- Dokumenty5 863
- Odsłony852 363
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań667 962
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Henry N. Beard, Douglas C. Kenney - Nuda Pierścieni
Rozmiar : | 3.3 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Henry N. Beard, Douglas C. Kenney - Nuda Pierścieni.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
HENRY N. BEARD, DOUGLAS C. KENNEY Nuda Pierścieni
Ten Pierścień niezrównany elfy wykonały I rodzone matki zań by dziś sprzedały. Władca cieni, śmiertelnych i wszelkiego stwora Ten ścichapęk siłą daje, lecz zmienia w potwora. Moc potężną kryje w sobie ów jeden, Jedyny. I pozwala niezwykle dokonywać czyny. Rozbity czy popsuty, naprawić się nie da. Znaleziony odesłać (za pobraniem) do Sorheda. Słysząc takie kiepskie wiersze i mając na głowie upierdliwego Czarodzieja wystawiającego mu walizki na próg, co ma robić biedny chochlik, pomyślał Frito. Nie ma innego wyjścia - musi ruszyć w drogę, na spotkanie takich niewiarygodnych niebezpie- czeństw, jak kiepskie bary szybkiej obsługi, nurkujące i zasypujące go pociskami rozpryskowymi pelikany, a wszystko po to, żeby pozbyć się pierścienia, za który szanujący się właściciel lombardu nie dałby złamanego grosza. No dobrze, im prędzej wyruszy, tym szybciej skończy tę misję - chyba że ktoś najpierw skończy z nim... - Czy podoba ci się to, co widzisz...? - pytała zmysłowa elfka, prowokacyjnie rozchylając poły szaty i odsłaniając ukryte pod nią, krągłe wdzięki. Fritowi zaschło w gardle, a w głowie zakręciło się od żądzy i piwska. Elfka zrzuciła cieniutki peniuar i nie wstydząc się swojej nagości, podeszła do zafascynowanego chochlika. Cudownie kształtną dłonią dotknęła owłosionych palców jego stóp, a on bezradnie patrzył, jak podkurczają się pod wpływem dzikiej namiętności. - Pozwól, a uczynię cię szczęśliwym - szepnęła ochryple, gmerając przy zapinkach jego kamizelki, ze śmiechem odpinając mu miecz. - Pieść mnie, och, pieść mnie! - błagała. Ręka Frita, jakby obdarzona własną wolą, wyciągnęła się i przesunęła po delikatnej wypukłości elfiej piersi, podczas gdy druga powoli objęła wąską, idealną talię dziewki, przyciskając ją do jego potężnej piersi. - Paluchy, uwielbiam owłosione paluchy - jęczała, pociągając go na przetykany srebrem dywan. Maleńkie, różowe paluszki jej stóp pieściły gęste futro na jego śródstopiu, podczas gdy nos Frita szukał ciepła cudownego, elfiego pępuszka. - Przecież ja jestem taki mały i włochaty, a ty... ty jesteś taka piękna - chlipał Frito, niezgrabnie wyplątując się z szelek. Elfka nie odpowiedziała, tylko westchnęła ciężko i mocniej przycisnęła go do swego gibkiego ciała. - Najpierw musisz coś dla mnie zrobić - szepnęła mu do porośniętego kudłami ucha. - Wszystko, co zechcesz - załkał Frito, wiedziony nieodpartą potrzebą. - Wszystko! Zamknęła oczy, a potem otwarła je, unosząc w górę. - Pierścień - powiedziała. - Muszę mieć twój Pierścień. Całe ciało Frita napięło się boleśnie. - O nie - zawołał. - Nie to! Wszystko... tylko nie to! - Muszę go mieć - rzekła, czule i zarazem gwałtownie. - Muszę mieć Pierścień! Oczy Frita zamgliły się od łez i udręki. - Nie mogę! - rzeki. - Nie wolno mi! Jednak wiedział, że stracił wolę walki. Dłoń elfowej panny powoli sunęła w kierunku łańcuszka przy kieszonce jego kamizelki, coraz bliżej Pierścienia, którego Frito strzegł tak wiernie...
PRZEDMOWA Chociaż nie możemy z pełnym przekonaniem stwierdzić, jak to robi profesor T., że “historia ta rosła w trakcie opowiadania", przyznajemy, iż niniejsza historia (a raczej konieczność zdobycia paru groszy) rosła wprost proporcjonalnie do złowieszczego kurczenia się naszych kont bankowych w Harvard Trust w Cambridge, Massachusetts. Ten ubytek wagi naszych i tak już chudych portfeli sam w sobie nie był powodem do alarmu (czy też “larum", jak by ładnie ujął to profesor T.), w przeciwieństwie do gróźb i szturchańców, jakie zbieraliśmy od naszych wierzycieli. Przemyślawszy to dobrze, schroniliśmy się w czytelni naszego klubu, aby pomedytować nad zmiennymi kolejami losu. Jesień zastała nas - dręczonych przez odleżyny i znacznie chudszych - w naszych skórzanych fotelach. Nadal nie mieliśmy nawet sztucznej kości, którą moglibyśmy rzucić wilczemu stadu ziejącemu przed frontowymi drzwiami. Właśnie wtedy w nasze drżące ręce wpadł zaczytany egzemplarz dziewiętnastego wydania Władcy Pierścieni poczciwego profesora Tolkiena. Z symbolami dolara w niewinnych oczach, szybko ustaliliśmy, że ta książka wciąż sprzedaje się, jak dobrze wiecie co. Uzbrojeni po zęby w słowniki oraz odbitki międzynarodowych praw dotyczących paszkwilantów, zamknęliśmy się w sali do gry w squasha, zabierając ze sobą taką ilość czipsów i Dr. Peppera, którą udławiłby się koń. (Prawdę mówiąc, napisanie tego rzeczywiście wymagało udławienia małego konia, ale to już całkiem inna historia.) Wiosna zastała nas z popsutymi zębami i kilkoma funtami papieru pokrytego kleksami oraz nieczytelnymi gryzmołami. Ponownie przeczytawszy całość, stwierdziliśmy, że to zadziwiająco celna satyra na lingwistyczne i mitologiczne elementy utworów Tolkiena, pełna żarcików z jego sposobu wykorzystania staro - skandynawskich sag i fonemu spółgłosek szczelinowych. Jednak pobieżna lektura odpowiedzi od potencjalnych wydawców przekonała nas, że większą korzyść przyniosłoby nam spalenie rękopisu na bibliotecznym kominku. Następnego dnia, udręczeni potwornym kacem i utratą prawie wszystkich włosów na głowach (ale to jeszcze inna opowieść), zasiedliśmy z ekstra mocnymi, wysoko wydajnymi Smith Coronami w zębach i spłodziliśmy ustęp, który teraz czytacie przed drugim śniadaniem. (A w tych stronach śniadamy diablo wcześnie, koleś.) Rezultatem, jak zaraz sami się przekonacie, jest książka tak czytelna jak równanie liniowe, o wartości literackiej zbliżonej do autografu złożonego na siedziszczu Szymona Słupnika. “Co do ukrytego znaczenia czy «przesłania»" - jak pisał profesor T. w swoim wstępie, ten tekst nie zawiera nic prócz tego, czego sami się w nim doszukacie. (Wskazówka: Co, według P.T. Barnuma, “rodzi się co minutę?) Mamy nadzieję, że dzięki tej książce czytelnik nie tylko pogłębi znajomość problemu piractwa literackiego, ale także samego siebie. (Wskazówka: Czego brakuje w tym słynnym cytacie? “_____to_____". Macie trzy minuty, Uwaga, gotowi, start!) Nuda Pierścieni została wydana jako parodia. To bardzo ważne. Chodzi o satyrę na temat innej książki, a nie zwyczajne naśladownictwo. Dlatego z całym naciskiem przypominamy, że to nie jest prawdziwa tolkienistyka! Jeśli zatem masz zamiar nabyć ten tomik, myśląc, że to coś o Władcy Pierścieni, to lepiej od razu odłóż go na tę stertę przecenionych książek, z której go wyciągnąłeś'. Och, ale skoro doczytałeś do tego miejsca, to oznacza, że... że już kupiłeś... orany... ojej... (Dolicz jeszcze jedną, Jocko. “Brzęk!") I wreszcie, mamy nadzieję, że ci z was, którzy czytali pamiętną trylogię profesora Tolkiena, nie poczują się urażeni naszym pomysłem. Mówiąc całkiem poważnie, uważamy, iż możliwość pożartowania sobie z tak znaczącego, prawdziwego arcydzieła geniuszu i wyobraźni jest w istocie zaszczytem. W końcu, taka jest najważniejsza rola książki - bawić czytelnika - a w tym przypadku i bawić, i rozśmieszać. I nie martw się zbytnio, jeśli nie
uśmiejesz się z tego, co przeczytasz, bo jeśli nadstawisz twoje różowe uszka, gdzieś daleko, daleko usłyszysz radosny brzęk srebrzystych dzwoneczków... To my, frajerze. Brzęk! PROLOG - DOTYCZĄCY CHOCHLIKÓW Głównym zadaniem tej książki jest zarobienie pieniędzy i z niej czytelnik może dowiedzieć się wiele o charakterach i talentach literackich autorów. Jednak o chochlikach nie dowie się prawie nic, ponieważ każdy, kto ma choć szczyptę rozumu w głowie, natychmiast przyzna, że takie stworzenia istnieją wyłącznie w umysłach dzieci, które spędziły dzieciństwo w wiklinowych koszykach i wyrosły na bandziorów, złodziei psów lub agentów ubez- pieczeniowych. Mimo wszystko, sądząc po wysokości nakładów interesujących książek prof. Tolkiena, jest to dość liczna grupa, łatwa do rozróżnienia po wypalonych w kieszeniach dziurach, które mogły powstać jedynie w wyniku samozapłonu grubych warstw ciasno zwiniętych banknotów. Dla takich czytelników zebraliśmy tu kilka płaskich dowcipów o chochlikach, otrzymanych w wyniku długotrwałego skakania po ułożonych w stos książkach prof. Tolkiena. Również dla nich zamieszczamy krótkie streszczenie wcześniejszych przygód Dildo Buggera, które nazwał Podróże z popaprańcami w poszukiwaniu Śródziemia Dolnego, lecz rozsądnie zatytułowane przez wydawcę Dolina trolli. Chochliki to denerwujący i niezbyt atrakcyjny lud, którego liczebność drastycznie zmalała od czasu ogromnego wzrostu zapotrzebowania na bajki. Ociężałe i ponure, a nawet tępawe, wolą wieść spokojny, sielski żywot. Nie znoszą urządzeń bardziej skomplikowanych od garoty, pałki czy lugiera i zawsze obawiały się “Wielkoludów" albo “Wielgusów", jak nas nazywają. Teraz z zasady unikają nas, oprócz rzadkich okazji, kiedy zbierają się w stuosobową bandę, żeby wykończyć samotnego farmera lub myśliwego. Są małe, mniejsze od krasnoludów, które uważają je za karzełki, płochliwe i tajemnicze, często wspominając o “chochelce kłopotów". Rzadko przekraczają trzy stopy wzrostu, lecz bez trudu potrafią poradzić sobie ze stworzeniami o połowę mniejszymi od siebie, jeśli szybciej wyciągną broń. Co do chochlików z Bagna, o które głównie nam chodzi, są to stworzenia o niezwykle pospolitym wyglądzie, ubrane w nowiuteńkie szare garnitury z wąskimi klapami, alpejskie kapelusiki i skórzane krawaty. Nie noszą butów i poruszają się na dwóch potężnych, włochatych narządach zwanych stopami tylko ze względu na ich lokalizację na końcu nóg. Ich pryszczate oblicza mają złośliwy wyraz świadczący o głębokim zamiłowaniu do anonimowych, obscenicznych rozmów telefonicznych, a kiedy uśmiechają się, ich długie na stopę jęzory poruszają się w sposób budzący zazdrość smoków z Komodo. Mają długie, zwinne palce, jakie zazwyczaj wyobrażamy sobie zaciśnięte na szyi jakiegoś futrzastego zwierzątka lub gmerające w cudzej kieszeni i z niezwykłą zręcznością wytwarzają rozmaite skomplikowane rzeczy, takie jak spreparowane kości do gry lub ładunki wybuchowe. Uwielbiają dobrze zjeść i wypić, grać w głuchy telefon z głupimi czworonogami i opowiadać kiepskie dowcipy o krasnoludach. Wydają nudne przyjęcia i niewiele pieniędzy na prezenty, ciesząc się takim samym szacunkiem i popularnością jak zdechła wydra. Nie ulega wątpliwości, że chochliki to nasi krewni, jedno z ogniw łańcucha ewolucyjnego wiodącego od wiewiórek przez wilkołaki do Włochów, jednak nie sposób ustalić stopnia owego pokrewieństwa. Wywodzi się ono z Dawnych Dobrych Czasów, gdy naszą planetę zamieszkiwały przeróżne niezwykłe stworzenia, które dziś można zobaczyć dopiero po wypiciu kwaterki Jasia Wędrowniczka. Tylko u elfów zachowały się kroniki tamtych czasów, przeważnie pełne elfich dyrdymałów, odrażających obrazków nagich trolli oraz ohydnych opisów orgii urządzanych przez orki. Jednak chochliki najwidoczniej żyły w Śródziemiu Dolnym na długo przed czasami Frita i Dilda, zanim - jak bardzo stare salami
