- Dokumenty5 863
- Odsłony852 363
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań667 962
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Ian Fleming - Casino Royale
Rozmiar : | 609.7 KB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Ian Fleming - Casino Royale.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Fleming Ian Casino Royale Wstęp do Jamesa Bonda Anthony Burgess Można chyba śmiało powiedzieć, że James Bond ma w sobie materiał na nieśmiertelność. Pierwszy raz pojawił się w powieści Casino Royale w 1953 roku i ludzie, urodzeni w tym roku, zdążyli osiągnąć wiek średni. Czyli że James Bond jest już na świecie dość długo, ażeby zyskać coś z postaci klasycznej i prawdopodobnie okaże się w końcu jednym z wielkich mitów XX stulecia. Wprawdzie nie stal się tak uniwersalny jak Sherlock Holmes, bo z natury rzeczy odtrąciły go kraje bloku sowieckie- go, lecz intryguje nas tak samo jak Sherlock Holmes: twardy, olśniewa- jący pomysłowością i pełen sprzeczności. W dodatku jest mężczyzną pełniejszym niż Holmes: uwielbia kobiety, podczas gdy Holmes podzi- wiał tylko jedną i nawet nie miał okazji powiedzieć jej o tym. Holmes, choć na pozór tak ascetyczny, zażywa kokainę, podczas gdy jedynym nałogiem Bonda są cygara Morland Special w potrójnej złotej opasce. Holmes' to pewnego rodzaju dekadent posługujący się rygorystyczną logiką w służbie prawa, w czym kryje się swoista sprzeczność. Bond ma w sobie potężny zastrzyk purytaństwa i zdolność brzydzenia się sobą, która kłóci się z amoralnością jego morderczego zajęcia i towarzyszą- cych mu kompensacji zmysłowych. Upodabnia ich głównie to, że nie są typowymi Anglikami. Sherlocka Holmesa powołał do życia Irlandczyk wychowany przez Jezuitów i po studiach medycznych w Edynburgu. Jego zdolność rozumowania jest bardziej kontynentalna niż brytyjska. James Bond jest pól Szkotem, a pól francuskim Szwajcarem, z których to składników jeden tłumaczy zarówno jego żyłkę purytańską, jak i dar granitowej wprost wytrzymałości, a drugi zapewnia mu biegłość w języ- kach francuskim i niemieckim, w jeździe na nartach, jak również czyni z niego miłośnika win i smakosza. Holmes nie ma nic ze swojego twórcy, podczas gdy uzdolnienia, temperament i kariera Bonda czynią go poniekąd wyidealizowanym portretem człowieka, który dopiero w podeszłym wieku 42 lat zdecydo- wał się na pisanie popularnych powieści. łan Fleming miał w sobie krew szkocką i nie był całkiem bez winy, jeśli chodzi o Bondowską skłonność do wygadzania sobie: Martini z wódką „porządnie utrzęsione a nie zamieszane", ogromna konsumpcja cygar Morland Special, podrywanie cudzych żon raczej na zimno, szybki samochód, gra o wysokie stawki w bakarata. Wywodził się z klas wyższych: szkoła w Eton i świetne osiągnięcia sportowe, krótki pobyt na akademii wojskowej w Sandhurst, studia językowe na uniwersytetach w Genewie i w Monachium. Jako dziennikarz Agencji Reutera już w 1933 roku, mając dwadzieścia pięć lat, dowiedział się coś niecoś o świecie wywiadu i kontrwywiadu, obsługując moskiewski proces sześciu inżynie- rów brytyjskich oskarżonych o działalność szpiegowską. Podczas II wojny światowej był w Admiralicji asystentem Szefa Wywiadu Floty i zakończył ją w randze komandora: identycznie jak Bond. Zanim jego powieści stały się bestsellerami, był dyrektorem zagranicznym przedsię- biorstwa prasowego Kemsley Ńewspapers. Ważne jest i trzeba pamiętać, że jak Daniel Defoe, tak i Fleming był dziennikarzem wcześniej niż beletrystą, i to dobrym dziennikarzem. Świadczy o tym w jego powieś- ciach klarowny styl, trafność obrazowania, czujne oko na szczegół, żywe interesowanie się polityką światową z jednej strony, a z drugiej fascynacja drobiazgami życia codziennego. Ponieważ jest autorem bestsellerów, łatwo się zapomina, jak wybitnym pisarzem jest łan Fleming w prozie angielskiej. To prawda, że tytuł Jamesa Bonda do nieśmiertelności wiele zawdzięcza, u szerokich rzesz jego odbiorców, tym filmom, które ciągle kręci się na tle jego przygód. Wykonawcy personifikujący
go na ekranie starzeją się i trzeba ich zastępować młodszymi, istnieje też nieprzeparta skłonność do tego, aby tematykę i atmosferę tych filmów czynić nie tylko nowoczesną, ale nawet z lekka wyprzedzającą nasze czasy. W którymkolwiek dzieje się to roku, mniej więcej bieżącym, komandor Bond jest zawsze u szczytu swej sprawności bojowej, co już się ociera o absurd. Choćby nawet Bond był o dziesięć łat młodszy niż jego twórca, urodzony w 1908 roku, i tak byłby teraz człowiekiem starym i szykującym się, być może, do odejścia na emeryturę ze stanowiska takiego jak M, a wyczyny jego należałyby do przeszłości, w której Zimna Wojna była groźniejsza niż obecnie; kiedy nie było groźne wypalanie sześćdziesięciu papierosów dziennie; i gdy zalety imperialnego konserwatyzmu (których najlepszym wzorem był M i których 007 również się nie wypierał) dodawały smaku działaniom ludzi zatrudnionych w Tajnej Służbie Jej Królewskiej Mości. Z twarzy Bond często bywa porównywany do kompozytora Star Dust, piosenki będącej szlagierem lat 1920-tych, zwanego Hoagy Carmichael, tylko że dla co młodszych czytelników i to nazwisko warto by już zaopatrzyć w przypisek. Bond należy do historii; to są powieści historyczne. Sir John Fałstaff wykręcał się od walki w domowych zamieszkach za panowania Henryka IV, lecz to nie ujęło mu nieśmiertelności. Tak i James Bond tkwi w przeszłości, lecz jego zajadłość i brawura są ponadczasowe. Musimy jednakże coś wiedzieć o tej przeszłości, z której się począł. Kiedy ukazało się w 1953 roku Casino Royale, było w nim zawarte przesłanie do narodu brytyjskiego. Twardy, mężny, choć nie zimna ryba i nie asceta, James Bond przypominał swym czytelnikom o cnotach, które jakby stracili. W osiem lat po zakończeniu II wojny światowej epoka bohaterów, którzy zbudowali i utwierdzili imperium brytyjskie, należała już dawno do przeszłości. Teraz ją zastąpiły intrygi i kłótnie supermocarstw, w których Wielkiej Brytanii pozostała jedynie rola widza. Była to sytuacja upokarzająca. Wywiad brytyjski okazywał się nieudolny i pogardliwie traktowany przez CIA. Do żywego dopiekł skandal z pedałami, którzy zdradzili i przeszli na stronę wroga. Fleming potrafił wyśnić system wywiadu o wiele bardziej niebezpieczny i pomysłowy od tego, jaki dopuszczała rzeczywistość, i obsadzić go nowym typem agenta „uprawnionego do zabijania". Respekt ze strony Ameryki i lęk ze strony Sowietów, otaczające tę wymarzoną postać, przylgnęły do zatrudniającej go służby i przenosiły się z natury rzeczy na Wielką Brytanię. Istniał więc patriotyczny motyw ukryty za pierwotną intencją Fleminga, którą było dostarczanie rozrywki. Profesorowie onomastyki zapewne ślęczą już nad nazwiskiem Bonda. Nie ma w nim aluzji do opętania seksualnego jak W niewoli uczuć Somerseta Maughama, jest jednak sugestia więzi z czymś: czy to honor? ojczyzna? czy abstrakcyjna cnota? W rzeczywistości Fleming wybrał to nazwisko dlatego, że brzmi ono dosyć potulnie, bez żadnej agresji; zapożyczył je od autora klasycznej monografii o ptakach wysp Kara- ibskich. Ten prawdziwy James Bond aż do niedawna kwitował ze starczym, dobrodusznym humorem żarty celników pytających: gdzie ukrył swoją Berettę? Jeszcze inne zapożyczenie zdradza mola książkowe- go we Flemingu (który był wielkim bibliofilem): służbowy numer Bonda zawdzięcza coś opowiadaniu Kipłinga o kolejach amerykańskich, gdzie nosi go żółtodzioba lokomotywa; pod tym samym numerem znany był John Dee w roli ,,oczu" królowej Elżbiety I pracujący dla wywiadu angielskiego przeciwko Hiszpanom. W powieściach o Bondzie zawsze trafi się coś ekstra i głębszego: wiedza historyczna, dziwne książki o technice szulerskiej lub o magii na Haiti, folklor, który bez kwestii przyjmujemy na wiarę: czy stosunek płciowy rzeczywiście zaostrza wzrok strzelca? czy to prawda, że homoseksualista nie umie gwizdać? Fleming był większym erudytą, niż pozwalał to sobie na ogól okazywać. Na technologii w jego opowieściach można polegać, tak samo jak na geografii. Jego czytelnicy z początku zakładali, że Smiersz to własny wymysł autora i zaskoczeni byli dowiadując się, że bynajmniej. Ta dbałość o precyzję szczegółu, wcale nie typowa dla zwykłych twórców rozrywkowych, jest pokrewna temu, co James Joyce określa jako „rozkosz opisywania": pasji zauważania, w co ludzie są ubrani, jakie mają blizny i kurzajki, palce nieregularnej długości, dziwny kształt szyi albo czaszki. Dokładność, z jaką Fleming opisuje ból, tortury,
