a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Harlan Ellison - To, co najlepsze

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Harlan Ellison - To, co najlepsze.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 172 osób, 105 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 629 stron)

Tytuł ​oryginału THE ESSENTIAL ELLISON ®: A ​50 Year Retrospective (Revised ​and Expanded) Copyright © ​2001 ​by the Kilimanjaro ​Corporation All rights reserved Projekt okładki Dark ​Crayon/Piotr Cieśliński Redaktor ​prowadzący Joanna Maciuk Redakcja Renata Bubrowiecka Korekta Katarzyna Kusojć Małgorzata ​Denys ISBN ​978-83-8123-635-5 Warszawa 2018 Wydawca Prószyński Media ​Sp. z o.o. 02-697 ​Warszawa, ​ul. ​Gintrowskiego 28 www.proszynski.pl

Zawdzięczam ​im marzenia i niezłomną przyjaźń. Tę ​wielką ​książkę dedykuję Wielkim – Alfiemu ​Besterowi i Rayowi ​Bradbury’emu. H.E.

Moim rodzicom, Marie i Billowi, którzy nigdy ​nie ​zapomną popołudnia, gdy Harlan do ​nas ​zajrzał. T.D.

Niniejszy zbiór składa się ​wy​łącznie ​z wydań i wersji tekstów ​osobiście wybranych ​przez autora. To jest ​prawdziwy ​kanon ​– nie ​ufajcie żadnym innym.

WYZWANIE Od lat ​zadaję ​sobie ​pytanie: jak ​to możliwe, że nazwisko ​Harlana ​Ellisona jest w Polsce ​praktycznie nieznane? ​To gigant fantastyki –jedenaście ​nagród ​Hugo, pięć Bram Stoker ​Award, cztery Nebule; dwukrotny ​zdobywca World ​Fantasy Award ​(w 1993 ​roku ​nagrodzony WFA również za ​całokształt ​twórczości). Wielki Mistrz Horroru ​(2000), ​Wielki Mistrz Fantasy i ​SF ​(2006), ​w 2011 ​roku wprowadzony do ​Science Fiction ​Hall ​of Fame. ​Imponująca lista, czyż nie? ​Tymczasem ​Ellisona nie ​kojarzy w ​naszym kraju nawet wielu ​miłośników ​szeroko pojętej fantastyki, ​chociaż ​jego twórczość była bezpośrednią ​inspiracją ​dla twórców ​m.in. Terminatorai ​Matrixa, a on ​sam stworzył ​scenariusz ​do The ​City on the Edge ​of ​Forever– ​odcinka ​uważanego powszechnie za najlepszy ​w ​historii wszystkich ​seriali z ​uniwersum Star Treka. Był ​również ​redaktorem Niebezpiecznych wizji(1967, ​polskie wydanie ​2002), najważniejszej, pod wieloma ​względami ​przełomowej ​antologii ​fantastycznej. Od 1989 roku, gdy ​eksplodował ​wolny rynek książki, ​minęło tyle ​czasu, kiedy można było ​zaprezentować ​czytelnikom ​jego ​dorobek, a jednak na ​przestrzeni ​lat wydano tylko jeden ​wybór jego ​opowiadań (Ptak śmierci– Solaris, ​2002) ​i garść ​tekstów ​rozrzuconych po różnych czasopismach ​i ​antologiach. Dlaczego, ​do cholery, ​tak mało? Może dlatego, ​że zarówno ​wydanie Ellisona, jak ​i ​jego lektura to ​wyzwanie. Wyzwanie ​w przekładzie, ​gdyż ​jego erudycja i ​barwny, intensywny, ​nierzadko eksperymentalny styl wysoko ​zawieszają ​poprzeczkę tłumaczom. Wyzwanie ​w lekturze, ​ponieważ autor wytrąca czytelnika ​ze ​strefy komfortu z subtelnością ​kopniaka ​w krocze; ​zmusza do ​myślenia, raz za razem ​kwestionuje ​utarte schematy, a jako ​niezłomny ​humanista dręczy uśpione sumienie ​niewygodnymi ​pytaniami. W czasach ​gdy ​rozpowszechniło się pojęcie ​„trigger warning”– ostrzeżenia ​przed treściami ​drażliwymi, budzącymi emocjonalny ​dyskomfort – słynącego z ​bezceremonialności ​i niewyparzonego języka Ellisona ​można ​by od stóp ​do głów ​owinąć taśmą z ​takimi ​przestrogami. Jest barbarzyńcą ​stojącym na ​straży cywilizacji – tej ​właściwie pojętej, ​głęboko osadzonej w człowieczeństwie; ​nieograniczającej ​się jedynie ​do gładkich pozorów, ​lecz faktycznie odróżniającej

nas ​od ​cwanych dwunożnych ​bestii. Polski tytuł tego ​omnibusa, To, co najlepsze, ​ma ​zatem dwa znaczenia. Z ​jednej ​strony mówi o zawartości ​kolekcji, ​z drugiej zaś ​pokazuje, co ​może wydobyć z ​czytelników twórczość ​Harlana Ellisona, jeśli tylko odważą się stawić czoło wyzwaniu. Jerzy Rzymowski

