony przez samochód. Zapytała mnie, kim chcę zostać jak dorosnę. Powiedziałem, że pisarzem, więc zapisała mi na kartce swój numer telefonu. „Za każdym razem, kiedy będziesz potrzebował pomysłu na książkę, zadzwoń do mnie” – powiedziała. Pewnego dnia, kiedy już byłem dorosły, wykręciłem numer, a drżący głos w słuchawce wyszeptał: „Czerwonoskóry szaman powraca zza grobu, by zemścić się na białym człowieku”. Manitou! Wszystkie moje opowieści na temat tego, skąd czerpię pomysły służą jednak tylko zapewnieniu rozrywki. Moje pomysły biorą się tak naprawdę z legend i podań o nadprzyrodzonych istotach, które znajduję w pokaźnej kolekcji książek o demonach. Przez wieki, w każdej kulturze, na całym świecie ludzie wymyślali demony i inne ponadnaturalne byty, aby podjąć próbę wyjaśnienia tego, co niewytłumaczalne. Mogłem wybierać spośród doprawdy wielu złych duchów – od Tengu z Japonii, które spadały z nieba by porywać dzieci, po nordyckiego demona Lokiego, przez którego zimowe dni są tak ciemne. Od azteckiego władcy podziemi Mictlantecutli, który o północy wypełza z głową skierowaną w dół,
aby zebrać dusze i zaciągnąć je do piekła, po banshee z Irlandii, wykrzykujące pod oknami domu chorego człowieka, że niedługo umrze. Te legendarne istoty tak bardzo przerażają i pobudzają wyobraźnię, ponieważ zostały wykreowane, zanim nauka potrafiła wyjaśnić trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów i inne klęski żywiołowe. Albo też podać powody, dla których niemowlaki w tajemniczych okolicznościach umierały w swoich kołyskach, bydło zapadało na dziwne choroby, a dorośli doświadczali ataków epilepsji. Ludzie pragnęli znaleźć wytłumaczenie dla rozmaitych plag, głodu, pożarów, powodzi – wynaleźli więc przerażające demony. W tym właśnie odnajduję większość moich pomysłów. Jednakże, aby uczynić je strasznymi dla współczesnego czytelnika, ustanawiam ich pojawienie się w nowoczesnym, świeckim świecie. Wymyślam zwykłych bohaterów z normalną pracą i mnóstwem problemów, a dopiero po chwili wplatam w to wszystko demona rodem ze starożytnego przesądu. Wydaje mi się, że właśnie to czyni moje historie bardziej wiarygodnymi, a im bardziej są wiarygodne, tym bardziej przerażają. Wierzę również, że za młodu mój trening na stanowisku reportera miał nieoceniony wpływ na umiejętność wymyślania historii. Nauczono mnie wtedy, jak spojrzeć na zwykłe wydarzenie, takie jak wypadek samochodowy i zadawać odpowiednie pytania odnośnie przyczyn, winowajców i jego konsekwencji. Ile wypadków zdarzyło się wcześniej w tym miejscu, a jeśli szczególnie wiele, to z jakiego powodu? Bardzo się cieszę, że powieści i opowiadania, które napisałem inspirują wielu nowych autorów. Tak się dzieje we Francji i w Belgii, gdzie już od dwunastu lat najlepszemu twórcy horrorów i fantasy przyznawana jest nagroda Le Prix Masterton. Są tam też publikowane takie książki jak ta, którą trzymacie w rękach, zawierające opowiadania młodszych pisarzy, napisane w mastertonowskim duchu, na przykład Enfants de Masterton. Jest mi szczególnie miło, że dzieje się tak również w Polsce. Ale jest też jeszcze coś, już od pierwszej wizyty w 1989 roku czułem, że to mój duchowy dom. Za każdym razem, gdy wracam do Polski – nieważne czy do Warszawy, Poznania, Wrocławia, Krakowa, Gdyni czy Bielska-Białej, czuję że wróciłem do kraju, do którego naprawdę należy moje serce.