śmierć zapewniła mu opinię sadysty, czy nawet pornografa przemocy, jednak nie ma w tym lubowania się, tylko pewnego rodzaju dziennikarska rzetelność. Fleming przyznawał się, że uwielbia kształty kobiece, i przekazał tę cechę swemu bohaterowi. Dziewczyny w filmach o Bondzie skłonne są (może z jedynym wyjątkiem bohaterki On Her Majesty's Secret Service czyli W tajnej służbie, którą zagrała Diana Rigg) być jedynie ożywionymi egzemplarzami fałdy centralnej. W książkach są natomiast wiarygodne i sympatyczne dzięki skazie, która każdą z nich uczłowiecza: czy to złamany nos, czy lekkie utykanie, a najczęściejtraumatyczny rys urazu psychicznego lub osobistego poczucia winy. Niewątpliwie są czymś więcej niż ich figura. Co się tyczy owych kolosalnych złoczyńców, jak Sir Hugo Drax, Doktor No, Blofeld, Goldftnger (znów przykład chytrej erudycji Fleminga: goldfinger czyli złotopalczyk to nie tylko palec serdeczny od złotej obrączki, lecz i anglosaska jednostka monetarna): owszem, naciągają miarę łatwowierności, ale nieznacznie. Złych olbrzymów z baśni nie trzeba poddawać psychoanalizie, jednak spryt Fleminga przejawia się w tym, że Drax ma odsmoktania kciuka rozstęp między zębami, a Dr No przemieszczone serce: paranoja ma zwykle jakiś powód. W filmach godzimy się z tym, że łotrostwo jest z lekka farsowe, a same łotry stają się jakby narządem swej technicznej pomysłowości w służbie mordu i ludobójstwa; ale w książkach pomysłowość ta jest zawsze prawdopodobna, technologia względnie prymitywna, sny o potędze zaś raczej skromne jak na czasy Hitlera i Stalina. Te filmy, coraz bardziej i bardziej oparte na kantmaszynkach, coraz mniej ciekawe psychologicznie, są groteskowymi parodiami powieści, a filmowa wersja Casino Royale to wręcz haniebne zniekształcenie pełnej napięcia, zacnej opowieści, która nie podpiera się ani odrobiną fantastycznej niesamowitości. Koniecznie trzeba, moim zdaniem, podkreślić fakt, że oprócz tych najwcześniejszych filmów, których skromny budżet nie pozwalał na zbytek ekstrawagancji, James Bond stworzony przez Fleminga wykazuje tylko nominalne związki z obleśnie łypiącymi z ukosa bohaterami ekranu. Dotyczy to również tytułów: co wspólnego ma film Octopussy z błyskotliwym opowiadaniem, w którym Bond pełni rolę całkiem marginesową? Fleming co prawda zabronił adaptacji filmowej The Spy Who Loved Me czyli Moja miłość to agent, nie usprawiedliwia to jednak faktu, że przylepiono ten sam tytuł do bardzo nie-Flemingowskiej paciajki. Najwyższy czas, aby miłośnicy tych filmów sięgnęli znów do książek i do podziwiania ich zalet literackich. Ja wiem, niektórzy w ogóle zaprzeczą, jakoby Fleming był twórcą literatury artystycznej: te same snoby estetyczne, co Sherlocka Holmesa też nie zaliczą do literatury. Jednak w definicji literatury jako posługiwania się językiem w celu dostarczania cywilizowanej przyjemności niewątpliwie mieści się to, co starali się osiągnąć Conan Doyle i Fleming. Żaden nie chciał być Balzakiem lub Henry Jamesem: obaj koncentrowali się na dość niskim gatunku i doskonalili go. I obaj uważali, tak samo jak Shakespeare, że beletrystyka (dramat czy opowieść) powinna przedstawiać dobrze narysowane postaci w ciekawych sytuacjach. Gatunek powieści szpiegowskiej (co zawdzięczamy głównie Flemingom) jest dla naszego wieku tym samym, czym tragedia krwi była dla pierwszej epoki Elżbietańskiej. Fleming zmarł przedwcześnie w 1964 roku, w którym to roku świat celebrował czterechsetną rocznicę urodzin Szekspira: i wydawało się stosowne przejrzeć na świeżo jego twórczość i odnaleźć w niej pewnego rodzaju smak renesansowy. Ten smak przeciwstawił się socjalistycznej surowości lat pięćdziesiątych, a jeszcze nie podpisał się pod rozwiązłością lat sześćdziesiątych. Jest to smak powściągliwie kontrolowany: uczta zmysłów jest nagrodą za niebezpieczny trud podejmowany na rzecz wolnego świata. Jeśli zdarza się Bondowi stawić do roboty na kacu, to nigdy nie zabraknie emerytowanego admirała M, który go przywoła do starych cnót karności i trzeźwości. Co zapamiętujemy z tych książek, to nie tyle ich fabuły i kontakty seksualne (nigdy nie przedstawiane wprost, zawsze nakreślone z po- wściągliwością godną Szkota i dżentelmena), ile tę spokojną radość
życia: szybki samochód, Martini z wódką wedle dokładnego przepisu, obiad i partia brydża w klubie Blades, firmowe nazwy najlepszych kosmetyków, niedokładnie rozdzielone i przez to uwodzicielskie włosy pięknej dziewczyny. Uciechy tym bardziej dojmujące, że ulotne: śmierć może w każdej chwili dopaść 007. Jeśli do zadań artysty należy uwydatnianie życia, to nikt nie może odmówić Flemingowi miana artysty. A co do Jamesa Bonda, pozostanie on z nami na zawsze: prawie że nieśmiertelny, nie całkiem Szekspirowski, ale przykładnie neo- Ełżbietański bohater, jakiego nam potrzeba. Anthony Burgess Lugano 1987
1 Tajny agent Zapach, dym i pot kasyna o trzeciej nad ranem mogą przyprawić o mdłości. Wtedy erozja duszy wywołana przez ostry hazard, ta mieszanina zachłanności, lęku, napięcia nerwowego, staje się nie do zniesienia i rozbudzone zmysły ogarnia wstręt. James Bond poczuł się nagle zmęczony. Zawsze od razu wiedział, kiedy jego ciało czy umysł mają dość i zawsze się do tego stosował. To pomagało mu zwalczać poczucie nieświeżości i otępienie zmysłów prowadzące do błędów. Wycofał się niepostrzeżenie od stołu, przy którym grał w ruletkę i podszedł na chwilę do mosiężnej poręczy, która na wysokości piersi otaczała stół najwyższych stawek w salle privee. Le Chiffre ciągłe grał i najwyraźniej wygrywał. Leżał przed nim bezładny stos nakrapianych żetonów po 100 tysięcy. W cieniu, rzucanym przez jego grube lewe przedramię, przycupnęła dyskretnie kupka dużych, żółtych, po pół miliona franków. Przez jakiś czas Bond obserwował ten dziwny, wyrazisty profil, a potem wzruszył ramionami dla odwrócenia myśli i odszedł. Barierka otaczająca caisse sięga do podbródka, a caissier, będący zwykle tylko niższym urzędnikiem bankowym, siedzi na stołku i sięga w stosy banknotów i żetonów. Te ułożone są na półkach za barierką ochronną, na poziomie krocza. Caissier ma do obrony krótką pałkę i pistolet, więc przesadzić barierkę, zgarnąć trochę banknotów, skoczyć z powrotem, a następnie wydostać się z kasyna korytarzami i przez drzwi byłoby niemożliwe. A kasjerzy na ogół pracują po dwóch. Bond zastanawiał się nad tym, odbierając plik banknotów po 100 tysięcy franków, a potem pliki po 10 tysięcy. Inną częścią umysłu wyobraził sobie jutrzejsze, regularne, poranne zebranie rady kasyna. Monsieur Le Chiffre wygrał 2 miliony. Grał w to, co zawsze. Panna Fairchild wygrała przez godzinę milion i wyszła. W ciągu jednej godziny monsieur Le Chiffre stracił do niej trzy pule, po czym wyszła. Grała chłodno. Monsieur le Vicomte de Villorin wygrał w ruletkę milion dwieście. Dawał maksymalne stawki na pierwszy i ostatni tuzin. Miał szczęście. Następnie ten Anglik, Mister Bond, przez dwa dni zwiększył swoje wygrane do równych trzech milionów. Grał przy piątym stole, systematycznie zwiększając stawkę na czerwone. Duclos, chefde partie, ma szczegóły. Zdaje się, że jest wytrwały i gra o maksymalne stawki. Dopisuje mu szczęście. Nerwy ma chyba mocne. Na tym soiree zyskaliś- my x na chernin-de-fer, na bakaracie y, z na ruletce. Gra w boule znów nie cieszyła się popularnością, ale wciąż zarabia na siebie. —Merci, Monsieur Xavier. —Merci, Monsieur le President.