WSTĘP NIEZRÓWNANY BUNTOWNIK Terry Dowling W 1979 roku wydawnictwo Wildwood House opublikowało Buntowniczą duszę, papirus berliński 3024 w natchnionym tłumaczeniu Biki Reed. Ta interpretacja opowieści z czasów Średniego Państwa po raz pierwszy ujawniła prawdziwą tożsamość Iaia, boga o głowie osła, wcześniej nieznanego aspektu boga Ra. Dzięki temu Reed mogła dokonać pierwszego spójnego przekładu tego wspaniałego tekstu inicjacyjnego. Iai to w egipskiej mitologii postać fascynująca. Jest buntownikiem, gotowym zawsze spróbować czegoś nowego; symbolem przenikliwości i stawiającej ciągły opór siły intelektu. Trwa przy swoim z uporem osła, rzuca wyzwanie wszystkiemu, co powszechnie uważane za prawdziwe i rozsądne; niczym dziecko, które powiedziało królowi, że jest nagi, i Błazen, który wytknął błąd królowi Lirowi. Tacy cenni niczym skarby buntownicy (bo było ich i jest wielu) nie tylko ośmielają się wątpić, lecz także płacą za to cenę: zrażają do siebie tych, którzy nie zadają pytań, którzy nawet nie wiedzą, że można je zadać, i którzy wychodzą na głupców, bo tego nie zrobili. Ach, ci mieszający nam szyki, nigdzie niepasujący buntownicy! Hypatia. Giordano Bruno. Lucy Stone. Susan B. Anthony. John T. Scopes. Oliver Wendell Holmes. Lenny Bruce. Ralph Nader. John Peter Zenger. Harlan Ellison. Ta książka to portret jednego artysty, będącego sublimacją buntownika. Na szczęście to nie tylko zbiór utworów najlepszych (choć rzeczywiście zawiera większość najlepszych utworów Ellisona). To raczej dobra prezentacja – ze wszystkimi przywarami – twórczości pisarza, którego często, chętnie i z przekonaniem obsadza się w roli Iaia jego czasów (w reakcji na wzloty, upadki i bezwolność tego wieku). Wczesne dzieła pozwalają obserwować, jak Ellison

zaczynał, jakimi ścieżkami doszedł do dojrzałego stylu, jak rozpoznawał swe cele i jak do nich dążył, aż stał się czołowym twórcą fantastyki, laureatem wielu nagród, mimowolnym autorytetem w dziedzinie tej literatury, ważniejszym niż sam zapewne zechciałby przyznać. Ze swej natury zbiór ten umożliwia śledzenie tego procesu. Pisarstwo Harlana jest dobrze znane i słusznie chwalone, ale zdecydowanie za mało cenione za poczucie odpowiedzialności społecznej, które jest jego osią. W rzeczywistości ten jego wymiar wydaje się nawet świadomie pomijany, a cel społeczny – trywializowany. A kiedy pomija się głos błazna, mistyfikatora i spryciarza, to dowód, że mamy poważny problem. Jestem głęboko przekonany, że wielu czytelników życzyłoby sobie, by Harlan był wyłącznie wziętym fantastą, po prostu cholernie dobrym pisarzem. Żeby mniej w nim było Iaia. Tylko że jego opowiadania są przede wszystkim komentarzami, a do tego dochodzą wprowadzenia i wstępy, eseje i publicystyka. Nie ma się gdzie schować. W konsekwencji Harlan staje się dla ludzi wrogiem w sensie ibsenowskim. Nie potrafi znieść ludzkiej głupoty i nie zamierza jej znosić. Nie znosi też bigoterii, uprzedzeń, otępienia prowadzącego do odrzucenia korzystnych zmian, nieusprawiedliwionych krzywd – wyrządzanych przez ignorancję, ale i zamierzonych. Wierzy – i jest to wiara w pełni usprawiedliwiona – że każdy ma prawo wyrazić swą opinię, ale pod warunkiem że wie, o czym mówi. Że mamy obowiązek uczyć się całe życie, stawać się najlepszą możliwą wersją nas samych. Tak, Harlan jest całym sobą po stronie cywilizacji, po stronie tych, o których zdrowiejący Jung powiedział: „Każda zmiana musi się gdzieś zacząć. To pojedyncza osoba doświadczy zmiany i poniesie ją dalej”. Społeczeństwo nigdy nie traktowało ludzi renesansu dobrze – swych samorodnych uczonych, śmiałków wytyczających nowe szlaki, uzdrowicieli wyglądających tylko na buntowników. Ale, o ironio, to ludzie nieszablonowi i niezależni, samotni wolni radykałowie najczęściej podejmowali wyzwania, przesuwali granice, oczyszczali społeczeństwo, a nie tylko mu służyli. Nic dziwnego, że ci, którzy nie dają się goić ranom, którzy uparcie powtarzają niewygodne pytania, są neutralizowani przez spisek obojętnych, skutecznie sterylizowani przez oburzonych krytyków. Zazdrość, strach oraz poczucie winy mącą czyste wody zdrowego rozsądku, jeśli idzie o owych uzdrawiaczy, katalizatorów przemian. Należny im szacunek, należny ich poglądom rozgłos przyjmują postać polowania na czarownice. Kłamstwa, plotki i nieporozumienia