nagle objawiające swoje istnienie - stały się problemem dla rządów Małych i Głupich. Wszystko to działo się w Trzeciej Erze Śródziemia Dolnego - inaczej zwaną Epoką Kamienia Lizanego - i krainy z owych czasów już dawno pochłonęło morze, a ich mieszkańców szklane słoje gabinetu osobliwości pana Ripleya. Chochliki współczesne Fritowi od dawna nie posiadały żadnych danych na ten temat, częściowo w wyniku analfabetyzmu i niedorozwoju umysłowego stawiających je na poziomie młodego dorsza, a po części z powodu zamiłowania do badań genealogicznych, które kazało im niechętnym okiem patrzeć na wątpliwe początki pracowicie fałszowanej historii rodu. Mimo to bełkotliwa mowa i upodobanie do keczupu świadczyły, że kiedyś musiały należeć do kultury Zachodu. Ich legendy i stare pieśni, opiewające głównie nimfo - manię elfek i smoczą ruję, często wspominały o terenach nad rzeką Rycyną, między Lasem Dykty a Górami Papier - Mache. W wielkich bibliotekach Twodoru znajdują się materiały potwierdzające tę tezę, na przykład stare artykuły w “Detektywie" i tym podobne. Nie wiadomo, dlaczego podjęli ryzykowną wyprawę do Aleodoru, jednak ich pieśni głoszą, że na ich ziemię padł cień, w wyniku czego przestały rosnąć ziemniaki. Przed przekroczeniem Gór Papier - Mache chochliki podzieliły się na trzy odrębne plemiona: Platfusów, Stolców i Wybredków. Platfusy, jak dotąd najliczniejsze, były smagłe, niskie, o rozbieganych oczkach; miały bardzo szerokie dłonie i stopy. Żyły w górach, gdzie mogły łowić króliki i małe kozy, a zarabiały na życie, wynajmując się jako obstawa miejscowych krasnoludów. Stolce były większe i ładniejsze od Platfusów, zamieszkiwały cuchnącą krainę wzdłuż biegu i przy ujściu rzeki Rycyny, hodując urazę i wólce, które sprzedawały przepływającym. Miały długie, lśniące, czarne włosy i uwielbiały noże. Często zadawały się z ludźmi, wyręczając ich w sprzątaniu. Najmniej liczne były Wybredki, wyższe i chudsze od innych chochlików, żyjące w lasach, gdzie świetnie prosperowały, handlując galanterią skórzaną, sandałami i wyrobami rękodzielniczymi. Czasem wynajmowały się jako dekoratorzy wnętrz elfich domostw, jednak przez większość czasu śpiewały ponure ludowe piosenki i molestowały wiewiórki. Przekroczywszy góry, chochliki niezwłocznie przeszły na osiadły tryb życia. Poskracały sobie nazwiska i wcisnęły się do wszystkich ziemiańskich klubów, odrzucając dawną mowę i zwyczaje jak odbezpieczony granat. Jednoczesna dziwna migracja na wschód ludzi oraz elfów z Aleodoru pozwala na dość dokładne określenie daty przybycia chochlików. W tymże roku, 1623 roku Trzeciej Ery, bracia Brasso i Drano przeprawili się przez Rzekę Żółci ze znacznymi siłami chochlików, przebranych za pospolitych rabusiów grobów i pod żeberkiem pozbawili części władzy samego Króla (Arglebargle'a IV albo któregoś innego.) Mimo jego słabych protestów postawili poborców myta na drogach i mostach, przepędzili jego posłańców i wysłali doń sugestywne listy z pogróżkami. Krótko mówiąc, osiedli na dobre. Tak rozpoczęła się historia Bagna, a chochliki, mając na względzie przepisy o przedawnieniu, od chwili przebycia Rzeki Żółci zmieniły kalendarz. Były bardzo zadowolone z nowej ojczyzny i znów zniknęły z kart historii człowieka, co przyjęto z powszechnym żalem porównywalnym z uczuciem wywołanym nagłym zdechnięciem wściekłego psa. Na wszystkich mapach Bagno oznaczano czerwonymi wykrzyknikami i podróżowali przez nie wyłącznie zbłąkani wędrowcy lub kompletni wariaci. Nie licząc tych rzadkich gości, chochliki pozostawiono samym sobie aż do czasów Frita i Dilda. Kiedy żeberko miało swego Króla, chochliki nominalnie pozostawały jego poddanymi i aż do ostatniej bitwy z Ruderykiem z Boraksu posyłały do boju swoich strzelców wyborowych, chociaż brak danych na temat tego, po której stawały stronie. Północne Królestwo upadło i chochliki powróciły do swego ustabilizowanego, prostego życia, jedząc i pijąc, śpiewając i tańcząc, płacąc czekami bez pokrycia. Mimo wszystko dostatnie życie w Bagnie zasadniczo nie zmieniło przeciętnego
chochlika, który nadal był równie trudny do zabicia jak karaluch i równie miły w obcowaniu jak zagnany w kąt szczur. Chociaż atakowały tylko z zimną krwią i zabijały wyłącznie dla pieniędzy, chochliki pozostawały mistrzami ciosów poniżej pasa i podstępów. Były wyśmienitymi strzelcami znakomicie posługującymi się wszelkiego rodzaju orężem i każde małe, powolne i głupie stworzenie, które odwróciło się do nich plecami, narażało się na stratowanie. Początkowo wszystkie chochliki mieszkały w norach, co bynajmniej nie jest niczym dziwnym u stworzeń będących za pan brat ze szczurami. W czasach Dilda przeważnie zamieszkiwały na powierzchni ziemi na sposób elfów i ludzi, jednak zachowywały tradycyjny charakter swoich domostw, które niczym nie różniły się od siedzib gatunków masowo zasiedlających pod koniec lata ściany starych budynków. Ich chatki zawsze były owalne, zbudowane z mokrej słomy, błota, kawałków darni oraz innych resztek, często pobielonych przez przelatujące gołębie. W wyniku tego większość chochlikowych miast wyglądała tak, jakby powstała na skutek gwałtownych i przykrych zaburzeń żołądkowych jakiegoś wielkiego i niechlujnego stworzenia - na przykład smoka. W całym Bagnie był co najmniej tuzin tych przedziwnych osad, połączonych siecią dróg, urzędów pocztowych i systemem rządów, który nawet kolonia małży uznałaby za prymitywny. Samo Bagno dzieliło się pensami, półpensami i miedziakami z głową Indianina, którymi zarządzał burmistrz wybierany co roku w prima aprilis przy urnach wyborczych. W pełnieniu obowiązków pomagały mu liczne siły policji, która nie robiła nic prócz wymuszania zeznań, głównie od wiewiórek. Oprócz tych kilku namiastek instytucji państwowych w Bagnie nie istniał jakikolwiek rząd. Chochliki przeważnie były zajęte produkowaniem i spożywaniem żywności oraz alkoholu. Przez resztę czasu wymiotowały. O znalezieniu Pierścienia Jak już powiedziano w poprzednim tomie tych opowieści, Dolinie Trolli, Dildo Bugger wyruszył pewnego dnia z bandą stukniętych krasnoludów i skompromitowanym różokrzyżowcem imieniem Goodgulf, aby odebrać smokowi stertę krótkoterminowych obligacji samorządowych oraz wartościowych asygnat kasowych. Wyprawa została uwieńczona sukcesem i smok, przedwojenny bazyliszek śmierdzący jak autobus, został wzięty od tyłu podczas odcinania kuponów. Mimo wszystko chociaż podczas owej wyprawy dokonano wielu bezsensownych i idiotycznych czynów, ta historia obchodziłaby nas jeszcze mniej - o ile to możliwe - gdyby nie drobne oszustwo, jakie w jej trakcie popełnił Dildo, żeby dostać swoją dolę. W Górach Mączystych wędrowcy zostali napadnięci przez zgraję rozszalałych norek, a spiesząc na pomoc walczącym krasnoludom, Dildo najwyraźniej stracił poczucie kierunku i znalazł się w dość odległej części jaskini. Stanąwszy przed wylotem tunelu, wiodącego stromo w dół, Dildo w wyniku chwilowego nawrotu zadawnionego niedomagania ucha wewnętrznego pobiegł nim na pomoc - jak sądził - swoim przyjaciołom. Przebiegłszy spory dystans i nie znajdując nic prócz tunelu, doszedł do wniosku, że musiał gdzieś zmylić drogę, kiedy nagle korytarz doprowadził go do rozległej pieczary. Kiedy oczy Dilda przywykły do bladej poświaty, stwierdził, że grotę wypełniało szerokie, nerkowatego kształtu jezioro, w którym paskudnie wyglądający błazen zwany Goddam hałaśliwie pluskał się na starym, gumowym koniku morskim. Żywił się surowymi rybami i sporadycznymi przybyszami takimi jak Dildo, którego wizytę przyjął z entuzjazmem równym temu, jaki wzbudziłoby w nim nagłe przybycie ciężarówki z wyrobami McDonalda. Jednak tak jak każdy potomek chochlikowego rodu, Goddam wolał zachować ostrożność przy atakowaniu istot mających ponad pięć cali wzrostu i ważących więcej niż dziesięć funtów, tak więc wyzwał Dilda na turniej zagadek, żeby zyskać na czasie. Dildo, który w wyniku nagłego ataku amnezji zapomniał, że przed jaskinią właśnie przerabiają krasnali na rąbankę, przyjął
