- Dokumenty5 863
- Odsłony854 965
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań669 366
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Gregory Benford - Centrum Galaktyki -03- Wspaniała gwiezdna rzeka
Rozmiar : | 1.3 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Gregory Benford - Centrum Galaktyki -03- Wspaniała gwiezdna rzeka.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
GREGORY BENFORD Wspaniała gwiezdna rzeka Tom 3 sześcioksięgu Centrum Galaktyki (Przekład: Radosław Januszewski)
PROLOG KLĘSKA
Killeen szedł przez morze ruin. Wyczerpany przedzierał się przez plątaninę powyginanej stali, rozbitych kamiennych konstrukcji, cegieł, zapadniętych sufitów i zmiażdżonych mebli. Urywanym, chrypliwym głosem zawołał ojca: - Abrahamie! Imię poszybowało w dal z zimnym, świszczącym wiatrem. Nad trzeszczącymi płomieniami kłębił się dym, opływał Killeena, sprawiał, że powietrze wydawało się drżące i falujące. Przed nim, na rozległym krągłym pagórku rozpościerała się Cytadela. Jej kręte zaułki leżały teraz w gruzach. Nogi miał sztywne z wyczerpania, oczy piekły go od dymu i łez. Zatrzymał się przed posadzką pokrytą potrzaskanym białym marmurem -szczątkami kopuły, która wcześniej wznosiła się kilometr nad arboretum Cytadeli. Tu kiedyś biegał, bawił się, śmiał, kochał... - Abrahamie! - Rzadko wymawiał imię ojca. Teraz brzmiało dziwnie i obco. Zachrypiał, odkaszlnął. Ostry dym dostał mu się do gardła. Niższe części wałów obronnych Cytadeli płonęły. Tam zmechy wdarły się na samym początku. Mrok osnuwał dzielnice Broadsward, Zielony Rynek, Three Ladies’ Rest. Sadza pokrywała wyszczerbiony rozbity mur. Wyżej sterczały tępe walce - pozostałości wyniosłych wież. Z ruin wystawały fantastycznie powykręcane wstęgi stali konstrukcyjnej. Wraz z powiewem wiatru doleciał odgłos walących się murów. Wiatr nie przyniósł jednak krzyków ani jęków. W Cytadeli było cicho. Zmechy zabrały życia i jaźnie. Zostawiły puste ciała. Killeen skręcił i ruszył w górę. Był na swoim terenie. Porozrzucane kamienne bloki i powykręcane kratownice nie zniekształciły całkowicie ścieżek i korytarzy, po których biegał jako chłopiec. W pobliżu leżało ciało mężczyzny z wybałuszonymi oczami wpatrzonymi w sine niebo, a dalej kobieta przecięta na pół spadającą belką. Znał ich oboje. Przyjaciele, dalecy krewni rodziny Bishopów. Dotknął zimnych ciał i poszedł dalej. Uciekł z kilkoma członkami rodziny. Udało się im dotrzeć do gór. Dopiero wtedy spostrzegł, że wśród ocalałych nie ma ojca. Wrócił więc do Cytadeli. Żeby szybciej się poruszać, włożył getry siłowe. Nogi jak cienkie tłoki zaniosły go za rozbite wały, zanim ktokolwiek z rodziny zauważył jego nieobecność. Abraham bronił zewnętrznych wałów. Kiedy na mury wdarły się zmechy, linia obronna się załamała, ludzie cofali się w dzikim popłochu. Zmechy wpadły do środka. Killeen był pewien, że słyszał głos ojca nawołujący przez com. Wtedy właśnie bitwa zamieniła się w szalone, gorące tornado śmierci i paniki. - Killeen! Zatrzymał się. Powolny Cermo nawoływał go przez com. - Daj mi spokój - odpowiedział.
- Chodź! Nie ma czasu! - To przyjdź tutaj. - Nie! Wokół są ciągle zmechy. Niektóre kierują się w tę stronę. - Zdążę. - Biegnij! Nie ma czasu. Pokręcił głową i nie odpowiedział. Pstryknięciem odłączył com od sieci. Wspinał się między gruzami. Nawet w kombinezonie siłowym trudno było wgramolić się na strome ruiny. Zmechy wydłubały dziury w wale, ale grube mury forteczne trzymały się mocno. Ciężkie fundamenty ustąpiły dopiero pod naporem nieustających wybuchów. Przeszedł pod ocalałym jakimś cudem łukiem. Wiedział co znajdzie dalej, lecz nie mógł się powstrzymać. Leżała w tej samej pozycji. Gdy ją niósł, żonę trafił promień cieplny. Z lewej miała przypalone ciało. - Veronika. Nachylił się i spojrzał w otwarte szare oczy. Patrzyły na świat, który zniknął na zawsze. Spróbował łagodnie je zamknąć, ale sztywne powieki nie ruszyły się, jak gdyby nie chciała tracić ostatniego widoku ukochanej Cytadeli. Blade usta uchyliła w półuśmiechu. Zawsze tak wyglądała, kiedy zamierzała coś powiedzieć. Skórę miała twardą i zimną, jakby dołączyła do świata zimnych kamieni. Wstał. Gdy odchodził, czuł na plecach jej spojrzenie. Wdrapywał się na gruzy, które jeszcze niedawno były domami, warsztatami, eleganckimi arkadami. W centralnej bibliotece szalał ogień. Ogrody publiczne, jego ulubione miejsce, te wspaniałe plamy wilgotnej zieleni na szarych ścianach Cytadeli, były spalone, dobywał się z nich dym. Kiedy przechodził koło senatu, alabastrowe galerie jęknęły, zatrzęsły się i powoli zaczęły się zapadać. Dalej szedł ostrożniej. Nie znalazł nawet śladu po zmechach. - Abrahamie! Wokół znajdowały się zrujnowane szczątki tego, co kiedyś należało do jego dzieciństwa. Tutaj, w warsztacie ojca, uczył się używania pojazdów siłowych. Niżej, pod wysokim sklepieniem z przyporami, po raz pierwszy spotkał skromną, zawstydzoną Veronikę. - Abrahamie! Nic. Ani żywego ducha. Ciało ojca leżało prawdopodobnie głęboko pod gruzami wałów obronnych.
Ale jeszcze nie przeszukał całego, chaotycznie zbudowanego kompleksu, wznoszonego przez pokolenia ludzi. Nadal istniała jakaś szansa. - Killeen! Tym razem to nie był Cermo. Dotarł do niego ostry, pewny siebie głos Farmy, przebijający się przez blokadę comu. - Wycofaj się. Nie mamy tu czego szukać. - Ale... Cytadela... - To przeszłość. Zapomnij. - Mój ojciec... - Musimy uciekać. - A inni...Mogą być... - Nie. Jesteśmy pewni. Tam nie ma nikogo żywego. - Ale... - Już!!! Mam tu pięć kobiet osłaniających bramę Kriszny. Wyjdź tędy. Potem pójdziemy w stronę przełęczy Rollo. - Abraham... - Słyszałeś mnie? To zasuwaj! Odwrócił się, żeby popatrzeć ostatni raz. To był cały jego chłopięcy świat. W Cytadeli wspólnota ludzka stała się czymś ciepłym, dodającym otuchy. Niezłomnie stawiała czoło całemu wrogiemu wszechświatowi rozpościerającemu się za jej murami. Była silna, a mimo to zachowała pewien wdzięk. Smukłe wieże błyszczały jak zrobione z cukru. Serce mu rosło za każdym razem, gdy wracał z krótkich wypraw i widział te dumne, sterczące w niebo iglice. Godzinami wędrował po labiryncie uliczek, podziwiał eleganckie zdobienia wysokich, wymodelowanych sufitów. Cytadela zawsze była ogromna, a przy tym pełna ciepła. Każdą jej rzeźbioną niszę przepełniał wspólny dla wszystkich duch ludzkiej przeszłości. Spojrzał wstecz, tam, gdzie leżało ciało Veroniki. Nie było czasu, żeby ją pochować. Świat należał teraz do żywych, do uciekających w popłochu ogarniętych melancholią ludzi. Killeen zmusił się do zrobienia jednego, a potem następnego kroku. Szedł w stronę bramy Kriszny. Mijał rozwalone mury. Miał kłopot ze znalezieniem drogi. Przed nim wirowała mgła i dym. - Abrahamie! - zawołał jeszcze raz. Nikt nie odpowiedział.