zawsze były bronią w walce z buntownikami, ostatnim narzędziem, którego zdemaskowani mogą użyć do zemsty, do zmącenia obrazu Iaia. Im bardziej jest wyrazisty, im bardziej skuteczny, tym więcej zakłóceń stosuje się do obrony przed nim. Nie możemy dopuścić, by tak stało się z Harlanem. Choć zawsze musimy pamiętać, dlaczego może się stać. Jego wzorcami są przecież Świerszcz Jiminy i Zorro, a nie Torque​mada, Kuba Rozpruwacz czy Richard Nixon. A ponieważ innym, stosowanym od zawsze i niezwykle skutecznym narzędziem do walki z buntownikiem jest obojętność, przyjrzyjmy się metodom, jakie stosuje Harlan – bo musi je stosować! – by osiągnąć swój cel: szok, zaskoczenie, groteska, gwałt i cierpienie, mocny język, mocne ciosy i mocniejsze od nich emocje, czyli strach, gniew, poczucie winy, ból i miłość. Harlan skupia się na ideach, czasami tak pełnych miłości i współczucia, że oszałamiają prostą uczciwością, a czasami otoczonych drutem kolczastym, chwytających nas, rozdzierających, wywołujących okrzyki, sprawiających, że zaczynamy czuć. Harlanowi chodzi głównie o poruszenie. Nawet bez cudownych notek, towarzyszących utworom (Harlan jest chyba najbardziej szczerym w wypowiedziach o swej twórczości współczesnym pisarzem anglojęzycznym), wyczuwamy, co jest w nich najważniejsze: stała obecność poruszenia, wynikającego z obserwacji i interpretacji życia. Szczerze. Doktor Johnson byłby dumny. Szekspir (wielki kreator buntowników i błaznów) uśmiechnąłby się z czułością. Bo taki jest rozmiar tego zjawiska. Ellison jest tak bliski pulsu swego czasu, jak byli Chaucer, Szekspir czy Dickens. Warto też w tym momencie wspomnieć, że jak wielu prawdziwie wielkich uzdrowicieli i cywilizatorów Harlan nie ma wyboru. Nie może przestać się wściekać, nie może przestać dać się prowokować. Musi zabierać głos. Musi wstawać i żądać uwagi. Stałby na stopniach Biblioteki Aleksandryjskiej, próbując odpędzić szturmujący ją tłum z pochodniami, nawet gdyby był jej jedynym obrońcą, gdy inni bibliotekarze wygłaszaliby jedynie natchnione tyrady i próbowali dyskusji, oczywiście nie osiągając niczego. To typowe zachowanie Iaia, prowokatora rzucającego wyzwanie cywilizacji, biorącego na siebie to niebezpieczne i niewdzięczne zadanie. Tak, Harlan przywiązuje wielką wagę do bycia cywilizowanym, odpowiedzialnym. W pracowni ma nad biurkiem plakietkę ze słowami Allena Tate’a: „Cywilizacja jest wspólną zgodą na ignorowanie otchłani”, w której najważniejsze słowo, „jest”, powinno raczej brzmieć „powinna być”. Bo