wyzwanie. Zadawali sobie niezliczone zagadki, takie jak kto grał Cisco Kida i co to jest Krypton. W końcu Dildo wygrał ten turniej. Ponaglany, żeby zadał kolejną zagadkę, zawołał, zaciskając dłoń na rękojeści tęponosej trzydziestki ósemki: “Co mam w kieszeni?" Na to Goddam nie zdołał odpowiedzieć i z rosnącym zniecierpliwieniem popłynął do Dilda, skamląc: “Pokaż mi, pokaż". Dildo spełnił jego prośbę, wyciągając pistolet i opróżniając magazynek w kierunku Goddama. Mrok utrudniał celowanie, więc zdoła tylko przedziurawić gumowego konika. Goddam, który nie umiał pływać, szamotał się w wodzie, wyciągając rękę do Dilda i błagając o pomoc. Dildo zauważył niezwykły pierścień na jego palcu i natychmiast ściągnął klejnot. Wykończyłby Goddama od razu lecz nie zrobił tego, w przypływie żalu. Żałuję, że skończyły mi się naboje, pomyślał i wrócił tunelem, ścigany wściekłymi wrzaskami Goddama. To dziwne, ale Dildo nigdy o tym nie opowiadał, twierdząc że wyjął Pierścień z nozdrzy jakiejś świni lub z automatu do gry - nie pamięta skąd. Goodgulf, z natury podejrzliwy, za pomocą jednego ze swych magicznych wywarów (zapewne pentotalu sodu.) w końcu zdołał wydobyć prawdę z chochlika i bardzo przejął się tym, że Dildo, będąc zręcznym i zamiłowanym łgarzem, nie wymyślił bardziej wiarygodnej historyjki. Właśnie wtedy, mniej więcej pięćdziesiąt lat wcześniej nim rozpoczyna się nasza opowieść, Goodgulf zaczął domyślać się, jak ważny jest Pierścień. I jak zwykle, kompletnie się mylił. NUDA PIERŚCIENI TO MOJE PRZYJĘCIE I OLEJĘ, KOGO ZECHCĘ Kiedy pan Dildo Bugger z Bug Endu niechętnie oznajmił, że zamierza wydać przyjęcie dla wszystkich chochlików w tej część Bagna, w Chochlikowie natychmiast zawrzało - we wszystkich brudnych lepiankach rozległy się okrzyki: “Wspaniale!" i “O rany, żarcie!" Śliniąc się na samą myśl, tracąc zmysły z łakomstwa kilku odbiorców zaproszeń pożarło małe, pięknie zdobione kartoniki zaproszeń. Jednak po początkowym ataku euforii chochliki powróciły do swych codziennych zajęć, znów - jak to mają w zwyczaju - zapadając w błogą drzemkę. Mimo wszystko ta podniecająca wieść rozeszła się wśród ocienionych matami bud, świeżych dostaw zdumionych osłów wielkich beczek pienistego jak mydliny piwska, sztucznych ogni ton naci ziemniaczanej i gigantycznych stert starych strucli. Dc miasta sprowadzono całe wozy ze snopami świeżo ściętej parząwki - popularnego i bardzo silnego środka wymiotnego. Wieść o fecie dotarła nawet nad Rzekę Żółci i mieszkańcy tych odległych okolic zaczęli ściągać do miasta jak pijawki, wabione obietnicą darmowej uczty, przy której minóg jawił się nędzną przekąską. Nikt w całym Bagnie nie miał pojemniejszego brzucha od zaślinionego i zdziecinniałego starego plotkarza, Hafa Gangree. Haf przez całe życie skrupulatnie pełnił swe urzędnicze obowiązki i dzięki sporym zyskom z szantażu już dawno przeszedł na emeryturę. Tego wieczoru Wargacz, jak go nazywano, siedział w “Podbitym Oku" - podejrzanej norze często zamykanej przez burmistrza Fastbucka z powodu nieobyczajnego zachowania
się zatrudnionych tu piersiastych kelnerek, które podobno potrafiły wyrolować trolla, zanim zdążyłbyś powiedzieć “Rumpelstilzchen". Jak zwykle towarzyszyło mu paru moczymordów, włącznie z jego synem, Spamem Gangree, który właśnie świętował wyrok w zawieszeniu za czyn nierządny dokonany na nieletnim smoku płci żeńskiej. - Cała ta sprawa bardzo dziwnie pachnie - rzekł Wargacz, wdychając żrące opary swojej fajki. - Mówią o tym, że pan Bugger nagle wyprawia wielką bibę, podczas gdy przez długie lata nie poczęstował sąsiadów nawet kawałkiem sera. Słuchacze w milczeniu pokiwali głowami, ponieważ właśnie tak stały sprawy. Nawet przed “dziwnym zniknięciem" Dilda, jego nory w Bug Endzie pilnowały groźne wilkołaki i nikt nie pamiętał, aby kiedykolwiek dał choć pensa na Doroczną Wentę Chochlikowa Na Rzecz Bezdomnych Duchów. Fakt, że nikt inny też nie dał, w niczym nie tłumaczył słynnego skąpstwa Dilda. Trzymał się na uboczu, oddany tylko swojemu siostrzeńcowi i manii układania pornograficznych puzzli. - A ten jego chłopak, Frito - dodał ślepawy Nat Clubfoot - jest zupełnie stuknięty. Stary Poop z Backwater przytaknął, razem z innymi. Bo któż nie widział młodego Frita błądzącego bez celu po krętych uliczkach Chochlikowa, niosącego bukiecik kwiatków i mamroczącego coś o “prawdzie i pięknie" albo plotącego takie głupoty jak "Cogito ergo chochlikum"? - To dziwak, naprawdę - rzekł Wargacz - i wcale nie zdziwiłbym się, gdyby w tej gadaninie o jego krasnoludzich sympatiach tkwiła szczypta prawdy. Zebrani przyjęli to stwierdzenie zaambarasowanym milczeniem, szczególnie młody Spam, który nigdy nie wierzył w nie potwierdzone pogłoski o tym, że Buggersi to “krasnoludy w przebraniu". Jak przypominał Spam, prawdziwe krasnoludy są niższe i cuchną znacznie gorzej od chochlików. - Często powiadają - zaśmiał się Wargacz, machając prawą nogą - że pewien facet tylko pożyczył sobie nazwisko Bugger! - Właśnie - pisnął Clotty Peristalt. - Jeśli ten Frito nie jest owocem mieszanego związku, to ja nie odróżniam śniadania od podwieczorku! Wszyscy biesiadnicy ryknęli śmiechem, przypominając sobie matkę Frita, a siostrę Dilda, która lekkomyślnie związała się z kimś po niewłaściwej stronie Rzeki Żółci (kimś znanym jako mieszaniec, tzn. pół chochlik, pół opos). Kilku słuchaczy podchwyciło temat, przypominając szereg wulgarnych (wulgarnych dla wszystkich oprócz chochlików, oczywiście) i dość prostackich żartów na koszt Buggersów. - Ponadto - rzekł Wargacz - Dildo zawsze postępował.. tajemniczo, jeśli wiecie, co mam na myśli. - Niektórzy powiadają, że zachowuje się tak, jakby miał o do ukrycia, tak mówią - powiedział jakiś obcy głos z ciemnego kąta. Ten głos należał do mężczyzny nie znanego chochlikom spod “Podbitego Oka", przybysza nie zauważonego przez nich ze względu na jego pospolity czarny hełm, czarną kolczugę, czarną maczugę, czarny sztylet oraz zupełnie zwyczajne oczy, gorejącej jak dwa węgle. - Ci, którzy tak mówią, mogą mieć rację - przyznał Wargacz, mruganiem uprzedzając słuchaczy o zbliżającej się poincie. - Jednak ci, którzy mówią inaczej, też mogą się mylić. Kiedy ucichła salwa śmiechu wywołana tym typowym dla Gangree wicem, mało kto spostrzegł, że nieznajomy zniknął pozostawiając za sobą tylko dziwną woń stajni. - Jednak - upierał się Spam - to będzie przednia zabawa. I wszyscy przyznali mu rację, ponieważ chochlik niczego nie lubi bardziej niż okazji opchania się do obrzydzenia. Była chłodna, wczesna jesień, zapowiadająca doroczną zmianę chochlikowych deserów - z całych melonów na całe dynie. Jednak młodsze chochliki, które jeszcze nie były zbyt opasłe, aby powlec swoje niezgrabne cielska uliczkami miasta, ujrzały zapowiedź
nadchodzących uroczystości: sztuczne ognie! Kiedy zbliżał się dzień uczty, wozy ciągnione przez kozły pociągowe przetoczyły się przez bramę Chochlikowa, wyładowane pudłami i skrzyniami opatrzonymi runicznym krzyżykiem Czarodzieja Goodgulfa oraz rozmaitymi nazwami elfich firm. Skrzynie wyładowano i otwarto pod drzwiami Dilda, a tłum chochlików machał przysłowiowymi ogonami, podziwiając ich cudowną zawartość. Były tam pęki rur zamocowanych na trójnogach do wystrzeliwania ogromnych rzymskich ogni; grube, opatrzone lotkami rakiety z dodatkowymi guzikami na przedzie, ważące setki funtów; ruchomy cylinder z szeregiem komór zaopatrzony w korbkę do obracania; a także wielkie petardy przypominające dzieciom zielone ananasy z przymocowanym kółeczkiem. Na każdej skrzynce widniały wymalowane zieloną farbą elfie runy głoszące, iż te zabawki zostały wyprodukowane w baśniowej wytwórni najwidoczniej noszącej nazwę “Nadwyżki woskowe". Dildo z szerokim uśmiechem pilnował rozładunku i rozgonił młódź jednym morderczym machnięciem nogi zaopatrzonej w dobrze naostrzony pazur. - Wynocha, zmiatać, won! - zawołał wesoło za umykającymi. Potem roześmiał się i wrócił do swojej nory, żeby porozmawiać z gościem. - To będzie pokaz ogni sztucznych, jakiego nie zapomną - zachichotał podstarzały chochlik do Goodgulfa, który z wyraźnym niesmakiem pykał cygaro, siedząc w fotelu będącym typowym okazem nowoczesnego elfiego bezguścia. Podłoga wokół nich była zasłana czteroliterowymi fragmentami układanki. - Obawiam się, że musisz zmienić swoje plany względem nich - stwierdził Czarodziej, rozplątując kłąb splątanych kłaków swej długiej, brudnoszarej brody. - Nie możesz uciekać się do masowych mordów przy załatwianiu drobnych porachunków z miesz- kańcami miasteczka. Dildo uważnie przyglądał się staremu przyjacielowi. Czarodziej miał na sobie znoszoną szatę czarnoksiężnika, która już dawno wyszła z mody, z ponadrywanymi gwiazdami i cekinami zwisającymi z wystrzępionego rąbka. Na głowie nosił pomiętą, stożkowatą czapkę, niechlujnie pobazgroloną fosforyzującymi w mroku, kabalistycznymi znakami, wzorami chemicznymi oraz wyblakłymi graffiti krasnoludów, a w zartretyzowanej dłoni o ogryzionych paznokciach dzierżył krzywy, stoczony przez korniki kostur, który służył mu jako “czarodziejska" różdżka i drapak do pleców. W tej chwili Goodgulf używał go w tym drugim celu, jednocześnie wpatrując się w palce swoich nóg wystające z tego, co niegdyś było czarnymi trampkami na grubej podeszwie. - Wyglądasz na trochę steranego, Gulfie - zachichotał Dildo. - Krach na czarodziejskim rynku, no nie? Goodgulf wyraźnie wzdrygnął się, słysząc swój szkolny przydomek, ale z godnością wygładził fałdy szat. - To nie moja wina, że niedowiarki drwią z mojej mocy - rzekł. - Jeszcze rozdziawią gęby na widok moich czarów! Nagle machnął kosturem i komnata pogrążyła się w mroku. W ciemności Dildo ujrzał, że szaty Goodgulfa jarzą się jasną poświatą. W jakiś tajemniczy sposób na piersi czarodzieja pojawiły się dziwne znaki, tworzące napis w elfim języku: “Pocałujesz mnie po ciemku, mała?" Równie nagle światło ponownie rozjaśniło przytulną norę i napis na piersi czarodzieja zgasł. Dildo podniósł oczy do góry i wzruszył ramionami. - Daj spokój, Gulfie - powiedział. - Takie numery wyszły z mody razem z koszulami w kwiatki. Nic dziwnego, że musisz dorabiać karcianymi sztuczkami w salkach parafialnych różnych pipidówek. Goodgulf nie przejął się sarkazmem przyjaciela.
