a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony854 965
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań669 366

Graham Masterton - Piąta czarownica

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Graham Masterton - Piąta czarownica.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 207 stron)

Z angielskiego przełożył PAWEŁ WIECZOREK WARSZAWA 2008 Ze wszystkich przerażających rzeczy, które dręczyły nas na początku pobytu w Hartford - chorób, zarazy ziemniaczanej, szaleństwa, straszliwych zim - nic nie wzbudzało w naszej społeczności większego przerażenia niż Quintex. John Whiting, pastor Drugiego Kościoła Chrystusowego, Hartford, Connecticut, luty 1660 roku ROZDZIAŁ 1 - Skurwiel już przyjechał - mruknął Cusack, kiedy pod restaurację Palm zajechały trzy błyszczące czarne cadillaki escalade, niemal dotykające się zderzakami. Drzwiczki pierwszego i trzeciego samochodu otworzyły się i na zewnątrz wygramoliło się pięciu wielkich mężczyzn w czarnych garniturach i okularach, blokując chodnik. Aby ich ominąć, grupa japońskich turystów musiała zejść na jezdnię. - Szybcior - rzucił Fusco do mikrofonu. - Zombie zaraz wejdzie do środka. Odezwij się. - Widzieliście, jakie tu są ceny? - powiedział w słuchawkach trzeszczący głos. - Trzydzieści osiem dolarów za stek! Cieszę się, że to wy płacicie rachunek. - W porządku, słyszymy cię - odparł Fusco. Otworzyły się drzwi środkowego cadillaca i wysiadł z niego szczupły mężczyzna w aksamitnej marynarce, lustrzanych okularach przeciwsłonecznych i wielkim czarnym aksamitnym berecie na głowie. Miał

przystrzyżoną w cienki szpic bródkę, a w ręku trzymał laskę ze srebrną rączką. Zaczekał na chodniku, aż z samochodu wysiądzie następny pasażer - młoda kobieta. Była bardzo wysoka - przynajmniej dziesięć centymetrów wyższa od niego - a jej opinająca ciało szara suknia pozwalała dostrzec, jak bardzo jest chuda. Miała płaskie piersi i nie nosiła biustonosza - wyraźnie widać było sterczące sutki. Obcisła sukienka pozwalała także zauważyć, jakie kościste ma biodra. Jej profil był ostry jak brzytwa, miała skośne oczy i wysokie kości policzkowe. Zaplecione w liczne warkoczyki włosy sprawiały, że głowa przypominała gniazdo czarnych żmij. Na szyi kobiety wisiało siedem lub osiem srebrnych naszyjników, a na każdym nadgarstku miała po kilkanaście srebrnych bransoletek. - Tej dupci jeszcze nie widziałem - stwierdził Knudsen, który siedział na tylnej kanapie. - Wygląda, jakby mogła zjeść cię na śniadanie - zauważył Cusack. - Wygląda, jakby chciała zjeść mnie na śniadanie. - W porządku. Szybcior, Zombie właśnie wysiadł z samochodu i idzie do wejścia - powiedział Fusco do mikrofonu. - Pamiętaj, musisz wyciągnąć od niego przyznanie się, że jest odpowiedzialny za spalenie Fellini Building. Zrób to tak, żeby nie miał wrażenia, że go naciskasz. Wolelibyśmy, żebyś przeżył, wrobimy go innym razem. - Oki-doki. Mogę zamówić homara? - Zamawiaj, co chcesz. Tylko nie wpychaj sobie naraz za dużo do ust, chcemy rozumieć, co mówisz. Kiedy Zombie miał już wejść do restauracji, wysoka kobieta w szarej sukni popatrzyła wzdłuż Santa Monica Boulevard w stronę trzech detektywów, siedzących w poobijanym fordzie crown victoria. Zmarszczyła czoło, chwyciła Zombie za ramię i coś do niego powiedziała. Po chwili on również popatrzył w ich stronę. - Jezu... - jęknął Fusco. - Zauważyła nas? - Jak mogła nas zauważyć? Jesteśmy trójką zwyczajnych facetów z nadwagą którzy siedzą w samochodzie i zajmują się swoimi sprawami. - Zauważyła nas - stwierdził Fusco. - Idzie w naszym kierunku. - Nieprawda, nie mogła nas zauważyć. Wysoka kobieta szła jednak dalej, a kiedy doszła do ich samochodu, stanęła przed nim z opartymi na biodrach dłońmi i zaczęła im się przyglądać przez przednią szybę. - Jednak nas zauważyła - mruknął Cusack. - Ciekawe, co zamierza zrobić.

- Moim zdaniem powinniśmy jej powiedzieć, żeby przestała na nas wybałuszać gały i spadała. - Sądzicie, że wie, co tu robimy? - Wygląda na nieźle wkurzoną. Wysoka kobieta w szarej sukni trzymała w ręku przypominającą sakiewkę torebkę z miękkiej szarej skóry. Poluzowała sznurek, którym była ściągnięta, i sięgnęła do środka. - No to mamy... - zaczął Cusack i wyciągnął broń. Szarpnął klamkę drzwiczek, ale nie dały się otworzyć. - Zamknąłeś tego grata? - warknął na Fusca. - Oczywiście, że nie. Nie jest zamknięty! - odparł tamten, jednak kiedy pociągnął za dźwignię w swoich drzwiczkach, też się nie otworzyły. Tak samo nie chciały się otworzyć drzwiczki siedzącego z tyłu Knudsena. - Wynośmy się stąd! - wrzasnął Cusack. - I to szybko! Fusco przekręcił kluczyk w stacyjce, ale rozrusznik wydał z siebie jedynie słabe rzężenie, a potem stęknął i zdechł. Trójka detektywów patrzyła z przerażeniem, jak kobieta w szarej sukni wyjmuje rękę z torebki. Nie trzymała w niej broni, tylko błyszczące czarne pudełeczko. - Do jasnej cholery, co to jest? - zdumiał się Knudsen. Fusco znowu spróbował uruchomić samochód. Raz po raz przekręcał kluczyk, ale wydobył z silnika jedynie dźwięk, który brzmiał, jakby ford chciał zwymiotować. Wysoka kobieta w szarej sukni otworzyła wieczko pudełka i wysypała sobie z niego na dłoń trochę szarego proszku. Cusack przyglądał jej się spod półprzymkniętych powiek i nagle ogarnął go niepokój. Uwięzienie w samochodzie, który nie chciał zapalić, było wystarczającym powodem do niepokoju, ale znacznie bardziej nie podobała mu się wyniosła mina kobiety - poza tym dlaczego nie było przy niej ochroniarzy Zombie? Trzech z nich cały czas stało przed wejściem do Palm w typowej dla ochroniarzy na całym świecie pozie, czyli w rozkroku, z dłońmi na wysokości krocza, jakby chcieli sobie zasłonić genitalia. Pozostałych dwóch musiało wejść z Zombie do środka. Cusack ponownie szarpnął klamkę. Kiedy drzwiczki i tym razem się nie otworzyły, przekręcił pistolet w dłoni i huknął rękojeścią w szybę. Za pierwszym razem szkło nie chciało się poddać, kiedy jednak uderzył ponownie, rozsypało się na kawałki. Wystawił rękę, aby otworzyć drzwiczki zewnętrzną klamką, ale choć z całej siły ciągnął od zewnątrz i walił barkiem od środka, drzwiczki nawet nie drgnęły. Był za gruby, aby próbować wyjść na zewnątrz przez okno. - Wezwij wsparcie! - krzyknął do Fusca.