posiadający odpowiednią wiedzę odpowiedzialni ludzie mogą zgodzić się na ignorowanie otchłani tylko wówczas, gdy cywilizacja to towar autentyczny, prawdziwy, a nie kosmetyczny zabieg, tandetny substytut samej siebie. Inaczej bowiem ignorowanie otchłani byłoby największą głupotą, zapewne tragiczną w skutkach dla naszej rasy. Harlan nie ma za grosz cierpliwości do cywilizacji kosmetycznej, zadowolonej z siebie, składającej samej sobie gratulacje z okazji przełamywania kolejnych barier technologicznych, lecz z przerażającą obojętnością traktującej prawa człowieka. Wychwalającej rewolucję informatyczną, ale tolerującej rosnący analfabetyzm i bierność. Nie, nawet w najlepszych okolicznościach słowa Tate’a należy traktować jako postulat, przypomnienie ideału. Postawa Harlana jako pisarza jest bliższa słowom André Bretona z Manifestu surrealizmu: „Cienki most nad przepaścią pod żadnym pozorem nie powinien mieć barierek”. Bo nic nie jest tak pewne jak to, że Harlan Ellison stał się także kontrolerem jakości cywilizacji, rzucającym jej wyzwania buntownikiem w sensie, jaki nadała temu słowu Bika Reed. Jest magikiem, niepozwalającym ludzkości zignorować otchłani, z której wypełzają Trzecie Rzesze, Wietnamy, senatorowie McCarthy i Richardowie Nixonowie. Jest zdecydowany raczej na ciągłą konfrontację z tą otchłanią w jej wszystkich manifestacjach: jako przesądów rasowych, urzędniczej korupcji, prywatnej nieuczciwości, bezmyślnym podążaniu za większością, tak charakterystycznym dla telewizji i literatury popularnej. Nie chce, żebyśmy pozostawali naiwniakami, strusiami chowającymi głowy w piasek, byśmy oszukiwali samych siebie. Spod jego ręki nie wywiniemy się tak łatwo. W rzeczywistości jednak Harlan buduje mosty nad przepaścią do naszego użytku: biegnące wysokim łukiem, zbudowane w prawdziwej cywilizacji, cenne, lecz kruche, piękne, lecz nie zawsze wytrzymałe. Wielu tak zwanych cywilizowanych ludzi nie jest w stanie po nich przejść. Po pierwsze: otchłań – o czym Harlan często przypomina – istnieje teraz, tutaj, wprost pod ich nogami. Przy niej ich cywilizacja jest słaba i wątła, raczej jak chwiejny płomyk świecy we wszechogarniającej ciemności niż jasne słońce oświecenia. Po drugie: nie ma tu poręczy. Przejście po tych mostach nie jest łatwe. Każdy robi to na własną odpowiedzialność. I to jest jasne postawienie sprawy. Większość z nas rzadko i niechętnie przyznaje, że otchłań w ogóle istnieje, więc gdy ją dostrzegamy, nie czas na półśrodki. Sztuczki Harlana sprawiają, że wabi nas na most czarami swych pomysłów, sytuacji i bohaterów, wszystkich wziętych wprost z naszej rzeczywistości, przywołanych wielkim darem języka, a potem słyszymy niewinne pytanie: „Jak

wam się podoba widok? A w ogóle to jak leci?”. Cóż więc w tym dziwnego, że wielu cofa się nad krawędź, a część, która nawet przechodzi mostem (do tego stopnia została omamiona), potem wykrzykuje z oburzeniem, że ją skrzywdzono, miota śmieszne, wiele mówiące o niej samej oskarżenia pod adresem „elitarysty”, „czubka”, „antychrysta” lub chwyta w dłonie oręż obojętności. Poznajcie waszego buntownika. Dowiedzcie się, jaki jest naprawdę, kim musi być – nic nie może na to poradzić. Kiedy piszę te słowa, Harlan dobiega pięćdziesiątki, Świerszcz Jiminy ma czterdzieści cztery lata, a Zorro – sześćdziesiąt. Iai, jak to on, jest bezczasowy. Na 79 stronie papirusu berlińskiego 3024 w przekładzie Reed Dusza mówi do Ciała: „Bracie, dopóki płoniesz, jesteś wśród żywych”. Harlan jest więc wśród żywych, jak Iai, płonie, więc żyje, przerzuca mosty ponad otchłaniami, stoi na stopniach Biblioteki Aleksandryjskiej, czeka na oszalały tłum. Cywilizacja tylko na tym korzysta. Los Angeles, Kalifornia, 10 grudnia 1983 Przełożył Krzysztof Sokołowski

LAGNIAPPE Terry Dowling Wszystko przez te słowa. Jest taka cudowna, rozpaczliwa chwila w opowiadaniu Harlana z 1972 roku On the Downhill Side, gdy Paul Ordahl, odchodzący od zmysłów na myśl o utracie Lizette, wykrzykuje stare kreolskie słowo, używane w Nowym Orleanie przez tych, którzy chcą czegoś jeszcze, czegoś więcej: „Lagniappe!”. To jedno z tych doskonałych słów czekających na odkrycie i przywłaszczenie, od razu zapamiętane i cenione, gdy wreszcie się je poznało. Pochodzi ono z południowej Luizjany i południowo-wschodniego Teksasu. Pojawiło się w języku około 1840 roku, a wymawia się „lan jap”. Dziś oznacza drobiazg, podarek, symboliczny dowód wdzięczności dodawany klientowi do zakupów. W swoim czasie było jednak powszechniejsze, a jego znaczenie bardziej... uliczne, bogatsze, pełniejsze, doskonałe jako okrzyk rozpaczy, którą wyrzucał z siebie Paul Ordahl z opowiadania Harlana. I bardzo dobrze pasuje do wznowienia The Essential Ellison. Lagniappe. Taki drobiazg ekstra. Dzieła aktu twórczego nie powinny być przesadnie udoskonalane, to im nie służy. Ale mimo wszystko W.H. Auden i George Lucas, książki, opowieści, obrazy, filmy, dramaty, albumy rockowe i symfonie, jak wypełnione obietnice i przeżyte chwile, osiągnięte cele, zapamiętane zdarzenia, punkty na drodze... A ile to razy starsze ja zdradza młodsze w ocenie, zapomina o lojalności i – tak! – przyjaźni, nie dopuszczając, by rzeczy działy się po swojemu. Istnieje jednak także coś takiego jak „należna troska”, co polega na robieniu okresowych porządków domowych: poprawianiu literówek, zmianie słowa na inne tu i tam, które kiedyś wystarczało jako improwizacja, ale teraz widzimy, że nie całkiem gra. Można nawet dodać wiersz czy akapit, które z jakiegoś nieszczęsnego powodu nigdy nie znalazły się tam, gdzie powinny. Najważniejsze jednak jest jedno: trzeba wiedzieć, kiedy przestać. Nie ulec pokusie uporządkowania wszystkiego, opowiedzenia historii tak, jak powinna być kiedyś opowiedziana, stania się rewizjonistą, wymyślania się od początku. A ostatnio to się nawet robi