Albo coś w tym rodzaju, pomyślał Bond, przepychając się przez wahadłowe drzwi salle privee, i skinął głową znudzonemu mężczyźnie w stroju wieczorowym, który za pomocą elektrycznego przycisku pod stopą uniemożliwia wejście lub wyjście, blokując drzwi na pierwszy sygnał jakiegoś zamieszania. A rada kasyna zbilansuje księgi i rozejdzie się do domów czy kawiarni na lancz. Jeśli chodzi o rabunek w kasie, co Bonda osobiście nie dotyczyło, a tylko interesowało, pomyślał, że wymagałoby to dziesięciu dobrych ludzi, że musieliby zabić paru pracowników i że tak czy owak prawdopodobnie we Francji, a właściwie to w żadnym kraju, nie znalazłoby się dziesięciu nie sypiących zabójców. Dając ładnej vestiaire tysiąc franków i schodząc po stopniach kasyna Bond uznał, że Le Chiffre w żadnym wypadku nie spróbuje obrabować caisse i przestał rozważać tę ewentualność. Za to skupił się na swych doznaniach fizycznych. Pod wieczorowymi półbutami czuł suchy, niewygodny żwir, w ustach niedobry, cierpki smak, a pod pachami lekką wilgoć. Uciskało go w oczach. Twarz miał jakby stężałą, czuł nos i zatoki. Głęboko odetchnął świeżym nocnym powietrzem, wyostrzył zmysły i świadomość. Ciekawe, czy ktoś przetrząsał jego pokój, odkąd wyszedł na kolację? Ruszył na skos przez szeroki bulwar i ogrody do hotelu Splendide. Uśmiechnął się do recepcjonisty, który podał mu klucz — numer 45 na pierwszym piętrze — i odebrał telegram. KINGSTON JAMAICA XXXX XXXXXX XXXX XXX BOND SPLENDIDE ROYALE-LES-EAUX SEINE INFERIEURE PRODUKCJA CYGAR HAWANSKICH WSZYSTKIE FABRYKI NA KUBIE 1915 DZIESIĘĆ MILIONÓW POWTARZAM DZIESIĘĆ MILIONÓW STOP SPO- DZIEWAM SIE TYLE POTRZEBUJESZ POZDROWIENIA DASILVA Oznaczało to, że idzie do niego dziesięć milionów franków. Odpowiedź na prośbę o dodatkowe fundusze, jaką Bond wysłał tego popołudnia przez Paryż do Centrali w Londynie. Paryż porozumiał się z Londynem, gdzie Clements, szef jego wydziału, porozumiał się z M, który uśmiechnął się krzywo i polecił „Maklerowi" załatwić to z Finansowym. Bond pracował kiedyś na Jamajce, dlatego w sprawie Casino Royale występował jako bogaty klient firmy Caffery, największych importerów i eksporterów na Jamajce. Otrzymywał więc dyspozycje
przez Jamajkę, od małomównego mężczyzny prowadzącego dział fotograficzny w Daily Gleaner, tej słynnej gazecie Wysp Karaibskich. Ten człowiek z Gleanera, nazwiskiem Fawcett, był dawniej księgo- wym w jednym z głównych przedsiębiorstw łowiących żółwie na Kajmanach. Jeden z niewielu ochotników, którzy zgłosili się z Kajma- nów po wybuchu wojny, awansował na referenta w finansach niedużej organizacji wywiadowczej marynarki wojennej na Malcie. Po zakoń- czeniu wojny, kiedy z ciężkim sercem wracać miał na Kajmany, wyłowił go wydział Secret Service zajmujący się Karaibami. Wyszko- lono go starannie w zakresie fotografii i kilku innych umiejętności, a następnie przy cichym współudziale pewnego notabla z Jamajki wprowadzono go do działu fotograficznego w „Głeanerze". W przerwach między dobieraniem zdjęć, dostarczanych przez wielkie agencje Keystone, Wide-World, Universal, I.N.P., albo Reute- ra, otrzymywał od człowieka, którego nigdy nie widział, zwięzłe instrukcje przeprowadzenia prostych operacji, wymagających tylko absolutnej dyskrecji, szybkości i dokładności. Za te sporadyczne usługi pobierał dwadzieścia funtów miesięcznie; fikcyjny krewny w Anglii wpłacał mu je na konto w Royal Bank of Canada. Obecnym zadaniem Fawcetta było natychmiastowe przekazywa- nie Bondowi, za normalną opłatą, tekstów informacji, które otrzymy- wał w domu przez telefon od anonimowego kontaktu, z zapewnienia- mi, że nic z tego, co mu każą przekazać, nie wzbudzi podejrzeń poczty na Jamajce., Więc nie zdziwiła go nagła nominacja na korespondenta Morskiej Agencji Prasowej i Fotograficznej, gromadzącego materiały z Anglii i Francji, za dodatkowe dziesięć funtów miesięcznie. Poczuł się bezpieczny i dowartościowany, zamajaczył mu już Order Imperium Brytyjskiego i dokonał pierwszej wpłaty na małego Morri- sa. Kupił też sobie zielony daszek na czoło, o którym od dawna marzył i który pomógł mu narzucać swą osobowość personelowi działu fotograficznego. Coś z tego tła, kryjącego się za telegramem, który otrzymał, przemknęło Bondowi przez myśl. Był przyzwyczajony do pośredniej kontroli i nawet ją lubił. Jak gdyby taki bufor, pozwalający mu zgubić parę godzin w kontaktach z M. Wiedział, że to najprawdopodobniej złudzenie, że w Royale-les-Eaux musi być jeszcze ktoś niezależnie raportujący, jednak stwarzało to iluzję, że więcej niż te marne 150 mil przez Kanał La Manche dzieli go od tego złowróżbnego biurowca koło Regenfs Park, skąd obserwuje go i ocenia te kilka zimnych umysłów, dzięki którym wszystko to funkcjonuje. Tak jak Fawcett, wyspiarz z Kajmanów w Kingston, wiedział, że gdyby kupił tego Morrisa za gotówkę zamiast na raty, zaraz ktoś w Londynie dowiedziałby się i zapytałby, skąd miał pieniądze. Bond przeczytał telegram dwa razy. Wydarł formularz telegraficzny z bloczka na kontuarze (po co zostawiać kopię?) i odpowiedział drukowanymi literami: DZIĘKI INFORMACJA CHYBA WYSTARCZY, BOND Podał go recepcjoniście, a telegram podpisany „DaSiłva" schował do kieszeni. Mocodawcy recepcjonisty (jeżeli tacy są) mogą za łapówkę dostać kopię na poczcie, jeśli recepcjonista przedtem nie otworzy koperty nad parą albo nie przeczytał już telegramu do góry nogami. Wziął klucz, powiedział dobranoc i ruszył do schodów, potrząsną- wszy głową windziarzowi. Bond wiedział, jak poręcznym sygnałem ostrzegawczym może być winda. Nie spodziewał się, aby ktoś kręcił się po pierwszym piętrze, ale ostrożność nigdy nie zawadzi. Idąc cicho na palcach pożałował swej impertynenckiej odpowiedzi do M przez Jamajkę. Wiedział jako hazardzista, że polegać na zbyt małym kapitale to błąd. Ale i tak M chyba nie dałby mu więcej. Wzruszył ramionami, skręcił ze schodów w korytarz i cicho podszedł do drzwi swego pokoju. Wiedział dokładnie, gdzie jest kontakt i jednym płynnym ruchem stanął na progu, otworzył drzwi na oścież, zapalił światło i wydobył pistolet. Bezpieczny pokój zaszydził z niego swoją pustką. Zignorował uchylone drzwi do łazienki, zamknął się na klucz, zapalił lampkę przy łóżku i światło przy lustrze, rzucił broń na sofę przy oknie. Po czym schylił się i obejrzał jeden ze swoich własnych, czarnych włosów, który leżał nietknięty tam, gdzie zostawił go wychodząc na kolację, przyci- śnięty szufladą biurka.