Jednak gdy tamten włączył radio, wydobyły się z niego nieskoordynowane trzaski, przerywane nierównymi tąpnięciami, jakby ktoś zbiegał ze schodów, przeskakując po trzy i cztery stopnie naraz. Fusco wyjął komórkę i wystukał numer centrali, ale kiedy przystawił telefon do ucha, pokręcił głową. - To samo. Nie działa. Knudsen uderzał w okno z tyłu, aż je wybił. Chodnik zasypało migoczące szkło. Wysoka kobieta w szarej sukni uniosła dłoń do ust. Cusack szybko wychylił się z samochodu i wycelował w nią z pistoletu. - Niech się pani cofnie! Słyszy mnie pani? Rzucić torebkę na ziemię i cofnąć się! Klęknąć i spleść ręce na karku! Natychmiast! Ale kobieta w szarej sukni zachowywała się, jakby go w ogóle nie słyszała. Dmuchnęła na dłoń i chmura przypominającego popiół proszku poleciała na maskę samochodu. Kobieta zakreśliła dłonią w powietrzu jakiś skomplikowany znak - jakby coś rysowała - i równocześnie wysokim, piskliwym głosem zawołała: - Ravet pajanm gen rezon devan poul! Ou pa konn kouri, ou pa konn kache! - Uklęknąć na chodniku! - wrzasnął Cusack, ale kobieta kreśliła w powietrzu kolejne znaki i wciąż powtarzała te same słowa. - Daj strzał ostrzegawczy - powiedział Knudsen. - Nie rób tego - wtrącił się Fusco. - Jeśli strzelisz, skoczą na nas ochroniarze Zombie, a jak nam się nie uda otworzyć tych cholernych drzwi, będziemy uziemieni. - Uklęknąć na chodniku! - krzyknął znowu Cusack. Nagle poczuł, że wywraca mu się żołądek, a jego wnętrzności zaterkotały jak wypełniona suszoną fasolą pralka. Beknął i poczuł w ustach obrzydliwy zgniły smak. Nie była to jednak żółć. - Boże drogi... - wymamrotał i ponownie beknął. Zgniły smak jeszcze się nasilił. Pomacał się po brzuchu i ze zdziwieniem stwierdził, że coś się w nim porusza - tak samo jak poruszało się dziecko w brzuchu jego żony Maureen, kiedy była w szóstym miesiącu ciąży. Cofnął pistolet i położył go na siedzeniu obok siebie. - Co się stało, Mike? - spytał Fusco. - Nie wiem - odparł Cusack. - Czuje, się, jakbym miał zaraz zwymiotować. - Jeśli będziesz rzygał, to za okno - powiedział Knudsen. - Od smrodu rzygowin robi mi się niedobrze.

Cusack poczuł łaskotanie w głębi gardła i nie mógł powstrzymać połączonego z odruchem wymiotnym charkotu. Splunął dwa razy na dłoń, a kiedy ją otworzył, po jego palcach przebiegły trzy karaluchy i spadły na podłogę. - Cholera, facet... - jęknął z obrzydzeniem Fusco. Cusacka chwycił kolejny spazm i po chwili z jego ust wytrysnął strumień karaluchów. Chmara robali spadła mu na kolana i setki ciemnobrązowych błyszczących owadów z długimi wąsami zaczęły rozpełzać się na wszystkie strony. Fusco wrzasnął przeraźliwie i zaczął strząsać je z marynarki i spodni. - Jezus, Maria! - krzyknął Knudsen. Wystawił przez wybite tylne okno głowę i jedną rękę i próbował wydostać się na zewnątrz. - Pomocy! Niech ktoś nam pomoże! Ludzie, niech ktoś zadzwoni pod dziewięćset jedenaście! Wysoka kobieta w szarej sukni wyciągnęła w jego kierunku palec z niezwykle długim, pomalowanym na szaro paznokciem. - Ou pa konn kouri, ou pa konn kache! - zapiszczała. Stojący przed wejściem do restauracji portier i dwóch parkingowych ze zdumieniem gapiło się na samochód z detektywami. Ochroniarze Zombie byli obojętni i spokojni, ale groźni. Kilku przejeżdżających obok kierowców zwolniło, żeby zobaczyć, co się dzieje, jednak nikt się nie zatrzymał. Widocznie uznali, że jeśli kręci się tu film, to mało ciekawy, bo nie rozpoznawali aktorów, a jeżeli dzieje się coś dziwnego, lepiej się w to nie mieszać. Wrzaski Knudsena urwały się, bo i on zaczął wymiotować karaluchami - z jego ust chlusnął na chodnik gęsty strumień brązowych owadów, które natychmiast zaczęły chować się w ciemnych dziurach. Po chwili strumień karaluchów wytrysnął także z ust siedzącego za kierownicą crown victorii Fusca. Kiedy zasłonił usta dłonią zaczęły po dwa i trzy naraz wyłazić mu z nosa. Każdy z trójki detektywów trzymał się za brzuch i próbował wypchnąć z siebie karaluchy. Cusack z trudem łapał powietrze i dziko kręcił głową rozrzucając na wszystkie strony wydobywające mu się z ust robaki. Przez charkoty krztuszących się mężczyzn przebijały jęki zawieszenia crown victorii i szelest setek chitynowych pancerzy spadających na tapicerkę. Wysoka kobieta w szarej sukni znowu sięgnęła do torebki i wyjęła z niej dwa patyczki. Każdy miał mniej więcej dwadzieścia centymetrów długości i kłębek włosów na jednym końcu. Zaczęła pocierać je o siebie, wypowiadając przy tym kolejne zaklęcie. - Sak’geny en, mesy es? Ou by en? Ou pa two by en? Ou anvi vonmi?

Tarła patyczki o siebie coraz szybciej i po chwili z kępek włosów zaczął się wydobywać dym. Wyciągnęła patyczki w stronę detektywów. - Dife! Dife! Ti moun fwonte grendi devan baron! Choć gardło Cusacka było pełne karaluchów, detektyw zawył z bólu, bo nagle całe jego ciało ogarnęły płomienie - jakby został polany benzyną. Fusco zapalił się następny, a potem Knudsen. Wokół trzaskały pękające w płomieniach pancerze karaluchów. Cusackowi udało się wypchnąć ciało do połowy na zewnątrz, był jednak za gruby, zbyt przerażony i poparzony. Wystawał z samochodu jak jakaś dziwna narośl, miał osmaloną twarz, przepalona marynarka przylepiła mu się do skóry, a wokół głowy tańczyły małe płomyki przypominające diadem. Fusco szarpał palącymi się palcami za klamkę, choć każdy ruch sprawiał, że z dłoni odrywały mu się poczerniałe kawałki ciała. Knudsen próbował kopniakami otworzyć tylne drzwiczki, ale im energiczniej kopał, tym gwałtowniej się palił i wkrótce płomienie ogarnęły go całego. Wokół zaczęli zbierać się gapie - trzymali się jednak w bezpiecznej odległości, bo w każdej chwili mógł wybuchnąć zbiornik paliwa. W oddali słychać było wycie syreny wozu strażackiego, jadącego ze znajdującego się kilka przecznic dalej posterunku straży pożarnej w West Hollywood. Z restauracji wyszedł Murzyn w średnim wieku, ubrany w brązową marynarkę w kratę. Kiedy zobaczył, co się dzieje, zaczął oddalać się od restauracji. Poruszał się szybkim krokiem, z lekko ugiętymi kolanami, właściwie nie szedł, ale biegł - właśnie ten szczególny sposób chodzenia sprawił, że nazywano go „Szybciorem”. Nie był jednak wystarczająco szybki dla kobiety w szarej sukni. Choć dzieliło ich przynajmniej pięćdziesiąt metrów, a Murzyn miał buty na miękkiej podeszwie, odwróciła się, jakby dobrze wiedziała, że próbuje uciec. Wyjęła z torebki zasuszoną kurzą łapę i wycelowała ją w wąskie plecy Szybciora, jednocześnie wydając z siebie krótki przenikliwy pisk. Szybcior potknął się i przewrócił. Kiedy próbował wstać, kobieta w szarej sukni pomachała kurzą łapą i wrzasnęła: - En! Dé! Twa! Szybcior znowu upadł na beton, a jego nogi zaczęły drgać konwulsyjnie. Tuż obok zatrzymało się dwóch małolatów na rowerach, ale żaden z nich nie próbował pomóc leżącemu. Wysoka kobieta w szarej sukni eleganckim długim krokiem ruszyła do restauracji. Ochroniarze Zombie otworzyli jej drzwi i po chwili zniknęła we wnętrzu lokalu.