Wysokie, pajęcze chodniki Cytadeli leżały w pyle wewnętrznych podwórek. Oszołomiony szedł przez znajome okolice. Tam, gdzie kiedyś bawił się i śmiał, ziały przepastne kratery. Na skraju osmalonych ruin jeszcze raz się odwrócił: - Abrahamie! Nasłuchiwał, ale nie było odzewu. Nagle z oddali doleciało brzęczenie przekładni zmecha. Zagryzł usta, słysząc ten zgrzytliwy dźwięk. Odwrócił się i zaczął biec. Pozbawiony nadziei pozwalał, żeby nogi szukały drogi za niego. Gryzący pył przesłaniał mu oczy. Szarpnięcie. Ostre, oślepiające światło. - Hej, dalej, obudź się. Killeen zakaszlał. Zmrużył oczy przed nieprzyjemnym, żółtym światłem lamp. - Hę? Co... - Chodź, trzeba wstawać. Tak mówi Fanny. - Ja, ja nie... Powolny Cermo pochylił się nad nim. Wielką, uśmiechniętą twarz miał znużoną, lecz przyjacielską. - Po prostu wyciągnąłem wtyczkę twojego stymulatora. Nie było czasu. Łatwo się obudziłeś. - Aha... łatwo... - Znowu śniłeś? - Cermo zmarszczył brwi. - Ja... Cytadela... - Tego się bałem. - Veronika... znalazłem ją. - Taaak. Słuchaj, już o tym nie myśl, rozumiesz? To była dobra kobieta, wspaniała żona. Ale teraz musisz jej pozwolić odejść. - Ja... -Killeenowi zdrętwiał język od przywoływania ojca. A może tak działał alkohol wypity ostatniej nocy. Był ranek, wczesny ranek. Po przespanej nocy czuł się zesztywniały. Patrząc w górę dostrzegał masywną maszynerię obcych. Nocowali w korycie. To pamiętał. Wokół budziła się rodzina Bishopów.
- No, dalej - popędzał Cermo. - Przepraszam, że tak szybko wyciągnąłem wtyczkę. Zbieraj się, wyruszamy. - A co... co się stało? - Ledroff zauważył parę ryjowców idących w naszą stronę. Pewnie do koryta po zaopatrzenie. - Och... - Killeen potrząsnął głową. Ból rozlał się od skroni do wilgotnego czoła. Kiedy usiadł, z nosa skapnęły mu kropelki potu. - Lepiej odłącz się na jakiś czas od stymu - poradził Cermo, marszcząc czoło. - Daje ci złe sny. - Taaak - Killeen pokiwał głową i zaczął po omacku szukać butów. To pierwsza rzecz do ubierania i ostatnia do zdejmowania. - W końcu, to było całe lata temu - powiedział łagodnie Cermo. - Lata... - Jasne - Cermo przyglądał mu się przez chwilę uważnie, wyraźnie zaniepokojony. - Będzie sześć lat od Klęski. - Sześć... - Słuchaj, od czasu do czasu wszyscy lubimy dać sobie trochę stymu. Ale nie chodzi o to, żeby cię przenosił w dawne złe czasy. - Chyba... tak. - Wstawaj już, zaraz ruszamy. - Cermo poklepał go po ramieniu. Killeen pokiwał głową. Powolny Cermo poszedł budzić innych. Jego wielka sylwetka poruszała się zręcznie pomiędzy kadziami i maszynami obcych. Ręce Killeena wkładały buty, lecz umysł nadal błądził we wspomnieniach. Brudne ubranie, znoszone buty, odciski i plamy na dłoniach... wszystko świadczyło o tym, co się stało od upadku Cytadeli, od czasu Klęski. Wstał powoli, czuł z trudem rozciągające się wychłodzone mięśnie. Cytadeli nie było. Veronika. Abraham. Z rodziny Bishopów został mu tylko Toby, jego syn. Pozostała mu też perspektywa ucieczki i odpoczynku, i znów ucieczki i odpoczynku. I tak bez końca.
CZĘŚĆ PIERWSZA DŁUGA UCIECZKA
1 Coś ich ścigało. Rodzina szła wzdłuż ostrego jak brzytwa grzbietu górskiego, wznoszącego się pod bladonefrytowym niebem. Czerwona gleba poorana była bruzdami i wąwozami. Spieczoną glinę przecinały ślady gąsienic traktora. Deszcze padały tak rzadko, że ślady mogły mieć z powodzeniem nawet sto lat. U podnóża zbocza rozciągał się prążkowany na czarno kompleks fabryczny. Killeen przeleciał nad wypolerowanymi kopułami koloru kości słoniowej. W cieniu fabryki rozbiegały się drobnymi kroczkami rozdrażnione robole. Ledwie zwrócił na nie uwagę. Obserwował kolczaste krzywe stroboskopu, wyświetlane w prawej siatkówce oka. Co tam mamy: szybkie mignięcie zieleni. Pojawiało się i znikało, zawsze w innym miejscu. O, znowu, daleko z tyłu. Ale nie idzie wprost za nimi. Nie jest to typowy manewr rabusia. Sprytne. Mrugnął, przełączył na monitor alternatywny. Rodzina na jego mapie topologicznej wyglądała jak nierówno rozsiane niebieskie drobiny. Był zadowolony, że utrzymywała szyk zakrzywionego trójkąta. Powolny Cermo jak zwykle wlókł się na samym końcu. Killeen zobaczył siebie; bursztynową, mrugającą plamką na wierzchołku trójkąta - szpica i cel zarazem. Skrzywił się. Pierwszy raz leciał w szpicy i od razu pojawiła się jakaś cholerna zagadka. Starał się wymigać od tego zaszczytu, kiedy kapitan Farmy wyznaczyła mu to miejsce. Byli inni, bardziej doświadczeni - Ledroff, Jocelyn, Cermo. Wołałby raczej zostać z tyłu. Farmy ciągle obarczała go nowymi zadaniami, takimi jak to. Robił bez szemrania wszystko, co kazała, choć trzęsły mu się od tego ręce. Farmy wiedziała więcej od innych. Umiała przejrzeć sztuczki rabusiów. To ona powinna być tutaj zamiast niego. Znowu mignięcie. Zmrużył oczy i zniżył lot. Usiadł na po-kancerowanej płycie polyalumu. Stary model - zmechy używały go kiedyś do jakichś dawno zapomnianych celów. Odrzut wzbił szare kłęby kurzu. Wirowały wokół pokrytych włóknem węglowym butów. Na ziemi leżały kupy zmechowego śmiecia. To było tak pospolite zjawisko, że nawet nie zwrócił na nie uwagi. - Mam odczyt z tyłu- przesłał wiadomość do Fanny. - Ryjowce?