Potem zbadał ślad talku na wewnętrznym brzegu porcelanowej klamki u drzwi szafy. Wyglądała na nienaruszoną. Wszedł do łazienki, uniósł pokrywę rezerwuaru i sprawdził poziom wody podług małej rysy na miedzianym zaworze. Robiąc to wszystko, sprawdzając te drobne urządzenia alarmowe, wcale nie czuł się głupio ani zażenowany. Jest tajnym agentem i żyje dzięki temu, że starannie zwraca uwagę na detale swojej profesji. Rutynowe ostrożności nie były dla niego mniej rozsądne niż dla nurka głębinowego, dla oblatywacza lub kogokolwiek żyjącego z niebezpie- czeństwa. Przekonawszy się, że nikt nie przetrząsał pokoju, kiedy on był w kasynie, Bond rozebrał się i wziął zimny prysznic. Potem zapalił siedemdziesiątego w tym dniu papierosa i usiadł przy biurku, położył na nim gruby plik banknotów z puli oraz wygranych i wpisał kilka liczb do notesu. Przez dwa dni wygrał dokładnie trzy miliony franków. W Londynie wypłacono mu dziesięć milionów, a poprosił jeszcze o dziesięć. Razem z tymi, idącymi już do miejscowej filii Credit Lyonnais, jego roboczy kapitał wynosił 23 miliony franków czyli jakieś 23 tysiące funtów.
Przez chwilę Bond siedział bez ruchu i patrzył za okno, na ciemne morze, po czym wepchnął zwitek banknotów pod poduszkę ozdobne- go łóżka, umył zęby, zgasił światło i z ulgą wśliznął się między szorstkie francuskie prześcieradła. Jakieś dziesięć minut przeleżał na lewym boku, rozmyślając nad wydarzeniami tego dnia. Następnie odwrócił się i skupił myśli na tunelu wiodącym w sen. Ostatnią jego czynnością było wsunięcie prawej ręki pod poduszkę, pod kolbę Colta Police Positive kalibru 38 z obciętą lufą. Po czym zasnął, a gdy ciepło i humor spojrzenia zgasły, rysy jego znów ścięły się w milczącą maskę, ironiczną, brutalną i zimną. 2 Dokumenty służbowe dla M Dwa tygodnie wcześniej Sekcja S tajnej służby wysłała do M, który był wówczas i jest do dzisiaj szefem tej przybudówki do brytyjskich ministerstw obrony, notatkę służbową następującej treści: Adresat: M Nadawca: Szef S W sprawie: projekt likwidacji Monsieur Le Chiffre (vel „The Number", „Herr Nummer", „Herr Ziffer" etc), jednego z głównych agentów przeciwnika we Francji i tajnego skarbnika Syndicat des Ouvriers d'Alsace, opanowanego przez komunistów związku zawodowego pracowników przemysłu ciężkiego i transportowego w Alzacji, będącego, jak nam wiadomo, ważną częścią piątej kolumny w razie wojny z Sowietami. Dokumentacja: Życiorys Le Chiffre'a napisany przez Szefa Archiwum jako Załącznik A. Ponadto Załącznik B: informacja o Smierszu. Od pewnego czasu wydaje się, że Le Chiffre jest w poważnych kłopotach. Pod każdym prawie względem jest doskonałym agentem ZSRR, ale jego piętą Achillesową są prostackie nawyki i upodobania, które od czasu do czasu możemy wykorzystywać, a jedna z jego kochanek, Eurazjatka (Nr 1860), jest kontrolowana przez Sekcję F. Ostatnio udało się zdobyć nieco informacji o jego sprawach osobistych. Krótko mówiąc, wydaje się, że Le Chiffre jest o krok od załamania finansowego. Nr 1860 zauważyła drobne oznaki: dyskretne pozbywa- nie się biżuterii, sprzedaż willi w Antibes, ogólna tendencja do opanowania niekontrolowanych wydatków, zawsze charakterystycz- nych dla jego stylu życia. Przy pomocy naszych przyjaciół z Deuxieme Bureau (z którymi wspólnie pracujemy nad tą sprawą) przeprowadzo- no dalsze dochodzenia, które wydobyły na światło ciekawą historię.
W styczniu 1946 Le Chiffre zakupił sieć domów publicznych w Normandii i Bretanii, zwaną „Cordon Jaune". Był na tyle nierozsą- dny, że zużył na to jakieś 50 milionów franków z pieniędzy powierzo- nych mu przez leningradzki III Oddział na finansowanie wyż. wym. związku zawodowego SODA. W zasadzie Cordon Jaune powinien się okazać świetną inwestycją i możliwe, że Le Chiffre miał na celu raczej zwiększenie funduszy związkowych niż spekulację pieniędzmi swych mocodawców dla napełnienia własnej kieszeni. Tak czy owak nie ulega wątpliwości, że mógłby znaleźć wiele przyzwoitszych sposobów zainwestowania pie- niędzy niż prostytucja, gdyby nie kusił go produkt uboczny w postaci nieograniczonej liczby kobiet do własnego użytku. Los ukarał go z przerażającą szybkością. Już w trzy miesiące później, 13 kwietnia, wydano we Francji Ustawę nr 46685: Loi Tendant a la Fermeture des Maisons de Tolerance et au Renforcement de la Lutte contrę le Proxenitisme. (Kiedy M doszedł do tego zdania, odchrząknął i przycisnął guzik interkomu. —Czy to Szef S? —Słucham. —Co u diabła znaczy to słowo? — Przeliterował je. —Stręczycielstwo, sir. —To nie szkoła językowa Berlitza, mój panie! Jeżeli chce się pan popisywać znajomością cudzoziemskich łamańców językowych, proszę się łaskawie pofatygować i dostarczać także ściągawki. A najlepiej pisać po angielsku. —Przepraszam, sir. M zwolnił przycisk i wrócił do tekstu.) Ustawa ta (czytał), zwana potocznie „La Loi Marthe Richard", zamykająca wszystkie domy publiczne i zabraniająca sprzedaży filmów i książek pornograficznych, niemalże z dnia na dzień podcięła korzenie jego inwestycji i Le Chiffre stanął raptem wobec poważnego deficytu w funduszach związkowych. Gorączkowo szukając wyjścia, przekształcił swe domy publiczne w maisons de passe, umożliwiające potajemne schadzki na granicy nielegalności; poza tym dalej prowa- dził dwa podziemne cinemas bleus, ale te zmiany wcale nie przyczyniły się do uratowania jego budżetu, a wszelkie próby odprzedania udziałów, choćby z poważnymi stratami, spełzły na niczym. Tymcza- sem Police de Moeurs była już na jego tropie i niebawem zamknęła dwadzieścia lub więcej jego przedsięwzięć. Policję interesował on, rzecz jasna, tylko ze względu na jego rozległą sieć domów publicznych i dopiero gdy wyraziliśmy zaintere- sowanie jego finansami, Deuxieme Bureau wydobyło na światło jego dossier równoległe do tego, jakie gromadzili ich koledzy z departa- mentu policji. Powaga sytuacji stała się oczywista i dla nas, i dla naszych francuskich przyjaciół, tak iż w ostatnich kilku miesiącach policja urządziła prawdziwe polowanie na zakłady Cordon Jaune z takim skutkiem, że dzisiaj nic nie zostało z inwestycji Le Chiffre'a i każda rutynowa kontrola wykazałaby deficyt około 50 milionów franków w funduszach związku zawodowego, którego Le Chiffre jest skarbni- kiem i płatnikiem. Zdaje się, że nie wzbudziło to jeszcze podejrzeń w Leningradzie, ale (na nieszczęście Le Chiffre'a) zachodzi możliwość, że przynajmniej Smiersz jest na tropie. W zeszłym tygodniu wysoko postawiony informator Sekcji P doniósł, że pewien wyższy funkcjonariusz tej bardzo sprawnej sowieckiej organizacji odwetowej wyjechał z Warsza- wy do Strassburga przez Berlin Wschodni. Brak potwierdzenia tego raportu przez Deuxieme Bureau i przez władze Strassburga (godne zaufania i dokładne), nie ma też wiadomości z tamtejszej centrali Le Chiffre'a, którą doskonale kontroluje dla nas jeszcze inny (oprócz nru 1860) podwójny agent. Gdyby Le Chiffre wiedział, że Smiersz depcze mu po piętach, albo że podejrzewają go choćby w najmniejszym stopniu, nie miałby innego wyjścia niż popełnić samobójstwo czy spróbować ucieczki, ale z jego obecnych planów wynika, że jakkolwiek zdesperowany, wciąż nie zdaje sobie sprawy, że chodzi tu może o jego życie. Właśnie jego dość