Crown victoria z trzema detektywami dopalała się powoli. W niebo nad Hollywood, niczym zwiastun dziwnych i niepewnych dni, wzbijały się kłęby czarnego dymu. ROZDZIAŁ 2 Danowi znowu śnił się ten sam koszmarny sen. Było wczesne popołudnie i jechał z Gayle na południe szosą numer 101, wracając do Los Angeles po wizycie w San Luis Obispo. Ciepła bryza uderzała ich po twarzach, a Gayle lekko schrypniętym falsetem śpiewała piosenkę Scissors Sisters Comfortably Numb. - Kiedy byłam mała, dostałam gorączki... i jak dwa balony spuchły moje rączki... hej, hej, hej! - Jednej rzeczy nie odziedziczyłaś po matce - stwierdził Dan. - Jej głosu. - Śpiewam jak anioł! - Jasne... jak anioł, który przyciął sobie skrzydła suwakiem w rozporku! Ocean właśnie połknął słońce i niebo nad ciemnym konturem szczytów gór Santa Ynez wyglądało jak zalane krwią. Dan nie bardzo wiedział, czy krew naprawdę ma taki kolor. Pamiętał, że jasne włosy Gayle były purpurowe, ale może nie przed wypadkiem, a po nim. W tym sennym koszmarze silnik mustanga nie warczał jak silnik samochodu, tylko dudnił jak zbliżająca się burza, a nadjeżdżające z naprzeciwka samochody nie wydawały żadnego dźwięku i dopiero kiedy znalazły się na ich wysokości, rozlegał się odgłos przypominający trzaśniecie gigantycznych drzwi. W tym sennym koszmarze Dan nie czuł się pijany, choć w rzeczywistości był wtedy pod wpływem alkoholu. Pojechali z Gayle na wesele jego starego kumpla z Akademii Policyjnej, Gusa Webbera, a kiedy Dan i Gus się spotykali, zawsze sporo pili. Na weselu opróżnili we dwóch trzy butelki szampana i ponad dwadzieścia butelek piwa. Za Akademię Policyjną w Los Angeles! Za Dodgersów! I jeszcze raz za Achademie Polisijno w Losz Anglesz! W tym sennym koszmarze - mimo że nie czuł się pijany - miał wrażenie, że wszystko się cofa. Droga śmigała do tyłu z prędkością prawie stu czterdziestu pięciu kilometrów na godzinę, tylko mewy wisiały na krwawym niebie w zupełnym bezruchu. - Jedziesz jak wariat - stwierdziła Gayle. - Co? - Mówiłam ci wcześniej, że powinniśmy już jechać. Mówiłam! Co teraz zrobisz? Popatrzył na zegar na desce rozdzielczej mustanga. Wskazywał 21:00. Gayle miała rację. Mają opóźnienie, więc kiedy dojadą do Santa Barbara, autostrada będzie już zamknięta.

Wcisnął mocniej pedał gazu i strzałka prędkościomierza doszła do stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Minął ich kolejny jadący z naprzeciwka samochód - znowu huknęły wielkie drzwi - a potem nadjechały kolejne samochody, co wywołało całą serię huknięć, jakby ktoś uciekał w panice przez ogromny dom, zatrzaskując za sobą każde napotkane drzwi. Kiedy dojeżdżali do Isla Vista, Dan ujrzał przed sobą tylne światła samochodu i musiał ostro zahamować. - Boże... - jęknęła Gayle. To, co następowało potem, powtarzało się w każdym koszmarze sennym i rozgrywało tak samo, jak rozegrało się w rzeczywistości. Przed nimi pełzł powolutku pomalowany dwoma odcieniami brązu campingobus, z którego rury wydechowej wydobywały się kłęby gęstego czarnego dymu. Na jego tylnym zderzaku była naklejka z napisem: JEZUS JEST PODEJRZANY. - Co to znaczy? - spytał Dane, tak samo jak spytał w dniu wypadku. - Sądzisz, że chodzi o to, że ktoś go podejrzał, czy raczej o to, że Jezus zachowuje się w podejrzany sposób? - Może o jedno i drugie. - Może... ale wolałbym, aby ta sterta złomu nas przepuściła - mruknął. Zatrąbił i zjechał na lewy pas, żeby wyprzedzić campingobus, ale z naprzeciwka jechała ciężarówka, która włączyła długie światła i zaczęła trąbić, więc musiał zwolnić. - Dan... bądź ostrożny. Proszę. Popatrzył na nią i zamrugał, oślepiony przez ciężarówkę. - Jak myślisz, od ilu lat jeżdżę samochodem? Od osiemnastu. I miałem tylko jeden wypadek, w dodatku nie z mojej winy. Ponownie zjechał na lewy pas. Droga przed nimi wydawała się pusta, więc mocniej wcisnął pedał gazu. - Dan! - Spokojnie, wszystko będzie dobrze. W tym momencie zauważył, że campingobus jest holowany przez wielki ciągnik z naczepą i stwierdził, że wyprzedzenie obu pojazdów zajmie mu znacznie więcej czasu, niż początkowo sądził. To, co wziął za dym z rury wydechowej campingobusa, było spalinami z umieszczonej pionowo rury wydechowej ciężarówki, rozchodzącymi się w taki sposób, że zasłaniały widok na jezdnię. W dodatku o przednią szybę mustanga przez cały czas uderzały mewy, rozpryskując się na miazgę i opryskując ich krwią.

- Dan, coś jedzie z naprzeciwka! Włączył wycieraczki i na szybie pojawiły się dwa mętne, krwiste półksiężyce. Za nimi widział zbliżające się światła - cztery główne reflektory i kilka mniejszych, rosnące w przerażającym tempie. Autobus albo tir. Powietrze wypełniał ryk klaksonu, przypominający niezgrane trio trąbek. Pozostawało mu tylko jedno: wcisnąć gaz do oporu. Kiedy znaleźli się prawie na wysokości przednich kół ciągnika, Dan - patrząc na wypełniające całą przednią szybę jaskrawe światło - pomyślał, że nigdy by nie przypuszczał, iż umrze w taki sposób. Przez ułamek sekundy sądził, że jest już za późno, ale nagle znaleźli się przed ciągnikiem, więc szarpnął kierownicą w prawo i obok nich - trąbiąc jak szalona - przewaliła się gigantyczna cysterna z logo Amoco, a podmuch wiatru, jaki wywołała, był tak silny, że przyklejone do przedniej szyby mewie pióra oderwały się i wpadły do wnętrza mustanga. - Cholera... - wymamrotał. Popatrzył we wsteczne lusterko na znikającą cysternę i w tej samej chwili uderzyli w tył ciężarówki załadowanej rurami do montowania rusztowań. Jedna z nich przebiła przednią szybę i trafiła Gayle prosto w twarz. ♦ ♦ ♦ W tym momencie zawsze się budził - z przebitą rurą twarzą Gayle przed oczami. Był to tak straszliwy obraz, że biegł do łazienki, pochylał się nad umywalką z ustami pełnymi żółci i czekał z zaciśniętymi powiekami, aż koszmar się rozpłynie. Potem zawsze podnosił głowę i przyglądał się odbiciu swojej twarzy w lustrze - wymizerowanej, udręczonej twarzy z wystającymi kośćmi policzkowymi, spiczastym nosem i jasnoniebieskimi oczami, pokrytej kilkudniowym zarostem. - To znowu ty... - powiedział tego poranka. - Ty nieszczęsny draniu... Zadzwonił dzwonek u drzwi. Dan nadal wpatrywał się w swoje odbicie, ale kiedy dzwonek ponownie zaterkotał, poczłapał do salonu. - Kto tam? - zapytał przez okno. - To ja, Annie! Znowu krzyczałeś przez sen. Coś ci przyniosłam. Podszedł do frontowych drzwi i otworzył je. Stała przed nimi młoda kobieta ze szklanką przykrytą ozdobionym paciorkami kawałkiem materiału. Miała latynoskie rysy, błyszczące czarne włosy, szeroko rozstawione brązowe oczy i lekko wydęte wargi. Była ubrana w patchworkową sukienkę, włosy przewiązała zieloną jedwabną apaszką a na szyi miała korale z dużych drewnianych kulek. Jej dłonie i stopy pokrywały namalowane henną wzorki.