- Nie, na pewno nie. - Odpowiadał szybko, żeby ukryć zdenerwowanie. - Nie zawracałbym ci głowy, gdyby to był ten sam stary ryjowiec, który wlecze się za nami od dawna. - W takim razie, co to jest? - Nie wiem. Raz jest duże, raz małe. Killeen nie znał działania skanera siatkówki. O falach radaru miał tylko niejasne wyobrażenie. Wiedział jednak, że namierzone obiekty nie powinny być raz małe, a raz duże. Doświadczenie nauczyło go więcej niż naukowa analiza. - Zakłócenia sprzętu? - Nie wiem. Mruganie jest w porządku - odparł niechętnie. Czy Fanny go drażni? Nie wiedział, co mogło być gorsze -coś, co podeszłoby ich od tyłu czy awaria sprzętu. Fanny westchnęła. Była prawie niewidoczną plamką z prawej strony za nim. Poruszała się pewnie i szybko. Killeen słyszał jak szczęknęła zębami przy podejmowaniu decyzji. Zawsze tak robiła. - No i co? - zapytał zniecierpliwiony. Była kapitanem rodziny. Miała dużo doświadczenia życiowego i instynkt, który mówił jej, jak sobie radzić ze zmechami rabusiami i wszystkim, co mogłoby zagrozić rodzinie. Była kapitanem przez lata wielkiej wędrówki rodziny Bishopów. Znała arkana ucieczki i pościgu, zbierania zapasów i zwyczajnej kradzieży, podstępów i natarć. I przez te wszystkie straszne lata nie dopuściła do rozpadu rodziny. - Zbliża się? - Na to wygląda. Robi szybkie uniki. Fanny jeszcze raz szczęknęła zębami. Killeen oczami wyobraźni widział jak mruży stare, mądre oczy, oceniając sytuację. Sycił się jej ciepłą obecnością. Zapewniała poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Była kapitanem ot tak dawna i tak doskonale dawała sobie radę, że nie wiedział, jak rodzina radziła sobie bez niej wcześniej, kiedy jeszcze mieszkali w Cytadeli. - Robimy pięść - rozstrzygnęła. - Dobra nasza. - Killeenowi ulżyło. - Daj sygnał. - A ty? - Jesteś w szpicy, rób co do ciebie należy. - Ale ty wiesz więcej o... - Zawahał się. Nie chciał mówić o swojej niepewności, kiedy Ledroffi inni z pewnością przysłuchują się rozmowie. Jednak perspektywa dowodzenia atakiem jeszcze mniej mu się podobała. - Słuchaj, Ledroff już to robił. Inni też. Ja się wycofam i... - Nie. Masz to zrobić.
- Ale ja nie... - Dość! - Głos miała ostry, zdecydowany. - Daj sygnał! Killeen zwilżył wargi i opamiętał się. - Na lewo! Robić pięść! - nadał przez ogólny com. Większość rodziny biegła teraz postrzępionym grzbietem górskim. Mógł posłużyć jako schronienie przed tym, co nadciągało od tyłu. Patrzył jak formują szyk nad czerwonawym, pobrużdżonym stokiem wzgórza. Przypominali powoli rozlewający się płyn. Ciche zgłoszenia indywidualne docierały do niego jak bzykanie owadów. Na chwilę zapomniał, że głosy, które słyszy niesione są przez fale radiowe, bo całe życie spędził otoczony sygnałami akustycznymi i elektromagnetycznymi. Rozróżnienie pomiędzy tymi dwoma rodzajami przekazów wymagałoby większej wiedzy od tej, jaką kiedykolwiek posiadał. Słyszał po prostu różne, rozproszone głosy dobiegające z daleka przez gorącą ciszę suchego popołudnia. Członkowie rodziny szybowali pięknymi, długimi łukami. Z daleka wyglądało to, jak gdyby cała grupa płynęła w gęstej melasie. Zbliżali się powoli, ociężale: zmęczone życiem resztki ludzkości. Byli prawdopodobnie ostatnimi ludźmi: niecierpliwi, wolni, stadni. Przechwycił fragment rozmowy Ledroffa. - Dlaczego kapitan wyznaczyła jego... Cholera, dlaczego to on... - Przestać gadać! - krzyknął Killeen. - Nie jest w stanie trafić ręką do nosa... - Powiedziałem: cisza! - wyszeptał z wściekłością. Killeen już wcześniej słyszał przez com niechętne mruczenie Ledroffa. Do tej pory ignorował przycinki. Po co prowokować konfrontację z wielkim, pewnym siebie mężczyzną. Ale tym razem nie mógł puścić tego płazem, bo narażało ich na niebezpieczeństwo. - Coś mi się wydaje, że ktoś tu podskakuje - powiedział Ledroff. Potem zapadła cisza. Killeen żałował, że kapitan Farmy nie odpowiedziała Ledroffowi. Przestałby gadać po jednym niechętnym burknięciu z jej strony. Rodzina szybowała niskim lotem koszącym. Tego nauczyło ją wieloletnie doświadczenie. Skręcili w lewo, wbiegli między krągłe, kopulaste budynki kompleksu fabrycznego. Fabryczne zmechy z szarpnięciem zatrzymały się na widok przebiegającej szybko przez place przeładunkowe rodziny. Potem bryłowate, dziwaczne maszyny przykucnęły i przykryły się dyniowatymi aluminiowymi skorupami. Zmechy tej klasy nie miały innych mechanizmów obronnych, więc rodzina nie zwracała uwagi na te metalowe żółwie. Jednak ludzie i tak musieli stąd szybko odlecieć. Gdyby zostali dłużej, te wolno myślące woły robocze wysłałyby sygnał. Przybyłyby lancery albo i coś gorszego.
Przez chwilę zastanawiał się, czy to, co ich ściga nie jest aby samotnym lancerem wezwanym po niewielkim rabunku, jakiego rodzina dokonała kilka dni temu. Jeszcze raz przyjrzał się odległemu migotaniu lecącemu trop w trop za nimi. Nie, to nie przypomina lancera. To coś mniejszego, bez wątpienia. Ledwie to widać. Ale... - Tak! - krzyknął. Dwa razy stuknął opuszkiem palca w prawą skroń i przesłał całej rodzinie mapę topograficzną ze swojego skanera. - Rozpraszamy się! Rozdzielili się mrucząc z irytacji, złamali formację trójkąta. Sformowali tradycyjne, koncentryczne koła, nieco nierówne, bo rodzina liczyła zaledwie dwustu siedemdziesięciu ośmiu członków. Niektórzy byli niezwykle powolni z powodu starości albo ran odniesionych w poprzednich bitwach i potyczkach. Fanny dostrzegła problem i krzyknęła: - A teraz nogi za pas! Podziałało. Zaczęli poruszać się żwawiej, czując niebezpieczeństwo na karku. - Gdzie to jest? - zapytała Fanny. - Nie wiem - przyznał Killeen. - Wygląda na to, że się ekranuje. - Celowo wprowadza zamieszanie? - Nie sądzę, ale... - W tej sytuacji twoje topo nie określi rozmiaru. Żaden z roboczych zmechów nie porusza się tak szybko jak rabuś. - Ten tutaj jest raz wolny, raz szybki. - To musi być rabuś. - Może staniemy i poczekamy na niego? Fanny zastanawiała się. - A co ty sądzisz? - Może nas sprawdza. - Może. Nie zdradzała zakłopotania. - Więc lepiej róbmy swoje, jakbyśmy go nie widzieli. - Możemy mieć go na oku, jasne. Killeen zastanawiał się, co Fanny chciała przez to powiedzieć, lecz nie chciał pytać, gdy słuchał Ledroff. - On ciągle się nas trzyma - powiedział ostrożnie.