To pewnie dlatego, że moja żona Wiescka była Polką i moi pradziadkowie również (o czym nie wiedziałem, dopóki się nie ożeniłem). Ale jest też coś więcej: w Polsce mam więcej przyjaciół niż gdziekolwiek indziej. Ludzi, przy których czuję się dobrze. Kto wie, dlaczego tak właśnie jest? Ja wiem tylko, że podczas podróży pociągiem z Warszawy do Krakowa, pewnego słonecznego, jesiennego popołudnia, kiedy wzniecone liście szybowały w powietrzu dookoła, byłem bardzo spokojny i wyciszony. Ten zbiór opowiadań jest bardzo pokrzepiający. Pokazuje, że zmotywowałem nowe pokolenie pisarzy. Ale przede wszystkim udowadnia, że ci autorzy sami mają wielki talent i nie tylko budują coś na postawionych przeze mnie fundamentach, ale też szukają nowych dróg interpretacji naszych lęków – nawet we współczesnym świecie nowoczesnych technologii i Internetu. Oto, dla waszej rozrywki i przyjemnego strachu, kreatorzy demonów jutra. Graham Masterton, 2013
Jacek M. Rostocki – z zawodu copywriter, autor tekstów, scenariuszy i koncepcji reklamowych. Prywatnie autor opowiadań, wierszy, tekstów piosenek. Jako swój drukowany debiut podaje opowiadanie Nasz Mateusz, opublikowane w magazynie Nowy Detektyw w 1992 roku. Później związany z internetowymi portalami literackimi – Fabrica Librorum i Forum Prozatorskie. Udzielał się w Łomiankowskim Klubie Literackim, czego materialnym dowodem jest zbiór opowiadań Serio wydany w 2006 roku. W 2009 roku nakładem wydawnictwa Fabryka Słów ukazała się wspólna z Robertem Cichowlasem antologia opowiadań grozy Sępy. Pojedyncze opowiadania autora publikowane były również w periodykach takich jak Fahrenheit, SFFiH czy Grabarz Polski, a ostatnio dwa teksty Rostockiego znalazły się w popularnych antologiach horroru: 11 cięć i 15 blizn.
Jacek Rostocki TEUFELSCHWANX – Ja nie idę! – oznajmiłem Gazie na wstępie. – Cykor! – Może być cykor… Znaczy wolę być żywym cykorem niż martwym bohaterem – To twoje, czy gdzieś przeczytałeś? – Wal się, głupku… – No no! Uważaj! Ja nie cykorzę! Idziemy wszyscy, a ty, jak chcesz, to grzej kanapę. Poczytasz o nas na portalu! – Że niby co? Kto komu wybił zęby? A potem będę was w pierdlu odwiedzał, tak? – Nie pieprz tchórzu! Masz jakiś inny pomysł? – Mam! • • • Przywołanie jest proste. Właściwie nie jest związane ze specjalnym rytuałem – bardziej liczy się szczerość. Poza tym to działa jak on/off. Jednym tekstem się przywołuje, innym odwołuje. Żadna filozofia. • • • – Nic z tego, kurwa, nie kumam! – Bo ty, Gaza, w ogóle niewiele kumasz… – Ej! Uważaj! – Przymknij się i patrz na ilustrację… – Masakra, ja pierdykam! To jest noga? – Gaza z fascynacją przyglądał się
obrazkowi. – Chuj z nogą! Patrz – kolesiowi oczy wypadły, czujesz!? Tam widać jeszcze, jak mu spływają po policzkach! – I co? Wystarczy, że się złapiemy za rączki i wypowiemy: „Przyjdź demonie, przyjdź!”? – Ja nie mogę! Ale ty jednak jesteś tępy! – Ty! Uważaj! – Przymknij się! Po pierwsze, jak już mówiłem, ja nie idę. – Tchórz! – Mówiłem, przymknij się! Po drugie nie wiem, czy to zadziała. Nie w tej sprawie, tylko generalnie. Znaczy, ja w to wierzę tak… ogólnie raczej… – nie do końca potrafiłem mu to wyjaśnić. – Czyli? – Czyli możemy spróbować, ale nie ma żadnej gwarancji, że się uda. – No ale co trzeba zrobić? – Widzisz! To akurat wszystko sprawdziłem. Więc? Wchodzisz w to? – Ja, kurwa, nie tchórzę! – oburzył się Gaza. – Dżiii! Gaza, jak chcesz, możesz sobie tam iść, nic nie szkodzi. Ale do rytuału potrzebuję trzech osób. – Nas jest dwóch przecież… – Masz się tylko zgodzić. Lolo będzie trzeci. • • • Piwnica Lola zawsze śmierdziała. To był wyjątkowy odór i zbyt dużym uproszczeniem byłoby stwierdzenie, że to stare spleśniałe ziemniaki, kurz i grzyb na ścianach. To było coś znacznie głębszego, sięgającego pod udeptaną glinę aż pod najniższe fundamenty… A może i nie? Matka Lola twierdziła, że tak daje zepsuta kapusta. W każdym razie dzisiaj wyjątkowo ten smród nam nie przeszkadzał. Wręcz tworzył odpowiedni klimat. Na starej, odwróconej do góry dnem skrzynce po cebuli ustawiliśmy płonący znicz zakupiony u Kaliciakowej pod cmentarzem. Znicz był elegancki, plastikowy z estetycznymi wytłoczeniami po bokach.