- Boże, Annie, tylko nie herbata z mirtu... - Herbata z mirtu to najlepsze lekarstwo na senne koszmary. - Wiem, ale smakuje jak kocie szczyny. - Ostatnio te krzyki przez sen zdarzają ci się znacznie częściej. Choć raczej należałoby powiedzieć: „wrzaski”. - To był tylko zły sen. - Masz ten sen od trzech lat. Jeśli to jeszcze trochę potrwa, twój stan się pogorszy. Odwrócił się i poszedł z powrotem do salonu. Annie ruszyła za nim. - Jest jeszcze gorąca - powiedziała. - Powinieneś ją wypić, póki jest gorąca. - Dlaczego? Gorące kocie szczyny wcale nie smakują lepiej od zimnych kocich szczyn. Annie postawiła szklankę na kontuarze maleńkiej kuchni. - Jutro zaparzę ci pokrzywę. Powinna ci pomóc. - Annie... - Co? - Nie rozumiem, czemu ten sen tak długo mnie prześladuje. Może to się nigdy nie skończy. Co wtedy? Podeszła do niego i położyła dłoń na wysokości jego serca. Miał metr osiemdziesiąt sześć wzrostu, a Annie jedynie metr sześćdziesiąt trzy, jednak to ona była silniejsza. - Gayle ciągle jeszcze tu jest, Dan. Nigdy nie zapomnisz tego, co się stało, ale dla swojego własnego dobra musisz się z tym pogodzić. Nie możesz się do końca życia obwiniać. - Może mogłabyś mi zaparzyć trochę cykuty? - Nie żartuj sobie. Od cykuty puchnie śluzówka dróg oddechowych i człowiek się dusi. To straszna śmierć. - Gorsza niż śmierć od uderzenia rurą do rusztowania w twarz? - Znacznie powolniejsza. ♦ ♦ ♦ Poszedł na lunch do 25 Degrees, restauracji znajdującej się w stojącym przy Sunset hotelu Roosevelt, i usiadł na swoim ulubionym stołku w rogu baru. Zamówił kanapkę z trzema rodzajami sera i Krwawą Mary. Zaczął od pojadania oliwek i obserwowania ludzi siedzących w wielkich, wyłożonych skórą boksach. 25 Degrees to dość elegancka restauracja, ale panuje w niej swobodna atmosfera, a jej klientela składa się z dyrektorów, różnego rodzaju pośredników, turystów, rzeźbiarzy i bezrobotnych aktorów, dzielących się każdym hamburgerem i koktajlem.

- Znowu się spóźniłeś, detektywie - stwierdził barman Pedro, patrząc na zegar wiszący na ścianie. Był to ich stały żart. Oznaczał on, że jak na dziś, Dan zaczynał pić dość wcześnie, ale jak na wczoraj, to zbyt późno. - Źle spałem - odparł Dan i wypluł kilka pestek z oliwek. - Wiesz, jakie jest na to lekarstwo? - Mam niemiłe przeczucie, że mi to zaraz powiesz. - Powinieneś zawsze chodzić do łóżka z brzydką kobietą bo wtedy trzeba udawać, że się śpi. Zamykasz oczy, głęboko oddychasz, nie kręcisz się ani nie poruszasz i zanim się zorientujesz, już śpisz. - Dzięki za radę, ale nie znam żadnej brzydkiej kobiety. - Możesz sobie pożyczyć moją żonę. ♦ ♦ ♦ Kiedy Dan był w połowie kanapki z trzema rodzajami sera, zawibrował jego telefon. - Dan? Tu Ernie Munoz. - W tym tygodniu mam wolne. - Wiem, ale właśnie straciliśmy trzech ludzi z wydziału VIN. Cusacka, Knudsena i Fusca. - Jezu... kiedy? - Mniej więcej czterdzieści pięć minut temu, w dodatku w bardzo dziwnych okolicznościach. Siedzieli w samochodzie przed restauracją Palm w Santa Monica i obserwowali Jeana-Christophe’a Artissona. Ich samochód się zapalił i sfajczyli się żywcem. - Co to znaczy „zapalił się”? - Świadkowie mówią że nagle, sam z niczego, zaczął się palić jak raca na Czwartego Lipca. Nasi ludzie próbowali się z niego wydostać, ale z jakiegoś powodu im się to nie udało. - Nie zostali zaatakowani? Nie podłożono bomby zapalającej? - W pobliżu stała jakaś kobieta, która wykonywała jakieś gesty, ale nikt dokładnie nie widział, co się działo. - Gesty? - To wszystko, co powiedzieli świadkowie: gesty. - A co z Zombie? Był w pobliżu? On sam albo jego zbiry? - Hm... Zombie był w restauracji, właśnie zamawiał tuńczyka. Dwóch jego zbirów stało przed wejściem, ale kiedy samochód się zapalił, znajdowali się co najmniej pięćdziesiąt metrów od niego.

- Mogli podłożyć zapalnik? - Jeżeli to zrobili, nikt tego nie widział. I jeszcze coś... W restauracji był też Szybcior Lebrun, z mikrofonem. Miał porozmawiać z Zombie o pożarze w Fellinim i wyciągnąć z niego przyznanie się. Kiedy samochód się zapalił, zaczął uciekać, ale zanim zdążył dobiec do przecznicy, padł martwy na chodnik. - Jak to? Ktoś go zastrzelił? - Nie było w nim dziur po pociskach, a na chodniku nie było krwi. Może dostał zawału. Dan milczał przez chwilę. - No dobra - powiedział w końcu. - Jadę do ciebie. Daj mi pięć minut. Dopił Krwawą Mary, zawinął resztę kanapki w papierową serwetkę i zszedł z barowego stołka. - Hej, detektywie! - zawołał za nim barman. - O której godzinie ma wpaść moja żona? Dan machnął ręką jak porucznik Columbo i wyszedł na ulicę. ROZDZIAŁ 3 Niemal w tym samym czasie grupa złożona z pięciu mężczyzn i kobiety weszła do recepcji kancelarii Peale, Kravitz i Wolfe, firmy zajmującej się obsługą prawną przemysłu rozrywkowego, znajdującej się na trzydziestym czwartym piętrze budynku Century Park East. Wszyscy mężczyźni byli barczyści, a ich twarze wyglądały, jakby wykuto je z czerwonobrązowego granitu, ale mieli na sobie szyte na miarę garnitury, kolorowe jedwabne muchy i wypolerowane buty. Kobieta mogła mieć trzydzieści parę lat, była ubrana w bardzo krótką baloniastą sukienkę z jasnożółtej satyny i buty na koturnach, a jej prawie zupełnie białe włosy sterczały we wszystkie strony. Ściany recepcji wyłożono lustrami, więc wszystko się w nich odbijało - przypominające paprocie rośliny w sześciennych pojemnikach z marmuru, figury z nierdzewnej stali, reprezentujące sztukę, muzykę i teatr, oraz sześciu przybyszy, idących w stronę szerokiej marmurowej lady recepcji. Elegancko ubrana czarna recepcjonistka stukała w klawiaturę komputera, starając się nie uszkodzić przy tym swoich dwuipółcentymetrowych paznokci. - Jeżeli panowie... i pani... byliby uprzejmi sekundę zaczekać, zaraz się państwem zajmę. Jeden z mężczyzn pochylił się lekko do przodu. Jego siwe włosy były związane w kucyk, nos nosił ślady złamania, a na każdym palcu miał grube srebrne sygnety.