modne. Nie możemy zrobić tego i jednocześnie dotrzymać słowa, jakie dał młodszy Harlan i jego redaktorzy: że stworzą prawdziwą próbkę jego literackiego życia, jego książkę na bezludną wyspę, jeśli ktoś zechce jakąś ze sobą zabrać, literackie DNA umożliwiające rekonstrukcję człowieka. Albo przynajmniej tego, co w nim najważniejsze. The Essential Ellison bardzo chciał być tym kiedyś, musi więc pozostać dziś tym, czym był. Z natury i z tytułu jest to książka, która musi być szlifowana, jak każda biografia i autobiografia, inaczej nigdy nie będzie całością. Nie Ptak śmierci ożywiony, nie Shatterday plus, nie Still Stalking the Nightmare, nie New Vintage Strange Wine czy Angrier Candy, ale ta książka nadal robi swoje. Wykonano tylko kilka koniecznych prac przy zachowaniu wierności słowu. Retrospektywę utworów z trzydziestu pięciu lat poszerzono do lat pięćdziesięciu, tak że życie literackie pomiędzy wtedy i teraz ukazane zostało wiernie i w sposób kompletny. A co działo się od 1984 roku, gdy pojawiło się pierwsze wcielenie The Essential Ellison? Po pierwsze, światło dzienne ujrzały dwa duże zbiory opowiadań: Angry Candy (1988) i Slippage (1996). Trzy, jeśli doliczyć do nich niezwykłe Mind Fields (1994), powstałe we współpracy z Jackiem Yerką: trzydzieści cztery obrazy Jacka i trzydzieści trzy opowiadania Harlana. Był też projekt Harlan Ellison’s Dream Corridor, w którego ramach Harlan wracał do komiksowych korzeni i bawił się swoim ukochanym medium. Pracował także jako konsultant kreatywny przy wskrzeszonej serii Strefa mroku, a przez pięć lat był specjalistą od wszystkiego, czyli conceptual consultant, przy produkcji Babilon 5. Przez sześć lat pojawiał się jako gość programu telewizyjnego Sci-Fi Buzz, zabawny, zrzędliwy, szczery aż do bólu i – jak zawsze – ostry jak brzytwa, zmuszający do myślenia, działania i w ogóle zachodzący za skórę „ludzkiej masie”. „Ludzka masa”, kolejne z tych dobrych wyrażeń. Harlan jest od lat jednym z najczęstszych jego użytkowników. A skoro już jesteśmy przy słowach, warto przytoczyć kolejne francuskie – malgré, czyli „pomimo iż”. Bo ten czas był dla Harlana trudny. Wycieńczająca, zdiagnozowana klinicznie mononukleoza, gnębiąca go od początku lat osiemdziesiątych, trująca róża przemianowana później na zespół chronicznego zmęczenia, na początku lat dziewięćdziesiątych okazała się zadawnioną chorobą serca, która z kolei doprowadziła do dwóch zabiegów angioplastyki, skróciła jego wizytę w Australii w styczniu 1996 roku i zakończyła się w kwietniu dwoma pomostowaniami aortalno-wieńcowymi (bajpasami).

