a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony864 912
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań676 272

Heather Gudenkauf - Małe cuda

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Heather Gudenkauf - Małe cuda.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 235 stron)

Przejmująco prawdziwa, historia niczym z nagłówków gazet. „Publishers Weekly” Proza Gudenkauf jest surowa w swym pięknie. Wstrząsająca i czuła, ta powieść ze swoim tempem narracji trafi do serc fanów Lisy Scottoline i Jodi Picoult. Booklist Dogłębnie poruszająca i niezwykle liryczna, to prawdziwa kuźnia powieści. Tess Gerritsen Fani Jodi Picoult po prostu pochłoną tę książkę. „Red” Pięknie napisana, opowiedziana z pasją i niezwykle pełna napięcia. Diane Chamberlain

Moim siostrom i braciom

1 Kiedy ludzie dowiadują się, czym się zajmuję, zaraz zaczynają pytać o najstraszniejszy przypadek przemocy wobec dziecka, z jakim miałam do czynienia. Nieważne, czy jestem na grillu u znajomych, na imprezie sylwestrowej, w poczekalni u dentysty, czy na meczu bejsbolowym drużyny mojego męża. „Tyle się napatrzysz” – mówią, kręcąc głowami, i empatycznie ściągając usta, jakbym to ja była osobą, którą bito, przypalano papierosem, oblewano strumieniami nienawistnych słów. Oczywiście nie opowiadam szczegółów o moich podopiecznych i ich rodzinach. Dzieciom, które pojawiają się na mojej orbicie odebrano już tyle, że jedyne, co mogę zrobić, to uszanować ich prywatność. „No – nalegają – opowiedz coś. Nie jest wesoło, prawda?”. Jakbym machała im przed oczami jakąś soczystą plotką. Jakbym milczała, dlatego że nie chcę obrazić ich wrażliwych uszu, wstrząsnąć ich idealnym światem, w którym dzieci dotyka się delikatnie, mówi do nich z czułością i kołysze do snu po sytej kolacji. – Zamknij oczy − powiedziałam kiedyś do matki jednego z zawodników bejsbolowych i zrobiła to od razu, niemal drżąc w oczekiwaniu na krwawe szczegóły. Skinęła posłusznie, przechylając głowę w moją stronę, szykując się na to, co zaraz jej wyjawię. Czy opowiem jej o Mariah Crane, siedmiolatce, którą matka trzymała pod wodą, aż nie było szans, by uszkodzony mózg dziewczynki mógł kiedykolwiek dogonić rozwój jej ciała? Czy może o bliźniakach? Wszyscy słyszeli o „sprawie bliźniaków”, jak nadal się ją nazywa. Wszyscy chcą wiedzieć o nich jak najwięcej. – Teraz wyobraź sobie najpodlejsze rzeczy, jakie można zrobić drugiemu człowiekowi. − Pozwalam jej się przez chwilę zastanowić i widzę, jak po jej twarzy przebiega delikatny grymas obrzydzenia. − To właśnie widziałam. − Kobieta otwiera oczy, by sprawdzić, czy coś jeszcze dodam. Ale ja nie mam jej nic więcej do powiedzenia. Jedynymi osobami, z którymi rozmawiam o „sprawie bliźniaków” są mój mąż i Joe Gaddey. Byłam wtedy świeżo upieczonym opiekunem socjalnym, tuż po studiach, i na nowo wprowadziłam się do mojej rodzinnej miejscowości, Cedar City, po Des Moines drugiego co do wielkości miasta w stanie Iowa, z populacją stu dziewięćdziesięciu pięciu tysięcy

mieszkańców. Mój mąż przeniósł się do Cedar City, by uczyć historii w liceum i trenować drużynę bejsbolową, sam zresztą wychował się w maleńkim miasteczku o nazwie Broken Branch w Iowa, gdzie wszyscy są rodziną, jeśli nie przez więzy krwi, to przez małżeństwo. Poznaliśmy się przez wspólnych znajomych i kiedy w końcu się pobraliśmy, byliśmy gotowi zmieniać świat. Wreszcie zaczęłam walczyć o to, by świat, w którym pracuję, nie zmienił mnie. Adam i ja jeszcze się nie znaliśmy, kiedy przydzielono mnie do mojej pierwszej sprawy, która dotyczyła pary sześcioletnich bliźniaków, pięcioletniej dziewczynki, ich matki, ojca i kija bejsbolowego. Tylko jeden z chłopców przeżył. Rodzina nie była obca systemowi opieki społecznej. Odziedziczyłam tę sprawę po moim poprzedniku i przyjechałam do domu rodziny na pierwszą z umówionych wizyt w tym samym czasie, kiedy ratownicy medyczni wynosili pierwsze nosze. Przed drzwiami stał funkcjonariusz Joe Gaddey. Podeszłam do niego oszołomiona. – Kim pani jest? – zapytał. Nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa, mogłam na niego tylko patrzeć. Błądząc wzrokiem po konturach jego potężnej sylwetki, starałam się zajrzeć do domu. W środku powitał mnie okropny widok. Zatoczyłam się i chwyciłam rękaw policjanta, by się nie przewrócić. – Hola – powiedział, pomagając mi odzyskać równowagę. – Nie chce pani na to patrzeć. – Jestem ich opiekunem socjalnym – powiedziałam cienkim głosem. – Co im się przytrafiło? – Ich ojciec – odparł wtedy Joe cierpkim tonem, który z upływem lat zaczęłam bardzo doceniać. Przełknęłam żółć, która podeszła mi do gardła, starając się nie zwymiotować. Wiedziałam, że ten zawód jest trudny, że rozdziera serce, ale nic – nic – nie było w stanie mnie na to przygotować. Czułam na sobie wzrok policjanta. Był naprawdę wielki. Ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, dziewięćdziesiąt pięć kilogramów mięśni. Sześćdziesięciotrzyletniej o dziecięcej buzi i ciętym języku. – Da sobie pani radę? – zapytał. Staliśmy tak przez chwilę. Kiwałam głową w górę i w dół jak piesek przy tylnej szybie samochodu, a policjant stał przy mnie w niezręcznym milczeniu. – Powinna pani zadzwonić do swoich przełożonych – powiedział w końcu, kiedy przez próg wyniesiono drugie, trzecie i czwarte nosze z czarnymi workami na zwłoki, z których dwa były dziecięcego rozmiaru.