- Nie będziemy uprzejmi czekać - powiedział z rosyjskim akcentem, jakby grał agenta wrogiego wywiadu w filmie z Bondem. - Zajmie się pani nami natychmiast. - Przykro mi, proszę pana, ale naprawdę muszę zapisać tę wiadomość. - Nic pani nie musi zapisywać - odparł mężczyzna i zwrócił się do kobiety, która z nim przyszła. - Miszka! Kobieta w żółtej sukience machnęła dłonią, jakby rzucała coś na klawiaturę. Rozległ się głośny trzask i ekran komputera poczerniał. Zdziwiona recepcjonistka potrząsnęła klawiaturą, ale nic to nie dało. - Chcemy rozmawiać z panem Mortonem Kravitzem - oświadczył mężczyzna z kucykiem. Recepcjonistka zajrzała pod biurko, aby sprawdzić, dlaczego komputer nie działa. - Chcemy rozmawiać z panem Mortonem Kravitzem, i to natychmiast - powtórzył siwy mężczyzna. Recepcjonistka znowu pojawiła się nad biurkiem. Była wyraźnie wytrącona z równowagi. - Z panem Kravitzem? Przykro mi, proszę pana. Pan Kravitz nie przyjmuje nikogo bez uprzedniego umówienia spotkania. - Ale jest tutaj, prawda? - Owszem, jednak teraz rozmawia z klientami i jak powiedziałam, nie przyjmuje nikogo bez uprzedniego umówienia spotkania. - Z nami się spotka. Gdzie jest jego gabinet? - Tam - powiedziała kobieta w żółtej sukience i wskazała w głąb biegnącego w prawo korytarza, wyłożonego turkusowym dywanem. Obeszła ladę recepcji, a pięciu mężczyzn podążyło za nią. - Stać! - zawołała recepcjonistka. - Nie możecie państwo tam wejść! - Oczywiście, że możemy. - Nie! Musicie zaczekać. Wzywam ochronę! - Nikogo pani nie wezwie. - Chce się pan założyć? Sięgnęła po słuchawkę. Nikt z szóstki przybyszy nie próbował jej powstrzymać, jednak kiedy zaczęła wystukiwać numery, w wiszących na ścianie za nią lustrach coś się poruszyło. Odbicie kobiety w żółtej sukience zasłoniło sobie twarz obydwiema rękami, spoglądając przez szczelinę między palcami. Odbicia dwóch spośród mężczyzn obeszły

odbicie lady recepcji i jedno z nich pociągnęło odbicie recepcjonistki za włosy, przekręcając jej głowę. Głowa prawdziwej recepcjonistki również została przekręcona i kobieta puściła telefon, wrzeszcząc z bólu. Ale żaden z prawdziwych mężczyzn nie stał obok niej, więc wyglądało to tak, jakby sama kręciła głową i zataczała się w ataku epilepsji. Jedno z odbić mężczyzn w lustrze złapało odbicie recepcjonistki za nadgarstki i wykręciło jej ręce na plecy. Drugie odbicie schwyciło odbicie kobiety za włosy, po czym z wielką siłą uderzyło twarzą odbicia o marmurową ladę. Choć w rzeczywistości nikt nie trzymał recepcjonistki, jej twarz z hukiem zderzyła się z ladą recepcji i nos złamał się z trzaskiem. Odbicie mężczyzny raz za razem uderzało głową odbicia kobiety o marmur - siedem albo osiem razy. Twarde stuknięcia czoła o kamień zamieniły się w chrzęst zmiażdżonych kości, który po chwili przeszedł w miękkie plaśnięcia. Najpierw na ladę trysnęła krew, a potem naokoło zaczęły rozbryzgiwać się różowawe grudki mózgu. W końcu odbicie mężczyzny podniosło wyżej odbicie głowy kobiety i beznamiętnie popatrzyło na jego zmasakrowaną twarz. Prawdziwa recepcjonistka zdawała się unosić w powietrzu i choć była już martwa, jej oczy patrzyły dziko na kobietę i pięciu mężczyzn. Po chwili opadła na biurko. - A nie mówiłem, że nigdzie pani nie zadzwoni? - powiedział mężczyzna z siwym kucykiem. ♦ ♦ ♦ Szóstka przybyszy weszła do gabinetu. Morton Kravitz - wysoki mężczyzna w białej koszuli w czerwone paski i spodniach na czerwonych szelkach - siedział u szczytu owalnego mahoniowego stołu. Był opalony na pomarańczowo i miał zbyt wysoko nałożony tupecik, co wyglądało, jakby schował pod nim portfel. Wokół stołu siedziało troje innych prawników zajmujących się tą samą branżą: Russ Pepper, potężny jasnowłosy osobnik w żółtej sportowej marynarce, Dominie Serrantino o czarnych, zaczesanych do tyłu włosach i nosie jak dziób jastrzębia oraz ubrana w czarną garsonkę od Ricka Owensa Grace Trilling, brunetka o kamiennej twarzy i ustach pociągniętych szminką koloru świeżo utoczonej krwi. - Bardzo przepraszam, ale chyba państwo pomylili drogę - powiedział Morton Kravitz i uśmiechnął się do swoich kolegów siedzących przy stole. - To oczywiście wina rozkładu

naszego biura, które przypomina labirynt. Kiedy nasi klienci zjawiają się w recepcji, powinniśmy im dawać garść fasolek, żeby znaczyli drogę i wiedzieli, jak trafić do wyjścia. Mężczyzna z kucykiem zignorował tę perorę i zapytał: - Pan Morton Kravitz? - Zgadza się, to ja, ale niestety nie rozmawiam z nikim bez uprzedniego umówienia wizyty, mój przyjacielu. Poza tym zajmuję się wyłącznie sprawami korporacyjnymi, nie prywatnymi. - Zajmuje się pan Coastal Productions? Morton Kravitz popatrzył na niego. - Przepraszam, ale jestem właśnie w trakcie bardzo ważnego spotkania i nie mogę ot tak... - Może pan. Oczywiście, że pan może. Nazywam się Wasilij Kryłow. - Och... rozumiem. Przepraszam, panie Kryłow, nie poznałem pana. Ostatnim razem, kiedy się widzieliśmy, wyglądał pan... nieco inaczej. Miał pan... gęste wąsy, jeśli się nie mylę? Dominie Serrantino zamrugał, wyraźnie zaniepokojony. - Mort, chyba powinniśmy zadzwonić po ochronę... - Do nikogo nie będziesz dzwonił - oświadczył Kryłow. - Jeśli do kogokolwiek zadzwonisz, będzie to ostatni ktokolwiek, do którego kiedykolwiek dzwoniłeś. - Mort, to nie do przyjęcia! - zawołał Russ Pepper, podnosząc się ze swojego miejsca. - Nie możesz pozwolić wchodzić nieumówionym klientom do swojego gabinetu! Wyjął telefon komórkowy, ale Morton Kravitz położył mu dłoń na ramieniu. - Nie dzwoń, Russ. Ten dżentelmen to Wasilij Kryłow. - Niech sobie będzie nawet i pieprzony Czajkowski! Kryłow natychmiast odwrócił głowę w jego stronę, jak rekin, który wyczuł w wodzie krew. - Lubi pan Czajkowskiego? - spytał. - Co to ma znaczyć? - Spytałem, czy lubi pan Czajkowskiego. Zdezorientowany Russ Pepper popatrzył na swojego szefa, który najwyraźniej znał intruza. - Wszystko w porządku, Russ. Usiądź, dobrze? - powiedział Kravitz. - Powinien pan odpowiedzieć na moje pytanie - oświadczył Kryło w. - Zapytałem, czy lubi pan Czajkowskiego. - Lubię, każdą muzykę - odparł niepewnie Russ Pepper.

- Wielka szkoda - mruknął Kryło w. - Miszka... pokaż temu dżentelmenowi, co się dzieje z ludźmi, którzy obrażają największego kompozytora Rosji. Kobieta w żółtej sukni zakryła twarz rękami - tak samo jak poprzednio w recepcji. W gabinecie nie było ani jednego lustra, ale Russ Pepper odbijał się wyraźnie w przyciemnianych wielkich szybach w oknach. Odbicie jednego z mężczyzn podeszło do niego - choć realny mężczyzna stał w miejscu ze splecionymi na piersi rękoma. - Mogę panu w czymś pomóc, panie Kryłow? - spytał Morton Kravitz. - Z pewnością przyszedł pan w określonym celu. Wasilij Kryłow uniósł palec, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że odpowie w swoim czasie. Jednocześnie odbicie jego towarzysza w lustrze złapało za nadgarstek odbicie Russa Peppera i wykręciło mu rękę na plecy. Prawnik z przerażeniem popatrzył na swoją rękę. - Co to ma... - Odwrócił się zdziwiony, z ręką uniesioną za plecami. - Ktoś mnie złapał! Kto mnie złapał? Trzymał w dłoni złoty automatyczny ołówek. Zacisnął na nim palce, jakby ktoś włożył jego dłoń w imadło. Powoli zaczął przesuwać dłoń z ołówkiem w kierunku swojego prawego ucha. Jego ramię drżało z wysiłku i coraz dalej odsuwał głowę w drugą stronę. - Russ! - krzyknął Morton Kravitz i wstał. - Russ, co ty wyprawiasz? - Odwrócił się do Kryłowa. - Co to jest? Hipnoza? Proszę natychmiast to przerwać! Próbował złapać rękę Russa, ale odbicie w szybie odepchnęło go tak silnie, że zatoczył się do tyłu i opadł na krzesło. - O Boże... - jęknęła Grace Trilling. - Co tu się dzieje? Russ Pepper stękał z wysiłku, starając się powstrzymać własną rękę. Jego pięść zatrzymała się na chwilę pięć centymetrów od głowy, a potem wepchnął sobie ołówek w ucho, z którego wytrysnęła cienka strużka krwi, obryzgując kołnierzyk cytrynowożółtej koszuli. Prawnik zawył z bólu, opadł na kolana i bezradnie szarpał ołówek, usiłując wyciągnąć go sobie z ucha. Przez kilka sekund odbicie mężczyzny w oknie nie pozwalało mu na to, wreszcie jednak, kiedy cały bok jego szyi był już zakrwawiony, pozwoliło mu odsunąć rękę od głowy. - Russ! - krzyknął Morton Kravitz. Russ Pepper przewrócił się na bok i zaczął krzyczeć: - Nie! Nie! Na Boga! Nie!