- Może to nowy rodzaj mechzmecha? Co zatem? Myślał. Jak zareagujemy? Odezwał się pewnym siebie głosem: - Nie powinniśmy dać po sobie poznać, że go zauważyliśmy. Jeśli po prostu sprawdza na nas swój sprzęt, to wkrótce sobie pójdzie. - I wróci, jak będziemy spali - zauważyła spokojnie. - I co z tego. Nasza czujka go namierzy. A jeśli zaatakujemy go teraz, kiedy nie jesteśmy pewni, co zamierza, to może nam uciec. Przyjdzie lepiej przygotowany, jak go nie załatwimy w tej chwili. Fanny przez dłuższy czas milczała. Już się zastanawiał, czy nie palnął jakiegoś głupstwa. Uczyła go różnych rzeczy, ale on zawsze uważał się za gorszego. Nie mógł się równać z Fanny, która na wylot znała całą spuściznę rodziny. Była surowym kapitanem, kutym na cztery nogi taktykiem, pewnym siebie i szybkim w podejmowaniu decyzji. A po walce lub ucieczce, gdy znów gromadzili się wokół nocnego ogniska, żeby snuć opowieści, stawała się ciepłą i troskliwą babcią. Killeen był gotów na wszystko, aby jej tylko nie rozczarować. Musiał jednak wiedzieć, co ma robić, a ona nie podpowiadała mu prostych rozwiązań. - No, dobrze. Tak będzie najlepiej. To musi być zwyczajny rabuś. Poczuł przypływ dumy, gdy zaaprobowała jego plan, chociaż troska pobrzmiewająca w jej głosie skłoniła go do zapytania: - A jeśli to nie jest rabuś? - Wtedy uciekamy. I to szybko. Minęli już podnóża pagórków i szybowali nad niszczoną przez erozję równiną. - Widzisz to jeszcze? - zapytała zdyszana Fanny. - Nie. - Może powinniśmy wspiąć się nad grzbiet? - A może to pułapka? - Rozejrzał się w poszukiwaniu wskazówek, studiując jednocześnie obraz nadawany przez topo. Znów pożałował, że na jego miejscu nie ma Jocelyn albo nawet tego przeklętego Ledroffa. W razie ataku chciał być w pobliżu syna. Spojrzał na skaner. Wewnątrz ruchomego szyku rodziny zobaczył Toby’ego. Fanny pozostała w tyle, przeszukiwała linie wzgórz. Killeen znów zaczął szukać pojawiającego się i znikającego prześladowcy. Topo tańczyło mu w oku, rozsiewając smużki światła. Wokół pojawiło się więcej mglistych smug. Z prawej strony zbliżała się rozmazana plamka bladego błękitu.
Za późno zdał sobie sprawę, że lepiej było trzymać się grzbietów wzgórz. Teraz byli wystawieni na atak i stracili wroga z pola widzenia. Mruknął ze zdenerwowania i popędził naprzód. Zanurzali się w szeroką dolinę. Spojrzał w prawo i jako pierwszy dostrzegł pokrywę zieleni, a potem skalistą skarpę zrytą przez górnicze zmechy. Bursztynowe lico pokrywały bruzdy i dzioby. Ale był pewien, że tego przed chwilą tu nie było. - Trzymać się mojego azymutu! - krzyknął do całej rodziny. Śmignął w stronę niskiego pagórka. - Fanny, ty powinnaś... Usłyszał ostre trzaski. Patrzył jak Fanny upada. Krzyknęła zdumiona. Potem jej głos wyostrzył się, zamienił w pełne bólu i przerażenia dyszenie. Odwrócił się i strzelił w kierunku odległych, poszarpanych wzgórz, gdzie stały na pół ociosane romboidalne głazy. Odpowiedziało mu trzeszczące echo elektronicznej agonii. Trafiony. Prawdopodobnie strzał nie był śmiertelny, ale pozwolił zyskać kilka cennych sekund. - Rozproszyć się! - krzyknął. Fanny zestrzelono. Na nim spoczął teraz obowiązek szybkiego przeformowania szyków rodziny. Mrugnął. Zobaczył niebieskie punkciki towarzyszy rozpraszające się w poszukiwaniu osłony po pokrytej skałami i jarami okolicy. No i dobrze. Ale gdzie jest...? - Toby! Przycupnij w łożysku strumienia, widzisz je? - Oddalony o klik syn wahał się. - Po twojej prawej! Przez trwającą wieczność chwilę Killeenowi wydawało się, że przyrządy syna zostały uszkodzone lub są przeładowane i Toby nie słyszy ostrzeżenia. A może chłopca zbił z tropu elektroniczny jazgot, zmęczył bieg. I tak już zostanie na suchej, pooranej jarami płaszczyźnie - nieruchomy cel w soczewce ocznej ukrytego przed nim zmecha. Niezdecydowanie syna czyniło go doskonałym celem. Zawieszony nad ziemią w połowie skoku Killeen przypomniał sobie czasy, gdy wybrał się z ojcem na wyprawę zaopatrzeniową. Był to zaledwie krótki wypad po niezbędne chipsy zamienne, tak łatwy, że matka zgodziła się, aby wziął w nim udział. Kiedy łupili samotną stację polową, przy której odrabiały swą milczącą pańszczyznę niewykwalifikowane zmechy, zaczaił się na nich rabuś. Killeen oddalił się właśnie, żeby zwędzić serwer z zakurzonej szopy służącej za składzik, gdy dostrzegł go rabuś (z serii grzechotników, stary, lecz uzbrojony po zęby) i rzucił się na niego. Trzej mężczyźni i kobieta biorący udział w wyprawie posiekali napastnika na części, gdy był już dwa kroki od uciekającego w panice Killeena. Tak się wtedy wystraszył, że napaskudził w uniform. Ale teraz nie wspominał zawstydzenia, jakie poczuł, kiedy wyszło na jaw, że narobił w spodnie, ani drwin towarzyszy. Przypomniał sobie wzrok ojca - wwiercające się w niego białe jak bielmo oczy jarzące się w oczodołach. Wiedział, że teraz jemu twarz stężała w oczekiwaniu tragedii, bo jego własny syn marnował czas i stał bez ruchu. - Toby!