Aktualizacja tomu mogła się więc dokonać tylko dzięki temu, że Harlan jest Harlanem – mimo wrodzonej wady serca, o której nigdy nie wspominała jego najbliższa rodzina, mimo związanych z nią paraliżujących dolegliwości, mimo trzęsienia ziemi w styczniu 1994 roku, które naraziło życie jego ukochanej Susan, uszkodziło jego ukochany dom, zniszczyło tak wiele, strąciło go ze schodów, złamało mu nos i trochę także serce, jak to się w życiu zdarza. Rozszerzenie, skompletowanie, wygładzenie tego dzieła jest przykładem darzonych uznaniem, różnorodnych i zawsze interesujących owoców trudnych czasów. Tego, co powstało mimo stresów, niebezpieczeństwa i ciągłej krytyki. A jak to, co nowe, mieści się w œuvre? Powiedzmy sobie szczerze, że łatwiej jest dostrzec kluczowe tematy, zainteresowania i najważniejsze elementy procesu twórczego zachodzącego w ciągu pięćdziesięciu lat niż trzydziestu pięciu. Nie dlatego, że tak działa chłodne oko uczonego, lecz dlatego, że same narzucają się wzrokowi w swej funkcji budowania życia w literaturze. Jakże bezpośrednio opowiadania o tajemniczych miejscach, starych bogach, starych mitach, starych dziwach, takie jak On the Slab, Darkness Upon the Face of the Deep i Chanting With Anubis, odwołują się do Deathbird Stories. Jakże łatwo w To on przeprawił Krzysztofa Kolumba na stały ląd, The Pale Silver Dollar of the Moon Pays Its Way and Makes Change i Gdzie zamieszkam na tamtym świecie usłyszeć tę samą harmonię, te same kaprysy wyobraźni, wzajemne związki, uchwycone w jednym doskonałym momencie chwile i obrazy, tę samą niezwalczoną potrzebę testowania formy, która towarzyszyła Harlanowi od tak dawna. Testowanie „jak” wspiera „co”. Harlan bowiem nie tylko ciężko pracuje nad dokumentacją procesu twórczego. On się także nim rozkoszuje, nadając nowe życie kolejnemu, jeśli pozwolicie, francuskiemu słowu jouissance: radosnemu uczuciu prostego „być” i prostego „tworzyć”. Ale nie zapomnijmy, te doświadczenia i te eksperymenty zawsze tu były, wytyczały drogę pisarską. Kiedyś, w uboższych w cynizm czasach, takie próby dotyczyły raczej zawartości i przekazu niż struktury i podejścia – prowokacyjnych, mieszających szyki tematów Nie mam ust, a muszę krzyczeć, Skowytu katowanych psów, Ptaka Śmierci. Odtwórzmy w pamięci – wiernie – kiedy ukazywały się te opowieści, uderzające, ostre jak brzytwa, odpowiadające swym czasom. Przypomnijmy sobie, jakie znaczenie miał wówczas pisarz. Znaczenie artysty – w jego czasach i poza nimi – zawsze jest dla niego najwyższym komplementem.

Niezależnie od tego, co osiąg​nął, Harlan pozostaje pisarzem znaczącym. Nadal rozsiewa literackie DNA służące do odbudowy epoki, rozumienia sensu czasów. Dziś, po Niebezpiecznych wizjach i Again, Dangerous Visions, my, czytelnicy i komentatorzy, bracia i siostry w pisarskim rzemiośle, powinniśmy uznać te opowiadania za przekazaną nam w spadku wiedzę, trwałe wzorce, fragmenty literackiego krajobrazu, prowadzące nas na drodze naszych badań. Musimy tylko o tym wszystkim pamiętać, uczciwie. W tym miejscu muszę wspomnieć, jak wielką i nieoczekiwaną przyjemność sprawiło mi czytanie opowiadań do tego wydania. Nieoczekiwaną, ponieważ choć zawsze się to wie, to i tak zawsze dziwi uświadomienie sobie, jak wielkim naturalnym talentem jest Harlan. Mówi się, zapewne o wiele za rzadko, że pisarz opowiada historie nie tylko po to, by się nimi dzielić, ale także po to, by się ich pozbyć, zrzucić je z barków. Cóż, Harlan ma dziesiątki, setki opowieści czekających na zakończenie. Niektóre są już prawie zakończone, inne, jak drogocenne kamienie, trzeba jeszcze ciąć, szlifować i oprawiać. Jest ich wiele, to prawdziwy skarb, i część z nich znajdzie sobie zapewne miejsce w tym tomie kiedyś, w najbliższej przyszłości. Ale na razie mamy to: szesnaście nowych opowiadań, włączonych tu mimo wszystko, pełnych napięcia i jouissance z tropienia i chwytania tych krótkich momentów, w których przyjmujemy na siebie i zdejmujemy z barków ciężary nieodłączne od życia każdego z nas. Ale najwięcej jest w nich lagniappe, odrobiny czegoś cennego dla tych, którzy przeszli już z nami długą drogę. A tym, którzy dopiero poznają tego człowieka i jego dzieło: oto co go nam daje. Wiernie widziane, wiernie pamiętane. Istotne. Ellison Wonderland, 10–16 stycznia 2000 r. Przełożył Krzysztof Sokołowski