spektakularne plany podsunęły nam przeciwdziałanie, które, choć ryzykowne i niekonwencjonalne, przedstawimy na końcu jako dobrze rokujące. Krótko mówiąc, sądzimy, że Le Chiffre zamierza wziąć przykład z tylu innych zdesperowanych złodziei, pokrywając deficyt przy pomocy hazardu. Spekulacja na Bourse jest za wolna, jak i rozmaite nielegalne handle narkotykami czy rzadkimi lekami jak aureo i strep- tomycyna lub kortizon. Na żadnych wyścigach nie przyjęto by takich stawek, jakimi musiałby grać, a jeśliby wygrał, doczekałby się raczej śmierci niż wypłaty. W każdym razie wiemy, że podjął ostatnie 25 milionów z kasy swego związku i że wynajął na tydzień, zaczynający się za dwa tygodnie od jutra, małą willę w sąsiedztwie Royale-les-Eaux, na północ od Dieppe. Należy oczekiwać, że tego lata w Casino Royale będzie się grać o najwyższe stawki w Europie. Usiłując wydrzeć duże pieniądze kasynom w Deauville i Le Touquet, Societe des Bains de Mers de Royale wydzierżawiło bakarata i dwa najwyżej płatne stoły do chemin-de-fera Syndykatowi Alego Mahometa, grupie emigracyjnych bankierów i biznesmenów egipskich, podobno mających dojście do pewnych funduszów królewskich, którzy od lat próbowali wciąć się w zyski Zographosa i jego greckich wspólników, płynące z monopolu, jaki mają na najwyższe francuskie pule bakarata. Za pomocą dyskretnej reklamy udało się zachęcić wielu najwięk- szych kombinatorów amerykańskich i europejskich, żeby tego lata zarezerwowali sobie miejsca w Royale i wydaje się możliwe, że to staromodne kąpielisko odzyska nieco swej wiktoriańskiej sławy. Tak czy owak jesteśmy przekonani, że właśnie tu 15 czerwca lub później Le Chiffre będzie starał się wygrać w bakarata 50 milionów franków przy kapitale obrotowym 25 milionów; i zarazem uratować swe życie. Propozycja przeciwdziałania: W najlepszym interesie naszym i innych krajów NATO leży ośmieszenie i zniszczenie tego groźnego agenta radzieckiego, ruina i kompromitacja komunistycznego związku zawodowego, w którym jest on skarbnikiem, i spowodowanie, aby ta potencjalna piąta kolumna w liczbie 50 tysięcy ludzi zdolna w razie wojny kontrolować znaczny odcinek północnych granic Francji, straciła wiarygodność i spójność. Takie byłyby skutki, gdyby udało się pokonać Le Chiffre'a w grze. (Uwaga: zabójstwo jest bezcelowe. Leningrad natychmiast pokryłby jego defraudacje, czyniąc z niego męczennika). Dlatego też zalecamy, aby najlepszy hazardzista, jakiego mamy do dyspozycji, otrzymał konieczne fundusze i spróbował go pokonać w grze. Ryzyko jest oczywiste, a ewentualne straty w naszym budżecie byłyby wysokie, ale ryzykowano już duże sumy na inne akcje, często dla mniej poważnych celów, i z mniejszą szansą powodzenia. W razie decyzji odmownej pozostawałoby nam tylko przekazać nasze informacje i zalecenia naszym kolegom z CIA w Waszyngtonie albo z Deuxieme Bureau. Obie te organizacje na pewno przejęłyby sprawę z największą przyjemnością. Podpisano: S Załącznik A Nazwisko: Le Chiffre Pseudonimy: Warianty słowa cyfra lub numer w różnych językach, np. „Herr Ziffer". Pochodzenie: Nieznane Po raz pierwszy napotkano go jako wysiedleńca w obozie w Dachau w strefie amerykańskiej, czerwiec 1945. Zapewne cierpiał na amnezję i paraliż strun głosowych (symulowane?). Niemota ustąpiła dzięki terapii, ale osobnik w dalszym ciągu twierdził, że całkowicie stracił pamięć, oprócz skojarzeń z Alzacją, Lotaryngią i Strassburgiem dokąd przeniesiono go we wrześniu 1945 na paszporcie bezpaństwowym nr 304-596. Przyjął nazwisko „Le Chiffre" („ponieważ jestem tylko numerem w paszporcie"). Żadnych imion. Wiek: Około 45 lat.
Rysopis: Wzrost 173 cm. Waga 65 kg. Cera bardzo blada. Starannie ogolony. Rudawy szatyn, ostrzyżony najeża. Oczy ciemno- brązowe, białko widoczne wokół całej tęczówki. Małe, raczej kobiece usta. Kosztowne sztuczne zęby. Uszy małe, z dużymi płatkami, wskazującymi na domieszkę krwi żydowskiej. Dłonie małe, wypielęg- nowane, owłosione. Stopy małe. Rasa prawdopodobnie śródziemno- morska z domieszką pruską albo polską. Ubiera się bardzo starannie, zwykle w ciemne garnitury dwurzędowe. Pali bez przerwy Caporale, posługując się filtrem antynikotynowym. Często używa inhalatora z benzedryną. Głos cichy i równy. Dwujęzyczny po angielsku i francusku. Dobrze mówi też po niemiecku. Ślady akcentu marsylskiego. Uśmiecha się rzadko. Nie śmieje się. Nawyki: Na ogół dyskretnie kosztowne. Duża aktywność seksual- na. Flagelantyzm. Doskonale prowadzi szybkie samochody. Biegły w posługiwaniu się bronią ręczną i walce wręcz, także z nożem. Nosi przy sobie trzy żyletki Eversharp: za wstążką kapelusza, w obcasie lewego buta i w papierośnicy. Zna księgowość i matematykę. Dobry hazardzista. Zawsze w towarzystwie dwóch agentów ochrony, Fran- cuza i Niemca (szczegóły do wglądu). Uwagi: Groźny i niebezpieczny agent sowiecki, kierowany przez leningradzki Oddział III via Paryż. Podpisano: Archiwista Załącznik B Sprawa: Smiersz Źródła: Archiwa własne i skromne materiały udostępnione przez Deuxieme Bureau i CIA z Waszyngtonu. Nazwa Smiersz jest połączeniem rosyjskich słów smiert' szpionam i znaczy: śmierć szpiegom. Stoi w hierarchii ponad MWD (dawne NKWD) i prawdopodobnie podlega bezpośrednio Berii. Centrala: Leningrad (filia w Moskwie). Ma na celu eliminację wszelkiego rodzaju zdrad i odstępstw w różnych gałęziach sowieckiego wywiadu i tajnej policji w ZSRR i za granicą. Najpotężniejsza i postrachem otoczona organizacja w Sowie- tach. Powszechnie uważa się, że nigdy nie zawiodła w akcji odwetowej. Smierszowi przypisuje się zamordowanie Trockiego w Meksyku (22 sierpnia 1940) i możliwe, że istotnie temu zawdzięcza swą reputację po tym, jak morderstwo, to nie powiodło się innym rosyjskim organizacjom i pojedynczym agentom. Ponownie usłyszano o Smierszu, gdy Hitler napadł na Rosję. Został wtedy pośpiesznie rozbudowany, aby walczyć ze zdradą
i podwójnymi agentami w czasie odwrotu wojsk sowieckich w 1941 r. Działał wtedy jako komórka egzekucyjna NKWD, nie pełniąc funkcji tak wyspecjalizowanych i jasno określonych jak obecnie. Po wojnie organizacja przeszła surową czystkę. Uważa się, że dzisiaj złożona jest zaledwie z kilkuset agentów o bardzo wysokich kwalifikacjach, podzielona na pięć oddziałów: Oddział I: Kieruje kontrwywiadem w organizacjach sowieckich w kraju i za granicą. Oddział II: Operacyjny. Również egzekucje. Oddział III: Administracja i Finanse. Oddział IV: Śledczy. Także zagadnienia prawne i sprawy perso- nalne. Oddział V: Ściganie. Tu wydaje się definitywne wyroki na wszyst- kie ofiary. Od zakończenia wojny tylko jeden agent Smierszu dostał się w nasze ręce: Gojczew vel Garrad-Jones. Zastrzelił on w Hyde Parku 7 sierpnia 1948 r. Peczorę, lekarza ambasady jugosłowiańskiej. W toku przesłuchania popełnił samobójstwo połykając guzik od płaszcza z cyjankiem potasu. Nie ujawnił niczego poza swoją przynależnością do Smierszu, czym się wyzywająco chełpił. Sądzimy, że ofiarą Smierszu padli podwójni agenci brytyjscy: Donovan, Harthrop-Vane, Elizabeth Dumond, Ventnor, Mace, Savarin. (Szczegóły: Kostnica, Sekcja Q.) Wniosek: Należy dołożyć wszelkich starań, aby zdobyć więcej wiadomości o tej potężnej organizacji i likwidować jej agentów. 3 Numer 007 Szef Sekcji S tajnej służby (zajmującej się Związkiem Radzieckim) tak się zapalił do swego planu likwidacji Le Chiffre'a, a był to głównie jego własny plan, że osobiście wziął notatkę, udał się na najwyższe piętro posępnego budynku, górującego nad Regenfs Park, przez drzwi obite zielonym rypsem i dalej korytarzem do pokoju na samym końcu. Przystąpił wojowniczo do szefa zespołu, którym dowodził M, młodego oficera wojsk inżynieryjnych, który dorobił się ostróg w sekretariacie komitetu Szefów Sztabu, kiedy raniono go podczas akcji sabotażowej w 1944 roku, ale mimo tych obu doświadczeń zachował poczucie humoru.