- Hę? A tak... Postać w oddali skryła się za osłoną starego cieku wodnego, przypominającego skamieniałego węża. Killeen nie mógł odetchnąć. Zrozumiał, że stojąc w bezruchu, sam stanowi doskonały cel. - Skul się i biegnij, chłopcze - krzyknął, wykonując jednocześnie uniki. Coś przeleciało obok niego w nieruchomym powietrzu. Dostrzegł pomarańczowe mignięcia w prawym oku. Coś buszowało po skałach, szukając drogi do niego. Wykonywało szybkie ruchy, szybsze niż kiedykolwiek widział. Ze zgrzytliwym wyciem przebiegła przez niego kłująca zimna czerwień. Rzucił się na ziemię. - Farmy, co z tobą? - Ja... ahhh... nie mogę... - Tamto, co to jest? - Nie... widziałam... od lat... - Co zrobimy? Ledroff próbował włączyć się do rozmowy na linii bliskiego zasięgu. Killeen zaklął i wyłączył go. - Nie wierz... temu... co widzisz... - Ale co to... Kaszlnęła. Jej nadajnik zamilkł. Fanny lepiej niż ktokolwiek w rodzinie znała się na rzadkich zabójczych zmechach. Walczyła z nimi od dawna, długo przed tym, jak urodził się Killeen. Po jej apatycznym głosie mógł się domyśleć, że mocno oberwała. Prawdopodobnie zostały uszkodzone jakieś nerwy. A więc nie miał co oczekiwać na pomoc ze strony tej wspaniałej, mądrej starej kobiety. Spojrzał w tył na dziwne kontury kamieni na przeciwległym stoku wzgórza. Tworzyły nierówną płaszczyznę, o powierzchniach wyrzeźbionych w niezrozumiałe dla ludzi kształty. Nie myślał o tym. Już dawno nauczył się, że należy pomijać to, czego człowiek nie potrafi rozwikłać. Szukał czego innego - świeżych cięć w kamieniu, charakterystycznych znaków autodłuta. Nie znalazł ich. - Jocelyn! Poryta kamienna powierzchnia zaczęła rzednąć. Zamigotała. Killeen doznał przyprawiającego o zawrót głowy wrażenia, że przez nagą skałę widzi materializujące się miasto, z wałami obronnymi, murami z solidnego granitu. Nabrzmiewało, pulsowało czerwoną energią.
- Do diaska, co to jest - mruknął do siebie. Miasto iskrzyło, kryształowe i odległe. Zwyczajna skała przybierała finezyjne szklane kształty. I znów wracała do postaci ciosanego kamienia. - Całe zbocze? - zapytała z niedowierzaniem w głosie Jocelyn. - Potrzeba wielkiego zmecha, żeby powstał miraż tych rozmiarów. - Killeen chrząknął. - Albo zmecha nowej generacji - dodała Jocelyn. Nadeszła z prawej strony. Zgięta, biegła na kompresorach. Za nią leciała cała rodzina. Dyszenie i ciężkie oddechy docierały do Killeena z różnym natężeniem, zależnie od odległości dzielącej go od członków rodziny. Brzmiało to jak akompaniament chóru, jak gdyby rodzina patrzyła teraz na niego i w tej ucieczce przed niebezpieczeństwem trwała przy nim jako świadek jego znikomego wkładu do długiej, pozbawionej szans na zwycięstwo wałki ludzi z maszynami. Czuł ich wokół siebie jak milczącą ławą przysięgłych. - Trafiłeś coś? - krzyknęła Jocelyn. Killeen przemykał między starymi, powykręcanymi dźwigarami. Grube kratownice pokrywały strupy ciemnoczerwonej rdzy. - Tak myślę. - Mocno? - Nie powiedziałbym. Odgłos był taki, jakbym trafił w obwód zmecha. To wszystko. - Musi więc tu nadal być. Ukrywa się. Nie było szans, żeby pójść po Fanny. Trzymał się w bezpiecznej odległości od jej leżącej bezwładnie sylwetki. Stała się doskonałym celem. - Czuję go. - Alt Jocelyn, zazwyczaj tak miękki, zabrzmiał cienko i wysoko. On też poczuł ten zapach, gdy troszeczkę ochłonął. Ciężki, oleisty aromat. Implantowane detektory przekazywały mu zapach zamiast zakodowanych parametrów. Ludzie lepiej zapamiętują zapachy niż dane. Ale nie potrafił rozpoznać tego bliskiego, ciężkiego odoru. Był pewien, że nigdy wcześniej z tym się nie zetknął. Gorączkowe, głuche świśnięcie przecięło powietrze. Do świadomości Killeena dotarło jako dźwięk przekraczający wrażliwość ludzkiego ucha, mieszanka poddźwiękowego dudnienia u stóp i elektromagnetycznego pisku, wznoszącego się do wysokich częstotliwości szybujących z wiatrem. - Chce nas przyblokować - powiedział. - Pewnie wypróbował tę kombinację na Fanny, ale z nami mu się nie powiodło. - Fanny ma stary sprzęt - odrzekła Jocelyn.
- On teraz pewnie biega po klawiaturze - zauważył Killeen, ciężko oddychając. Chciałby coś zrobić, cokolwiek. - Szuka naszej częstotliwości. - Tak, tak - mruknął. Starał się sobie przypomnieć: były takie zmechy, które robiły to wiele lat temu. Emitowały coś, co docierało do jaźni i wpływało na widziany obraz. Wydawało się, że patrzysz na krajobraz, a to był obraz wirtualny... - Modliszka - powiedział nagle. - Tak nazwała ją Fanny. Widziała je dwa razy. Modliszki dokonywały projekcji iluzji lepiej niż jakikolwiek inny zmech. Potrafiły wywołać wspomnienia i wrzucić je człowiekowi do głowy tak szybko, że nie mógł odróżnić prawdy od fikcji. A za obrazem czyhała modliszka, skradała się, próbowała przełamać obronę ofiary. - Sądzisz, że trzeba uciekać? - zapytała Jocelyn. Stawała się odległą plamką, już się wycofywała, gotowa do odejścia. - Ale nie z tą wielką zieloną plamą na plecach. Roześmiał się wariacko. W tej chwili lepiej mu to wychodziło niż myślenie. Wiedział, że sprawę należy załatwić natychmiast. Inny sposób rozumowania byłby kłopotliwy, spowalniałby reakcję, kiedy trzeba działać szybko. Problem stanowiło topo i sprzęt do sporządzania map. Nosił je na plecach jako jedyny w całej rodzinie. Legenda głosiła, że ten, kto nosi topo, zostaje usmażony jako pierwszy. Podobno zmechy myśliwce - lancery, tropiciele, grzechotniki - widzą oprzyrządowanie w postaci jaskrawozielonych kropek i według nich namierzają cel. Ich niski, huczący głos odbija się od celu, co pozwala ustalić kierunek. A potem huczą głośniej, wysyłają coś, co wchodzi w topo, żeby w końcu wpełznąć do głowy nosiciela sprzętu. - To co robimy? - Przygotować się do strzału. Usłyszał niechętne parsknięcie Jocelyn. Nie podobało się jej to. Prawdę mówiąc, jemu także. Jeśli ta modliszka była choćby w połowie tak dobra, jak twierdziła Fanny, to może namierzyć tor strzału i znaleźć cię, zanim podniesiesz pole ochronne. Ale jeśli teraz nie zabiją modliszki, pójdzie za nimi. W nocy skryje się za mirażami. Podejdzie i rozszarpie ich szczypcami, zanim zdążą mrugnąć. - Czekajcie. Muszę sobie przypomnieć coś, co mówiła Fanny. - Lepiej przypomnij sobie szybko. Fanny uczyła przez opowiadanie różnych historii. Mówiła coś o tym, jak podczas najstraszniejszej klęski wojennej ludzkości, niektórzy Bishopowie znaleźli sposób na spenetrowanie miraży. Postukał się ostrożnie, na próbę, w zęby - raz krótko, raz długo. To ustawiło wizję. Czerwienie się wyostrzyły,