– Chyba tak – odparłam, nadal kiwając głową. Dzień po dniu, w tomach służbowych dokumentów, na niekończących się spotkaniach, podczas zeznań w sądzie rejestruję okropieństwa wyrządzane dzieciom. Już rzadko kiedy rozmawiam z mężem o moich podopiecznych. Widzi, jaki miałam dzień, po mojej minie, po tym, jak bezwładnie wiszą mi ramiona i tym, jak szybko sięgam po butelkę pinot grigio zarezerwowaną specjalnie na trudniejsze momenty. Adam rozumie, że nie chcę o tym mówić i delikatnie zabiera mi z rąk kieliszek, wkładając w nie naszą jedenastomiesięczną córeczkę. Avery obejmuje mnie wtedy za szyję swoimi pulchnymi rączkami i dociska swoje różowe jak płatki kwiatów usteczka do mojego policzka, aż czuję jej pachnący jabłkami oddech. Kiedy tylko pojawiam się w drzwiach, tak bardzo cieszy się na mój widok, jakby było Boże Narodzenie, jej urodziny i czwarty lipca jednocześnie. Powinno to być moim pokrzepieniem i jest, ale widzę tę samą rozkosz na twarzach dzieci, z którymi pracuję, a które właśnie wracają do mamy albo do taty. Tych samych, którzy wcześniej bili je tak mocno, że poluzowały im się zęby albo chwytali je tak gwałtownie, że połamali im kości. Widzę w Avery tę samą iskierkę, co w oczach takich dzieci, ten sam nagły i radosny uśmiech. Wiedziałam, że do mnie wrócisz – mówią ich buzie. Wiem, jakie mechanizmy za tym stoją, dlaczego maltretowane dziecko biegnie w ramiona oprawcy, i smuci mnie to. Jest jedna sprawa, o której już nie mówię, sprawa, o której nie potrafię rozmawiać ani z Adamem, ani z Joem. Wiedziałam, że ta sprawa skończy się źle, czułam to w kościach, kiedy tylko weszłam do tamtego domu, i się nie pomyliłam. Madalyn Olmstead nie miała łatwego życia. Urodziła się w szpitalu w Cedar City sześć lat temu i pierwsze dziesięć dni życia spędziła na noworodkowym oddziale intensywnej terapii ze względu na problemy z oddychaniem. Zaangażowałam się w sprawę, kiedy dziewczynka miała roczek. Pielęgniarka środowiskowa zadzwoniła do mojego przełożonego w Wydziale Służb Społecznych i zapytała, czy ktoś mógłby zająć się Madalyn i jej mamą. Sprawę przekazano mnie. Kiedy zapytałam o szczegóły, pielęgniarka zaczęła mówić ogólnikami. – Madalyn powinna używać nebulizatora pompowego ze względu na astmę, ale jej matka z trudem zapamiętuje to, co do niej mówię. Wydaje mi się, że może mieć problemy z czytaniem, ale kiedy pokaże się jej, jak coś robić, szybko się uczy. Zdaje się dobrze sobie radzić z córką. – Pielęgniarka

zamilkła na chwilę. – Szczerze mówiąc, to jej mąż mnie martwi. Kiedy pojawia się w domu, to jakby nagle zaczynało brakować tlenu. Matka dziewczynki robi się spięta i cała jej uwaga od razu skupia się na nim. A on zachowuje się jak zazdrosny braciszek. Madalyn go nie interesuje i tylko narzeka na to, ile to czasu żona poświęca dziecku. Wydaje się, że kobieta boi się go. Nie może pani po prostu tam pojechać i sprawdzić? Byłabym spokojniejsza. Jako opiekun socjalny miałam obowiązek podjąć odpowiednie kroki, chociaż po słowach pielęgniarki nie wydawało mi się, bym miała natknąć się na cokolwiek, co wymagałoby reakcji z mojej strony. Ojciec wiedziałby przynajmniej, że ktoś zwraca uwagę na to, jak traktuje żonę i córkę. Trzy lata później dziewczynka już nie żyła, a ja wiedziałam, że zabił ją James Olmstead i nie poniósł za to kary. Najczęściej myślę o Madalyn o świcie. Dzień i noc oddzielają się od siebie warstwą fioletu. Ma słodkie, jeszcze nie w pełni ukształtowane, dziecięce rysy twarzy, błyszczące szare oczy, osadzone głęboko nad okrągłymi, różowymi policzkami. Biorąc pod uwagę to, w jakim stanie ją znaleziono, nie była to najbardziej makabryczna śmierć z możliwych – jej ciałko szpeciła tylko odrobina krwi i kilka siniaków. To te ukryte, wewnętrzne obrażenia były przyczyną śmierci. Mimo wszystko, krótkie bytowanie Madalyn na ziemi rozpoczęło się gwałtownym wypchnięciem jej z łona matki w zimne, bezlitosne powietrze i zakończyło się równie gwałtownie. Nie dało się tylko tego udowodnić. Byłam jednak przekonana, że stało się inaczej, niż powszechnie uznano i myślę, że matka dziewczynki uważała podobnie, choć była zbyt zaślepiona i przerażona, by powiedzieć to głośno. Kiedy budzę się w te poranki, gdy pod kołdrę do mnie i mojego chrapiącego męża dołączają wspomnienia o Madalyn, a moje dzieci śpią smacznie w swoich pokojach, raz za razem, bez ustanku próbuję dojść, jak to możliwe, że jej ojcu, Jamesowi Olmsteadowi, ta zbrodnia uszła na sucho. Przez lata co jakiś czas pojawiałam się w domu Olmsteadów z powodu podejrzewanej przemocy domowej ze strony ojca. Ich sąsiedzi wzywali policję z powodu głośnych awantur, jakie odbywały się w domu. Madalyn dwa razy musiała być stamtąd zabrana, bo ojciec brutalnie pobił matkę. W obu przypadkach kobieta nie wniosła oskarżenia. Dwa razy Madalyn wróciła do domu. Ona też miała różne rany, ale zwykle takie, jakie mają wszystkie dzieci – obdarte kolana, posiniaczone łokcie, fioletowe guzy na czole. Wszystkie wytłumaczone przez jej matkę w ten sam sposób:

– Straszna z niej wiercipięta. Ma pani dzieci, prawda? Miała rację, rzeczywiście mam dzieci. Tuż przed śmiercią Madalyn Lucas miał cztery lata, a Leah siedem i nosili takie same siniaki. Ale my, pracownicy socjalni, wiemy. Wiemy, w którym domu mieszkają narkomani i pijacy, drapieżcy, zwyrodnialcy. Nie jesteśmy tylko w stanie zawsze tego udowodnić. Dwa lata temu, w piękne majowe popołudnie, Madalyn Olmstead wypadła z okna na trzecim piętrze. Jedyną osobą, która przebywała wtedy w mieszkaniu, był jej ojciec. – Spuściłem ją z oka tylko na chwilę – twierdził. – Myślała, że umie latać – powiedział przekonująco przed kamerami reporterów. Podczas autopsji, poza śmiertelnym urazem głowy, biegły zauważył pewne podejrzane sińce na ciele dziewczynki, ale nie na tyle, by rozważyć morderstwo. Ojca Madalyn aresztowano za narażenie dziecka na utratę życia, za co mógł zostać skazany nawet na pięćdziesiąt lat więzienia. Choć byłam pewna, że to nie wypadek, wtedy zadowolił mnie sam fakt, że James Olmstead stanie przed sądem z lżejszymi zarzutami, i usatysfakcjonowałoby mnie, gdyby tylko trafił do więzienia. Przygotowywałam się do zeznawania przeciw niemu. Nieustannie przeglądałam dokumentację z moich wizyt w domu Olmsteadów, trenowałam opisywanie obrażeń, jakie widziałam na matce Madalyn, podejrzanych siniaków, jakie zauważałam na dziewczynce. Ława przysięgłych nigdy nie usłyszała moich zeznań. Wprowadzenie przez prokuratora wcześniejszych dowodów przewinień oskarżonego do materiału dowodowego potrafi być bardzo problematyczne, a w tym wypadku sędzia uznał, że to mogłoby uprzedzić ławę przysięgłych. Naszą jedyną nadzieją było to, że obrona stworzy nam możliwość, wprowadzając do materiału dowodowego zeznania świadczące o tym, że charakter Jamesa jest zupełnie odmienny od tego, o co go oskarżano, że byłby niezdolny do skrzywdzenia córki. Wtedy moglibyśmy zaprzeczyć. Obrona nie ułatwiła nam jednak zadania i nie wychwalała moralnego kręgosłupa Jamesa, nie przesłuchała jego żony, współpracowników z fabryki ani też rodziców dzieci, które trenował w Bejsbolowej Lidze Szkrabów. Nie przesłuchała też samego Jamesa Olmsteada. W rezultacie przysięgli nie usłyszeli o jego haniebnych uczynkach. Został uniewinniony. „Zbyt dużo luk w materiale dowodowym” – powiedział reprezentant ławy przysięgłych po zakończonym procesie. Trzy miesiące później James i jego żona pozwali właściciela budynku,

w którym znajdowało się ich mieszkanie, o nieodpowiednie zabezpieczenie siatkowych ekranów w oknach. Wygrali spore odszkodowanie, co przypieczętowało tylko ich rolę ofiar w całym zdarzeniu. Ja jednak wiedziałam, że James pobił swoją córkę i spanikował. Podświadomie czułam, że upozorował sytuację tak, jakby sama wdrapała się na parapet, wypadła przez ekran i wylądowała na chodniku dwa piętra niżej. Madalyn była bardzo strachliwym dzieckiem. Bała się wody, psów, obcych i najprawdopodobniej miała też lęk wysokości. Nie było takiej możliwości, by dziewczynka sama wdrapała się na parapet i wypchnęła ekran swoimi małymi rączkami. W czasie, który z nią spędziłam, ani razu nie powiedziała mi, że chciałaby być ptakiem albo chciałaby latać. Jedyne, czego byłam pewna, to tego, że Madalyn boi się swojego ojca. Wiele miesięcy po zakończeniu procesu nikt, ani moja przełożona Carmen, ani Joe, ani nawet mój mąż nie chcieli słuchać tyrad na temat moich podejrzeń. – Czy biegły nie powiedział, że jej obrażenia pasowały do nieszczęśliwego wypadku? – zapytał Adam, kiedy po raz milionowy zaczęłam wygłaszać moje wątpliwości. Próbowałam wyjaśnić, że biegły był w tamtym czasie przeładowany robotą, a ma reputację takiego, który lubi pójść na łatwiznę. Adam nie był mi przychylny. – Ellen – powiedział – zadręczasz się. Musisz przestać się martwić tym dzieckiem. Jesteś chyba jedyną, która się nim przejmuje. Brak zainteresowania ze strony Adama trochę mnie drażnił, ale lekceważenie ze strony Carmen i Joego naprawdę bolało. Zarówno w opiece socjalnej, jak i pracy policji często polega się nie tylko na faktach – czasem to instynktowne przeczucie skłania nas do działania. Myślałam, że wysłuchają moich wątpliwości i poprą propozycję rozpoczęcia nowego, dogłębnego dochodzenia w sprawie śmierci Madalyn. Byli pełni zrozumienia, wydawali z siebie odpowiednie westchnienia i pomrukiwania, kiedy przedstawiałam im swoje argumenty, ale ostatecznie powiedzieli, że są zadowoleni z wyroku ławy przysięgłych, a ja muszę dać sobie spokój. Wreszcie zostaliśmy we troje: mężczyzna, który uniknął kary za morderstwo, kobieta, która zdecydowała się go chronić, i ja, pracownica opieki społecznej, bezsilnie próbująca chronić czteroletnią dziewczynkę imieniem Madalyn Olmstead, która na zawsze pozostanie „Ptaszyną − dziewczynką, która myślała, że umie latać”.

2 Dziesięcioletnia Jenny Briard, która w gasnącym wieczornym świetle grzebała na kolanach w jałowej ziemi, nie miała swojego szczęśliwego amuletu, ale była zdeterminowana go odnaleźć przy najbliższej okazji. Może znajdzie czterolistną koniczynkę albo podkowę. Nawet zaśniedziała stara moneta by wystarczyła. Tydzień temu, w jednym ze swoich lepszych momentów, ojciec dał jej w prezencie na dziesiąte urodziny breloczek do kluczy z króliczą łapką. Choć wręczył jej go dwa tygodnie po czasie, Jenny i tak była gotowa czcić małą, jedwabistą łapkę. I choć bardzo się starała, to na myśl o tym, że królik oddał swoją łapkę, by zapewnić szczęście innym, coś gwałtownie wywracało się jej w żołądku. – Co do diabła? Co ty tu robisz? – wymamrotał ojciec, kiedy stanął nad Jenny, próbującą zakopać króliczą łapkę pomiędzy krzakami za hotelem, w którym tymczasowo mieszkali. Jenny starała się ukryć za plecami scyzoryk, który zwinęła z kieszeni spodni taty, ale nie udało się. – To mój scyzoryk. Oddaj. – Jenny próbowała szybko wyczyścić ostrze z ziemi, zanim przekaże je ojcu. Zerknął do płytkiej dziury. – Przecież to twój prezent urodzinowy! Co ty wyprawiasz? – krzyknął. Niedawno wstał i włosy nadal miał zmierzwione, a głos zaprawiony papierosowym dymem. Jenny nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nie chciała zranić uczuć ojca i wyjść na niewdzięcznicę, ale w ciągu pięciu pełnych dni odkąd dostała ten niby-szczęśliwy amulet, ojciec znowu stracił pracę, zostali eksmitowani, pikap zepsuł się na dobre, a ojciec, jak zwykł mówić, „uległ swojej słabości” aż dwa razy. – Pomyślałam, że tak trzeba – powiedziała w końcu, nie będąc w stanie spojrzeć tacie w oczy. Jej ojciec stał tak przez chwilę, patrząc na nią, poły jego koszuli, poruszane gorącym wiatrem Nebraski, trzepotały jak flaga, a dżinsy wisiały mu nisko na biodrach, ukazując gumę bokserek. – Chyba nie mogę się kłócić z takim tokiem myślenia – powiedział w końcu, przykucając koło niej. – Tak sobie myślę, że to chyba nie był najlepszy prezent, co? Pewnie chciałaś nowe buty albo przekłuć sobie uszy. Czegoś, czego pragną dziewczynki.