Jednak największe wrażenie robił jego kolor. Szkarłatnorubinowa barwa tworzywa podświetlonego płomieniem zdawała się rozlewać na zewnątrz, wlewać się do naszego świata. Rozpychała się i rozpełzała, obejmując w posiadanie piwnicę, nas, rytuał… – Na tej kartce napisałem, o co prosimy. – Ttaki list do Mikołaja? Ttak? – jak zwykle zacinając się, dopytywał Lolo. – Bosz! Niech będzie. Ale raczej miałem na myśli to, co my chcemy, żeby się stało z Predatorami z Zatorza. – Tfu, tfu, tfu, tfu! – Gaza otrząsnął się gwałtownie, jakby cierpiał na zespół Tourette’a. – Nawet nie wymawiaj przy mnie… – Niby jak, co? Jak niby miałbym powiedzieć, o co chodzi, nie mówiąc, o kogo chodzi? – Fuck! Nie podoba mi się to! – Spoko wodza. Im się jeszcze bardziej nie spodoba. W każdym razie mogę wam przeczytać, chcecie? – Ddawaj! – zachęcił Lolo. – „Niech Predatorzy sczezną!”. – Co to niby znaczy? Że mają się zeszczać? Może zesrać byłoby lepiej? – To znaczy, że mają zniknąć. Bardzo cię proszę Gaza zachlaśnij koparkę, bo się wkurwię i tak to się skończy! – Ddawaj, ddawaj! – pogodził nas Lolo. – „Niech Predatorzy cierpią!” – Mam pomysł. – Gaza, kurwa! – Czekaj, bo ja sobie tak pomyślałem, bo mnie wpieprzają ci predatorzy i predatorzy, a przecież chodzi ogólnie o wrogów naszej Wiślanki, no nie? – No niby tak. O nich właśnie chodzi. – Więc jakby tam, zamiast tych chujów, wstawić właśnie „wrogowie Świtu WSS Mleczna Dolina Wiślanka KS”? – Trochę przydługie, ale… – próbowałem to sobie wyobrazić. – Ty, ale ja mam jeszcze lepszy pomysł, bo wiesz, możesz raz napisać: „niech wrogowie Świtu WSS Mleczna Dolina Wiślanka KS” i potem lecisz, rozumiesz – „się zeszczają”, czy jak tam mówiłeś… stracą zęby, wymiękną,
niech ich chuj strzeli i… – Dobra! Gaza, szanuję twoją inwencję, niech się tak stanie. Napiszę dokładnie tak! – Serio? Tak napiszesz? – Gaza wyraźnie się ucieszył – A co to jest to moje, co szanujesz? • • • Kolejnym wymogiem rytuału było spalenie kartki w ogniu świecy (w naszym przypadku znicza) wraz z wypowiedzeniem odpowiedniej formuły. To właśnie odnalezione przeze mnie zaklęcie stanowiło newralgiczny punkt całej akcji. Bo to, co wypisaliśmy na liście życzeń wobec Predatorów, to była sama szczera prawda. Teraz tylko ktoś musiał sprawę załatwić. Pomysł przyszedł mi do głowy w trakcie lektury przedwojennego wydania „Tajemnych praktyk Złych Ludzi. Rzecz o Raubritterach, Freierach i Szwarcknechtach”. Okazuje się, że ustawki to nie nasz pomysł. Ludzie naparzali się zawsze, spontanicznie albo po wcześniejszych ustaleniach. Od prehistorii, starożytnego Rzymu, przez średniowiecze, do dzisiaj. Zacząłem szperać. Zawęziłem swoje pole zainteresowań do średniowiecznej Polski lub, powiedzmy, tej części Europy, którą teraz nazywamy Polską. Interesowało mnie wszystko, co dotyczyło grupowych naparzanek. Technika, sprzęt, zwyczaje. No i magia. Bo wziąć cep i przypierdolić słabszemu – to żaden problem, ale w garstkę pokonać armię – to już trzeba mieć pomocnika gdzieś na górze. W ten sposób trafiłem na Tojfelszwanca (Teufelschwanza). Według książki, miał być okrutnym demonem, z którego pomocy korzystali raubritterzy atakujący posiadłości panów i panków. Tojfelszwanc podobno był dosyć wygodny dla zamawiających – nie brał jeńców i oczyszczał pole, jak pies czyści kość z mięsa. Potem zaś, z tym co zostało, robił to samo, co pies robi z kością – wysysał szpik i chrupał – tak, że po jatce nie pozostawał żaden ślad. Na koniec wystarczyło demona odwołać i można było się zabrać za