niebieskości odpłynęły. Poszarpany skalny krajobraz wrzał teraz płynnym ogniem. Niebo stało się wyblakłą pustką. Prześlizgiwał się oczami wzdłuż widma. Patrzył jak po drugiej stronie zbocza wzbierały purpurowe przypływy temperatury. - Fanny jest ranna. Spróbujemy ją wydostać? - Cisza! Gwałtownie potrząsnął głową. Wpatrywał się przed siebie z oczami utkwionymi w jedno miejsce. Co ta Fanny powiedziała...? Przejść w stronę czerwieni, obserwować kątem oka. Coś się poruszyło. Pomiędzy ociosanymi taflami lodowoszarych kamieni stało coś patykowatego, zakrzywionego, pokrytego arabeskami świetlistych robaczków. Obraz zanurzał się w kamieniu, a potem wypływał z niego, stając się widoczny wtedy, gdy Killeen szybkim szarpnięciem obracał głowę w bok. Iluzja wracała szybko, ale nie w całości. Przez ułamek sekundy widział coś na cylindrycznych nogach, z kapturzastą głową i długim, guzkowatym tułowiem najeżonym czułkami. - Masz coś? - Popatrzmy, ja... Coś wybiło mu dziurę w oku i weszło do środka. Zatoczył się do tyłu, zamrugał i starał się utrzymać zmysłowy kontakt z gorącem, które przebiegało szybkimi, widlastymi dźgnięciami przez ciało. Ból wzbierał, rozsypywał jaźń, siał spustoszenie. W pamięci zobaczył stare twarze, blade i cienkie jak gaza. Ukazywały się i odchodziły, jak karty w talii tasowanej ręką giganta. Każda z twarzy wyłaniała się tylko na chwilę. Z każdym przemijającym wspomnieniem nadchodził błysk bólu. Modliszka polowała w jego przeszłości. Szukała, nagrywała. Killeen ryknął z wściekłości. Zaczął walczyć z tym zachłannym dotykiem. - Ja... to weszło we mnie... - Potem poczuł bolesną drzazgą wciskaną z zimnym pędem w prawą nogę. Wyczuł, że buszujące w nim gorąco krztusi się i ginie. Pochłonęły go jakieś głęboko pogrzebane, cienkie jak pajęczyna pułapki, uplecione przez dawno zaginione umysły. Nie myślał o tym, co go uratowało. Był świadom swego ciała nie więcej, niż budowy zmechów. Podniósł się gwałtownie. Stał u podnóża wietrzejącego, piaszczystego zbocza. Aż tu przyniosły go mocne skurcze ciała. W sensorium czuł jeszcze ślad po drzazdze. Wyszukiwacz kierunku wyśledził charakterystyki pulsu i dotarł do ich źródła. - Jocelyn! Namierzyłem go - krzyknął. - To go załatw.
- Rusza się! W jarzącym się rubinowo półmroku modliszka podskoczyła i zaczęła gramolić się w stronę bezwładnego ciała Fanny. Do Killeena dotarł niski, basowy odgłos piłowania, od którego włosy zjeżyły mu się na głowie. Jak pożółkłe zęby wrzynające się w kość. Jeśli dotrze do Fanny... Spojrzał na migający obraz poruszającej się modliszki. Palcem nacisnął plamkę na klatce piersiowej. W lewym oku rozrósł mu się jaskrawy, purpurowy krąg, otaczając obszar, na którym pojawiał się i znikał obraz modliszki. Postukał się w prawą skroń i Jocelyn dostała namiar celu. - Mam ją zamrozić? - zapytała. Była małym punkcikiem po drugiej stronie doliny. Będą mieli dobrą triangulację obiektu. - Nie. Wysadzimy sukinsyna. - Tak jest. Pal! Strzelił. Ostry huk w martwej ciszy. Dwa konwencjonalne ładunki uderzyły zmecha z przodu i z tyłu. Nogi rozdarte na obie strony. Czułki przybite do ziemi. Killeen widział jak z modliszki wycieka niebieskozielone elektryczne życie. Organy wewnętrzne zamierały, a centralny układ nerwowy usiłował ich kosztem przedłużyć funkcjonowanie. Ale nie można naprawić zniszczeń mechanicznych szybkim przepompowaniem elektryczności. Killeen przypomniał sobie tę zasadę. Zmechy najłatwiej niszczyć w ten sposób. Lubił patrzeć, jak rozrywają się na kawałki. To był prawdziwy powód, dla którego, gdy tylko mógł, używał zwyczajnych pocisków. Podskoczył, pędził co sił w stronę powoli rozkładającej się modliszki. Stawy kulowe puściły, nogi odpadły, tułów toczył się po ziemi. Gdzieś tam musiał być układ centralny, starający się zapobiec zagładzie. Zbliżał się ostrożnie piaszczystą równiną zaśmieconą szczątkami zmechów. Kopnął w bok część jakiegoś mechanizmu, nie -spuszczał oka z modliszki. Z drugiej strony przybywała Jocelyn. - Możliwe, że to pułapka - powiedział. - Nie wiem. Nigdy nie widziałam czegoś tak wielkiego. - Ja też - mruknął zadziwiony. Rozpłaszczona na ziemi modliszka była dłuższa niż dziesięciu ludzi położonych jeden za drugim. Masę i rozmiary Killeen wyczuwał instynktownie. Nawet nie myśląc o tym wiedział, że coś będzie mu ciążyć w czasie marszu albo może cel znajduje się poza zasięgiem broni. Cyfry przemykały w lewym oku, podając masę i rozmiary modliszki. Nie fatygował się, żeby odczytać te zawijasy odziedziczone po przodkach, ledwie je zauważał. Nie miał takiej potrzeby. Wewnętrzne, głęboko zakorzenione chipsy i
podsystemy, przekazywały to wszystko bezpośrednio jego zmysłom. Dane napływały w równie naturalny i niezauważalny sposób, jak dotknięcie gorącego wiatru, który teraz mierzwił mu matowe, czarne włosy, jak niskie, elektromagnetyczne pomruki umierającej modliszki, jak lekkie napięcie zapowiadające oddanie moczu. - Patrz - odezwała się Jocelyn z tak bliskiego dystansu, że słyszał ją akustycznie. Głos miała drżący z wysiłku i słabnącego strachu. - Główny układ jest tutaj - pokazała palcem. Miedziany kaptur usiłował wkopać się w glebę. Robił to bardzo szybko. Jocelyn podeszła bliżej i wycelowała miotacz. - Użyj grzmotnika - poradził. Wyciągnęła i odbezpieczyła naładowaną dyskami tubę. Strzeliła w wypolerowany, pokryty rzędami nitów kaptur. Dysk głucho mlasnął. Skorupa zakołysała się od uderzenia. Stalowoniebieskie złącza na spodzie zawyły i ucichły. - Dobrze - pochwalił Killeen. Niedaleko dwa robole uciekały drobnymi kroczkami. Oba miały krzyżujące się wzorki na bocznych płytach. Nigdy jeszcze nie widział roboli podróżujących w towarzystwie zmecha wysokiej klasy. - Strzelę do tych dwóch - powiedział unosząc broń. - To tylko robole, zapomnij o nich. - Dobrze. - Pobiegł do Farmy. Do tej pory działał według wprowadzonych przez nią od dawna zasad; najpierw zająć się centralnym układem elektronicznym, a dopiero potem rannymi. Ale gdy szybował w kierunku nieruchomej, rozciągniętej na ziemi postaci, serce w nim zamarło i pożałował tych paru zmarnowanych chwil. Fanny leżała w nienaturalnej pozycji, z odrzuconą głową i rozchylonymi ustami, ukazującymi dziąsła i pożółkłe zęby. Pobrużdżoną twarz miała skierowaną w niebo, oczy szkliste i jasne. - Nie! - Nie mógł się poruszyć. Jocelyn uklękła obok i nacisnęła dłonią kark Fanny. Killeen patrzył na nieruchome ciało. Poczuł straszliwą, wysysającą energię pustkę. - Dobrała się... do niej - powiedział powoli. - Nie! Tak szybko? - Jocelyn spojrzała na niego rozgorączkowanymi, szeroko otwartymi oczami, jakby chciała, żeby zaprzeczył faktom. - Modliszka... - Poczuł ucisk w gardle. - Jest cholernie szybka. - Ale przecież trafiłeś ją. - Szczęście. Po prostu szczęście. - My jeszcze... nigdy... - Ta, tutaj... znała jakieś nowe sztuczki. - Ale Fanny! Umiała się bronić lepiej niż ktokolwiek! -Głos Jocelyn był miękki, zawodzący.