—Słuchaj no, Bill. Chcę coś sprzedać Szefowi. Czy to dobry moment? —Jak sądzisz, Penny? — Szef zespołu zwrócił się do osobistej sekretarki M, dzielącej z nim pokój. Panna Moneypenny byłaby atrakcyjna, gdyby nie jej oczy, chłod- ne, prosto i krytycznie patrzące. —Chyba tak. Dziś rano odniósł jakieś zwycięstwo w Foreigh Office i jeszcze przez pół godziny nie będzie miał nikogo. — Uśmiechnęła się zachęcająco do Szefa S, którego lubiła tak osobiście, jak i ze względu na ważność jego działu. —Tu są te informacje, Bill. — Podał mu czarną teczkę z czerwoną gwiazdką oznaczającą ściśle tajne. — I na litość boską! bądź pełen entuzjazmu, kiedy będziesz mu to wręczał. Powiedz mu, że tu czekam, rozczytując się w księdze szyfrów, kiedy będzie się nad tym zastanawiał. Może potrzebować więcej szczegółów, a przynajmniej chciałbym mieć pewność, że nie będziecie mu zawracać głowy innymi sprawami, póki z tą nie skończy. —Dobrze, sir. — Szef zespołu nacisnął guzik i nachylił się do interkomu na biurku. —Tak? — zapytał cichy, bezbarwny głos. —Szef S ma dla pana coś pilnego. Chwila ciszy. —Proszę to przynieść — rozkazał głos. Szef zespołu zwolnił przycisk i wstał. —Dziękuję, Bill. Będę obok — powiedział Szef S. Szef zespołu przeszedł przez sekretariat i zniknął za podwójnymi drzwiami do gabinetu M. Po chwili wyszedł, a nad wejściem zapaliło się niebieskie światełko ostrzegając, że M chce mieć spokój. Później Szef S powiedział triumfalnie do swego zastępcy: — Omal nie załatwiliśmy się przez ten ostatni akapit. Powiedział, że to działalność wywrotowa i szantaż. Nieźle się zezłościł. Jednak zaapro- bował. Powiedział, że pomysł jest szalony, ale warto go wypróbować, jeżeli Finanse na to pójdą, a chyba pójdą. Powie im, że to mniej ryzykowne niż inwestowanie w dezercję rosyjskich pułkowników, którzy po kilku miesiącach azylu okazują się podwójnymi agentami. Chciałby dorwać się do Le Chiffre'a, poza tym ma odpowiedniego człowieka i chce wypróbować go w tej robocie. — Co to za jeden? — spytał zastępca. — Taki z podwójnym zerem: chyba 007. Jest twardy, a M sądzi, że mogą być kłopoty z tymi rewolwerowcami Le Chiffre'a. Musi być niezły w kartach, bo nie siedziałby przed wojną dwa miesiące w kasynie, w Monte Carlo, wypatrując, jak ten rumuński zespół robi sztuczki z atramentem sympatycznym i ciemnymi okularami. Do spółki z Deuxieme Bureau wyeliminowali ich w końcu z gry, a 007 wpłacił milion franków, które wygrał w shemmy. Wówczas były to niezłe pieniądze. Rozmowa Jamesa Bonda z M była krótka. — Słucham propozycji — rzekł M, kiedy Bond wrócił do jego pokoju po przeczytaniu notatki Szefa S i dziesięciu minutach patrzenia przez okno poczekalni na odległe drzewa w parku. Bond spojrzał ponad biurkiem w bystre, przejrzyste oczy. — Bardzo pan uprzejmy, sir. Chętnie bym się tego podjął. Ale nie mogę obiecać, że wygram. Szanse w bakarata są najlepsze, z wyjątkiem trente et ąuarante, to znaczy równe, jeśli nie liczyć drobnej cagnotte dla krupiera: jednak w razie złej passy mógłbym zostać oskubany. Gra będzie dość wysoka: sądzę, że otwarcie dojdzie do pół miliona. Zimne spojrzenie kazało mu zamilknąć. M wszystko to już wiedział, szanse w bakaracie znał nie gorzej niż Bond. To był jego zawód: orientować się w szansach i znać się na ludziach: własnych i po stronie przeciwnej. Bond pomyślał, że lepiej było nie ujawniać swych obaw. — On też może mieć złą passę — rzekł M. — Dostanie pan duży kapitał. Do 25 milionów, tak jak on. Dziesięć na początek, a jeszcze dziesięć doślemy po rozejrzeniu się. I pięć do wygrania we własnym zakresie. — Uśmiechnął się. — Proszę tam pojechać na kilka dni przed
wielką grą i trochę poćwiczyć. Omówić z Q hotel, transport i potrzebny sprzęt. Płatnik załatwi pieniądze. Poproszę w Deuxieme, żeby nie interweniowali. To ich teren i miejmy nadzieję, że nie zrobią piekła. Spróbuję namówić ich, żeby posłali Mathisa. Zdaje się, że nieźle wam razem szło poprzednim razem w Monte Carlo z tym kasynem. Z powodu NATO zawiadomię też Waszyngton. CIA ma w Fontainebleau paru dobrych ludzi od współpracy. Jeszcze coś? Bond potrząsnął głową. — Mathis by mi pasował, sir. —No, to się zobaczy. Tylko radziłbym wygrać. Głupio będziemy wyglądali, jak się nie uda. I uwaga! Ta akcja wygląda rozrywkowo, ale proszę na to nie liczyć. Le Chiffre to mocny facet. No, powodzenia. —Dziękuję, sir — rzekł Bond i ruszył do drzwi. — Chwileczkę. Bond odwrócił się. — Dam panu ochronę, Bond. Co dwie głowy, to niejedna i będzie panu potrzebny ktoś do łączności. Przemyślę to. Skontaktuję się z panem w Royale. Proszę się nie martwić. To będzie ktoś dobry. Bond wolałby pracować sam, ale z M nie ma dyskusji. Wyszedł i z nadzieją, że człowiek, którego mu przyślą, będzie lojalny i ani głupi, ani ambitny, co byłoby jeszcze gorsze.
4 L'ennemi ecoute Kiedy w dwa tygodnie później James Bond obudził się w swoim pokoju w hotelu Splendide, coś z tego przebiegło mu przez myśl. Przybył do Royale-les-Eaux dwa dni temu akurat w porze lanczu. Nie było żadnych prób kontaktu, żadnego błysku ciekawości, kiedy wpisywał się do księgi hotelowej: James Bond, Port Maria, Jamajka. M w ogóle się nie interesował, jakiej Bond użyje przykrywki. — Kiedy się pan zabierze do Le Chiffre'a przy stole gry, będzie już i tak po sekrecie — powiedział. — Byle ta przykrywka wystarczyła publiczności. Bond znał dobrze Jamajkę, więc poprosił, aby kierowano nim stamtąd: będzie udawał bogatego plantatora z Jamajki, którego ojciec dorobił się na tytoniu i cukrze, a synowi zachciało się to przepuścić na giełdach i w kasynach. Gdyby próbowano się czegoś dowiedzieć, Charles Da Silva z firmy Caffery w Kingston uwiarygodni go jako pełnomocnik. Ostatnie dwa popołudnia i prawie całe noce Bond spędził w kasy- nie, grając w ruletkę przy użyciu zawiłych systemów łączących zwiększanie stawek z równymi szansami wygranej i przegranej. Wchodził do gry w chemin-de-fer o wysoką pulę, ilekroć taka była oferowana. Jeśli przegrywał, ogłaszał sum tylko raz i jeśli znów przegrał, to nie grał już dalej. Tym sposobem zarobił jakieś 3 miliony franków i gruntownie przetrenował sobie nerwy i wyczucie kart. Utrwalił w umyśle jasny obraz topografii kasyna. A przede wszystkim mógł obserwować, jak Le Chiffre poczyna sobie w grze i stwierdzić z niezadowoleniem, że w hazardzie nie popełnia on błędów i gra z dużym szczęściem. Bond lubił zjeść dobre śniadanie. Po zimnym prysznicu siadł przy biurku pod oknem. Patrzył na piękny dzień i spożywał pół szklanki soku pomarańczowego z lodem, jajecznicę z trzech jajek na bekonie i podwójną kawę bez cukru. Zapalił pierwszego w tym dniu papierosa z bałkańsko-tureckiej mieszanki, robionej specjalnie dla niego przez Morlanda z Grosvenor Street i patrzył, jak drobne fale oblizują długi brzeg, a łodzie rybackie z Dieppe ciągną się w rozdygotaną śreżogę czerwcowego upału, ścigane przez orszak mew jak strzępki papieru. Rozmyślania przerwał mu telefon. Recepcjonista zawiadomił, że dyrektor z Radio Stentor czeka na dole z odbiornikiem zamówionym z Paryża. — Ach tak — powiedział Bond. — Proszę go tu przysłać. Taka była przykrywka wymyślona przez Deuxieme Bureau dla ich łącznika. Bond patrzył na drzwi z nadzieją, że będzie to Mathis.