- Nie drwij z mocy przekraczających twoje zdolności pojmowania, bezczelny włochaczu - rzekł, a w jego dłoni nagle pojawiło się pięć asów. - Widzisz skuteczność moich czarów! - Widzę tylko, że w końcu naprawiłeś tę sprężynę w rękawie - zachichotał chochlik, nalewając staremu kumplowi kufel piwa. - Może więc dasz spokój tym swoim hokus - pokus i powiesz mi, czemu zaszczyciłeś mnie swoją obecnością? I apetytem. Zanim odpowiedział, Czarodziej odczekał chwilę, usiłując zmierzyć Dilda ponurym spojrzeniem oczu, które ostatnio zdradzały tendencję do lekkiego zezowania. - Czas porozmawiać o Pierścieniu - rzekł. - Pierścieniu, pierścieniu... Jakim pierścieniu? - Wiesz aż za dobrze, o jakim Pierścieniu - odparł Goodgulf. - O Pierścieniu w twojej kieszeni, Bugger. - Och, o tym Pierścieniu - rzekł Dildo, udając niewinnego. - Myślałem, że mówisz o tym pierścionku, który zostawiłeś w mojej wannie po ostatniej sesji z gumową kaczką. - Nie czas na żarty - powiedział Goodgulf - gdyż Zło kroczy po ziemi, a niebezpieczeństwo czai się wszędzie. - Ale... - zaczął Dildo. - Dziwne rzeczy dzieją się na Wschodzie... - Ale... - Zguba nadciąga z Zachodu... - Ale... - Lis wpadł do kurnika... - Ale... - ... mucha do śmietany... Dildo gwałtownie zacisnął dłoń na ustach Czarodzieja. - Chcesz powiedzieć... chcesz powiedzieć... - szepnął - że możemy znaleźć w koszu zgniłe jabłko? - Mmhmm! - potwierdził zakneblowany mag. Najgorsze obawy Dilda stały się prawdą. Po przyjęciu, pomyślał, trzeba będzie podjąć kilka poważnych decyzji. Chociaż rozesłano tylko dwieście zaproszeń, Frito Bugger nie powinien być zaskoczony, widząc kilkakrotnie więcej gości zasiadających przy ogromnych, podobnych do koryt stołach pod wielkimi baldachimami rozstawionymi na łące Buggera. Szeroko otworzył młode oczy na widok długich rzędów gęb żarłocznie szarpiących i ogryzających pieczyste, nie zważających na nic. W pomrukującym i czkającym tłumie otaczającym biesiadne stoły nie dostrzegł wielu znajomych twarzy, lecz mało której nie zakrywała maska zaschniętego tłuszczu i sosu. Dopiero wtedy młody chochlik pojął prawdziwość ulubionego przysłowia Dilda: “Trzeba wiele, żeby zamknąć usta chochlikowi". Mimo wszystko to wspaniałe przyjęcie, stwierdził Frito, uchylając się przed niedbale rzuconym, ogryzionym udźcem. Wykopano wielkie jamy w ziemi na przyjęcie stert przypalonego mięsiwa, które goście wrzucali w swe dobrze umięśnione gardziele, a wuj Dildo wymyślił sprytny system rur z grawitacyjnym obiegiem, aby doprowadzić galony mocnego piwska do ich bezdennych brzuchów. Frito w ponurym milczeniu obserwował swoich ziomków, którzy ciamkając, opychali się chrupkami ziemniaczanymi oraz napychali kieszenie kubraków i sakiewki kawałkami tłustego miecha “na później". Od czasu do czasu zbyt łakomy biesiadnik padał nieprzytomny na ziemię, ku wielkiej uciesze towarzyszy, którzy,
korzystając z okazji, obsypywali go resztkami. A właściwie resztkami, których nie chowali sobie “na później". Wszędzie wokół Frita rozchodził się donośny zgrzyt chochlikowych zębów, ciężkie chochlikowe posapywania i jękliwe granie chochlikowych brzuchów. Chrzęst i chrupanie niemal zagłuszyły hymn Bagna, który z mniejszym lub większym powodzeniem usiłowała odegrać wynajęta orkiestra. Myśmy chochliki - włochaty lud Lubimy jeść dużo, a nawet w bród. Wszyscy jak bracia się kochamy I bardzo rzadko się pożeramy. Wciąż głodni i wiecznie spragnieni, Choć brzuch pęka z przejedzenia. Pożre wszystko do ostatnich okruchów, Nasza banda strasznych obżartuchów. Refren: żreć, żreć, żreć, żreć, żreć, żreć, żreć, żreć. Dalej, chochliki, zasiądźmy do stołu, A każdy z nas połknąć może wołu. Zatem jedzmy, od wieczora po rano. (I znów, byle tylko podano). Cokolwiek na stole - nasz wróg! Jedz pókiś nie wyciągnął nóg! Wciąż weseli, nie dorastamy, Śpiewamy, gramy i rzygamy! Refren: żreć, żreć, żreć, żreć, żreć, żreć, żreć, żreć. Frito przeszedł wzdłuż rzędów stołów, mając nadzieję znaleźć przysadzistą, znajomą postać Spama. “Żreć, żreć, żreć..." - mamrotał pod nosem, lecz te słowa wydały mu się dziwne. Dlaczego był taki samotny wśród rozbawionego tłumu, dlaczego zawsze czuł się jak intruz w swojej własnej wiosce? Frito spojrzał na falangi miarowo poruszających się siekaczy i długich na stopę, rozdwojonych jęzorów wywieszonych z setek ust, różowych i wilgotnych w popołudniowym słońcu. W tym momencie dostrzegł jakieś poruszenie u szczytu stołu, gdzie powinien był zasiadać jako honorowy gość. Wuj Dildo stał na ławie i gestem uciszał zebranych, chcąc wygłosić poobiednią przemowę. Po burzy szyderczych okrzyków i ogłuszeniu paru najbardziej niesfornych gości, wszystkie kudłate, sterczące uszy i szkliste oczka skierowały się na gospodarza, łowiąc jego słowa. “Moi bracia - chochliki - rzekł - moi bracia z rodów Poops i Peristalts, Barrelgutts i Hangbellies, Needlepoints, Liverflaps i Nosethingers". (Nosefingers! - poprawił go rozsierdzony pijak, który, zgodnie ze zwyczajem swego rodu, wepchnął sobie w nozdrze
palec aż do czwartego stawu). “Mam nadzieję, że wszyscy napchaliście sobie brzuchy aż do obrzydzenia". To tradycyjne pozdrowienie przyjęto zwyczajową salwą pierdnięć i czknięć, świadczących o zadowoleniu z poczęstunku. “Jak wam wiadomo, przez większość życia mieszkałem w Chochlikowie i wyrobiłem sobie zdanie o wszystkich jego mieszkańcach. Teraz, zanim was opuszczę na zawsze, chcę pokazać wam, co o was myślę". Tłum zawył radośnie w przekonaniu, że oto nadszedł czas, gdy Dildo rozdzieli oczekiwane prezenty. Jednak to, co nastąpiło, zaskoczyło nawet Frita, który z niemym podziwem spojrzał na swego wuja. Dildo odwrócił się i opuścił spodnie. Wybuchło potworne zamieszanie, które lepiej pozostawmy wyobraźni czytelnika, choćby nie wiedzieć jak ubogiej. Jednak Dildo, dawszy wcześniej umówiony znak do odpalenia sztucznych ogni, umknął rozwścieczonym mieszkańcom miasteczka. Nagle potwornie huknęło i błysnęło. Rycząc z przerażenia, żądne zemsty chochliki padły na ziemię wśród ogłuszającego łoskotu i rozbłysków. Gdy wszystko ucichło, co odważniejsi członkowie karnej ekspedycji podnieśli głowy i spojrzeli na mały pagórek, na którym stał stolik gospodarza. Nie było go tam. Tak samo jak Dilda. - Szkoda, że nie widzieliście, jakie mieli miny - śmiał się Dildo, mówiąc do Goodgulfa i Frita. Bezpiecznie ukryty w swojej norze, stary chochlik pokładał się ze śmiechu. - Biegali jak wystraszone króliki! - Króliki czy chochliki, mówię ci, że powinieneś uważać - rzekł Goodgulf. - Mogłeś kogoś zranić. - Nie, nie - odparł Dildo. - Wszystkie odłamki poleciały w innym kierunku. A w ten sposób pokazałem im, co o nich myślę, zanim na dobre opuszczę to miasteczko. Dildo wstał i ostatni raz sprawdził swoje kufry, starannie zaadresowane “Riv'n'dell, Estrogen". - Robi się gorąco i trzeba było jakoś poruszyć tych obżartych tępaków. - Gorąco? - zapytał Frito. - Tak - odparł Goodgulf. - Zło kroczy po... - Nie teraz - przerwał mu niecierpliwie Dildo. - Powiedz mu tylko to, co mi powiedziałeś. - Twój nieuprzejmy wuj mówi o tym - zaczął Czarodziej - że dostrzegłem wiele znaków na niebie i ziemi źle wróżących wszystkim, w Bagnie i wszędzie. - Znaków? - spytał Frito. - Zaprawdę i zaiste - odparł ponuro Goodgulf. - W minionym roku widziałem przedziwne i zatrważające zjawiska. Pola obsiane pszenicą rodziły trawę i grzyby, i nawet w małych ogródkach nie przyjmowały się karczochy. Był upalny dzień w grudniu i niebieskie migdały. Wydrukowano kalendarze z miesiącem złożonym z samych niedziel, a dwaj sprzedawcy polis otrzymali za życia Order Podwiązki. Rozstąpiła się ziemia, ukazując wnętrzności kozła powiązane marynarskimi węzłami. Słońce pociemniało, a z niebios padały rozmokłe czipsy ziemniaczane. - I cóż zapowiadają te znaki? - jęknął przerażony Frito. - Nie mam pojęcia - wzruszył ramionami Goodgulf - ale to świetny tekst. Jednak to nie wszystko. Moi szpiedzy mówi o czarnych zastępach zbierających się na Wschodzie, w martwe krainie Fordoru. Hordy paskudnych norek i trolli rosną w siłę a czerwonookie cienie codziennie podkradają się aż do granic Bagna. Niebawem na tej ziemi zapanuje terror pod straszliwymi rządami Sorheda. - Sorhed! - wykrzyknął Frito. - Przecież Sorheda już nie ma. - Nie wierz we wszystko, co usłyszysz od heroldów - rzekł ponuro Dildo. - Uważano, że Sorhed został zniszczony na zawsze w bitwie o Brylopad, jednak najwidoczniej to było zwykłe chciejstwo. Tymczasem on oraz jego Dziewięciu Niezguli wymknęli się z pola bitwy,
sprytnie udając trupę cygańskich akrobatów. Uciekłszy przez Ngaio Marsh, przedarli się na przedmieścia Fordoru, gdzie ceny nieruchomości natychmiast spadły jak sok cierpiący na paraliż. Od tej pory cały czas odbudowywali swą potęgę. - Jego Czarny Karbunkuł Zagłady urósł i niebawem gotów zalać całe Śródziemie Dolne strugami swego plugastwa. Jeśli mamy przetrwać, ten wrzód trzeba przeciąć, zanim Sorhed zacznie naciskać. - Tylko jak to zrobić? - rzekł Frito. - Musimy trzymać go z daleka od tego, co oznacza dlań pewne zwycięstwo - rzekł Goodgulf. - Musimy trzymać go z dala od Wielkiego Pierścienia! - A co to za Pierścień? - spytał Frito, ukradkiem rozglądając się za najbliższym wyjściem z nory. - Przestań rozglądać się za najbliższym wyjściem, to ci powiem - zgromił Goodgulf przestraszonego chochlika. - Wiele wieków temu, kiedy chochliki jeszcze walczyły z wiewiórkami o orzechy laskowe, w Krainie Elfów wykonano Pierścienie Władzy. Stworzone według tajemnego przepisu znanego obecnie tylko producentom pasty do zębów, te legendarne Pierścienie dawały ich posiadaczom cudowną moc. Było ich dwadzieścia: sześć do władania ziemią, pięć dla panowania nad morzami, trzy dla królowania w powietrzu i dwa zapobiegające nieświeżemu oddechowi. Mając te Pierścienie, dawni mieszkańcy tych ziem, zarówno śmiertelnicy, jak elfy, żyli w pokoju i szczęściu. - Przecież to dopiero szesnaście - zauważył Frito. - A co z pozostałymi czterema? - Zwrócono je do producenta z powodu wad fabrycznych - zaśmiał się Dildo. - Często powodowały zwarcia na deszczu i właściciel zostawał bez palca. - Oprócz Wielkiego Pierścienia - ciągnął Goodgulf - który rządzi wszystkimi pozostałymi, dlatego jest teraz tak usilnie poszukiwany przez Sorheda. Jego moc i uroda są legendarne, a właściciela obdarza ponoć niezwykłymi przymiotami. Powiadają, że dzięki mocy tego klejnotu posiadacz może dokonywać wspaniałych czynów, panować nad wszystkimi stworzeniami, pokonywać niezwyciężone armie, rozmawiać z rybami i drobiem, giąć stal gołymi rękami, jednym susem wskakiwać na wysokie mury, zyskiwać przyjaciół i wpływ na ludzi, załatwiać mandaty za nieprzepisowe parkowanie... - I zostać królową balu - dokończył Dildo. - Cokolwiek zechce! - Tak więc wszyscy chcą mieć ten Wielki Pierścień - mruknął Frito. - Chcą, żeby spadła na nich klątwa! - zawołał Goodgulf, gwałtownie machając laską. - Ponieważ równie pewna jest moc Pierścienia, jak jego władza nad posiadaczem! Właściciel powoli zmienia się i nigdy na lepsze. Robi się nieufny i zazdrosny o swą potęgę, a jego serce zmienia się w kamień. Zbytnio wielbi swą siłę i dostaje wrzodów żołądka. Staje się ociężały i drażliwy, podatny na neurozy, migreny, bóle kręgosłupa i częste przeziębienia. Niebawem nikt nie zaprasza go na przyjęcia. - Straszliwa jest moc tego Wielkiego Pierścienia - rzek Frito. - I straszliwe brzemię tego, kto go posiadł - dodał Goodgulf. - Ponieważ jakiś nieszczęśnik musi odnieść klejnot tam gdzie nie dosięgnie go Sorhed, narażając się na wiele niebezpieczeństw i niemal pewną zgubę. Ktoś musi zanieść ten Pierścień do Otchłani Fordoru, pod samym nosem strasznego Sorheda; ktoś na pozór nieodpowiedni do tego zadania, kto nieprędko zostanie wykryty. Frito wzdrygnął się, współczując temu nieszczęśnikowi. - A więc posiadaczem Pierścienia powinien być kompletny tuman - rzekł z nerwowym uśmiechem. Goodgulf zerknął na Dilda, który skinął głową i niedbale rzucił Fritowi mały, lśniący przedmiot. To był pierścień. - Gratuluję - rzekł ponuro Dildo. - Właśnie wygrałeś główną nagrodę.