– Nie, nie – zaprzeczyła Jenny. – To był świetny prezent, tylko… zrobiło mi się go trochę żal. Oboje spojrzeli na niewielki dołek. – No cóż, to może rozpoczniemy ceremonię, a potem zjemy kolację w Wesołych Naleśnikach? – zapytał tata, patrząc na nią zmarnowanymi, przekrwionymi oczami. Razem zasypali dołek, przykrywając łapkę warstwą suchej ziemi. – Chcesz wygłosić parę słów? – zapytał tata poważnym głosem. – Nigdy wcześniej nie byłam na pogrzebie – przyznała Jenny. – Nie wiem, co powinnam powiedzieć. – Ja mam już kilka za sobą i na większości z nich było dużo modlenia się i płaczu. Możesz powiedzieć cokolwiek przyjdzie ci na myśl, i tak będzie w porządku. Jenny zastanowiła się nad tym przez chwilę. – Czy muszę mówić na głos? – zapytała. – Nie. Czasem słowa, które znaczą najwięcej, płyną tylko tutaj. – Poklepał się z mądrością żółtymi od tytoniu palcami po piersi. Jenny stała przez chwilę w milczeniu nad maleńkim grobem, po czym tata wziął ją za rękę i poszli razem do Wesołych Naleśników oddalonych o niemal pół kilometra. Oboje poszli do łazienki umyć ręce, kiedy kelnerka uniosła brew na widok ich brudnych od ziemi paznokci. – „Wesoła porcja naleśników z czekoladą” kosztuje cztery dolary i dziewięćdziesiąt dziewięć centów, jeśli to nie za drogo – powiedziała Jenny z nadzieją w głosie, przeglądając ceny dań w karcie. – I jeśli chcesz, oddam ci mój bekon. – Zamawiaj, co chcesz, Fistaszku. Dzisiaj świętujemy – powiedział tata lekkim tonem. Jenny zerknęła podejrzliwie na ojca zza plastikowych okładek menu. Zwykle za każdym razem, kiedy ojciec oznajmiał, że będą świętować, dodawał, że zaprosi tylko jednego gościa. Browarka. Jedynym pocieszeniem dziewczynki był fakt, że Wesołe Naleśniki zapewniały zdecydowanie rodzinną atmosferę, dopełnianą przez trzydzieści siedem rodzajów potraw i mężczyznę przebranego za uśmiechniętego naleśnika, który co niedzielę robił zwierzęta z balonów. Piwo i jemu podobne produkty znajdowały się daleko stąd. – To w takim razie poproszę „Hawajską wesołą porcję” – postanowiła Jenny. Spróbowała już trzech z trzydziestu siedmiu rodzajów naleśników i była zdeterminowana przetestować wszystkie.

– Doskonały wybór, madame – odparł jej tata ze sztucznym akcentem francuskiego kelnera, na co dziewczynka zaczęła chichotać. – To co świętujemy? – zapytała Jenny najbardziej poważnym głosem, na jaki było ją stać, kiedy już złożyli zamówienia i oboje pili ze szklanek spieniony sok pomarańczowy. – Tylko nie spadnij z krzesła – zaczął tata i dziewczynka teatralnym gestem chwyciła się stołu. – Jedziemy na wycieczkę! – powiedział, podkreślając każde słowo uderzeniem w blat stołu. – Jaką wycieczkę? – zapytała Jenny, zwężając powieki podejrzliwie i wspominając niebezpieczny czarny dym, jaki wydostał się spod maski ich pikapa ostatnim razem, kiedy tata próbował go odpalić. – Zadzwonił do mnie mój stary kumpel Matthew – wyjaśnił ojciec, przerywając na chwilę, kiedy kelnerka pojawiła się z ich zamówieniami i postawiła przed Jenny stosik gorących naleśników posypanych ananasami, udekorowanych bitą śmietaną i parasolką. Poczekał, aż kelnerka się oddali, zanim wznowił temat. – Na pewno go nie pamiętasz. Byłaś malutka, kiedy ostatni raz go widziałaś. W każdym razie Matthew zadzwonił i powiedział, że szukają kogoś do pracy w fabryce John Deere w Iowa. – Spojrzał na córkę z nadzieją. – To mi nie wygląda na wycieczkę – odparła Jenny pełnym żalu tonem, wpatrując się w naleśniki i bitą śmietanę, która spływała ze sterty, zamieniając się w obślizgłą papkę. Odsunęła talerz na środek stołu. – To wygląda na przeprowadzkę. – Nagle straciła apetyt. – To nad rzeką Missisipi. Będziemy chodzić na ryby, a może nawet pewnego dnia kupimy sobie łódkę. Wyobraź sobie tylko, Fistaszku. – Ojciec wbił widelec w kawałek kiełbaski, uśmiechając się od ucha do ucha. – Jeśli tylko będziemy chcieli, moglibyśmy zamieszkać na łodzi. To był ciekawy pomysł, Jenny jednak odsunęła go od siebie. – Jak się nazywa to miasto? – zapytała pochmurnie, przyciągając talerz z powrotem i odrywając kawałeczek naleśnika palcami. – Dubuque. A poza Missisipi jest tam psi tor wyścigowy i muzeum rzeczne z wydrami, aligatorami i innymi fajnymi rzeczami. Jenny zaczęła po cichu jeść – nie mogła mieć pewności, kiedy następnym razem uda im się zjeść z tatą porządny posiłek. Za osiem godzin będą pewnie chrupać na spółkę paczkę chipsów i kawałki suszonego indyka. Jej żołądek wydawał się niepokojąco pełen, a język lepił się od syropu. Ojciec nie przestawał opowiadać o tym, jak wspaniale będzie im w Iowa, jak to

w fabryce John Deere płacą piętnaście dolarów na godzinę i jak wprowadzą się do jakiegoś mieszkania, ale tylko na pewien czas. Kiedy już się urządzą, mogliby zamieszkać we własnym domu, gdzie Jenny miałaby swój pokój i ogródek. Dziewczynka chciała zapytać, czy będzie tam kącik śniadaniowy. Wydawał się taki przytulny i wygodny, mały fragment kuchni otoczony okiennicami, przez które wpada mnóstwo słońca. Ale bolał ją brzuch i nie chciała, żeby tata myślał, że w jakikolwiek sposób akceptuje jego plan. Oblizała jeden po drugim swoje oblane syropem palce. – Kiedy wyjeżdżamy? – zapytała zrezygnowana. – Może dziś wieczorem? – zapytał ojciec, uśmiechając się szeroko, a w jego prawym policzku pojawił się głęboki dołeczek, który tak bardzo podobał się kobietom. Potem, nachylając się do Jenny tak blisko, że poczuła zapach kiełbasy wymieszany z jego popołudniowym piwem, ściszył głos. – Pobiegnij do domu i zacznij się pakować. Ja zapłacę i dogonię cię za kilka minut. O północy mamy autobus. Jenny wiedziała, że ojciec nie ma zamiaru zapłacić za kolację, ale przynajmniej pozwalał jej wyjść z restauracji, żeby nie spłonęła ze wstydu. Tak okazywał jej troskę.