liczenie nowych skarbów. Pamiętać jednak należało, by odprawić demona odpowiednio wcześnie – rozochocony potrafił przenieść się za pole walki i tam wykończyć również zaplecze. To nie było dobre, bo odbierało rabusiom możliwość gwałcenia. A gwałcenie, podobnie jak deser jest smacznym elementem obiadu, było atrakcyjną częścią rabunku, było popularne, lubiane i cenione. Fajne było. W sumie zabawna bajka. Okraszona ciekawymi ilustracjami i formułą, którą teraz właśnie mieliśmy wypowiedzieć, paląc kartkę z życzeniami wszystkiego najgorszego dla Predatorów z Zatorza… • • • Tojfelszwance komcumir undmach sznel wasichwil himel istloch szwachist got machfirmich difajnde tot Tojfelszwanckom! – I cco? – Lolo wyraźnie był nieswój, ale może martwił się, że matka na górze wyczuje smród spalenizny. Bo kartka od początku nie chciała się dobrze palić. Pełgały po niej niechętne ogniki jak żarzące się, dymiące robale, pożerając papier wolno i smrodliwie. – I nic. Teraz możecie spokojnie iść na Kiełbasianą Górkę postukać się z tymi skurwielami z Zatorza. A właściwie nawet nie będziecie się musieli napieprzać. Tojfelszwanc załatwi to za was. – Ale ty nie idziesz? – Już mówiłem. Ja załatwiłem wsparcie, a reszta zależy od was. Też możecie nie iść. – Nie jesteśmy tchórzami… – żachnął się Gaza. – O rany. Gaza, jasne, że nie jesteście tchórzami. Tylko, że sprawa jest już załatwiona. Czy tam pójdziesz, czy nie, to Zatorzanie mają przewalone. I to ty się do tego przyłożyłeś. Uważam, że jesteś bohaterem. Nic już nie musisz robić. Możesz zostać w domu i oglądać tiwi. Albo poczytać książkę… Gaza wzdrygnął się i popatrzył na mnie jak na kosmitę. • • •
Zaczęło się normalnie. Zza zakrętu wyjechały furki z Zatorzanami. Nasi w liczbie siedemnastu czekali z chustkami na twarzach, z podniesionymi kołnierzami albo w zarzuconych kapturach. Ci z Zatorza oczywiście narobili kurzu, celowo przegazowując i skręcając na ręcznych hamulcach. A kiedy pył opadł, oni już stali naprzeciwko z bejzbolami, kastetami i kłódkami na łańcuchach. Tak więc uzbrojenie po obu stronach było podobne. No i, od słowa do słowa, zaczęło się: – E, turyści, na piechotę żeście tu przyszli? Długo czekacie? – Może mama ich podrzuciła? – Chyba twoja, jak już z ulicy wróciła! Heheheh… – Ożesz ty! – Ożesz wy! Osz, bosz, kurwa, chuj, et cetera. I poszło. Niby normalnie, zwarciem. Ale za moment wir stał się jakby szybszy, kurzu zrobiło się jakby więcej. A potem cała ta zbieranina pękła jak dziki ul strącony drągiem z gałęzi. Grupa rozpadła się, a wojownicy wypadli z niej we wszystkich kierunkach, niczym uciekające od barci niedźwiedzie gonione przez stado os. A i w rzeczy samej zdawać by się mogło, że to właśnie owady jakoweś ich opadły. Ludzie machali rękami od czegoś się oganiając. Na niewiele jednak się to zdawało. Tysiące małych diablików czy to tabuny drobnych szatanów dosięgły każdego z osobna i gryzły, i cięły, i szarpały! Jeden z Zatorzan potknął się o wystający z ziemi korzeń i poleciał twarzą do przodu. Pod nim ziemia nagle stała się chropowata jak gigantyczny arkusz papieru ściernego. Chłopak wyciągnął ręce przed siebie, chroniąc się przed upadkiem. Jednak kiedy tylko dłonie zetknęły się z podłożem, starły się jak drewniany klocek przyłożony do szlifierki… A może raczej jak marchewka wciśnięta w otwór sokowirówki. Właściwie burak. Nie mogąc się w żaden sposób zatrzymać, nieszczęśnik starł się aż do szlufki z tyłu spodni. A potem