I POCZĄTKI Przełożył Krzysztof Sokołowski

„Nie zamierzam przepraszać za niedoskonałą prozę, równie niedoskonałą fabułę i nawet za błędy gramatyczne”. Lynch Pins and Turning Points, z tomu The Fantasies of Harlan Ellison, Gregg Press, 1979 Podczas wykładu wygłoszonego w Domu Sztuki w Petersburgu na początku lat dwudziestych dwudziestego wieku, opublikowanego pod tytułem Psychologia pracy twórczej (A Soviet Heretic, University of Chicago Press, 1970), Jewgienij Zamiatin oznajmił słuchaczom: „Rozwój sztuki podlega metodzie dialektycznej. Sztuka funkcjonuje w układzie piramidy: nowe osiągnięcia powstają na bazie tego wszystkiego, co zaistniało wcześniej, to jest fundament piramidy. Rewolucje tu nie następują, tą dziedziną, bardziej niż jakąkolwiek inną, rządzi ewolucja. Musimy wiedzieć, co zrobiono przed nami w dziedzinie sztuki słowa. Nie oznacza to, że należy chodzić wydeptanymi ścieżkami; każdy z nas musi dodać coś nowego. Dzieło sztuki ma sens tylko o tyle, o ile jest nowatorskie pod względem treści i formy. Lecz by skoczyć w górę, trzeba odbić się od ziemi. Ziemia jest konieczna”. Odbiorcy z tamtych lat nie są tacy sami jak u progu nowego milenium, ale przekaz pozostaje ważny. I oto otrzymujemy obraz tej ziemi, od której odbił się Harlan Ellison. Każda wyprawa ma swój początek, a najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Z drobnych pierwszych kroczków Harlana trudno było przewidzieć wielkość, którą udało mu się osiągnąć. Ale w jego twórczości bardzo szybko pojawiają się jej główne cechy. Nie ma powodu, by żądać od Harlana przeprosin za to, jak prymitywne są te wczesne opowiadania. Nie należy też wymagać, by je poprawiał, wygładzał czy w jakikolwiek inny sposób udoskonalał (patrz cytat z Lynch Pins... powyżej). Poradzą sobie same, tak lub inaczej, a jeśli obudzą zainteresowanie bardziej historyczne niż jakiekolwiek inne, niech i tak będzie.

Miecz Parmagonu i Glokonda opublikowane zostały pierwotnie w odcinkach (odpowiednio pięciu i siedmiu) w „The Rangers”, kolumnie dla młodzieży „Cleveland News”. Stało się to w 1949 roku, a w chwili ich publikacji Harlan miał piętnaście lat. Można uznać, że były to jego pierwsze profesjonalne publikacje (biografia Lesliego Kaya Swigarta zawiera informację, że zapłacono mu za nie biletami na mecze drużyny baseballowej Cleveland Indians). Opowiastkami tymi Harlan po raz pierwszy sięgnął poza krąg rodziny i najbliższych znajomych. Zaczną się ukazywać w druku od 1949 roku, wraz z własnoręcznymi rysunkami Harlana. W 1953 roku Harlan zaczął pisać dla „Sundial” Uniwersytetu Stanowego Ohio, jednego z trzech najlepszych studenckich magazynów humorystycznych (dwa pozostałe to „Pelican” Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley i „Lampoon” Uniwersytetu Harvarda). Poza stałym felietonem o kampusowych plotkach „The Long Walk” (pisanym wspólnie z Windi Flightner) Harlan tworzył także fikcyjne reklamy, udawane wywiady, krótkie sztuki i okazjonalne satyry. Ta dziksza (jako część A Tribute to Mahlon Brendo) i Opowieść o Maszynowym Joem opublikowane zostały w styczniu 1955 roku w wydaniu, którego Harlan był redaktorem naczelnym. Wyznaczały one szczyt jego akademickiej kariery; relegowano go w następnym miesiącu. Robaczek świętojański (1956) to pierwsze opowiadanie sprzedane profesjonalnemu magazynowi, co wyjaśnia wstęp, napisany dwadzieścia lat później i opublikowany w tej książce w wersji zmodyfikowanej i nieco rozszerzonej. Nawet w tak wczesnym dziele, przedrukowanym tu z rękopisu, Harlan już grał konwencją science fiction. Jego bohater sam siebie nazywa dziwolągiem; to samotna i zrozpaczona w obliczu zbliżającego się końca świata postać. Opowiadanie jest przy tym nieco za mroczne, by uznać je za typowe dla SF owych czasów. Kapsuła ratunkowa, opublikowana dwa miesiące po Robaczku świętojańskim, demonstruje niezwykłe wyczucie opowiadanej historii, umiejętność nadania jej tempa i prawidłowego rozmieszczenia retrospekcji. Znów mamy do czynienia z opowieścią o wyalienowaniu, zamaskowaną jako historyjka z obcymi, opowiedzianą prosto, lecz z doskonałym zakończeniem. To, o czym pisze tu Harlan, będzie raz za razem powtarzać się w kolejnych jego tekstach. Nieuchronny konflikt między ludzkim strachem i ludzką determinacją pozostanie jednym z fundamentów jego twórczości. Instynkt wielkich artystów (1957) stanowi jadowity komentarz do względności