3 Skradam się korytarzem, a podłoga lekko skrzypi mi pod bosymi stopami. Zerkam do pokoju dzieci. Najpierw Leah, potem Lucasa. Leah schowała się pod namiotem z cienkiego białego prześcieradła, a swoją jaskraworóżową kołdrę w kolorowe pacyfki zepchnęła na koniec łóżka. Przez bawełnę przebija się lekka poświata i mam nadzieję, że ma tam pod spodem latarkę, z którą czyta książkę, tak jak ja miałam w zwyczaju, kiedy byłam mała. Ale znam moją córkę aż nazbyt dobrze. To jej minikonsola, którą rodzice Adama, Hank i Theresa, dali jej kilka miesięcy temu na dziewiąte urodziny. Zagmatwana gra, w której awatar cofa się w czasie, starając się ocalić uprowadzonego księcia i bezpiecznie zaprowadzić go do zaczarowanego królestwa. – To bardzo przypomina twoją pracę, El − powiedział Hank z zadowoloną miną, kiedy Leah otworzyła swój prezent zapakowany w kolorowy papier, zaczęła piszczeć z radości i zadzwoniła do dziadków, żeby im podziękować. To by dopiero była nadprzyrodzona moc − myślę sobie. Móc wsiąść do wehikułu czasu i przenieść się o tydzień, godzinę, minutę, sekundę zanim jakiemuś dziecku przydarzy się coś strasznego. Móc stanąć przed rodzicem wymachującym papierosem, ojczymem o upiornym, pożądliwym spojrzeniu, opiekunem z uniesioną pięścią i powiedzieć: „Naprawdę chcesz to zrobić?”. – Hej, Leah – szepczę, zamykając za sobą drzwi, żeby nie obudzić śpiącego po drugiej stronie korytarza Lucasa, który owinął się kocem niczym wełniana gąsienica, mimo że na zewnątrz jest dwadzieścia siedem stopni, a działanie naszej klimatyzacji pozostawia wiele do życzenia. Ani ja, ani Adam nie mieliśmy czasu wezwać kogoś do naprawy. Zaglądam pod prześcieradło i uśmiecham się do mojego najstarszego dziecka. Spogląda na mnie spod grzywki ciemnych, spoconych włosów przyklejonych do czoła z miną pełną poczucia winy. – Już prawie północ, wyłącz to – karcę ją, wyciągając rękę po grę. Leah wciska jakiś guzik i nagle pogrążamy się w ciemności, którą rozprasza jedynie nocna lampka w kształcie gwiazdki wpięta do kontaktu obok łóżka. – Ale nie mogę zasnąć – sprzeciwia się chropawym głosem. – Pomasować cię po plecach? – pytam.

– Jest za gorąco – odpowiada pochmurnie. – Zaśpiewać ci? – Yyy… nie – odpowiada krótko. Nie dziwi mnie to. Mój śpiew to najstarszy żart w rodzinie. Mimo to nucę kilka taktów piosenki, którą ostatnio Leah lubi najbardziej, i trzęsę biodrami. Nawet w ciemności poznaję, że przewraca oczami. – A może przyniosę ci mokry ręcznik na czoło i jeszcze jeden wentylator? – Niech będzie – mówi, ziewając tak szeroko, że niemal wyskakuje jej żuchwa. Kiedy wracam na górę, tachając za sobą obrotowy wentylator, z ręcznikiem zmoczonym zimną wodą, Leah smacznie śpi. Zarzucam sobie mokry ręcznik na spocony kark, włączam wentylator do kontaktu i ustawiam go tak, by zimne powietrze wiało prosto na śpiącą postać. Nachylam się i delikatnie całuję córkę w policzek, ale ona ani drgnie. Na paluszkach wchodzę do pokoju Lucasa i przyklękam, żeby pocałować go w czoło, na co on zamachuje się dłonią, jakby próbował odgonić natrętnego komara. Ściągam z karku ręcznik, którego chłód zdążył już wyparować w kontakcie z moją skórą, i kiedy się odwracam, widzę sylwetkę mojego męża z zaspaną Avery w jego objęciach. – Wszystko w porządku, Ellen? – szepcze Adam. Przykładam palec do ust, wychodzę na korytarz i zamykam za sobą drzwi. – Tak, tylko jest za gorąco, by spać. – Kładę mu dłoń na ramieniu i odgarniam Avery włosy z czoła, na co ona posyła mi zaspany uśmiech. – Dziękuję, że przyszłaś dziś na mecz – mówi, kiedy razem idziemy korytarzem w stronę pokoju Avery. – Lubię oglądać, jak grają twoi chłopcy. Widać postępy. – Adam jest trenerem reprezentacji bejsbolowej East High School. – To prawda – odpowiada Adam z dumą. Choć od niemal piętnastu lat pracuję w służbach społecznych, ciężar tego zawodu nadal mnie przytłacza. Zastanawiałam się, czy nie zamienić pracy na taką, w której nie będę słyszała krzyków dorosłych albo płaczu dzieci, które im zabrałam. Takiej, w której nie słyszałabym łkania dzieci przez sen. Ale oczywiście nie robię tego. Wiem, że moja praca jest ważna, wiem, że pomagam. Adam wkłada mi Avery w objęcia i kiedy tak trzymam moją córkę, całuję delikatne, jedwabiste kosmyki jej ciemnych włosów na czubku jej głowy. Obejmuje mnie za szyję swoimi pulchnymi rączkami, a równe bicie jej serca

jest metronomem uspokajającym galopujący łomot w mojej piersi. Odpycham wszelkie myśli o dzieciach, z którymi pracuję, i skupiam się na tym w moich ramionach oraz dwójce śpiących twardym snem kilka kroków dalej. Mimo tego, jakie życie potrafi być szalone, mimo tego, jak pędzi bez opamiętania, mimo długich godzin pracy, niekończących się spraw w domu i bezsennych nocy, na tę chwilę mój świat jest kompletny i jestem za to bardzo wdzięczna.