i ona zniknęła. • • • Nie powiedziałem Gazie i Lolowi prawdy. Nie zostałem w domu, tylko poszedłem na Kiełbasianą Górkę. Ale nie pokazywałem się nikomu, lecz z cyfrową kamerą w rękach przycupnąłem w krzakach, licząc na ciekawe widowisko. Poza tym, na wszelki wypadek, miałem przy sobie tekst odwołania. Jak mawiają, strzeżonego pan Bóg strzeże… A teraz nawet nie byłem w stanie przeczytać tych słów – nie dało się po prostu oderwać oczu od tego, co rozgrywało się na małym, ciekłokrystalicznym ekranie. Chłopaki ginęli jeden po drugim… Ale najgorsze było to, że padali jak leci! I nasi, i tamci! • • • Gaza zaskoczony wpatrywał się w swoją pięść, która przed chwilą zdzieliła go prosto w nos. To był jego błąd, bo kiedy patrzył na jedną rękę, druga podstępnie przywaliła mu hakiem w usta. Po takim ciosie Gaza nie był w stanie ustać – padł jak ścięte drzewo. Podobno nie należy kopać leżącego. Gaza albo o tym nie wiedział, albo zapomniał, albo przestał być sobą. Sam na podeszwach rozniósł się na strzępy. Przystojniak Cygan z Zatorza stanął jak wryty. Poczuł hiper erekcję. Jego penis rósł, nie przejmując się bokserkami, dżinsami, paskiem. Nabrzmiał tak bardzo, aż przerósł swojego właściciela. A potem go strzelił tak, że aż Cyganowi mózg wytrysnął uszami. Później penis, już bez właściciela, zaczął gonić niedobitków, strzelając na lewo i prawo… Tego było już zbyt wiele. Oderwałem oczy od displeja i zdecydowanym głosem wyrecytowałem z kartki: Tojfelszwance komcumir undmach sznel wasichwil himel istloch szwachist got machfirmich difajnde tot Tojfelszwanc ferszwinde!
• • • Na pobojowisku pozostały cztery osoby – Lolo, dwóch Zatorzan i jeden gość, chyba przyjezdny. Rozglądali się wkoło przerażeni i zdezorientowani, nie mogąc uwierzyć w to, co się przed chwilą wydarzyło. Panowała cisza, a jedynym świadectwem stoczonej bitwy były porozrzucane wszędzie atrybuty kibiców – pałki, łańcuchy i kastety. Wybiegłem zza osłony zarośli z kamerą w ręku. Zwolniłem po kilku metrach i normalnym krokiem zbliżyłem się do zszokowanych niedobitków. – Lolo? Nic ci nie jest? – Cco tto było? – Nie mam pojęcia, ale biorąc pod uwagę okoliczności, to był chyba właśnie Tojfelszwanc – wyjaśniłem przerażonemu koledze. Obcy odwrócił się na pięcie i odbiegł, nie oglądając się za siebie. Jeden z Predatorów klapnął na ziemię, tak jak stał, a drugi odwrócił się do nas plecami i, opierając ręce na kolanach, rzygał jak kot z refluksem. – Ttotal szajs, wiesz? Załatwił naszych, a nie Predatorów… – No właśnie to jest dziwne, chociaż… – Nnie mogłeś go odwołać? – A jak myślisz palancie, dlaczego zniknął? – Aale naszych też rozp… rozp… rozp…! – Fakt, rozpierdolił wszystkich. Jak leci… Czekaj, a co było w końcu na tej kartce? Wiesz, to co Gaza wymyślił? – Nno, żeby szlag trafił Predatorów. – Właśnie nie! Tak, to ja chciałem. Gaza to zmienił. „Niech wrogowie Świtu WSS Mleczna Dolina Wiślanka KS” i tak dalej… To o to chodzi! – O o o o… co? Bbo nie kumam… – Lolo zrobił wielkie oczy, co przy jego normalnie wyłupiastych gałach sprawiło, że zamienił się w lemura. – Tojfelszwanc załatwił wrogów klubu. – Ale nasi? – Lolo z wrażenia przestał się zacinać. – Widocznie tak naprawdę wcale KS Wiślanki specjalnie nie lubili. – Nie ma opcji, oni Wiślankę kochali! Chociaż ostatnio wygrała jakieś dwa… dwa lata i trzy miesiące już będzie…
– Nie Lolo, oni kochali się naparzać i tylko o to im chodziło. Klub mieli w dupie. Jak widzisz niektórzy z Zatorza wyszli nawet nie draśnięci. Co oznacza, że nie byli… – Co oznacza, że nie byli wrogami Wiślanki? – Dokładnie. – Ale nasi… – Lolo zabrzmiał żałośnie. – Nasi wygwizdywali zawodników, wyzywali ich od najgorszych. Ich, trenera, prezesa. Jeśli to była miłość, to raczej trudna. – Ale ustawialiśmy się z Predatorami! – Żeby sobie popuścić krwi. Z miłością do klubu to nie miało nic wspólnego. – I co teraz będzie? – Teraz? – popatrzyłem na Lola z roztargnieniem – Teraz będzie deser. – Jjak to? – Lolo znowu zaczął się zacinać, ale ja już tego nie zauważyłem. Ruszyłem w stronę samochodów Zatorzan. Byłem pewny, że Jolka jak zwykle czeka na powrót Cygana z ustawki. Tym razem jego się nie doczeka. Tym razem to będę ja.