Mimo że wił się z bólu i cały czas wrzeszczał, przesunął ramię na drugą stronę głowy i zaczął dźgać ołówkiem okolicę lewego ucha. Dwa albo trzy razy nie trafił, ale w końcu wcisnął ołówek w kanał uszny tak głęboko, że wszyscy usłyszeli trzask pękającej chrząstki. Odbicie mężczyzny w szybie znowu przez kilka sekund przytrzymało ołówek w jego uchu, a potem wstało i pozwoliło mu go wyciągnąć. Kiedy prawnik to zrobił, razem z metalową obudową ołówka wyciągnął na zewnątrz strzępy zakrwawionej tkanki. Leżał na boku i chrapliwie oddychał, a jego rumianą twarz pokryły szare plamy. Grace Trilling uklękła obok niego i poluzowała mu muchę. Dominie Serrantino podał jej czystą chusteczkę. Morton Kravitz patrzył na Wasilija Kryłowa i dygotał ze złości. - Nie wiem, jak pan mu to zrobił, ale to był najbardziej sadystyczny czyn, jaki widziałem w życiu. To nie tylko mój przyjaciel, lecz także wspólnik. Naprawdę pan sądzi, że po czymś takim zechcę prowadzić z panem jakiekolwiek interesy? - Uważam, że byłby pan głupi, gdyby pan z nich zrezygnował, panie Kravitz. To była jedynie drobna demonstracja moich możliwości. Wasilij Kryłow popatrzył na Grace Trilling, która próbowała zatamować chusteczką krew płynącą z ucha Russa Peppera. - Powinien pan zobaczyć, co umiem robić z kobietami, panie Kravitz. Sądzi pan, że wie, jak płacze kobieta? Proszę mi uwierzyć, umiem sprawić, aby naprawdę zapłakała... - Ty psychopato! - syknął Dominie Serrantino. - Zadbam o to, żeby zamknięto cię za kratami do końca twojego nędznego życia! - Nędznego? Moje życie nie jest nędzne. Moje życie jest pełne radości. A wkrótce, kiedy wspólnie ustalimy to i owo, będzie jeszcze bardziej radosne. - Nie ma pan nic przeciwko temu, żebym zadzwonił po karetkę? - spytał Morton Kravitz. - Prosisz go o pozwolenie?! - krzyknęła Grace Trilling. Jej spódnicę pokrywały plamki krwi. - Mówiłem już, że do nikogo nie będziecie dzwonić. - On może umrzeć. - Owszem, może. Najpierw jednak porozmawiamy o interesach. - Czego pan ode mnie chce? Wasilij Kryłow odwrócił się i uśmiechnął do kobiety w żółtej balonowej sukni. Miała doskonałą figurę, wysokie słowiańskie kości policzkowe i wyraźnie zarysowaną linię szczęki - gdyby nie miała takiej białej skóry i takich bezbarwnych oczu, można by ją uznać za piękną.

Był w niej jednak chłód, który sprawił, że Mortona Kravitza ogarnął niepokój - czuł się niemal tak, jakby lodowatymi dłońmi przeciągała mu pod koszulą po ciele. - Reprezentuje pan Coastal Productions, tak? - spytał Wasilij Kryłow. - Zgadza się. O co chodzi? - Coastal Productions robi nowy film z Davidem Linkiem, prawda? Kolumb odkrywa Amerykę, tyle że ta Ameryka jest taka jak dziś: z wieżowcami, samochodami, McDonaldem. Morton Kravitz popatrzył na Russa Peppera, który przyciskał ręce do uszu i popłakiwał z bólu. - Wytrzymaj, Russ. Wytrzymaj. Sprowadzimy pomoc, kiedy tylko będziemy mogli. - Nie sądzę, żeby on cię słyszał, Mort - mruknęła Grace Trilling. - Przebił sobie obydwa bębenki. Morton Kravitz ponownie odwrócił się do Wasilija Kryłowa. - Ten film ma się nazywać Nowy, Nowy Świat. O co chodzi? - Dwadzieścia pięć procent zysku brutto - oświadczył z uśmiechem Wasilij Kryłow. - Słucham? - Dla Coastal Productions siedemdziesiąt pięć procent. Dla Wasilija Kryłowa tylko dwadzieścia pięć. Nie jestem chciwy. - Oszalał pan. - Nie sądzę. - Na jakiej podstawie sądzi pan, że Coastal odda panu dwadzieścia pięć procent swoich wpływów? - To proste. Albo się zgodzą, albo David Link zgasi sobie papierosa na własnych gałkach ocznych. ROZDZIAŁ 4 Dan ujrzał unoszący się w niebo gęsty czarny dym, kiedy był siedem przecznic od miejsca zdarzenia. Podjechał swoim brudnym czarnym pontiakiem torrentem do krawężnika, zatrzymał się za wozem dowódcy straży pożarnej i wysiadł. Podeszła do niego policjantka o zaczerwienionej i spoconej twarzy. Zatrzymała go gestem uniesionej ręki. - Nie może pan tu parkować! Proszę odjechać! Pokazał jej odznakę. - O! Detektyw Fisher... słyszałam o panu. - Pewnie nic dobrego. Twarz policjantki jeszcze bardziej poczerwieniała. Podniosła policyjną taśmę, aby mógł przejść pod spodem. Santa Monica Boulevard był zastawiony wozami strażackimi, radiowozami, ambulansami i furgonetkami stacji telewizyjnych. W

górze terkotały łopaty wirnika policyjnego helikoptera - unosił się tak nisko nad ziemią, że Dan nie słyszał własnych myśli. Przy spalonym wraku crown victorii czekał Ernie Munoz. Spalone ciała trzech detektywów ciągle jeszcze znajdowały się w środku, głowa Cusacka wystawała przez wybite okno. Wszyscy trzej wyciągali ręce, a ogień tak pościągał skórę na ich twarzach, że sprawiali wrażenie, jakby się z jakiegoś powodu serdecznie śmiali. - Jezus, Maria... - jęknął Dan. - Co tu się stało? Ernie wytarł chustką swoją błyszczącą łysinę i fałdy tłuszczu na szyi. - Nie mamy zielonego pojęcia - odparł. Był niski, miał wielki brzuch i wyłupiaste oczy, nosił wielkie czarne wąsy i lubił błyszczące zielone garnitury z moheru. Dan nazywał go Tłuściochem - El Gordo. - Jak już mówiłem przez telefon, świadkowie nie bardzo wiedzą co widzieli. Wszyscy zgadzają się jednak co do dwóch rzeczy: że niedaleko samochodu stała kobieta, która machała rękami, i że najpierw zapalili się chłopcy, a dopiero potem samochód. - Chcesz mi powiedzieć, że to było samoistne samozapalenie się człowieka? - Może nie, jednak nikt nie widział żadnej bomby, kanistra z benzyną czy czegoś w tym rodzaju. Ale jeden ze świadków mówił, że ta kobieta trzymała coś w ręku... coś, z czego leciał dym. - Gdzie jest ta kobieta? Rozmawiałeś z nią? - Jest w restauracji z Zombie. Czekałem z przesłuchaniem jej, aż się zjawisz. No wiesz, ty i Zombie mieliście ze sobą tyle wspólnego... - Ona jest w środku? I co? Je? Po tym, jak przed samym wejściem spaliło się trzech ludzi? Ernie wzruszył ramionami. - Nie wiem, czy jedzą, ale kazałem im czekać. Kołyszącym się krokiem podszedł do nich pożarowy inspektor śledczy Kevin Baleno, ubrany w jaskrawozielony kombinezon. - Jakieś pomysły? - spytał go Dan. Inspektor pokręcił głową. - Musimy zawieźć ich do laboratorium. Nie czuć zapachu przyspieszaczy, schemat rozprzestrzeniania się ognia też jest dość niezwykły. Chyba nigdy nie widziałem, aby samochód spalił się w taki sposób. Wygląda na to, że świadkowie mają rację... najpierw zapalili się ludzie, a dopiero potem zajął się samochód. - To możliwe? Kevin Baleno wzruszył ramionami.