4 Jenny bujała się na krześle na dworcu autobusowym, z czerwonym plecakiem postawionym u stóp. W środku znajdowały się jej wszystkie skarby: ubrania, kilka plastikowych figurek, tani portfel i stara kartka urodzinowa, którą dostała od babci. Kiedy zamykała oczy, niemal była w stanie wyobrazić sobie kołyszącą się huśtawkę na ganku, jaką będą mieli z tatą, kiedy już się zadomowią w nowym mieście. Choć była prawie północ, a oczy piekły ją i same się jej zamykały, dziewczynka czuła w sobie kiełkujące podekscytowanie, które zawsze towarzyszy czemuś nowemu. Kołysała się w tył i w przód na rozklekotanym krześle. Towarzyszył temu rytmiczny stukot, gdy drewniane nogi uderzały o podłogę, aż kobieta, która siedziała koło niej, zaczęła cmokać z irytacją. Jenny niechętnie otworzyła oczy i zauważyła, że cmokająca kobieta ubrana jest w czerwono-różową letnią sukienkę i ma kwaśną minę. Ta pani tak mocno się krzywiła, że opadające kąciki jej ust zdawały się spływać na tłustą szyję. Jenny udawała, że tego nie zauważa i zakołysała krzesłem jeszcze kilka razy na zapas, po czym zeskoczyła na ziemię i podeszła do taty, który rozmawiał z młodą kobietą o granatowoczarnych włosach, ze skomplikowanym tatuażem na ramieniu i kolczykiem w nosie. Jenny była przyzwyczajona do tego, że jej ojciec rozmawia z obcymi kobietami. Zawsze wiedziała, kiedy do jakiejś zagada. Przeczesywał wtedy palcami swoje niesforne, brązowe włosy pełne miedzianych pasemek i pocierał dłońmi policzki, jakby sprawdzał długość zarostu – a zawsze miał zarost. Kobiety uwielbiały jej ojca. A przynajmniej uwielbiały go przez chwilę. Był przystojny prawie jak gwiazdor filmowy, ale nie do końca, co sprawiało, że ludzie lubili go jeszcze bardziej. Jego nos był odrobinę zbyt wydatny i lekko krzywy. Skórę miał opaloną, a czoło i kąciki niebieskich oczu usiane głębokimi zmarszczkami, przez co wyglądał na więcej niż swoje trzydzieści lat. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy przez ich życie przewinął się cały tabun kobiet. Była wśród nich kasjerka z supermarketu, która zawsze dorzucała im paczkę gumy do żucia dla Jenny. – Na mój koszt – mówiła, nawet na nią nie spoglądając i z uśmiechem wpatrując się w Billy’ego. Była również kasjerka bankowa, pani, która

zajmowała się dekorowaniem ciast w cukierni, a nawet pielęgniarka z pogotowia, która poświęciła więcej czasu na flirtowanie z Billym niż na opatrywanie siedmiocentymetrowej rany, jakiej nabawiła się Jenny, kiedy upadła na ostry metalowy próg otwartych siatkowych drzwi. Pielęgniarka, energiczna ruda kobieta o ładnej buzi i kształtach, w których gustował jej ojciec, podała Jenny kawałek gazy. – Przyłóż to sobie do czoła. Za kilka minut przyjdzie lekarz, żeby zaszyć ci ranę – powiedziała, jednocześnie zerkając ukradkiem na pozbawioną obrączki dłoń Billy’ego. – Szwy? – skrzywiła się Jenny. – W ogóle nie będzie bolało – zapewniła pielęgniarka. – Znamy się tu na rzeczy. I miała rację – przez większość czasu nie bolało. Zamiast szwów lekarz położył na ranę cienką warstwę kleju tkankowego. Najgorszy był moment, kiedy musiała leżeć na plecach, czekając na wyschnięcie kleju, podczas gdy jej ojciec stał po jednej stronie stołu lekarskiego, a pielęgniarka po drugiej i umawiali się na wieczór. Jenny miała swoją ulubioną koleżankę taty (nie chciała nazywać ich jego dziewczynami), Connie, z którą Billy spotykał się minionej zimy. Była kobietą o okrągłych kształtach, której w policzkach robiły się słodkie dołeczki, gdy się uśmiechała, a kręcone brązowe włosy nosiła związane w wysoki kucyk. Miała idealne długie paznokcie, o które dbała jej manikiurzystka. Connie odwiedzała ją co czwartek, kiedy skończyła pracę w sklepie metalowym. Trzymając w ręce małą, kobiecą dłoń, ojciec Jenny zwykł żartować, że te piękne paluszki dużo lepiej od niego radzą sobie z młotkiem. Czasem Connie wracała od kosmetyczki z końcówkami paznokci pomalowanymi na biało. Innym razem całe były pokryte neonową zielenią albo połyskującym niebieskim. Jenny podobało się najbardziej, kiedy na każdym paznokciu Connie manikiurzystka umieszczała małe brylanciki. Pewnego razu, ku zaskoczeniu Jenny, która w końcu przyzwyczaiła się do tego, że kobieta suszy sobie włosy w ich małej łazience albo że po powrocie ze szkoły wita ją zapach brownie z karmelem i orzechami, Connie zabrała ją ze sobą do salonu kosmetycznego. Jenny zażyczyła sobie liliowy lakier o perłowym odcieniu i maleńkie srebrne klejnociki w kształcie motylka na obu kciukach. Zanim Jenny odpadł ostatni klejnocik, a lakier ukruszył się i złuszczył, Connie już nie było. Dziewczynka zażądała, by ojciec wyjaśnił jej, co się

stało. Pokłócili się? Niech tata przeprosi. Jenny zapytała go, czy znowu pije. – Powiedziałeś, że już więcej nie będziesz! − Tata skrzywił się, jakby wymierzyła mu policzek, kiedy zapytała go, czy Connie odeszła z powodu alkoholu. Upierał się, że nie o to poszło, i Jenny wiedziała, że mówi prawdę. Wstawał codziennie rano, odprowadzał ją do szkoły, szedł malować domy na zlecenie miejscowej firmy budowlanej i o osiemnastej wracał. Connie często przychodziła zjeść z nimi kolację, po czym oglądali razem telewizję albo grali w gry planszowe. I mimo że od czasu do czasu ojcu trzęsły się ręce, a oczy błyskały rozpaczliwie, nie zachowywał się tak, jakby pił. – Co się więc stało? − pytała Jenny. Czy to ona zrobiła coś, przez co Connie odeszła? Dziewczynka wiedziała, że niektóre koleżanki taty uważają ją za natręta, który zawsze przeszkadza, ale nie Connie. Zawsze zabierała ją, kiedy wychodziła z Billym, choć było jasne, że ojciec wolałby, żeby Jenny się zmyła. Przez około sześć miesięcy Connie i ojciec byli nierozłączni. Jenny myślała, że może nawet się pobiorą. Choć nigdy nie przyznała się tacie, wyobrażała sobie, jak rzuca kwiatki na ich ślubie i jak wprowadzają się do małego, czystego domku Connie. Niestety ich związek skończył się tak, jak wszystkie inne związki ojca. Źle. – Nie – powiedział tata, kiedy Jenny umartwiała się na głos, że może to ona zniechęciła kobietę. Billy mocno ją przytulił. – To nie ma z tobą nic wspólnego. Po prostu nam nie wyszło. – Jenny pamiętała, jak sztywnieje w objęciach ojca, nie do końca mu wierząc. Kilka dni po odejściu Connie dziewczynka odkryła prawdziwy powód. Wstała z łóżka i ze swojego malutkiego pokoju poczłapała do sypialni ojca, żeby obudzić go do pracy. Zastała go splecionego z ciałem szczupłej kobiety o bladej cerze i kręconych włosach, które spływały po jej nagich plecach. Pokój cuchnął potem, piwem i czymś, co jak wiedziała Jenny, ma coś wspólnego z byciem nago w łóżku. Potykając się, wyszła z pokoju, pobiegła do łazienki i trzasnęła drzwiami. Odkręciła prysznic, usiadła na pokrywie muszli klozetowej i się rozpłakała. Mimo wszystko dziewczynka przyłapywała się na tym, że szuka twarzy Connie wśród tłumu, w nadziei, że zobaczy ją chociaż na chwilę. Jenny stanęła pomiędzy tatą a wytatuowaną kobietą, którzy rozmawiali o tym, jak to mają pecha, że oboje wyjeżdżają dziś z Benton różnymi autobusami. Dziewczynka pociągnęła Billy’ego za rękaw, ale ten nie przerwał rozmowy.