Paweł Waśkiewicz – rocznik 1990. Redaktor serwisu Horror Online, z literacką grozą związany od wczesnej młodości. Student filologii angielskiej, a także laureat kilku konkursów literackich poświęconych horrorowi, fantastyce i bizarro, między innymi Horyzontów Wyobraźni 2011 oraz Zbizarruj Nas z 2012. Zwolennik skondensowanej, pełnej napięcia prozy i wyznawca złotych reguł Alfreda Hitchcocka. Obecnie poszukuje wydawcy dla swojej debiutanckiej powieści i pracuje nad kolejnymi opowiadaniami.
Paweł Waśkiewicz GODZINA WOŁU – krajobrazy i wieczorna sake – Kilkaset metrów wyżej łagodne skręty zmieniły się w lawirującą między blokami skał serpentynę, której koniec zawsze pozostawał poza zasięgiem wzroku. Roman manewrował ostrożnie, starając się utrzymać stałą prędkość. Gdyby za bardzo zwolnił, samochód mógłby stanąć, a ruszenie pod górę na tym pochyłym, oblodzonym terenie było całkowicie niemożliwe. Przynajmniej wiedział, że Tony nie robił sobie żartów. To naprawdę dziki rejon, tak rozległy i wyludniony, że białowieska puszcza nawet się do niego nie umywała. To jakby porównywać osiedlowy skwerek z Parkiem Narodowym Yellowstone. W tej chwili najbardziej go martwiło, że pomiędzy piętrzącymi się po bokach zaspami nie zmieści się więcej niż jeden samochód. Gdyby nagle pojawił się ktoś jadący z naprzeciwka, nie byłoby najmniejszej szansy na wyminięcie go. O ile Roman w ogóle zdążyłby się zatrzymać, czekałoby go cofanie się o ładnych parę kilometrów. – Droga na górę to piekło – mówił mu Tony na ławce przed siedzibą firmy w Tokio. – Jak dojedziesz, będziesz dziękował bóstwom, że żyjesz. Oczywiście twierdził, że warto. Kurozuka miało być najbardziej malowniczym miejscem w kraju, ani trochę nie dotkniętym przez palec międzynarodowej turystyki. Jednocześnie mieszkańcy nie gardzili gośćmi, nawet gaijinami[1] takimi jak oni. – To naprawdę niespotykane. – Tony zapalił jeden ze swoich cuchnących papierosów, które przysyłała mu siostra z Tennessee. – Co ty jesteś, reklama turystyczna?