II TROJE TO ZABAWA, CZWORO SAME NUDY - Na twoim miejscu - rzekł Goodgulf - niezwłocznie ruszyłbym w drogę. Frito spojrzał nań nieobecnym wejrzeniem znad herbaty z rzepy. - Nie widzę problemu, Goodgulf. Możesz być na moim miejscu. Nie pamiętam, żebym zgłosił się na ochotnika do tęgo interesu z Pierścieniem. - Nie czas na jałowe swary - stwierdził Czarodziej, wyciągając królika z pogniecionego kapelusza. - Dildo wyruszył kilka dni temu i czeka na ciebie w Riv'n'dell, co i ja zrobię. Tam o losie Pierścienia zadecydują wszyscy mieszkańcy Śródziemia Dolnego. Frito udawał zajętego swoją filiżanką herbaty, gdy Spam wszedł do pokoju i zaczął sprzątać norę, pakując przedmioty należące do Dilda. - Hej, panie Frito - wychrypiał, odsuwając z czoła tłuste kędziory. - Chcę tylko spakować resztę rzeczy pańskiego wuja, który tak tajemniczo zniknął bez śladu. Dziwna sprawa, no nie? Widząc, że nie otrzyma żadnego wyjaśnienia, wierny sługa powlókł się do sypialni Dilda. Goodgulf, pospiesznie złapawszy królika, który hałaśliwie zwymiotował na dywan, znów podjął rozmowę. - Jesteś pewny, że można mu ufać? Frito uśmiechnął się. - Oczywiście. Spam jest moim prawdziwym przyjacielem jeszcze z poprawczaka. - I nic nie wie o Pierścieniu? - Nic - odparł Frito. - Jestem tego pewny. Goodgulf z powątpiewaniem spojrzał na zamknięte drzwi sypialni. - Nadal go masz, prawda? Frito skinął głową i pociągnął za łańcuszek ze spinaczy, którym przymocował klejnot do wystrzępionej koszulki do krykieta. - A więc bądź ostrożny - ostrzegł Goodgulf - gdyż ma on przedziwne właściwości. - Może na przykład napchać mi kieszenie? - zapytał młody chochlik, obracając Pierścień w grubych palcach. Popatrzył na klejnot z obawą, jak często czynił to w ciągu kilku minionych dni. Był zrobiony z jasnego metalu, pokrytego dziwnymi wzorkami i napisami. Na wewnętrznej powierzchni wyryto coś w nie znanym Fritowi języku. - Nie rozumiem tych słów - rzekł Frito. - No pewnie - odparł Goodgulf. - To mowa elfów, język Fordoru. W swobodnym przekładzie napis głosi: Ten Pierścień niezrównany elfy wykonały I rodzone matki zań by dziś sprzedały. Władca cieni, śmiertelnych i wszelkiego stwora Ten ścichapęk siłę daje, lecz zmienia w potwora. Moc potężną kryje w sobie ów jeden, Jedyny. I pozwala niezwykłe dokonywać czyny. Rozbity czy popsuty, naprawić się nie da. Znaleziony odesłać (za pobraniem) do Sorheda. - Shakestoorem to autor nie był - stwierdził Frito, pośpiesznie chowając Pierścień z powrotem do kieszeni. - Jednak przekazał wyraźne ostrzeżenie - przypomniał Goodgulf. - Nawet teraz słudzy Sorheda węszą za granicą w poszukiwaniu tego Pierścienia i nie minie wiele czasu, a wywęszą go tutaj. Czas ruszać do Riv'n'dell. Stary mag wstał, podszedł do drzwi sypialni i otworzył ją nagłym szarpnięciem. Spam
rąbnął nadstawionym uchem o podłogę, grzechocząc kieszeniami pełnymi najlepszych, platerowanych mithrilem sztućców Dilda. - A oto twój wierny towarzysz. Gdy Goodgulf wszedł do sypialni, Spam - gorączkowo usiłując ukryć wystające z kieszeni sztućce - uśmiechnął się głupkowato do Frita, przybierając tępy wyraz twarzy, który Frito tak polubił Ignorując Spama, Frito lękliwie zawołał za Czarodziejem: - Przecież... przecież... muszę się przygotować! Moje bagaże... - Bez obawy - odparł Goodgulf, podając mu dwie walizki! - Zająłem się tym i spakowałem je za ciebie. Noc była jasna jak klejnot elfów, roziskrzona gwiazdkami, gdy Frito zebrał swoją kompanię na pastwisku za miastem. Oprócz Spama byli to dwaj bliźniacy - Moxie i Pepsi Dangleberry, obaj bardzo hałaśliwi i zupełnie bezużyteczni. Właśnie wesoło harcowali na łące. Frito przywołał ich do porządku, zastanawiając się, dlaczego Goodgulf ściągnął mu na kark tych dwóch zadowolonych z siebie idiotów, którym nikt w mieście nie powierzyłby nawet spalonej zapałki. - Chodźmy, chodźmy! - zawołał Moxie. - Tak, chodźmy chodźmy - dodał Pepsi, zrobił jeden krok i runął jak długi, rozkwaszając sobie nos. - Fatalnie! - zaśmiał się Moxie. - Gorzej niż fatalnie! - jęknął Pepsi. Frito uniósł oczy ku niebu. Zapowiadała się długa podróż. Z trudem pozbierawszy swoich kompanów, Frito dokonał inspekcji ich ekwipunku. Tak jak się obawiał, zapomnieli o jego poleceniach i zabrali mnóstwo sałatki ziemniaczanej. Natomiast Spam napchał plecak kiepskimi romansidłami i sztućcami Dilda. W końcu ruszyli, zgodnie z instrukcjami Goodgulfa, oznakowanym na żółto Krętym Szlakiem Wewnątrzstanowym ku Whee. Mieli przed sobą najdłuższy odcinek drogi do Riv'n'dell. Czarodziej kazał im podróżować niepostrzeżenie nocą poboczem szlaku, nadstawiając uszu, mając szeroko otwarte oczy i czyste nosy. Na skutek niedawnego niefortunnego upadku Pepsi z trudem spełniał to ostatnie zalecenie. Przez jakiś czas wędrowali w milczeniu, zajęci czynnością, która u chochlików uchodzi za myślenie. Jednak Frito był mocno zaniepokojony czekającą ich, długą drogą. Podczas gdy jego towarzysze wesoło kroczyli naprzód, żartobliwie kopiąc się i podstawiając sobie nogi, jemu serce zamierało z obawy. Wspominając szczęśliwsze czasy, zamruczał pod nosem, a potem zanucił prastarą pieśń krasnoludów, której nauczył się, siedząc na kolanach wujka Dilda, pieśń, której autor żył na długo przed początkiem Śródziemia Dolnego. Brzmiała tak: Hej - ho, hej - ho, Do pracy by się szło, Hej - ho, hej - ho, hej - ho, hej - ho, Hej - ho, hej - ho... - Dobre! Dobre! - pisnął Moxie. - Tak, dobre! Szczególnie to “hej - ho" - dodał Pepsi. - A jaki tytuł ma ta piosenka? - spytał Spam, który nie zna wielu pieśni (a przynajmniej wielu przyzwoitych pieśni). - Nazywam ją “Hej - ho" - rzekł Frito.
Jednak wcale nie poprawiła mu humoru. Wkrótce zaczęli padać i wszyscy się przeziębili. Niebo na zachodzie zmieniło barwę z czarnej na perłowoszarą gdy cztery chochliki, zmęczone i zasmarkane, przerwały marsz i zatrzymały się na popas w kępie wierzb, wiele kroków od nie osłoniętego Szlaku. Strudzeni wędrowcy wyciągnęli się na ziemi pod okapem gałęzi, po czym spożyli lekki posiłek złożony z krasnoludowego chleba, warzonego przez chochliki piwa oraz sznycli cielęcych. Potem, cicho pojękując z przeżarcia, wszyscy zapadli w sen, śniąc swoje chochlikowe sny, przeważnie związane sznyclami cielęcymi. Frito obudził się nagle. Już zapadał mrok i mdlące ściskanie w żołądku sprawiło, że chochlik z przerażeniem spojrzał spomiędzy gałęzi na Szlak. Poprzez liście dojrzał w oddali jakiś ciemny ogromny kształt. To coś poruszało się powoli i ostrożnie Szlakiem wyglądając jak wysoki, czarny jeździec na ogromnym i brzuchatym wierzchowcu. Stojąc na tle zachodzącego słońca, Frito wstrzymał oddech, gdy złowroga postać wpatrywała się w okolic czerwonymi ślepiami. W pewnej chwili te gorejące węgle spojrzały prosto na Frita, ale zamrugały krótkowzrocznie i przesunęły się dalej. Ogromny rumak, który zdumionym oczom Frita jawił się jako wielka, niezwykle przekarmiona świnia wielkości chałupy, chrząkał i obwąchiwał mokrą ziemię, łowiąc ich zapach. Pozostałe chochliki obudziły się i zamarły ze zgrozy. Na ich oczach tropiciel spiął rumaka, pierdnął donośnie i smrodliwie, po czym odjechał. Nie zauważył ich. Chochliki zaczekały, aż pochrząkiwanie bestii zupełnie ucichnie w oddali, zanim podjęły rozmowę. Frito odwrócił się do swoich towarzyszy, którzy pochowali się w jukach, szepcząc: - Wszystko w porządku. Odjechał. Spam niepewnie wyjrzał z worka. - A niech mnie, jeśli nie zgłupiałem ze strachu. - Zaśmiał się słabo. - To było takie dziwne i niepokojące! - Dziwne i niepokojące! - potwierdził chór głosów z innych sakw. - A jeszcze bardziej niepokojące jest to, że za każdym razem, gdy otworzę dziób, słyszę echo! Spam kopnął oba worki, które odpowiedziały jękami, lecz najwidoczniej nie zamierzały wypluć swojej zawartości. - Zrzęda z niego - rzekł pierwszy. - Zrzęda i złośliwiec - przytaknął drugi. - Zastanawiam się - powiedział Frito - kim i czym był ten straszliwy jeździec. Spam spuścił oczy i z zakłopotaniem potarł podbródek. - Podejrzewam, że to jeden z tych, przed którymi Wargacz kazał mi pana przestrzec, panie Frito. Frito spojrzał na niego pytająco. - Noo - rzekł Spam, odgarniając lok i przepraszająco liżąc nogi Frita - teraz przypominam sobie, że tuż przed tym, zanim ruszyliśmy w drogę, stary powiedział mi tak: “I nie zapomnij ostrzec pana Frita, że pytał o niego jakiś śmierdzący obcy z czerwonymi ślepiami". “Obcy?" - zapytałem. “Tak, a kiedy nie puściłem pary, on nastroszył się, zasyczał i podkręcił czarnego wąsa. «Przekleństwo» - warknął ten paskudny stwór - «kolejna porażka!* A potem machnął swoją pałą, wskoczył na świnię i pogalopował na niej przez Bag Eye, wrzeszcząc coś jakby «Dalej, Śluzaku!»". “Bardzo dziwne" - mówię. Chyba powinienem powiedzieć panu o tym trochę wcześniej, panie Frito. - No cóż - mruknął Frito - teraz nie ma czasu, żeby się tym martwić. Nie jestem pewien, ale wcale nie zdziwiłbym się gdyby istniało jakieś powiązanie między tamtym obcym, a naszym okropnym tropicielem. Frito zmarszczył brwi, ale jak zwykle zapomniał je przyfastrygować.