– Hej, Jenny Penny – powiedział w końcu, odwracając wzrok od kobiety. – Może zajmiesz nam miejsca w autobusie? – Podał jej bilety i swoją ciężką torbę. Jenny nigdy wcześniej nie była w takim wielkim autobusie. Jechała oczywiście autobusami szkolnymi i miejskimi. Ale ten srebrno-niebieski kolos ze smukłym psem narysowanym na boku bardzo się różnił od środków transportu, do których przywykła. Musztardowożółty autobus szkolny, który kwiczał, jęczał i wyrzucał z siebie czarny dym, kiedy podjeżdżał po nią na róg ulicy Freemont, tylko kilka kroków od ich ostatniego mieszkania, zawsze miał w sobie dziwną woń kanapek z masłem orzechowym i chłopięcego potu. Ten autobus był trzy razy większy od ich pokoju motelowego, z którego właśnie się wyprowadzili, i nie pachniał absolutnie niczym, co z radością uświadomiła sobie Jenny, biorąc głęboki wdech. Wślizgnęła się na jedno z tylnych siedzeń obitych materiałem w kolorze pawiego błękitu i wyjrzała przez okno. Billy nadal stał na zewnątrz i rozmawiał z kobietą z tatuażem na ręce, Jenny zaczęła się więc rozglądać i stanęła w przejściu oddzielającym rzędy siedzeń. Zaskoczona, że tak wielu ludzi jedzie gdzieś o północy w poniedziałek, zaczęła przyglądać się pasażerom: kobiecie o cynamonowym kolorze skóry i pogodnym uśmiechu, innej o smutnych oczach i z czwórką dzieci, z czego troje potrzebowało chusteczki, mężczyźnie w czarnym garniturze i z czerwonym krawatem, który już zdążył zasnąć. Ku swojemu rozczarowaniu dostrzegła też kobietę w czerwono-różowej sukience. Zanim ta zdołała ją zauważyć, Jenny, ściskając mocno swój szkolny plecak i torbę, przesunęła się na sam koniec autobusu i opadła ciężko na ostatnie siedzenie po prawej. Schowana za wysokim oparciem fotela, Jenny patrzyła, jak ostatnia grupka pasażerów wsiada do autobusu. Była wśród nich sprawiająca wrażenie półprzytomnej babcia o włosach przypominających watę cukrową, młody chłopak o wniebowziętej minie, który trzymał za rękę dziewczynę ubraną w dżinsy i tiulowy welon, oraz przygarbiony starszy pan w okularach o grubych oprawkach z precyzyjnie rzeźbioną drewnianą laską. Jenny przycisnęła nos do zimnej, przyciemnionej szyby, żeby zobaczyć, czy ojciec nadal rozmawia z wytatuowaną dziewczyną. Nadal tam stała, oparta o oświetlony przez latarnie ceglany budynek, ojca jednak nie było. Autobus stopniowo wypełniał się ludźmi i mimo że tego nie chciała, Jenny zaczęła ekscytować się wyjazdem. Perspektywa stabilnej i dobrze płatnej pracy dla taty oznaczała koniec upokarzających wycieczek do banku żywności, koniec z asystentem nauczyciela, który sprawdzał jej kupony na

lunch i codziennie wkładał do szafki opakowania krakersów i słupków marchewki. Koniec oszczędzania i racjonowania jedzenia w dni, kiedy ojciec miał gorsze momenty. Pasażerowie wtaczali się do środka i Jenny przygotowywała się na to, że ktoś spróbuje przegonić ją z jej miejsca i każe usiąść przy kobiecie z zachmurzoną miną albo ze staruszką o siwych włosach. Zastanawiała się, co ją tak przestraszyło, że jej włosy nabrały takiego koloru. Ku zaskoczeniu dziewczynki nikt nie chciał pozbawić jej miejsca, więc zaczęła się trochę odprężać. – Dobry wieczór wszystkim – z głośników zagrzmiał głos kierowcy. – Proszę zajmować miejsca, za chwilę ruszamy. – Jenny zaczęła się wiercić, zastanawiając się, czy nie wysiąść z autobusu, żeby odnaleźć tatę, który pewnie był w toalecie albo, co bardziej prawdopodobne, rozmawiał z kolejną kobietą. Jenny położyła swój plecak i torbę ojca na jednym z aksamitnych siedzeń, żeby nie było wątpliwości, że jest ono zajęte. Kiedy wyjrzała przez okno, zauważyła nagle tatę, który ze spuszczoną głową idzie szybko na tyły budynku dworca i znika jej z oczu. Boleśnie westchnęła. Nie miała pojęcia, co kombinuje ojciec, ale stawało się dla niej jasne, że nigdzie dzisiaj nie pojadą. Z sapnięciem, które zdmuchnęło jej grzywkę z czoła, Jenny postanowiła wysiąść z autobusu i dołączyć do Billy’ego. Wstała, przerzuciła sobie plecak przez ramię i schyliła się po torbę taty, kiedy kątem oka zauważyła wysokiego, chuderlawego mężczyznę z kucykiem, który wyłonił się zza rogu i szedł za jej ojcem. Wyprostowała się i patrzyła z niedowierzaniem na to, jak tata pojawia się z drugiej strony i ukradkowo zerka przez ramię. Wyszło jeszcze dwóch kolejnych mężczyzn i jej ojciec stanął jak wryty, podnosząc obie dłonie w uspokajającym geście, kiedy ci zaczęli go otaczać i popychać. W pierwszym odruchu chciała wybiec z autobusu do taty, ale wmurowało ją w podłogę i ledwie była w stanie złapać oddech. Mężczyzna, który wyglądał na najwredniejszego z nich, o masywnej klatce piersiowej i posturze hydrantu, złapał ojca za policzki, ściskając mu twarz tak, że usta wydęły się jak do pocałunku. Nagle autobus ożył z warkotem, a szum silnika wypełnił uszy Jenny. Próbowała zawołać: „stać!”, ale słowa zaschły jej w gardle. Autobus lekko szarpnął naprzód i Jenny, która niczego się nie trzymała, opadła na fotel. W tej samej chwili rozległo się wycie syren. Od razu obniżyła się na siedzeniu. Jej ojciec nienawidził policji i nie krępował się w obecności Jenny wyrażać swojej niechęci.