Kiedy wszedł Mathis jako poważny przedsiębiorca, niosąc za skórzaną rączkę duży, kwadratowy pakunek, Bond uśmiechnął się szeroko i byłby go serdecznie powitał, gdyby nie to, że Mathis zmarszczył się i uniósł wolną rękę, starannie zamknąwszy za sobą drzwi. —Właśnie przyjechałem z Paryża, monsieur, a to jest aparat, który pan życzył sobie obejrzeć: pięć lamp, superheterodyna, chyba tak nazywacie to w Anglii? Sądzę, że będzie pan mógł odbierać tu w Royale większość stolic europejskich. W promieniu sześćdziesięciu kilometrów nie ma tu żadnych gór. —Brzmi to nieźle — powiedział Bond, kwitując uniesieniem brwi jego tajemnicze zachowanie. Mathis nie zwracał- na niego uwagi. Rozpakował odbiornik, postawił go na podłodze obok nie włączonego grzejnika elektrycznego w obramowaniu kominka. — Właśnie minęła jedenasta — powiedział — i na średnich falach z Rzymu powinni śpiewać Compagnons de la Chanson. Odbywają tournee po Europie. Zobaczymy, czy dobrze odbiera. Taka próba powie nam wszystko, co trzeba. Mrugnął znacząco. Bond spostrzegł, że Mathis kręci gałką głosu do oporu i czerwone światełko, wskazujące pasmo fal długich, zapaliło się, chociaż odbiornik wciąż milczał. Mathis pomajstrował przy jego tylnej ściance. Nagle straszliwy ryk zakłóceń wypełnił nieduży pokój. Mathis popatrzył wyrozumiale na odbiornik, po czym wyłączył go i przemówił z niezadowoleniem: — Mon cher monsieur — proszę mi wybaczyć — źle nastrojony — i znów pochylił się nad gałkami. Po krótkiej regulacji w eterze rozległy się precyzyjne kadencje francuszczyzny, Mathis podszedł do Bonda, klepnął go potężnie po plecach i tak długo wydzwaniał jego ręką, aż Bonda rozbolały palce. Bond odpowiedział uśmiechem. —Co u diabła? —Mój drogi przyjacielu — Mathis był zachwycony — jesteś spalony, spalony, spalony! Tam w górze — wskazał na sufit — w tej chwili albo Monsieur Muntz, albo jego rzekoma połowica, rzekomo chora obłożnie na influencę, są ogłuszeni, totalnie ogłuszeni i, mam nadzieję, wiją się w męczarniach. — Obszczerzył się z satysfakcją na widok niedowierzającej miny Bonda. Mathis usiadł na łóżku i paznokciem kciuka rozpruł paczkę Caporali. Bond czekał. Mathis był rad z wrażenia, jakie wywarły jego słowa. Spoważniał. — Jak to się stało, nie wiem. Widać mieli na ciebie oko już kilka dni przed twoim przyjazdem. Nasi przeciwnicy są tu naprawdę mocni. Nad tobą mieszkają państwo Muntz. On jest Niemcem. Ona gdzieś z Europy środkowej, może Czeszka. To staromodny hotel. Za tymi grzejnikami elektrycznymi są nieużywane przewody kominowe. Tutaj _L wskazał na miejsce kilka cali powyżej grzejnika — wisi bardzo czuły mikrofon. Kabel biegnie w górę i kończy się za grzejnikiem Muntzów, gdzie umieszczono wzmacniacz. Mają w pokoju magnetofon na drut z parą słuchawek, przez które słuchają na zmianę. Właśnie dlatego Madame Muntz cierpi na grypę i spożywa posiłki w łóżku, a Monsieur Muntz ciągle musi jej towarzyszyć zamiast cieszyć się słońcem i zażywać rozkoszy hazardu w tym cudownym uzdrowisku. Trochę z tego wiemy, ponieważ jesteśmy tu we Francji nadzwyczaj sprytni. Resztę stwierdziliśmy, odkręciwszy twój grzejnik parę godzin przed twoim przybyciem. Bond podszedł i podejrzliwie przyjrzał się śrubom, którymi grzejnik był przykręcony do ściany. W ich rowkach było widać małe zadrapania. —A teraz jeszcze trochę komedii — powiedział Mathis. Podszedł do radia, które ciągle nadawało precyzyjne kadencje dla trzech osób, i wyłączył je. —Zadowolony, monsieur? — spytał. — Zauważył pan, jak wyraźnie ich słychać. Czy to nie świetny zespół? — prawą ręką jakby coś nakręcił i uniósł brwi. —Są tak dobrzy — powiedział Bond — że chciałbym wysłuchać reszty programu. — Uśmiechnął się złośliwie na myśl o gniewnych spojrzeniach, jakie Muntzowie na pewno wymieniają nad jego głową. —Sam aparat wydaje mi się wspaniały. Właśnie szukałem takiego, żeby zawieźć na Jamajkę.
Mathis skrzywił się sarkastycznie i z powrotem włączył program z Rzymu. — Z tą twoją Jamajką — powiedział i znów usiadł na łóżku. Bond zmarszczył brwi. ,— Trudno! co się stało, nie odstanie — powiedział. — Nie spodziewaliśmy się, że moja przykrywka długo wytrzyma, tylko martwi mnie, że ją przejrzeli tak szybko. — Daremnie szukał jakiegoś wyjaśnienia. Czy aby Rosjanie złamali któryś szyfr? W takim razie można się spakować i jechać do domu. Nic tu po nim i po jego zadaniu. Mathis jakby czytał mu w myślach. — To nie mógł być szyfr —powiedział. — Bo zawiadomiliśmy od razu Londyn, więc natychmiast go musieli zmienić. Mówię ci, spowodowaliśmy niezły zamęt. —Uśmiechnął się z satysfakcją życzliwego rywala. — A teraz do roboty, zanim tchu zabraknie naszym kochanym Compagnons. Przede wszystkim — tu zaciągnął się głęboko Caporalem — twój Numer Dwa będzie ci nadzwyczaj odpowiadał. Jest bardzo piękna. Bond się zmarszczył — naprawdę przepiękna. — Zadowolony z reakcji Bonda Mathis ciągnął: — Czarne włosy, niebieskie oczy, 1 wspaniałe ... ee ... wypukłości. Z tyłu i z przodu — sprecyzował. —I specjalistka od radia, co wprawdzie nie jest aż tak frapujące pod względem seksualnym, ale czyni z niej doskonałą pracownicę Radia Stentor i moją asystentkę jako sprzedawcy odbiorników radiowych na ten kwitnący sezon letni. — Wyszczerzył zęby. — Oboje mieszkamy w tym hotelu, więc moja asystentka będzie pod ręką, gdyby twoje nowe radio się zepsuło. Wszystkie nowe urządzenia, nawet francuskie, miewają przez pierwsze dni kłopoty z ząbkowaniem. I czasami też w nocy — dodał z manifestacyjnym mrugnięciem. Bonda to nie bawiło. — Po cholerę przysyłają mi kobietę? — powiedział ze złością. — Myślą, że to jakiś pieprzony piknik? Mathis przerwał mu. — Uspokój się, James. Ona jest tak poważna, że bardziej nie można, i zimna jak sopel. Mówi po francusku jak rodowita Francuzka i zna swoją robotę na wyrywki. Jej przykrywka jest absolutnie doskonała, a ja urządziłem wasze spotkanie całkiem gładko. Cóż bardziej naturalnego niż to, że poderwiesz ładną dziew- czynę? Jako milioner z Jamajki — odchrząknął z respektem — przy twojej gorącej krwi i w ogóle: bez dziewczyny wyglądałbyś jak nagi. Bond burknął coś niepewnie. — Jeszcze coś z niespodzianek? — zapytał podejrzliwie. - - Niewiele — odparł Mathis. — Le Chiffre zainstalował się w swojej willi. Jakieś 10 mil drogą wzdłuż wybrzeża. Jest przy nim dwóch goryli. Wyglądają na niezłych fachowców. Widziano, jak jeden z nich odwiedził w mieście mały pensjonat, gdzie dwa dni temu zatrzymali się trzej osobnicy tajemniczy i raczej małpowaci. Mogą należeć do zespołu. Papiery mają w porządku — niby że bezpaństwowi i Czesi — ale jeden z naszych mówi, że u siebie gadają po bułgarsku. Niewielu ich tutaj widujemy. Głównie używa się ich na Turków i Jugosłowian. Są głupi, ale posłuszni. Rosjanie używają ich do prostych morderstw albo w przypadkach bardziej skomplikowanych jako takich na straty. — Piękne dzięki. A moje zabójstwo jakie ma być? — spytał Bond. — Coś jeszcze? — Nie. Zajdź przed lanczem do baru w Hermitage. Ja was zapoznam. Zaproś ją dziś wieczorem na kolację. Wtedy będzie naturalne, że pójdzie z tobą do kasyna. Też tam będę, ale na uboczu mam paru dobrych ludzi; będziemy cię mieli na oku. Aha, mieszka tu w hotelu Amerykanin nazwiskiem Leiter. Felix Leiter. To agent CIA z Fontainebleau. Londyn kazał, żebym ci powiedział. Wygląda okej, może się przydać. Z odbiornika na podłodze buchnął potok włoskiego. Mathis wyłączył radio. Zamienili parę zdań o aparacie i o tym, jak Bond za niego zapłaci. Następnie Mathis wyszedł w ukłonach, żegnając się wylewnie i puszczając na koniec oko. Bond usiadł przy oknie i zebrał myśli. Nic z tego, co powiedział Mathis, nie zapowiadało się dobrze. Był kompletnie spalony i pod profesjonalną obserwacją. Może spróbują go sprzątnąć, zanim jeszcze