- Jeżeli coś takiego się stało, to znaczy, że możliwe. - A co z Szybciorem? - spytał Dan. - Jeszcze nie wiadomo. Zabrali go kilka minut temu. Nie miał żadnych widocznych ran. Być może dostał zawału. Musisz zapytać o to patologa. - Dobrze - odparł Dan. - Informuj mnie na bieżąco. Muszę teraz iść pogawędzić z moim starym przyjacielem Jeanem-Christophe’em. El Gordo, idziesz ze mną? Weszli z Erniem do restauracji. Oświetlana kulistymi lampami podsufitowymi i wyłożona ciemną boazerią sala była niemal pusta. Większość gości musiała wyjść zaraz po spaleniu się samochodu na zewnątrz, ale w powietrzu ciągle jeszcze unosił się lekki odorek histerii. Po sali krążyli kelnerzy w białych fartuchach, szepcząc sobie coś do ucha. W znajdującym się pośrodku pomieszczenia boksie z ozdobnymi mosiężnymi poręczami siedziało przy półtorakilogramowych homarach i kuflach z piwem trzech litewskich producentów filmowych, a przy stoliku obok grupa wystrojonych kobiet, które wyglądały jak dyrektorki domów towarowych ze środkowego zachodu. Jean-Christophe Artisson był z chudą jak szczapa kobiet o ostrym profilu, ubraną w obcisłą sukienkę. Siedział w rogu sali, przy swoim ulubionym czteroosobowym stoliku, nad którym wisiała karykatura Freda Astaire’a z autografem mistrza. Swój wielki czarny beret powiesił na stojącym obok krześle. Jego dwóch ochroniarzy siedziało przy sąsiednim stoliku i kiedy Dan i Ernie weszli do restauracji, obaj wstali i zapięli marynarki. Zombie machnął dłonią żeby usiedli. - Bon jou, mesyés - powiedział, kiedy Dan podszedł do jego stolika. - Ki sa ou vie? Miał delikatne rysy i można by go było uznać za przystojnego, gdyby nie nos - bardziej kartoflowaty, niż śmieliby przyznać jego przyjaciele. Jego błyszczące czarne włosy były ufryzowane w kunsztowne pukle, a w uchu tkwił kolczyk, przypominający miniaturowy lichtarz. Otaczał go zapach mocnych kwiatowych perfum. - Możesz sobie oszczędzić tych kreolskich błazeństw - wycedził Dan. - Właśnie straciliśmy trzech ludzi i chcielibyśmy wiedzieć, jak to się stało. - Chyba nie sądzi pan, detektywie Fisher, że mam z tym cokolwiek wspólnego? Jak pan wie, zawsze byłem w dobrych stosunkach z policją. Nawet z obyczajówką i wydziałem antynarkotykowym. - Kto to jest? - spytał Dan, ruchem głowy wskazując kobietę w szarej sukni. Kobieta uniosła głowę i buntowniczo popatrzyła Danowi w oczy. - Ki non ou? - powtórzył Dan. - To moja kuzynka z Haiti. Przyjechała do Los Angeles na wakacje.

- Jak się nazywa? - Michelange DuPriz - powiedziała kobieta. - Chce mi pan zadać jakieś pytania? - Wi, panno DuPriz. Mamy świadków, którzy widzieli, jak machała pani rękami albo robiła jakieś gesty, stojąc niedaleko policyjnego samochodu, który zaraz potem się zapalił. Czy to prawda? Zombie uśmiechnął się i odsunął talerz. - Ma pan ochotę na małą manje, detektywie? Może spróbuje pan pieczonego w sezamie tuńczyka Ahi z sałatą w sojowym sosie? Dan zignorował go. - Więc? - zapytał, patrząc na jego towarzyszkę. Michelange nie odwróciła wzroku. - Miałam przeczucie, że pańskim przyjaciołom stanie się coś złego - odparła po chwili. - To znaczy? - Widziałam nad ich głowami ciemnego loa. - Loa? Co to jest? - Duch. - Duch? Ma pani na myśli coś takiego, co straszy? - Mniej więcej. To nie był rada, słodki duch. Widziałam gorzkiego ducha. Petro. - Trochę się w tym gubię... Zobaczyła pani nad ich głowami ciemnego ducha i dlatego zaczęła do nich machać? - Sekonsa. Chciałam ich ostrzec, aby wysiedli z samochodu, niestety było już za późno. Zapalili się. - Nie rozumiem. Duch ich zapalił? Michelange kiwnęła głową. - Kim pani właściwie jest? Medium? Widzi pani duchy? - Michelange jest manbo - wyjaśnił Zombie. - Choć jeżeli pan chce, może ją pan nazwać medium. Jest łącznikiem między światem fizycznym i duchowym. - Naprawdę? Dla mnie wygląda na osobę, która za często ogląda filmy na kanale Hallmark. Zombie nabił na widelec kawałek tuńczyka, włożył go do ust i zaczął żuć, nie spuszczając wzroku z detektywa. Dan widział tkwiące między jego zębami brązowawe kawałki tuńczyka. - Cieszę się, że nie popsuło ci to apetytu - mruknął. Zombie nic na to nie odpowiedział, tylko się uśmiechnął.

- To prawda, mesye - powiedziała Michelange. - Kto wie, dlaczego petro chciał spalić pańskich przyjaciół. Nie odezwał się i nie dał mi żadnego znaku. Może był to duch jakiegoś złego człowieka, który chciał się na nich zemścić? - To jakiś absurd - stwierdził Dan. - Tak pan sądzi? Niemądrze jest tak myśleć - odparł Zombie. - Naprawdę? Zapomnijmy na chwilę o duchach. Jeden ze świadków widział w pani rękach coś dymiącego. Michelange odwróciła głowę. - Ludzie widzą różne rzeczy. - Możliwe, ale dlaczego ktoś miałby coś takiego wymyślać? - Może widział moją cygaretkę? - Cygaretkę? Żartuje sobie pani - prychnął Ernie. Dan pochylił się nad Zombie. - Jean-Christophe, chcę wiedzieć, co tu się do cholery dzieje - powiedział cicho. - Nie próbuj mi wmawiać, że nie ma związku między tobą i trzema detektywami, którzy zginęli na zewnątrz. I z Szybciorem Lebrunem. I nie mów mi, że to ma coś wspólnego z duchami. Zombie wytarł usta chusteczką. - Zawsze wierzył pan w magię, prawda, detektywie? - powiedział i odwrócił się do Michelange. - Detektyw Fisher jest bardzo utalentowanym magikiem. Gdyby nie postanowił zostać policjantem, mógłby zrobić karierę jako iluzjonista. - Jestem pod wrażeniem - odparła kobieta, choć ton jej głosu wcale tego nie potwierdzał. - Niech pan jej pokaże, detektywie. Niech pan jej pokaże swoją sławną sztuczkę z pulą. - Sztuczkę z pulą? - zdziwiła się Michelange. - Powinnaś to zobaczyć - oświadczył Zombie. - Połyka ćwierćdolarówkę, po czym pociąga rękę w dół jak w jednorękim bandycie i wypluwa całą garść monet. - Popatrzył na Dana. - Mam rację, detektywie? - Daj spokój, Jean-Christophe. Prowadzę śledztwo w sprawie potrójnej śmierci. - Oczywiście. Zapytał mnie pan jednak, co tu się dzieje, więc próbuję to panu wyjaśnić. Magia. Rada petro i może także sztuczki z pulą. Nie wyczuł pan zapachu w powietrzu? Nie wyczuł pan tego przez skórę? W mieście pojawiła się magia, detektywie, i proszę mi uwierzyć: wkrótce wszystko się zmieni.