- W każdym razie - stwierdził - nie możemy już bezpiecznie podążać Szlakiem do Whee. Musimy pójść na skróty przez Evilyn Wood. - Evilyn Wood? - powtórzył chór z worków. - Panie Frito - powiedział Spam - powiadają, że to miejsce jest... nawiedzone! - Może i jest - odparł spokojnie Frito - ale jeśli zostaniemy tutaj, na pewno skończymy w sosnowych garniturkach. Frito i Spam pospiesznie wykopali bliźniaków z worków i wszyscy razem zmietli resztę sznycli, obficie zasypując okolicę - okruchami. Kiedy skończyli, ruszyli dalej, przy czym bluźniąc wydawali cieniutkie pi - pi w nie całkiem próżnej nadziei, że w ciemnościach zostaną wzięci za wędrowne karaluchy. Podążali na zachód, sprytnie wykorzystując każdą okazję, żeby runąć na ziemię, wyciągając nogi, aby do wschodu słońca znaleźć się w bezpiecznej leśnej gęstwinie. Frito obliczył, że w ciągu dwóch dni przebyli dwie staje - nieźle jak na chochliki, lecz wciąż zbyt, mało. Musieliby szybkim marszem przejść przez las, żeby nazajutrz znaleźć się w Whee. Maszerowali w milczeniu, przerywanym tylko cichym pojękiwaniem Pepsi. Ten głupi pokurcz znów rozkwasił sobie nochal pomyślał Frito - a Moxie zaczyna kaprysić. Jednak w miarę jak noc mijała i wstawał świt, równina zaczęła przechodzić we wzniesienia, wgłębienia i garby gąbczastej, miękkiej ziemi o barwie cielęcego móżdżku. Gąszcz wokół potykających się wędrowców, zastąpiły pojedyncze drzewka, a potem ogromne, nieprzyjemnie wyglądające drzewa, przygięte i poskręcane przez wiatr, mróz oraz artretyzm. Niebawem ich cień połknął blask poranka i nowy mrok przykrył wędrowców, jak sterta mokrych ręczników. Przed wieloma laty był to wesoły, miły las dobrze wyrośniętych sosen błotnych, zasmarkanych smreków i związanych wiązów, miejsce schadzek zbijających bąki kretów i wściekłych wiewiórek. Jednak teraz drzewa pochyliły się ze starości, trapione przez myszate mszaki oraz rozmaite roztocza, tak że Nattily Wood stał się dziwaczną puszczą Evilyn. - Do rana powinniśmy być we Whee - rzekł Frito, kiedy przystanęli, aby podjeść trochę sałatki ziemniaczanej. Jednak złowrogi szelest w gałęziach drzew nad głowami grupki wędrowców ostrzegał, aby nie biesiadowali zbyt długo. Pospiesznie ruszyli dalej, ostrożnie unikając gradu odchodów, jakimi co chwilę obsypywali ich niewidzialni i rozwścieczeni mieszkańcy koron drzew. Po kilku godzinach takiego szamba, chochliki padły wyczerpane na ziemię. Ta kraina była zupełnie nie znana Fritowi, który już dawno zgubił drogę. - Do tej pory powinniśmy już wyjść z lasu - powiedział zaniepokojony. - Chyba zabłądziliśmy. Spam z przygnębieniem spojrzał na ostre jak rapier szpony swoich palców u nóg, ale zaraz rozpromienił się. - Może to i prawda, panie Frito - rzekł. - Jednak niech się pan nie martwi. Ktoś był tu zaledwie kilka godzin temu, sądząc po wyglądzie tego obozowiska. I tak samo jak my, jadł sałatkę! Frito uważnie zbadał ślady. To prawda, ktoś był tutaj przed kilkoma godzinami i spożywał typowy posiłek chochlików. - Może pójdziemy tym śladem i wydostaniemy się stąd. Chociaż bardzo zmęczeni, ruszyli w dalszą drogę. Szli i szli, daremnie nawołując nieznajomych, których ślady co rusz znajdowali na trawie: kawałek cielęcego sznycla, kiepskie romansidło, jeden ze sztućców Dilda (Co za zbieg okoliczności, Pomyślał Frito). Jednak nigdzie nie dostrzegli chochlików. Napotkali sporego królika z tanim kieszonkowym zegarkiem, ściganego przez jakąś stukniętą dziewczynkę, jeszcze jedno dziecko napastowane przez trzy rozjuszone niedźwiedzie grizzly (“Lepiej nie mieszajmy się do tego" - rzekł rozsądnie Frito) oraz opuszczoną i upstrzoną przez muchy chatkę z piernika z napisem “Do wynajęcia" na drzwiach z marcepanu. I wciąż żadnych
drogowskazów. Półżywi ze zmęczenia, w końcu runęli na ziemię. W ponurym lesie było już późne popołudnie, a więc najwyższy czas na drzemkę. Jakby pod wpływem nasennego naparu, cała czwórka zwinęła się w kosmate kłębuszki i zapadła w sen pod osłoną konarów ogromnej, trzęsącej się osiki. Z początku Spam nie zdawał sobie sprawy z tego, że już nie śpi. Czuł jak coś delikatnie i ostrożnie ciągnie go za ubranie, lecz uznał, że to miły sen o gadzich przyjemnościach, jakich niedawno zaznał w Bagnie. Jednak teraz był pewny, że usłyszał odgłos cichego ssania i rozdzieranej odzieży. Wytrzeszczył oczy i ujrzą że leży całkiem goły, z rękami i nogami związanymi przez mięsiste korzenie drzewa. Wrzeszcząc ile sił w płucach, głupiec zbudził swych towarzyszy, tak samo związanych i rozebranych do naga przez wijącą się roślinę, która teraz szeleściła lubieżnie. Dziwne drzewo podśpiewywało sobie, ściskając ich coraz mocniej. Na oczach patrzących na to z odrazą chochlików opuściło gałęzią z pomarańczowymi, wargowymi kwiatami na końcach. Wydatne pąki opadły niżej z obrzydliwym cmokaniem i mlaskaniem, przywierając do unieruchomionych nieszczęśników. Zamknięte w tych ohydnych objęciach, chochliki miały wkrótce zostać zacałowane na śmierć. Zbierając resztki sił, zaczęły wzywać pomocy! - Ratunku, ratunku! - wołały. Jednak nikt nie odpowiadał. Pełne pomarańczowe kwiaty opadały na ciała bezradnych chochlików, wijąc się i pojękując z żądzy. Nabrzmiałe płatki przywarły do wydętego brzucha Spama i zaczęły ssać chciwie; chochlik czuł, jak jego ciało zostaje wessane do wnętrza kwiatu. Potem Spam ze zgrozą zobaczył, ja płatki puściły go z donośnym plaśnięciem, pozostawiając ciemny, brzydki znak w miejscu, gdzie były przyssane. Spam, nie mogąc uwolnić ani siebie, ani swoich towarzyszy, patrzył, jak ciężko dyszące płatki szykują się do ostatniego, zabójczego pocałunku. Jednak kiedy długa, czerwona łodyga opadła, by rozpocząć swe obrzydliwe praktyki, Spamowi wydało się, że słyszy urywek wesołej piosenki. Dźwięk rozlegał się gdzieś niedaleko i był coraz głośniejszy! Ochrypły, ospały głos śpiewał słowa, które Spam z trudem rozróżniał: W żyłę wal! Trawkę pal! Zagryź meskaliną! Wdychaj hasz! Łykaj crash! Popraw metadryną! Nie ma odlotu bez kompotu! Jam jest Tim Benzedryno! Chociaż oszaleli ze strachu, wszyscy słuchali coraz głośniejszej piosenki brzmiącej tak, jakby śpiewał ją ktoś śmiertelnie chory na świnkę: Prychać, wzdychać! Padzie przez leśne dąbrowy, Aż rozwścieczony mieszczanin wieszać cię gotowy! Wrzeszczeć jak opętany, ryczeć jak ranny tur! Chodźcie za mną, a wnet na łby wasze padnie mór! Wyżej niż niebieskie ptaki lecą, gdzie chmur przystań. Otworzymy sklep z marychą, w którym każdy skorzysta! Ludzi - kwiatów przybywa, w paciorkach i włosach długich, Którzy zapyziałemu światu ostatnie oddadzą posługi. Za Miłość, Pokój, Braterstwo toast dzisiaj wznosimy
A kiedy nas przyciśnie, to znów w tango ruszymy! Nagle przez listowie przedarła się jaskrawo odziana postać, otulona płaszczem długich włosów o konsystencji dobrze przeżutej tureckiej chałwy. Przypominała człowieka, jednak nie za bardzo; miała sześć stóp wzrostu, lecz nie ważyła więcej niż trzydzieści pięć funtów, z brudem włącznie. Stojący z rękami opuszczonymi prawie do ziemi śpiewak był pomalowany we wszystkie barwy tęczy, od schizofrenicznej czerwieni po psychopatyczny błękit. Na chudej szyi miał zawieszony tuzin rozmaitych amuletów, wśród których poczesne miejsce zajmował wisiorek z runicznym napisem “Kelvinator". Wśród tłustych kudłów błyskało dwoje wyłażących z orbit oczu, tak nabiegłych krwią, że przypominały raczej dwie kulki bardzo chudego boczku. - Oooo, żeż...! - powiedział stwór, szybko oceniwszy sytuację. Potem, na pół doskoczywszy, a na pół podtoczywszy się do zabójczego drzewa, przysiadł na chuderlawych piętach i zerknął na pień bezbarwnymi, podobnymi do spodków źrenicami, wreszcie wydał z siebie szereg dźwięków, które Fritowi wydały się serią głuchych kaszlnięć: O rozchyl się, gąszczu! I wypuść to stadko Puszystych kotów, któreś splątał gładko! Chociaż po odlocie otumaniony, Nie jestem jeszcze zupełnie szalony! Zatem skończ te karesy i puszczaj ofiary, Niech zwycięży rozum i obyczaj stary! Te kotki są miłymi gośćmi w naszym lesie, A więc puszczaj je zaraz, ty wstrętny obwiesiu! Co mówiąc, wychudłe stworzenie ułożyło cienkie palce w literę “V" i rzuciło elfowe zaklęcie: Tim, Tim, Benzedryna!! Haszysz! Gorzała! Gazolina! Puść! Puść! Zrób to dla Tima! Raz, dwa, trzy i liście tataraku, Rozchyl gałęzie, liściasty tępaku! Wysokie drzewo zadrżało i pęta jak zwoje wczorajszego makaronu opadły z ofiar, które z radosnymi okrzykami zerwały się na równe nogi. Patrzyli zafascynowani, jak wielki zielony napastnik łka jak dziecko i ssie własne słupki ze złości. Chochliki pozbierały swoje odzienie i Frito odetchnął z ulgą, stwierdziwszy, że Pierścień nadal jest bezpiecznie przypięty do surduta. - Och, dziękujemy - zapiszczały chórem, machając ogonami - dziękujemy, dziękujemy! Jednak ich wybawca nie odpowiedział. Jakby nie zdając sobie sprawy z ich obecności, zesztywniał i wykrztusił “Gr - gr - gr", raz po raz otwierając i zamykając powieki - jak wielkie parasole. Ugiął i wyprostował kolana, potem znów je ugiął i jak sterta splątanego włosia runął na porośniętą mchem ziemię. Toczył pianę z ust i wrzeszczał: “Och Boże, zabierzcie ich ode mnie! Są zieloni i jest ich tu pełno! Ach! Och! OBożeOBożeOBożeOBoże - OBożeOBoże!" Histerycznie walił się rękami po głowie i całym ciele.