– Jeśli tak, to wyjątkowo nieskuteczna. Gwarantuję ci, że nikogo tam nie będzie. Żadnego tłumu, żadnych idiotów z aparatami. Tylko ty i mieszkańcy. – Co, mają tylko jeden pokój w gospodzie? – Wszystko mieści się jakoś w rachunku prawdopodobieństwa. Podejrzewam, że mają około piętnastu, dwudziestu gości rocznie. A przypominam, że tam sezon trwa cały rok, bo na tej wysokości jest wieczny śnieg. – I będą tacy uradowani z mojego przyjazdu? – Uradowany na twój widok to byłby najwyżej chirurg plastyczny. Po prostu nie będą cię niepokoić. To dość ważne. W małych miejscowościach jest więcej uprzedzeń niż na międzynarodowym zjeździe rasistów. – Cóż za poezja. Roman spodziewał się ujrzeć pojedynczą, wąską uliczkę, ciasno oplecioną wiankiem typowych górskich chat. Ryokan[2], jedyny w okolicy, znajdował się pewnie na samym końcu. Ten sam budynek był prawdopodobnie lokalną pijalnią sake, w której nie uchodziło pojawić się trzeźwym. Jeśli Tony mówił prawdę, to po dniu spędzonym na okolicznych zboczach i wśród gęstego lasu niejeden raz rozmawiał z miejscowymi nad szklaneczką. Ciekawe, jak autochtoni rozumieli jego kulawy japoński, pomyślał Roman i uśmiechnął się krzywo. Amerykański, filmowy akcent tego faceta sprawiał, że nawet wyedukowani i osłuchani z obcą mową mieszkańcy Tokio czasem nie dowierzali własnym uszom. Oto jest. Pierwsze zabudowania Kurozuki wyrosły przed nim dość nieoczekiwanie. Mijał akurat niewielki zagajnik, a zaspy po bokach robiły się niższe i mniej onieśmielające. Z mgiełki na wprost wyłonił się pierwszy budynek – dokładnie taki, jaki sobie wyobrażał. Architektura przywodziła na myśl początek poprzedniego stulecia, nawet jeżeli nie wszystkie domostwa w wiosce były tak stare. – Jak nazywa się ten ryokan? – Za cholerę nie pamiętam. Chyba nie znałem akurat tych paru krzaczków, wiesz jak jest. – Świetnie.
– Ale gwarantuję ci, że nie pomylisz go z innym budynkiem. To jedyny szyld w całej miejscowości. – Mają chyba jakiś sklep spożywczy? Czy żywią się korzeniami? – Korzenie też tam pewnie jedzą, ale sklep jest. Pewnie znajdziesz go, jak popytasz ludzi. Ewentualnie możesz chodzić od domu do domu. I tak jest ich tam góra kilkadziesiąt. – Znakomicie. Nawet nie złapię zadyszki. – Znasz mnie. Nie uprawiam sportu tam, gdzie nie można zaraz potem wygodnie walnąć się do wyrka. To jedno ich łączyło. Roman nie przepadał za wysiłkiem fizycznym, ale bieganie pomagało mu odzyskać trochę pozytywnego nastawienia. Nazywał to synchronizowaniem myśli. Uważał, że to coś podobnego do defragmentacji dysku, ale mówienie tak o swoich procesach myślowych przysporzyłoby mu tylko więcej kąśliwych żartów o informatykach. Łatwiej było je znosić kiedyś, gdy jeszcze nie znał tak dobrze języka. W mieście nie miał zbyt wiele przestrzeni na swobodny bieg. Uliczki Tokio były zbyt zatłoczone na jogging. Nie przepadał też za jeżdżeniem na wieś, bo Japończycy z obszarów rolniczych patrzyli na każdego biegającego gaijina jak na skończonego durnia, ewentualnie lądujący spodek kosmiczny. Dlatego zaczął biegać na nartach. Miał na to tylko około dwóch tygodni rocznie – może trzech, jeśli zdecydował się na wypad poza sezonem. Nie mogło się równać z regularnym bieganiem, ale przewyższało je intensywnością. A Kurozuka to podobno najlepsze miejsce na tę zabawę. Dojechał do końca drogi i od razu zauważył przyczajony po prawej stronie zajazd. Nie czekając ani chwili, ustawił auto na wąskim podjeździe i zgasił silnik. Odetchnął z ulgą. Może i w gospodzie mieli więcej niż jeden pokój, ale z pewnością nie dałoby się postawić przed nią już żadnego dodatkowego samochodu. Możliwe, że dla ewentualnych gości były zapasowe miejsca parkingowe w innej części wioski. Wysiadł na zewnątrz i natychmiast zauważył dwie rzeczy: po pierwsze, temperatura była tu niemal tak niska, jak zapowiadał Tony („Chociaż wy w tej swojej Rosji pewnie uważacie, że nie ma po co zakładać kożucha…”