– Jak zobaczysz gliny – mówił często – idź w drugą stronę. – Dlaczego? Ojciec tylko kręcił głową. – Lepiej, żeby cię nie znaleźli. Chyba nie chcesz znowu trafić do rodziny zastępczej, co? Dla Jenny nie było nic gorszego. Nie żeby znalazła się tam przez tatę. Jej epizod z rodziną zastępczą przydarzył się tuż zanim się do niego wprowadziła. To była wina matki. I faceta, który ją Jenny odebrał. Rodzina zastępcza była doświadczeniem, którego nie chciała powtórzyć, choć miała wtedy dopiero cztery lata i pamiętała tylko urywki. Skrawki niepełnych wspomnień, o których próbowała zapomnieć. Przez tylną szybę zobaczyła, jak jakiś policjant gwałtownie podrywa ojca na nogi. Widziała, że tata mówi coś do funkcjonariusza i jak wariat wskazuje mu głową na odjeżdżający autobus. Powinna była krzyknąć do kierowcy, żeby się zatrzymał. Że musi wysiąść. Zamiast tego usiadła cicho i odwróciła głowę w drugą stronę, tak jak instruował ją ojciec, po czym osunęła się jeszcze niżej na siedzeniu w ostatnim rzędzie po prawej stronie. Położyła sobie plecak na kolanach, przycisnęła policzek, teraz mokry od łez, do oparcia siedzenia przed sobą i patrzyła, jak budynki, domy i ulice Benton przemykają jej przed oczami.

5 Gwałtownie wyrywam się ze snu. W pokoju jest za jasno. Światło, które dotyka mojej twarzy jest zdecydowanie za ciepłe jak na szóstą rano, mimo że jest połowa lipca i trwa najgorętsze lato dekady. – Adam – mówię, spoglądając na męża, który śpi z otwartymi ustami i chrapie. Kiedyś miałam w zwyczaju – w tych krótkich chwilach, kiedy dzieci spały, a praca mogła zaczekać – patrzeć, jak śpi mój mąż. Na to, jak jego brązowe włosy kręcą się wokół uszu, i na ciemny cień, który nie wiadomo skąd pojawiał się nocą na jego obliczu. Obserwowałam, jak przez lata jego twarz stawała się pełniejsza, bardziej pomarszczona, niczym wielokrotnie składany i rozkładany list miłosny, do którego często się wraca. – Adam – powtarzam, wyskakując z łóżka. – Już prawie ósma! Wstawaj! – Adam szeroko otwiera oczy. – Jezu, za pół godziny mam trening! – Już biegnie w stronę łazienki. – Nastawiałaś budzik? – Tak mi się wydawało – mówię, próbując sobie przypomnieć. – Pamiętaj, że odwozisz Avery do opiekunki, a ja zabiorę ze sobą Leah i Lucasa na trening – mówi Adam, ale w tej samej chwili zaczyna dzwonić mój telefon. Podnoszę go szybko z nocnego stolika po mojej stronie łóżka. Na wyświetlaczu pokazuje się nieznany numer, więc ignoruję połączenie. – Dobra, w porządku – mówię, gramoląc się z łóżka. Poprzedni wieczór wydaje się jak za mgłą. Pamiętam jedynie, jak wycieńczona padłam na łóżko. – Za dziesięć minut mam spotkanie. Nie mogę się znowu spóźnić. – Ale mówię do zamkniętych drzwi łazienki, a mój głos zagłuszają dźwięki prysznica. Biegnę do drugiej łazienki, z której korzystają dzieci, i zrzucam z siebie koszulkę, mokrą po upalnej nocy. Wchodzę pod prysznic, pozwalając zimnemu strumieniowi spowić moje ciało. Nie myję włosów, ale szybko przejeżdżam skórę kostką mydła, zmywając z siebie sól potu. Szybko się opłukuję, starając się nie patrzeć na swój brzuch, nadal luźny po porodzie sprzed jedenastu miesięcy, i owijam się ręcznikiem, przez moment użalając się nad stratą mojej dawnej, wysportowanej sylwetki, w całości przespanych nocy, czasu spędzanego tylko z mężem i wieczorów z przyjaciółmi. – Leah, Lucas, czas wstawać! – krzyczę, biegnąc z powrotem do mojej

sypialni. Adam siedzi na łóżku i wkłada skarpetki. – Dzieci już wstały, posłałem je na dół, żeby coś zjadły, zanim pojedziemy. – A Avery? – pytam, ubierając się w pierwszy lepszy kostium, jaki wpada mi w ręce, jednocześnie zakładając sandały. – Leah zmieniła jej pieluchę i ubrała. Leży w łóżeczku. Zaraz zniosę ją na dół – mówi, wstając i wybiegając z pokoju. – Dzięki – mówię i przeczesuję palcami moje krótkie włosy, po raz kolejny ciesząc się, że mam taką fryzurę. Gdy kończę się ubierać, mój podpięty do ładowarki telefon na szafce nocnej zaczyna wibrować. – Cholera – mamroczę i sprawdzam wyświetlacz. To moja mama. Miałam do niej wczoraj oddzwonić, ale pomiędzy meczem a karmieniem i myciem dzieci zapomniałam. Znowu. Myślę o poranku po śmierci ojca. Moja mama wstała wcześnie, jak zwykle, i poszła po cichu do kuchni, starając się nie obudzić ani mnie, ani moich braci. Nie słyszała, że idę za nią i obserwuję ją w ciszy. Patrzyłam, jak bez zastanowienia otwiera zamrażarkę pełną jedzenia, które uwielbiał mój ojciec, a którego nigdy już nie będzie w stanie zjeść. Mama starała się powstrzymać łzy. Wyciągnęła ciasto daktylowo-migdałowe owinięte podwójną warstwą folii, duńskie klopsiki w plastikowym pudełku i mały pojemniczek zapiekanki ryżowej z łososiem, po czym postawiła je na kuchennym blacie. Na koniec wyciągnęła zamknięty półlitrowy pojemnik lodów bananowych z kawałkami czekolady i orzechami włoskimi, ulubionych lodów ojca. – Mamo – powiedziałam, nie spuszczając z niej wzroku. – Co robisz? Spojrzałam na otwarty zamrażalnik. – Mamo? – powtórzyłam z lekką obawą w głosie. – Co się dzieje? – Usłyszałam, jak jej żołądek odzywa się na znak protestu, ale mimo to nadal jadła, biorąc się tym razem za ciasteczka z masłem orzechowym w plastikowej strunowej torebce. – Mamo! – krzyknęłam, budząc Craiga i Danny’ego. Kiedy zbiegli na dół, zobaczyli, jak próbuję wyrwać mamie torebkę ciastek, a jej pies Dolly wylizuje z podłogi okruszki. Zabraliśmy mamę do lekarza, obserwowaliśmy uważnie, zachęcaliśmy, żeby zaczęła pracować na pół etatu albo jako wolontariusz. Życie toczy się dalej. Wróciliśmy do codzienności, moi bracia odjechali do swoich miast i rodzin, ja wróciłam do siebie, do dzieci i męża. Mama wydaje się czuć lepiej, ale