- Tak, tak. - Umiała wszystko! - Tego nie. W półprzymkniętych, naznaczonych strachem oczach Fanny znalazł oznaki, których oglądanie od dawna było oszczędzane rodzinie. Spod oczu sączyła się jasnoszara ropa. Wyłonił się z niej krwawy bąbelek, pękł i wypuścił zjełczały gaz. Modliszce udało się jakoś przejrzeć system nerwowy Fanny, jej ciało, ego - a to wszystko stało się w ciągu zaledwie chwili. Zmechy nigdy dotąd nie potrafiły dokonać tego tak szybko na odległość. Do tej pory rabuś musiał w tym celu schwytać człowieka i mieć do dyspozycji kilka minut. To była niewielka przewaga ludzkości nad wędrownymi, drapieżnymi zmechami. Jeśli ta modliszka stanowiła sygnał ostrzegawczy, stracono i tę niewielką przewagę. Killeen nachylił się. Jocelyn zdarła przylegający do zwłok gumopodobny kombinezon z twardego włókna. Ciało Fanny wyglądało, jak przekłute wychodzącymi ze środka tysiącami igiełek. Małe, położone tuż pod skórą, niebieskoczarne plamki krwi zdążyły już zaschnąć. Modliszka wtargnęła w nią i wyczytała wszystko. W ułamku sekundy wyrwała splątany system neuronów i odczytała z nich jej historię, opowieść, którą każdy człowiek nosi skrytą w sobie. W jaki sposób przyjmowała przyjemności, jak się czuła, gdy ją bolało, jak przetrwała niezliczone ciosy zadawane przez los. Długą sukcesję ciemnych i jasnych chwil, przez które szła równo odmierzonym krokiem, prostą ścieżkę wiodącą przez mozaikę światów i nadziei i nieustannie prowadzoną wojnę. Zmechom klasy rabuś czasem było to potrzebne bardziej niż metale, substancje gazowe czy zaopatrzenie wszelkiego rodzaju. Bardziej nawet niż maleńkie chipsy elektroniczne, które ludzie kradli niekiedy zmechom niższej generacji - robolom, ciężarowcom, kopaczom. Pewna śmierć. Zmechy chciały informacji, danych, samego rdzenia ego. W trakcie przeglądania wszystkich zakamarków Fanny, modliszka wyssała, przeżuła i wymazała wszystko, co tworzyło samą Fanny. Zapłakał z wściekłości. Podbiegł do rozczłonkowanej modliszki i wyszarpnął z niej fragment odnóża. Dysząc, rąbnął kikutem we wrak, rozbił go na drobne fragmenty. Ledroff próbował coś do niego gadać, ale w końcu wyłączył swój com. Killeen nie wiedział, jak długo krzyczał i rąbał zewłok w dzikiej furii. Przepełniała go wściekłość, która nagle go opuściła, jakby uleciała w przestrzeń. Podszedł do Fanny i uniósł fragment odnóża modliszki w milczącym salucie. To był najgorszy rodzaj śmierci. Traciło się więcej niż teraźniejsze życie - człowiekowi odbierano także przeszłość, niegdysiejszą chwałę i przelotne momenty werwy. Życie pochłaniał dławiący, czarny syrop układów zmecha, pustoszył je, wysysał, nie pozostawiał po zmarłym śladu.
Umysłu tak przeżutego i strawionego nie mogła odratować moc człowieka. Gdyby modliszka po prostu zabiła ją, rodzinie udałoby się zapewne uratować jakąś cząstkę prawdziwej Fanny. Ze stygnącego mózgu można by wyekstrahować wiedzę zabarwioną jej osobowością. Zostałaby zachowana w umyśle któregoś z członków rodziny i w ten sposób stałaby się aspektem. Ale modliszka nie zostawiła nawet tego. Pewna śmierć. Nie będzie prawdy, którą dałoby się wyciągnąć z bezwładnego, pustego ciała leżącego samotnie przed Killeenem. Rodzina nie zabierze z sobą choćby jej cząstki, jak gdyby Fanny nigdy nie uczestniczyła w rym nie kończącym się marszu ludzkości. Killeen zaczął płakać, nie wiedząc nawet o tym. Dopiero gdy opuścił wraz z rodziną dolinę, zdał sobie sprawę z piekącego bólu. Wtedy zrozumiał, że Fanny przetrwała w tym uczuciu. Nie zmniejszyło to jednak jego żalu.
2 Od gorącego oka Zjadacza rozciągały się długie, groźne cienie. Ostry blask rzucał smugi światła na pociętą wyschniętymi strugami równinę. Promienie sięgały nadchodzącej fali ludzi. Każda osmagana wiatrem skała, choć mroczna i zniszczona erozją, odbijała jasne kolory. Zewnętrzny krąg Zjadacza miał barwę tlącej się czerwieni, podczas gdy wewnętrzne obszary płonęły intensywnie niebiesko. Gdy nadszedł zachód dysku, Zjadacz obniżył się nad horyzont, wydobył ze skalistych zrębów kaskadę chromatycznych wstęg. Poruszające się cienie wypaczyły krajobraz, rozciągnęły perspektywę. Widzenie było utrudnione. Chwilę po zmianie oświetlenia Killeen nabrał pewności. Zamrugał, wzmocnił wizję przez spektrum. Ledwie wyłapał chwiejny sygnał zieleni. - Hej! - krzyknął. - Ledroff, przypatrz się dobrze. Rodzina szła rozproszonym szykiem przez poszarpany w jakimś prastarym konflikcie kanion. Jej członkowie oddaleni byli od siebie co najmniej o klik. Zwolnili, zadowoleni, że będą mogli odpocząć po godzinach pełnej grozy ucieczki. - Czemu? - zawołał Ledroff. - Widzisz koryto? - Nie. Killeen oddychał powoli, równomiernie, nie chciał bowiem, żeby ktoś wywnioskował, że jest zmęczony. Ledroff odpowiedział niedbale, zdawkowo. Na pytanie Fanny odzew na pewno byłby szybki i wyraźny. Według rodzinnej tradycji będą wybierać nowego kapitana, jak tylko znajdą bezpieczne obozowisko. Do tego czasu Killeen przewodził szpicy i wydawał rozkazy dotyczące manewrów. Ledroff nie oponował, ale nie powstrzymywało to jego zrzędzenia. Zatrzymali się, żeby oddać ostatnią posługę Fanny. Ukryli ciało pod pospiesznie usypanym kopcem. Potem wyruszyli w długi, męczący bieg. Nie mogli iść dalej. Killeen musiał znaleźć schronienie. - Jocelyn? Widzisz coś? - Ja... może. - Gdzie? - Coś małego... to może być pomyłka... - W jej głosie wyczuwało się stres. - Możesz skanować krzyżowo ze mną? - Ja... tutaj... W prawym oku Killeena zaświecił się obraz. Skan Jocelyn zamigotał. - Poszukajmy tego - zaproponował.