„Tony, jestem Polakiem, nie Rosjaninem”. „Jasne, mój ty misiu polarny”.), a po drugie widok prezentował się naprawdę niesamowicie. Nad dachami niewysokich budynków górowały śnieżne, masywne szczyty, zdające się dźwigać na swoich grzbietach niebo. W gęstej mgiełce widać było tylko ich zarysy, przez co przytłaczające uczucie ogromu narastało i stawało się niemal nie do zniesienia. Pomiędzy gospodą a sąsiadującym domostwem widać było przebłysk zalesionej doliny. Roman widział takie zbocza po drodze, ale teraz, gdy oddychał górskim powietrzem, robiły dużo większe wrażenie. Ktoś otworzył drzwi gospody i wyszedł mu naprzeciw. – Pan Drzewiecki? – zapytał dość wysoki, korpulentny Japończyk, niemożliwie kalecząc każdą sylabę obcego nazwiska. – Tak jest – odparł Roman, nawet nie próbując go poprawiać. Parę chwil i kilka typowych grzecznościowych formułek później, zapytał: – Można u was coś zjeść? – Zjeść i wypić, cokolwiek sobie pan zażyczy. – Jedno i drugie najlepiej. Jeśli pan pozwoli, wniosę swoje bagaże i zaraz zejdę porozmawiać o zapłacie. – Proszę się tak nie spieszyć. Mój syn zaraz pomoże z walizkami. O pieniądzach możemy porozmawiać, kiedy tylko szanowny pan sobie zażyczy. Roman znał japoński dość dobrze – z pewnością o wiele lepiej niż jego koledzy z pracy – ale wciąż brakowało mu doświadczenia w operowaniu wszystkimi uniżonymi bądź nobilitującymi zwrotami, którymi miejscowi rzucali jak z rękawa. Na szczęście właściciel gospody nie zwracał na to uwagi. Będąc informatykiem, raczej nie korzystało się z tego działu podręcznika do nauki japońskiego. Komputer nie mógł się na ciebie obrazić. No, przynajmniej nie o formułki grzecznościowe. – Dzień dobry szanownemu panu – powiedział chłopiec, który wyszedł z gospody. W odróżnieniu od swojego ojca wyglądał jak modelowy przykład współczesnego Japończyka – niewysoki, bardzo szczupły i o silnych
azjatyckich rysach. Roman raz jeszcze zerknął na potężną sylwetkę gospodarza i zastanowił się, czy mężczyzna przypadkiem nie wywodzi się z ludu Ajnów. Ajnowie zamieszkiwali Wyspy Japońskie na długo przed ich obecnymi mieszkańcami. Z wyglądu przypominali bardziej ludzi wychowanych na lodowatych rubieżach Rosji: gruboskórni, twardzi, silnie owłosieni. Nawet niektóre kobiety Ajnów posiadały zarost, a te, które go nie miały, często robiły sobie tatuaże w kształcie wąsów. Przez to wcale nie wydawało się dziwne, że w wielu dziedzinach życia tego ludu panował matriarchat. Roman miał ochotę spytać gospodarza o pochodzenie, ale rozmyślił się. Nie miał pojęcia, jaki był stosunek miejscowych do tej mniejszości. Obecnie Ajnowie zamieszkiwali wyłącznie teren Hokkaido. Ich język był na wymarciu. Z tego, co Roman kojarzył, biegle posługiwało się nim najwyżej piętnaście osób na świecie, a większość z nich była bardzo stara i od dłuższego czasu zaglądała śmierci w oczy. Współcześni Ajnowie przez małżeństwa zmieszali się rasą azjatycką i stracili swoje pierwotne cechy. Możliwe, że wyglądali dokładnie tak, jak ten mężczyzna. Syn, chyba imieniem Hideo, pomógł mu wyciągnąć walizki z bagażnika. Mimo drobnej postury wziął na siebie ciężary godne podziwu. Roman został z pustymi rękami i poszedł za nim jak posłuszny pies. – Pan przyjechał na narty? – spytał Hideo wskazując na parę biegówek wystających z podłużnej torby. – Zgadza się. – Ale powiedzieli panu, że nie ma w pobliżu żadnego wyciągu? – Jasne. Nie potrzebuję wyciągu – to narty do biegania. – Aha. – Chłopiec wyszczerzył zęby. – W takim razie będzie pan schodził do doliny. Dolina u stóp wsi Kurozuka była tak rozległa, że mogłaby pomieścić pewnie ze dwa pomniejsze polskie miasta. Po bokach i na drugim końcu jej zbocza wspinały się wysoko ponad linię lasu, sięgając ku wierzchołkom otaczających gór. Trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce na wycieńczający bieg. Roman zobaczył to wszystko z okna na półpiętrze schodów, które właśnie