- To jakaś dubeltowa bzdura - stwierdził Ernie. - Ci ludzie przed restauracją mieli rodziny... żony i dzieci, którymi się opiekowali. Powinienem pana zapuszkować za samą obojętność wobec tej tragedii. Jean-Christophe wyciągnął przed siebie dłonie, jakby podawał je do skucia kajdankami. - Kiedy samochód się zapalił, Michelange nie było w pobliżu waszych przyjaciół. Nie było jej też w pobliżu Szybciora Lebruna, gdy upadł na ziemię. Jeśli chodzi o mnie, byłem.; wtedy tutaj i delektowałem się lunchem. Żadne z nas nie mogło zapobiec temu nieszczęśliwemu incydentowi. O co właściwie jesteśmy oskarżani? ♦ ♦ ♦ - I co z tym zrobisz? - spytał Ernie, kiedy wyszli na zewnątrz. - Z tą opowiastką o duchach? Ta kobieta próbowała zrobić z nas idiotów, to wszystko. Dobrze wie, dlaczego samochód się zapalił... na pewno nie zapalił go żaden pieprzony loa. Ale w dalszym ciągu nie wiemy, jak został zapalony. - Sprawdzę ją - mruknął Ernie, po czym wyjął notes i zapisał w nim nazwisko kobiety. - W najgorszym razie będziemy mogli deportować ją na Haiti. Podeszli do wypalonej crown victorii. Zwłoki trzech detektywów zostały już wyjęte - lecz na spalonych resztkach foteli poprzyklejały się zwęglone kawałki ich ciał. Ernie przeżegnał się. - Spoczywajcie w pokoju, koledzy - powiedział. - Znajdziemy tych, którzy to zrobili. Dan popatrzył na zegarek. - Muszę pozałatwiać kilka spraw, ale potem wpadnę do komisariatu i sprawdzę, co udało się ustalić technikom. Jeżeli patolog określi, w jaki sposób zostali spaleni, nie powinniśmy mieć problemu ze znalezieniem sprawcy. Otworzył drzwi samochodu, ale zanim zdążył wsiąść, zobaczył, że Michelange DuPriz wyszła przed restaurację - z Zombie za plecami. Zatrzymała się, zdjęła okulary przeciwsłoneczne i osłoniła oczy dłonią. - Czy ona patrzy na nas? - spytał Ernie. - Chyba tak. Michelange powiedziała coś do Zombie i musiało to być coś wesołego, bo się roześmiał. - Wiesz, co najchętniej zrobiłbym temu draniowi? - wycedził Emie. - Obciąłbym mu cojones i kazał tej kobiecie zjeść je na surowo, z salsa ranchera. - Któregoś dnia może będziesz miał okazję. Widzimy się za parę godzin, tak?

- W dalszym ciągu się w nas wpatruje. Michelange włożyła rękę do swojej szarej torebki i coś do nich zawołała. - Co ona mówi? Nic nie słyszę... cholerny helikopter! Dan zdjął okulary przeciwsłoneczne. Michelange prawą dłonią zrobiła szybki, krótki ruch i coś mignęło w powietrzu. Moneta. Rzuciła w powietrze monetę. - Dziwna kobieta... - mruknął Ernie. - Może chce nam coś powiedzieć. - Co? Że jak orzeł, to ona wygrywa, a jak reszka, to my przegrywamy? - Nie mam pojęcia - odparł Dan, przyglądając się Michelange, która raz za razem podrzucała monetę i mruczała coś pod nosem, wciąż patrząc na nich. - Może wrócę do niej i zapytam, o co jej chodzi? - zaproponował Ernie. W tym momencie Dan poczuł, że coś dziwnego dzieje się w jego brzuchu - jakby zjadł za dużo owoców morza i żołądek chciał pozbyć się nadmiernego obciążenia. Oparł się o bok samochodu. - Żaden haitański worek kości nie będzie robił sobie ze mnie małpy - burknął Ernie. Dan poczuł kolejny skurcz i zacharczał. Ernie odwrócił się i popatrzył na niego z niepokojem. - Co się dzieje? Co z tobą muchach! Żołądek Dana ponownie gwałtownie się zacisnął, a mięśnie brzucha napięły tak mocno, że nie był w stanie nic powiedzieć. Pokazał palcem swoje szeroko otwarte usta i zamrugał powiekami, pod którymi zbierały się łzy. - Jezu! - jęknął Ernie. - Trzymaj się, Dan! Zawołam ratownika! - Wsadził dwa palce do ust i przeraźliwie gwizdnął. - Hej! Ratownik! Mam tu człowieka, który potrzebuje pomocy! Hej! Trzymając się za brzuch, Dan powoli zsunął się po boku samochodu i przykucnął na chodniku. Dygotał z zimna i jednocześnie mocno się pocił, a jego usta wypełniła ślina o metalicznym smaku. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak źle. Raz go postrzelono, w łopatkę, ale nawet wtedy nie był taki słaby. Ernie ukląkł obok i objął go ramieniem. - Nic się nie martw, stary. Ratownicy już idą. Nic ci nie będzie. Coś ty jadł na śniadanie? Dan zakaszlał i coś twardego uderzyło o tył jego przednich zębów. Pochylił się i otworzył usta, z których wypadła ćwierćdolarówka. Jasna, błyszcząca ćwierćdolarówka. Potoczyła się po chodniku i po chwili zniknęła w kratce ściekowej. Dan ponownie zakaszlał,

potem jeszcze raz i nagle z jego ust trysnął strumień ćwierćdolarówek. Monety rozsypały się po chodniku i jezdni. Dan oparł się rękami o chodnik i wypluł jeszcze parę monet. Czuł się, jakby obito go od wewnątrz kijem. Bolał go żołądek i gardło, a w ustach miał smak niklu. Obok niego ukląkł ratownik. - Wszystko w porządku? Dan kiwnął głową i otarł dłonią usta. Ratownik podniósł kilka monet i popatrzył na nie ze zdziwieniem. - Połknął pan monety? Po jaką cholerę? - To był zakład - wystękał Dan i znowu zakaszlał. - Zakład? - Nie ze mną - powiedział szybko Ernie. - Co za głupota! - zirytował się ratownik. - Myśli pan, że mamy za mało roboty? - Przepraszam - odparł Dan. Złapał ratownika za ramię i użył go jako podpórki, aby wstać. - Ma pan rację, zachowałem się jak kompletny idiota. - Jak się pan czuje? Ma pan mdłości? Może pojedzie pan z nami na oddział nagłych wypadków? Dan pokręcił głową. - Nic mi nie jest - skłamał. - Czuję się już znacznie lepiej. - Jednak tak naprawdę wcale nie czuł się dobrze. Drżał na całym ciele i było mu zimno, jego żołądek też jeszcze się nie uspokoił. - Gdyby pan znowu poczuł mdłości, proszę skontaktować się ze swoim lekarzem. - Właśnie tak zrobię. Dziękuję i przepraszam, że zmarnowałem panu czas. Zupełnie nie rozumiem, czemu coś takiego zrobiłem. Chyba nigdy w życiu nie umiałem pozostać obojętny na wyzwania. - Ech wy, gliniarze... jakbyście mieli za mało ryzyka, i jeszcze dodatkowo musieli robić z siebie żywe kasy oszczędnościowe... - Ma pan rację. To było idiotyczne. Jeszcze raz bardzo przepraszam. Ratownik ruszył w stronę ambulansu. Po drodze zamienił kilka słów z dwoma kolegami, którzy popatrzyli na Dana ze zmarszczonymi czołami. Nietrudno było sobie wyobrazić, o czym rozmawiają. Michelange DuPriz jeszcze przez kilkanaście sekund stała przed wejściem do restauracji. Osłaniała dłonią oczy i z uśmiechem spoglądała na Dana. Miał ochotę podejść i zadać jej kilka pytań, ale w tym momencie Jean-Christophe coś do niej powiedział, a ona