- Nie - powiedział surowym głosem Ledroff. - Lepiej zostańmy pod gołym niebem. - I zdejmiemy moc z kombinezonów? - zapytała Jocelyn z niedowierzaniem. - Tak będzie bezpieczniej. Zmechy nie zorientują się, że to my. - Jesteśmy zbyt zmęczeni - powiedział Killeen. Ledroff miałby rację, gdyby rodzina nie waliła się z nóg. Zmechy zazwyczaj nie były w stanie znaleźć człowieka, gdy wyłączał zasilanie. Wyczuwały obwody elektryczne, a nie skórę. - Koryto? Znaleźliśmy koryto? - głos Toby’ego brzmiał słabo po wyczerpującym marszu. - Być może - odrzekł Killeen. - Chodźmy, obejrzymy to. - Wykluczone! - krzyknął Ledroff. Chór głosów wyrażających zgodę zagłuszył jego sprzeciw. Ledroff zaczął się wykłócać. Tego można się było spodziewać, ponieważ rodzina maszerowała bez nowego kapitana. Wszyscy potrzebowali wypoczynku i spokoju, żeby pomyśleć. Killeen zignorował Ledroffa i pochylony popędził długimi susami przez najbliższe wzgórze. Wymagało to od niego nie lada wysiłku, lecz wiedział, że idąca z tyłu rodzina doceni to osiągnięcie. Specjalnie o tym nie myślał, lecz zdawał sobie sprawę, że wyczerpani do granic możliwości ludzie potrzebują jakiegoś pokazu sprawności, który pozwoli im odzyskać wiarę we własne siły i naprowadzi na właściwy wektor. Ledroff biegł z tyłu. Oczy Killeena automatycznie zintegrowały odczyt Jocelyn i znów odebrały migotliwy sygnał. Rwał przed siebie nad pofałdowanymi, pobrużdżonymi wzgórzami. Dopiero gdy sygnał zblakł, zrozumiał, że zapędził się za daleko. - Schował się - powiedział. - Gdzie? - zapytał niecierpliwie Ledroff. - Pod tą starą fabryką. Przycupnięte szeregiem w dołkach stały pochyłe szopy z kutego żelazokamienia. Wokół nich kręciły się zaabsorbowane pracą robole. Zajęte były nie kończącą się produkcją, która dała zmechom dominację nad ludzkością. Takie szopy wznoszono wszędzie, gdzie ziemia oferowała bogate złoża minerałów. To była zaniedbana stacja, odległa od okolic, gdzie zmechy pobudowały swoje majestatyczne kolonie z ceramicznej plecionki. Ale to właśnie takie niezliczone drugorzędne stacyjki zalały świat mechanicznym życiem. To właśnie, zdaniem Killeena, mogło zakończyć walkę pomiędzy zmechami a resztą stworzenia. - Nie! Nie tak! - wołała z oddali Sunyat, jak zwykle najostrożniejsza w całej rodzinie. - To może być pułapka. Killeen ostentacyjnie ją zignorował, podobnie jak wcześniej zignorował Ledroffa. Zazwyczaj okazywało się to lepszą taktyką niż wdawanie się w rozmowę. - Koryto jest zakopane. Robole zbudowały na nim fabrykę.
- To koryta są takie stare? - zdziwiła się Jocelyn. - Stare jak zmechy. Stare jak ludzie - odparł. Wylądował obok robola i poszedł za półślepą maszyną do fabryki. Robole rafinowały tam jakiś ekstrakt ceramiczny ze skały. Nie zwracały w ogóle uwagi na wielkie, zardzewiałe drzwi tworzące jedną ze ścian ich małego świata. W ciągu paru chwil rodzina zebrała się pod fabryką. Obniżyli zasilanie roboli na tyle, żeby wyjąć z nich przenośne baterie mocy. Starali się nie przesadzić, bo robole mogłyby zarejestrować awarię. Potem rozbiegli się. W stacyjce nie zastali nadzorczych zmechów, z którymi musieliby walczyć. Nie było niebezpieczeństwa. Robole stanowiły łatwy łup. Fakt, że rodzina zachowywała się jak szczury kradnące okruszki ze spiżarni, nie obchodził ich zupełnie. Pierwszy do koryta wszedł Ledroff, za nim Killeen. Była to wielka pełna zapachów stara stodoła. Rodzina zajmowała nowe miejsce bez słowa, automatycznie wykonując czynności -jeden wchodził, następni go kryli. Killeen i Jocelyn pełzli ostrożnie wzdłuż rzędów przeciekających kadzi, brodząc po kałużach. Nic. Na powitanie nie wyszedł żaden robol, biorąc ich przez pomyłkę za zmechy. To znaczyło, że koryta słabo doglądano i raczej nie spodziewano się tutaj gości. Robole były przypisane do fabryki za drzwiami. - Nieczynne - mruknął Ledroff, siadając na oknie z żelaznymi ramami. Zaczął zdejmować kombinezon. - Jedzenie jest dobre - powiedziała Jocelyn. Zdążyła już wsadzić rękę do urny z gęstą, przypominającą syrop masą. Oblizała dłoń ze smakiem. Długie, brązowe włosy rozsypały się jej nad kołnierzem, służącym do przymocowywania hełmu. Na kościstej, zmęczonej twarzy malował się wyraz odprężenia. Killeen nasłuchiwał wiadomości od członków rodziny grasujących po całej hali. Wszystkie raporty brzmiały jednoznacznie: nikogo tu nie ma. Wrócił do wejścia i pomógł zamknąć wielki właz. To tyle. Znaleźli się w bezpiecznej przystani. Mógł sobie pozwolić na to, żeby się położyć i dać się ogarnąć przyjaznej wilgoci koryta. Wokół niego rodzina zdejmowała kombinezony. Przyglądał im się leniwie. Jocelyn z ciężkim westchnieniem zrzuciła gruzłowate osłony kolan. Z ochlapanych błotem pochw goleniowych musiała odrywać zatrzaski nasadą dłoni. W słabym świetle wdzięcznie poruszały się jej muskularne biodra, ale nie wzruszyło to Killeena. Rodzina zrzuciła z siebie plecionki i ruchome blachy aluminiowe. Spod nich wyłaniała się skóra: porcelanowa, czekoladowa, ziemista. Na ciele, w miejscach, które ocierały się o grubsze warstwy izolacji, widać było czerwone plamy. Niektórzy mieli rudawe szwy po dawno zapomnianych operacjach, a inni żyłkowane niebiesko ślady po starych implantach. Pochodziły one z czasów, w których rodzina wiedziała jeszcze, jak stosować takie rzeczy. Lśniące, śliskie cętki mówiły o zagojonych ranach. Nic jednak nie mogło pomóc obwisłym ciałom, sflaczałym brzuchom kryjącymi wewnętrzne zapalenia. Rodzinie ciążył bagaż powoli kumulujących się bioproblemów, niemożliwych do rozwiązania od czasów, gdy utracili Cytadelę, a wraz z nią - technologię.