Frito zamrugał oczami ze zdziwienia i złapał za Pierścień, ale nie użył go. Spam, pochylając się nad leżącym nieszczęśnikiem, uśmiechnął się i podał mu rękę. - Najmocniej przepraszam - zaczął - czy mógłbyś powiedzieć nam jak... - O nie, nie, nie! Spójrzcie na nich! Są wszędzie! Trzymajcie ich ode mnie z daleka! - Kogo trzymać z daleka? - spytał uprzejmie Moxie. - Ich! - wrzasnął udręczony nieznajomy, wskazując na swoją głowę. Potem zerwał się na chuderlawe nogi i pobiegł w kierunku najbliższego hikorowego drzewa. Pędząc ile sił w nogach, z opuszczoną głową, na oczach zdumionych chochlików walnął bykiem w pień i runął na ziemię. Frito napełnił swój kapelusz czystą wodą z pobliskiej strugi i podbiegł do niego, ale ofiara postawiła oczy w słup i wydała kolejny przeraźliwy okrzyk. - Nie, nie, tylko nie woda! Wystraszony Frito odskoczył, a chudzielec z trudem podniósł się na czworaki. - Mimo tu serdeczne dzięki - rzekł. - Odlot zawsze tak na mnie działa. Wyciągając brudną rękę, dziwnie mówiący nieznajomy uśmiechnął się bezzębnym uśmiechem. - Tim Benzedryna, do waszych uzług. Frito i pozostali przedstawili się po kolei, raz po raz rzucając niespokojne spojrzenia w kierunku zabójczego drzewa, które nadal nadstawiało swoje słupki. - Ojej, ni mrtwci si nim - zabulgotał Tim. - Jst obrżony: Wy koty jsteści tu nowe? Frito ostrożnie wyjawił mu, że podążają do Whee, ale zabłądzili. - Czy mógłbyś pokazać nam drogę? - Ojej, pywni - zaśmiał się Tim - to pryste. Jydnk pyrw chydźmy do mni, pyznyci moje stare. Nzywa si Hashberry. Chochliki zgodziły się, bo skończyły im się zapasy sałatki ziemniaczanej. Pozbierawszy tobołki, poszły za przedziwnie zygzakującym Benzedryną, który od czasu do czasu przystawał, żeby pogawędzić z jakimś ładnym kamieniem lub pniem, pozwalając się dogonić. Gdy tak krążyli bez celu między groźnie wyglądającymi drzewami, z gardła Tima Benzedryny wydobywały się chrypliwe, wesołe dźwięki: O cudowna jak omamy ćpuna! Zapruta kolejnym odlotem! O nabuzowana panno z mózgiem zżartym kompotem, jaki ode mnie dostajesz! O tępa blondynko, od ptaków i żuków wielkości turkawek! O chuderlawa poczwaro z kieszeniami pełnymi strzykawek! O zmierzwionych kudłach! O oczach ślepych na wszystko! O nigdy nie kąpiąca się i nie goląca nóg hipisko! O niezdolna na czymkolwiek skupić dłużej uwagi! O Hashberry, by cię, kochać, potrzeba odwagi! Kilka chwil później wyszli na polankę na szczycie niewielkiego pagórka. Na niej stał prymitywny barak w kształcie kalosza, z niewielkim kominem, z którego wydobywał się gęsty, paskudnie wyglądający, zielony dym. - Ojej - pisnął Tim - jest w domu! Prowadzeni przez Tima wędrowcy podeszli do niepozornej chatki. W jedynym jej oknie na poddaszu migotało białe światło. Gdy przeszli przez próg i bróg niedopałków, połamanych fajek oraz zużytych baterii, Tim zawołał:
Przyszło czterech, co chcą poszaleć sobie deczko, A wiać czas najwyższy podzielić się fajeczką. Z zadymionego wnętrza nadleciało w odpowiedzi: Zatem zacznij i niech każdy sztachnie się jak trzeba, Aby zaraz ryknąć śmiechem i ulecieć do nieba. Wśród fosforyzujących tapet i stroboskopowych lamp Frito z początku dostrzegł tylko coś, co wyglądało jak sterta brudnych szmat. Jednak ten stos odezwał się ponownie: Chodźcie więc i wszyscy pociągnijcie dym z fajki, Zmieńcie swe mózgi w ser i poznajcie świat bajki! Nagle, gdy chochliki wytrzeszczały załzawione oczy, stosik łachów poruszył się i usiadł, okazując się niezwykle chudą kobietą o podkrążonych oczach. Patrzyła na nich przez chwilę, zamruczała: “Ale numer" i z brzękiem paciorków runęła na twarz, zapadając w katatoniczny stupor. - Nie mrtwcie się Hash - rzekł Tim. - Wtorek to jej dzień na crash. Nieco oszołomione kwaśnymi wyziewami i migotaniem lamp, chochliki zasiadły ze skrzyżowanymi nogami na brudnym materacu i uprzejmie poprosiły o coś do zjedzenia, ponieważ przebyły długą drogę i były gotowe połknąć konia z kopytami. - Do zjedzenia? - Tim zachichotał, przetrząsając ręcznie zrobioną, skórzaną sakwę. - Czkajci, a zyraz cuś wym znyjdę Nich spyjrze... och, ojej! Ni wiedzyłym, że jiszczy to mymy! Niezgrabnie wytrząsnął zawartość sakwy i zgarnął je na nią równą kupkę. Były to chyba najbardziej podejrzane grzyby, jakie Spam kiedykolwiek widział, co - dość nieuprzejmie - powiedział na głos: - To chyba najbardziej podejrzanie wyglądające grzyby jakie widziałem w życiu - stwierdził. Niewiele było rzeczy w Śródziemiu Dolnym, których Spam kiedyś nie skosztował, a mimo to przeżył, tak więc zaczął jeść ciamkając i opychając się bezwstydnie. Grzyby miały dziwni kolor i zapach, ale całkiem przyjemny smak, chociaż nieco spleśniały. Później podano chochlikom okrągłe ciasteczka z wytłoczonymi na nich literkami. (“Rozpuszczyją się w mózgu, ni w renkach" - zachichotał Tim.) Napchane do masy krytycznej, zadowolone chochliki rozsiadły się wygodnie, gdy Hashberry zagrała im na czymś, co wyglądało jak ciężarna deska do prasowania. Zaspokoiwszy głód, Spam był szczególnie zadowolony, kiedy Tim zaproponował mu szczyptę “własnej spycjylnej miszanki" do fajeczki. Dziwny aromat, pomyślał Spam, ale miły. - Czykyjci około pył gydziny - rzekł Tim. - Myci ochote na rap? - Rap? - powtórzył Spam. - No wici, takie... gadani ustami - odparł Tim, zapalając swoje nargile z przerobionej wirówki do mleka, pełnej tarcz i pokręteł. - Jesteści tu, bo łaś przypylyło? - W pewnym sensie - odparł rozsądnie Frito. - Dostaliśmy ten Pierścień Władzy i... och! Frito za późno ugryzł się w język; teraz nie mógł już tego cofnąć. - Fajowo! - rzekł Tim. - Pokażci!
Frito niechętnie podał mu Pierścień. - Tandeta - stwierdził gospodarz, odrzucając mu klejnot. - Nywet tyn złom, co wciskym krasnalom ji lypszy. - Sprzedajesz pierścionki? - spytał Moxie. - Jasne - odparł Tim. - W sezyni turstycznym mym tu sklyp z amuletymy i pamiontkymy. Daji mi kasę na zimywe miesiyncy, kapujisz? - Może nie będzie komu odwiedzać tego lasu - stwierdził spokojnie Frito - jeśli nie pokrzyżujemy planów Sorheda. Przyłączysz się do nas? Tim potrząsnął włosami. - Ni kuś mni, człowieku. Jistym świdomym obdżektyrym... ni chcy żydnyj wyjny. Przybyłym ty, żeby uniknyć poboru, rozumisz? Jeśli jakiś kot chcy mi cyś zybryć, mówię “Fajowo" i daji mu kwiaty y paciorky. “Myłość" - mówię mu. “Nigdy wincy wyjny" - mówię. A zryszty, i tak mym kategorie “C". - Bez jaj! - warknął cicho Spam do Moxie. - Ni, ja mym jaja - rzekł Tim, pukając się w skroń. - Tylko tu pusto! Frito uśmiechnął się dyplomatycznie, ale nagle okropnie rozbolał go brzuch. Zaczął wywracać oczami i poczuł pustkę w głowie. To pewnie atak domowego duszka, pomyślał, gdy w uszach zaczęło mu dzwonić jak w krasnoludziej kasie sklepowej. Język mu napuchł, a ogon zaczął wibrować. Obrócił się do Spama, chcąc zapytać, czy i on czuje się tak samo. - Argle - bargle morble łuusz? - powiedział. Co jednak nie miało żadnego znaczenia, ujrzał bowiem, iż Spamowi nagle wpadło do głowy, aby zmienić się w dużego, różowego smoka w trzyczęściowym garniturze i słomkowym kapeluszu. - Co mówiłeś, panie Frito? - spytał ten stuknięty jaszczur głosem Spama. - Ffluger fribble golorowy fruble - odparł sennie Frito, myśląc, że to dziwny pomysł, nosić taki kapelusz późną jesienią. Zerknąwszy na bliźniaków, Frito spostrzegł, że obaj zmienili się w pasiaste podstawki do filiżanek, szybko toczące się w dal. - Nie czuję się zbyt dobrze - powiedziała jedna. - Czuję się okropnie - sprecyzowała druga. Tim, teraz w postaci dość ładnej sześciostopowej marchewki, ryknął głośnym śmiechem i zmienił się w skręcony taksometr parkingowy. Frito, oszołomiony ogromną falą płatków owsianych, zalewających mu mózg, nie zauważał kałuży śliny zbierającej mu się na podołku. Coś bezgłośnie wybuchło mu między uszami, i z przerażeniem zobaczył, że pokój rozciąga się i kurczy jaki plastelina w ogniu. Uszy zaczęły mu rosnąć, a ramiona zmieniły się w rakietki do badmintona. W podłodze powstały dziury, z których wylewało się zębate masło orzechowe. Tuzin pasiastych karaluchów tańczył rock and rolla w jego brzuchu. Ser szwajcarski dwukrotnie zawinął z nim walca po pokoju i odpadł mu nos. Frito otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale wyleciało z nich stadolatających dżdżownic. Jego pęcherzyk żółciowy zaśpiewał arię i zatańczył w parze z wyrostkiem robaczkowym. Zaczął tracić przytomność, ale zanim stracił ją zupełnie, usłyszał jak sześciostopowa gofrownica chichocze: “Jeźli czujesz to tyryz, to zyczykj na odlot!" III NIESTRAWNY POSIŁEK W ZAJEŹDZIE Z DYBRYM JEDZONKIEM Złocisty blask późnego poranka już ogrzewał trawy, kiedy Frito w końcu zbudził się, z głową pękającą z bólu, czując w ustach smak dna ptasiej klatki. Rozejrzawszy się wokół,