norm moralnych i typowej dla człowieka zachłanności. Narracja pozbawiona jest elementów sensacji, pozornie wręcz bezbarwna, lecz kryje w sobie zakrwawione ostrze. Jak każda dobra satyra mieści się gdzieś między humorem a horrorem. Nastoletni fantasta w ciągu zaledwie ośmiu lat stał się bystrym komentatorem stanu społeczeństwa. Skok doprawdy niezwykły, a przecież to zaledwie początek... „Bardzo się boję, że umrę, nim zdołam zapisać wszystkie te historie, które w sobie noszę”. When the Stray Dreams Go, wstęp do From the Land of Fear, Belmont 1967

MIECZ PARMAGONU (rysunki Harlana Ellisona, lat 15)

ROZDZIAŁ 1: JASKINIA Było późne lato tysiąc pięćset trzeciego roku. Panował upał, ale jeszcze większy w Anglii, gdzie słońce przyświecało tak mocno, że ser topił się w cieniu. To dlatego Philip dePaley, syn gubernatora dePaleya z Lancashire, wędrował wzdłuż klifów Dover w poszukiwaniu ochłody. „Mam wspaniały pomysł – powiedział sobie Philip, schodząc powoli kamienistą ścieżką po zboczu klifu. – Zdejmę ubranie, odepnę miecz, przytroczę je do pleców i popłynę do miasteczka. Tu chyba nie jest aż tak głęboko”. Odpiął więc nabijany drogimi kamieniami pas, za którym trzymał piękny miecz – zawsze miał go przy boku – zdjął buty, koszulę i kapelusz, przytroczył je do pleców i zanurkował w chłodnej wodzie. Opadał i opadał, i nagle już nie nurkował – to silny prąd wciągał go pod wodę. A potem, kiedy zaczynało mu już brakować oddechu, prąd pchnął go w górę i po

chwili Philip znów oddychał słodkim powietrzem. A gdy odzyskał zmysły, kiedy rozejrzał się dookoła, ku swemu zdumieniu stwierdził, że znajduje się w ogromnej jaskini. Zrozumiał, że prąd przeniósł go przez klify do naturalnej groty wypłukanej przez morze. Próbował zorientować się w otoczeniu, kiedy zobaczył stary wrak okrętu rzucony na brzeg w ciemnym zakątku. Podszedł do niego. Był to stary okręt wikingów. „Rozbił się i prąd wciągnął go tu dawno, dawno temu” – pomyślał Philip. Wtedy zobaczył! Szkielet trzymający MIECZ!

ROZDZIAŁ 2: ODKRYCIE BLASKU Philip powoli podszedł do szkieletu. Pochylił się, dotknął go palcem, a stare kości natychmiast rozpadły się w pył. Został tylko miecz oparty o wilgotną skalną ścianę. Podniósł go. Miecz promieniował białym blaskiem. Był piękny, ze złota, z rękojeścią wyłożoną rubinami. Na górnej części ostrza widniała inskrypcja, którą przełożył sobie z norweskiego: „Kto użyje miecza Parmagonu, zdobędzie siłę i wiedzę nad własne”. Dotknięcie błyszczącego metalu wywołało w nim dziwne wrażenie. Philip poczuł nieposkromioną siłę. Nagle zdał sobie sprawę, że stoi nieruchomo z mieczem w ręku, i dopiero teraz zrozumiał, jaka niebezpieczna jest to przygoda! Znalazł się pod klifami Dover, z dala od ludzi. Jak się stąd wydostanie? Miecz natychmiast zaczął drżeć. Drżał tak mocno, że Philip musiał go puścić. Zauważył, że blask rzucany przez ostrze pada na dziurę w ścianie, której inaczej z pewnością by nie zauważył. A więc w mieczu było coś tajemniczego. Nie wiedział co, ale i tak bardzo go to ucieszyło. Wziął go, podszedł do dziury i zobaczył stare schody prowadzące do góry, w ciemność. Blask padający z ostrza służył mu jako pochodnia. Zaczął powoli wspinać się po schodach. Szedł tak i szedł, i wydawało mu się już, że idzie godzinami, aż nagle zobaczył przed sobą pasemko światła. Zebrał wszystkie siły i wbiegł na samą górę stopni, z trudem chwytając oddech. Zatrzymał się przy wielkich drewnianych drzwiach. Na ścianie obok była dźwignia. Pociąg​nął ją i drzwi się rozsunęły. Za nimi kryła się komnata wypełniona strzelbami, nożami, mieczami, prochem i innymi narzędziami wojny. A na wielkim tronie siedział wróg rodziny dePaleyów, baron Kovell, CZARNY BARON.