czując każe kosteczkę, zobaczył, że wraz z trzema pozostałymi towarzyszami leży na samym skraju lasu, a przed nimi biegnie czteropasmowy trakt prowadzący prosto do Whee! Nigdzie nie było śladu Tima Benzedryny. Frito pomyślał, że wydarzenia minionej nocy zapewne były koszmarnym snem chochlika, który opchał się po uszy zepsutą sałatką ziemniaczaną. Wtem jego wzrok padł na papierową torebkę stojącą obok jego plecaka i przyczepioną do niej karteczkę. Frito ze zdumieniem przeczytał: Drygi Frydku! Szkyda, że pydłeś tak szybky zeszły nocyy. Ominyły ci nprywdy fyjny podróże. Mym nydzieji, ży tyn pirściń dziyła jak trza. Pokuj s Tobom, Timm PS. Myci myły zypysik prochuf, co ji wym zostawuji. Mysze kyńczyć, bo zara mym odododlot obożeobożeo - bożeobożeeeeee Frito zajrzał do brudnej papierowej torebki i znalazł sporą ilość kolorowych cukierków, bardzo podobnych do tych, jakie jedli minionej nocy. Dziwne, pomyślał, ale mogą się przydać. Kto wie? I tak, po godzinie cucenia towarzyszy, prowadzona przez niego grupka ruszyła w kierunku Whee, z ożywieniem omawiając wydarzenia ubiegłego wieczoru. Whee była główną wioską Wheelandu, małego i błotnistego obszaru zamieszkanego głównie przez zadzierające nosa krety i lud marzący o tym, żeby mieszkać gdzie indziej. Cieszyła się przelotną popularnością, kiedy - w wyniku nagłego ataku czkawki geodety - czteropasmowy Kręty Szlak Wewnątrzstanowy omyłkowo przeprowadzono przez sam środek tego nędznego sioła. Potem, przez jakiś czas, tutejsza populacja żyła dostatnio dzięki nielegalnemu wystawianiu mandatów za przekroczenie szybkości lub nieprzepisowe parkowanie oraz sporadycznym, bezczelnym porwaniom. Niewielki ruch turystyczny z pobliskiego Bagna doprowadził do powstania tanich jadłodajni, paskudnych straganów z pamiątkami i fabryczki zabytkowych znaków granicznych. Jednak narastające kłopoty ze Wschodem gwałtownie zakończyły ten handel. Ze wschodnich krain zaczął napływać strumyk uchodźców mających niewiele dobytku i jeszcze mniej rozumu. Nie tracąc takiej okazji, ludzie i chochliki z Whee zgodnie współpracowali przy sprzedaży kiepsko władającym ich językiem emigrantom takich rzeczy, jak krótsze nazwiska i udziały w wytwórniach perpetuum mobile. Ponadto zasilali swoje kiesy, wciskając czarnorynkowe wizy do Bagna tym nieszczęśnikom, którzy nie orientowali się w przepisach. Mieszkańcy Whee byli przygarbieni, przysadziści, szerokostopi i ociężali. Mając głębokie oczodoły i skłonność do skrzywień kręgosłupa, często bywali brani za neandertalczyków - powszechny błąd, który z czasem znienawidzili. Niezbyt skłonni do gniewu i czegokolwiek innego, żyli w pokoju z sąsiadami chochlikami, których bardzo podbudowywał fakt istnienia stworzeń stojących na niższym szczeblu drabiny ewolucji. Te dwa ludy utrzymywały się teraz z przemytu nielegalnych emigrantów i z zasiłków - powszechnie rosnących tu owoców w kształcie ludzkiej trzustki i równie apetycznych. Wioska Whee składała się z około sześciu tuzinów niewielkich domków, w większości zbudowanych z pergaminu i korków od butelek. Stały nierównym kręgiem, otoczone fosą, której smród ze stu kroków powaliłby smoka. Zatykając nosy, wędrowcy przeszli po skrzypiącym moście zwodzonym i przeczytali napis na bramie: WITAMY W MALOWNICZEJ, HISTORYCZNEJ WHEE! LICZBA MIESZKAŃCÓW 1004328 961 WCIĄŻ ROŚNIE! Dwaj zaspani strażnicy obudzili się tylko po to, żeby uwolnili protestującego Spama od reszty sztućców. Frito oddał połowy magicznych pastylek Tima, które wartownicy schrupali z apetytem. Chochliki umknęły, zanim tabletki zaczęły działać i - zgodnie z instrukcjami Goodgulfa - skierowały się do pomarańczowo - zielonego neonu migoczącego w środku
miasta. Znalazły tam kiepski zajazd z chromu i pleksiglasu, reklamowany mrugającym neonowym odyńcem, pożeranym przez ociekający śliną pysk. Poniżej widniała nazwa zajazdu - “Dybre Jedzonko & Spanko". Przeszedłszy przez obrotowe drzwi, wędrowcy podeszli do recepcjonisty, którego identyfikator głosił: “Cześć! Jestem HoJo Hominigritts!" Podobnie jak reszta personelu, nosił świński kostium z fałszywymi uszkami, ogonem i pyskiem z papier - mache. - Czołem! - zabulgotał drawlem gruby chomik. - Chcecie pokój? - Tak - rzekł Frito, zerkając porozumiewawczo na towarzyszy. - Przybyliśmy do miasta na krótki urlop, prawda, chłopcy? - Urlop - rzekł Moxie, mrugając do Frita. - Króciutki urlopik - dodał Pepsi, kiwając głową jak idiota. - Zechcecie tu podpisać? - powiedział urzędnik przez świńską maskę. Frito wziął gęsie pióro przymocowane łańcuchem do pulpitu i wpisał nazwiska: ALIAS TAJNIAK, IWAN MAM - SEKRET, JOHN NIEZNANY oraz TOM PSEUDONIM. - Ma pan jakieś worki czy torby, panie... eee... Tajniak? - Tylko pod oczami - mruknął Frito, kierując się do jadalni. - Hej - zachichotał recepcjonista - możecie sobie obejrzeć nasz pierścień murów! - Świetnie - odparł Frito, pospiesznie odchodząc. - Bawcie się dobrze - zawołał za nimi urzędnik. - I nie dajcie sobie wcisnąć jakiegoś tandetnego pierścienia! Kiedy już nie mógł ich usłyszeć, Frito z niepokojem zapytał Spama: - Chyba nie sądzisz, że on coś wie - szepnął. - Jak uważasz? - Nie, panie Frito - odparł Spam, masując sobie żołądek. - Zjedzmy coś wreszcie! Wszyscy czterej weszli do jadalni i siedli przy stoliku w pobliżu ciepłego propanowego kominka, nieustannie opiekającego dużego cementowego wieprza na zmechanizowanym obrotowym rożnie. Łagodne dźwięki fatalnego muzaka rozbrzmiewały w zatłoczonym pomieszczeniu, gdy wygłodniałe chomiki studiował kartę w kształcie proszczącej się świni. Podczas gdy Frito zastał nawiał się nad “Kwik - kwikburgerem Wujka Piggy" opiekanym w czystym oleju lnianym, Spam wytrzeszczał gały na skąpo odziane “prosiaczki" zatrudnione tu jako kelnerki - piersiaste dziewki z fałszywymi ogonkami, uszkami i ryjami. Jedna z nich przytruchtała do stolika przyjąć zamówienie, a Spam pożądliwie spojrzał na jej świńskie oczka, przekrzywiona blond perukę i owłosione nogi. - Chcecie co zamówić, łazęgi? - spytała świnka, z trudem utrzymując równowagę na wysokich obcasach. - Proszę dwa kwik - kwikbiurgery i dwa specjalne łupu-cup - odparł z szacunkiem Frito. - A co z pierścieniem, ee, chciałam powiedzieć z czymś do picia? - Chętnie, proszę cztery orka - cole. - Kapuję. Gdy kelnerka odmaszerowała, z trudem krocząc w przyciasnych butach na wysokich obcasach i potykając się o długą, czarna pochwę miecza, Frito uważnie zmierzył okiem gości, sprawdzająca czy nie ma wśród nich kogoś podejrzanego. Kilku chochlików, para ciemnoskórych facetów, pijany troll leżący przy barze. Jak zwykle. Uspokojony, Frito pozwolił towarzyszom wmieszać się w tłum przestrzegając, żeby nie gadali o “wiecie czym". Kelnerka wróciła z zamówionymi kwikburgerami, gdy Spam sprzedawał kiepskie żarty parze koboldów w kącie sali, a bliźniacy odstawiali kilku groźnie wyglądającym gremlinom swoją ulubioną pantomimę. Kaleka i jego córki, będącą pewnym hitem w Bagnie.
Gdy coraz liczniejszy tłum ryczał ze śmiechu na widok ich obscenicznych gestów, Frito w zadumie pałaszował pozbawionego smaku kwikburgera, zastanawiając się, jaki los czeka Wielki Pierścień, kiedy dotrą do Riv'n'dell i Goodgulfa. Nagle trzonowce Frita natrafiły na jakiś mały, twardy przedmiot w kwikburgerze. Klnąc pod nosem, Frito włożył palce do ust i wydobył z nich maleńki metalowy cylinder. Odkręciwszy wieczko, wyjął jeszcze mniejszy pasek mikrofilmu, na którym widniały słowa: “Strzeż się! Grozi ci wielkie niebezpieczeństwo. Czeka cię długa podróż. Wkrótce spotkasz wysokiego bruneta. Ważysz dokładnie pięćdziesiąt dziewięć funtów". Przestraszony Frito głośno wciągnął powietrze i rozejrzał się wokół, szukając autora tej wiadomości. W końcu jego spojrzenie spoczęło na wysokim, czarnowłosym mężczyźnie siedzącym przy barze nad nie tkniętym kuflem podwójnego korzennego piwa. Szczupły nieznajomy miał na sobie szary strój i oczy skryte za czarną maską. Na jego piersi krzyżowały się bandolety ze srebrnymi kulami, a przy chudym biodrze zwisał mu złowrogo wyglądający miecz z rękojeścią wykładaną perłami. Jakby czując na sobie spojrzenie Frita, powoli obrócił się na stołku i znacząco przyłożył palec do ust. Potem wskazał na drzwi do toalety i wystawił pięć palców. PIĘĆ MINUT. Potem wskazał najpierw na Frita, a potem na siebie. Do tego czasu połowa gości zauważyła to i myśląc, że to jakaś gra, dopingowała go głośnymi okrzykami “Słynne powiedzenie?" albo “Proszę powtórzyć pytanie!" Młody chochlik udawał, że niczego nie zauważył i ponownie przeczytał wiadomość. “Niebezpieczeństwo". Frito w zadumie spojrzał na osad haczyków na ryby i pienistą warstwę mielonego szkła w swojej szklance orka - coli. Upewniwszy się, że nikt nie widzi, ostrożnie podsunął szklankę dużej palmie doniczkowej, która z wdzięcznością przyjęła poczęstunek. Nabrawszy podejrzeń, Frito wstał od stolika, starając się nie wywrócić dużej rury podsłuchowej umieszczonej w bukiecie plastikowych kwiatów. Nie zauważony wszedł do toalety, gdzie miał czekać na wysokiego nieznajomego. Po kilku minutach niektórzy z gości korzystających z ubikacji zaczęli podejrzliwie spoglądać na Frita, który stał gwiżdżąc, z rękami w kieszeniach, oparty o wykafelkowaną ścianę. Aby uniknąć! dalszych podejrzeń, Frito odwrócił się do wiszącego na ścianie! automatu. - No, no, no - rzekł scenicznym szeptem - właśnie tego szukałem! - Następnie, z wystudiowanym zapałem, zaczął wrzucać do automatu drobne ze swej chudej sakiewki. Po piętnastu gwizdkach, ośmiu kompasach, sześciu miniaturowych latarkach i czterech paczkach ekstrapewnych wyrobowi gumowych, rozległo się tajemnicze pukanie do drzwi. W końcu! jeden z gości, skryty w kabinie, wrzasnął: - Do cholery, niech ktoś wpuści tego s... syna! - Drzwi otwarły się na oścież i stanął w nich zamaskowany nieznajomy który gestem kazał Fritowi schować się za róg. - Mam dla pana wiadomość, panie Bugger - powiedział. Kwikburger podszedł Fritowi do gardła, gdy chochlik usłyszał swoje nazwisko. - Ja... ja sądzić, pan sze mylić, senior - zaczął kulawo! Frito. - Ja bardzo przykry, ale nie znać nikt... - To wiadomość od czarodzieja Goodgulfa - ciągnął nieznajomy - jeśliś jest tym, który zowie się Frito Bugger! - To ja - powiedział stropiony i przestraszony Frito. - I tyś jest posiadaczem Pierścienia? - Może tak, a może nie - odparł Frito, grając na zwłokę. Nieznajomy chwycił go za klapy kamizelki i podniósł do góry. - Tak, pewnie - pisnął Frito. - Mam go! Możesz mnie podać do sądu. - Nie obawiaj się, zapomnij o lękach, wstrzymaj konie i nie pękaj - zaśmiał się tamten. - Jestem twym przyjacielem. - I masz dla mnie wieści od Goodgulfa? - wybełkotał Frito, czując, jak kwikburger