będzie miał okazję zmierzyć się z Le Chiffrem przy stoliku. Rosjanie nie mają żadnych głupich skrupułów co do mordowania. No i ta dziewczyna; ta zaraza. Westchnął. Kobiety są do relaksu. Przy robocie plączą się pod nogami, mącą i rozmieniają wszystko na seks, urazy i cały ten bagaż emocjonalny, jaki się za nimi wlecze. Trzeba na nie uważać i troszczyć się. — Suka — powiedział Bond, a potem, przypomniawszy sobie Muntzów, powtórzył to głośniej i wyszedł z pokoju. 5 Dziewczyna z Centrali Była dwunasta, kiedy Bond opuścił Splendide i zegar na merostwie wydzwaniał kulawo swe. południowe kuranty. W powietrzu wisiała mocna woń sosny i mimozy, a świeżo podlane ogrody kasyna z naprzeciwka, przetykane starannie utrzymanym ornamentem ze ścieżek i parterów na żwirze, nadawały scenerii miły formalizm, bardziej pasujący do baletu niż do melodramatu. Słońce świeciło, powietrze roziskrzone radością dobrze wróżyło nowej erze mody i dobrobytu, o jaką to nieduże nadmorskie miastecz- ko dzielnie starało się po zmiennych kolejach losu. Royale-les-Eaux, leżące niedaleko ujścia Sommy, gdzie płaska linia brzegowa jeszcze nie wzbija się od plaż południowej Pikardii ku skałom Bretanii, ciągnącym się aż do Hawru, miało dzieje bardzo podobne do Trouville. Royale (jeszcze bez „Eaux") także zaczynało jako mała wioska rybacka, a jego wzlot ku sławie modnego kąpieliska w czasach Drugiego Cesarstwa był równie efemeryczny jak wzlot Trouville. Ale jak Deauville zabiło Trouville, tak po dłuższym okresie schyłku Le Touquet zabiło Royale. Na przełomie wieków, kiedy sprawy przybrały niedobry obrót dla nadmorskiego miasteczka i modne stało się łączenie przyjemności z „kuracją", odkryto, że pewne źródło na wzgórzach za Royale zawiera wystarczającą ilość rozpuszczonej siarki, aby wywierać dobro- czynny wpływ na wątrobę. Ponieważ wszyscy Francuzi cierpią na dolegliwości wątroby, Royale szybko awansowało na „Royale- lex-"Eaux", a „Eau Royale" w butelkach kształtu torpedy chyłkiem przycupnęła na końcu spisu wód mineralnych w hotelach i wagonach restauracyjnych. Nie oparła się długo potężnym, kartelom Vichy, Perrier i Vittel. Nastąpił szereg procesów, trochę ludzi straciło dużo pieniędzy i niebawem zbyt wody cofnął się do poprzedniej skali całkowicie lokalnej.
Royale ratowało się wpływami od francuskich i angielskich rodzin w lecie, flotą rybacką w zimie i okruchami, które spadały do jego wytwornie sfatygowanego kasyna ze stołów w Le Touquet. Było jednak coś wspaniałego w tym baroku negresco, co wyróżniał Casino Royale, wyraźne tchnienie wiktoriańskiej elegancji i przepychu, tak że w 1950 roku Royale spodobało się pewnemu syndykatowi z Paryża, dysponującemu pokaźnymi funduszami, należącymi do grupy ekspatriowanych kolaborantów z Vichy. Po wojnie Brighton i Nicea też zostały wskrzeszone. Tęsknota za pełnymi rozmachu, złotymi czasami mogła być źródłem dochodów. Kasyno odmalowano w pierwotnej bieli ze złoceniami: sale były bladoszare z dywanami i zasłonami bordo. U sufitów zawisły ogromnej żyrandole. W wymuskanych ogrodach znów zaszemrały fontanny, a dwa główne hotele, Splendide i Hermitage, przyozdobiono, zmieniono w nich wyposażenie i personel. Nawet miasteczku i małemu vieux-port udało się przywołać powitalne uśmiechy na zniszczoną twarz, a główna ulica poweselała od witryn wielkich paryskich jubilerów i krawców, znęconych na sezon ogórkowy przez zwolnienie od czynszów i hojne obietnice. A potem syndykat Mahometa Alego zwabiony został do podjęcia dużej gry w miejscowym kasynie, a Societe des Bains de Mer de Royale uznało, że nadszedł wreszcie czas, aby Le Touquet musiało oddać część bogactw, zagrabionych przez tyle lat na macierzystym wybrzeżu. Na tle tej świetlistej i roziskrzonej scenerii Bond stał w blasku słońca i czuł, że jego. misja tu jest nie na miejscu i że jego mroczna] profesja stanowi afront dla innych uczestników widowiska. Wzruszeniem ramion odpędził przelotne uczucie niepokoju. Ob- szedł swój hotel od tyłu i zszedł podjazdem do garażu. Postanowił, że przed randką w Hermitage'u przejedzie się drogą wzdłuż wybrzeża! i rzuci okiem na willę Le Chiffre'a, po czym wróci drogą biegnącą dalej] od morza, która przecina route nationale do Paryża. Samochód był dla Bonda jedynym hobby. Jeden z ostatnich 4,5- litrowych Bentleyów ze sprężarką doładowującą Amherst Villiers; kupił go prawie nowego w 1933 roku i pieczołowicie garażował, niej jeżdżąc, podczas wojny. Jednak co roku oddawał go do przeglądu, w Londynie zaś pielęgnował go zazdrośnie były mechanik od Bentleya pracujący w stacji obsługi niedaleko mieszkania Bonda w Chelsea Bond prowadził samochód ostro, dobrze i niemal ze zmysłową] przyjemnością. Był to stalowoszary kabriolet z podnoszonym dachem, który można było naprawdę podnieść; spokojnie robił 140 km na trasie i jeszcze miał 50 km w rezerwie. Bond z wolna wyprowadził samochód z garażu pod górę i niebawem leniwe dudnienie z dwucalowej rury wydechowej przebrzmiało echem po zadrzewionym bulwarze i zatłoczonej głównej ulicy miasteczka, poniosło się między wydmami na południe.
W godzinę później Bond wszedł do baru w Hermitage'u i wybrał stolik przy jednym z szerokich okien. Sala obfitowała w to bogactwo aż nazbyt męskiego wyposażenia, które, obok fajek z korzenia wrzosu i szorstkowłosych terierów, oznacza we Francji luksus. Wszystko z wypolerowanego mahoniu i skóry nabijanej mosiężnymi ćwiekami. Zasłony i dywany w barwie królewskiego błękitu. Kelnerzy w pasiastych kamizelkach i zielonych fartuchach z rypsu. Bond zamówił Americano i przyjrzał się rozsianym gdzieniegdzie, do przesady wystrojonym gościom, chyba głównie z Paryża, pogrążonym w ożywionej rozmowie, co tworzyło tę jakże teatralnie klubową atmosferę 1'heure de l'aperitif. Mężczyźni popijali niekończące się ćwiartki szampana, a kobiety wytrawne martini. —Moi,j'adore le „Dry" — powiedziała dziewczyna z promienną twarzą, siedząca przy sąsiednim stoliku, do swego towarzysza, zbyt wyelegantowanego w nieodpowiednim na tę porę tweedowym ubraniu, który wpatrywał się w nią wilgotnymi, piwnymi oczami sponad czubka drogiego krzesełka laskowego dla myśliwych od Hermesa —fait avec du Gordon's, bien entendu. —D'accord, Daisy. Mais tu sais, un zeste de citron... Uwagę Bonda ściągnęła wysoka postać Mathisa idącego chodni- kiem; twarz zwrócił z ożywieniem ku ciemnowłosej dziewczynie ubranej w szarości. Trzymał ją wysoko pod rękę, ale w ich wyglądzie nie było intymności, a ironicznie chłodny profil dziewczyny sprawiał, że wyglądali jak dwoje osobnych ludzi, a nie jak para. Bond czekał, aż wejdą do baru, ale dla pozoru dalej spoglądał na przechodniów za oknem. — Ależ to Monsieur Bond! — w głosie Mathisa za jego plecami zabrzmiało zaskoczenie i radość. Bond zerwał się ze stosownym ożywieniem. — Czy to możliwe, że jest pan sam? Oczekuje pan kogoś? Pan pozwoli, to moja współpracownica, Mademoiselle Lynd. Moja droga, to ten dżentelmen z Jamajki, z którym dziś rano miałem przyjemność zawrzeć transakcję. Bond skłonił się z powściągliwą życzliwością. — To dla mnie prawdziwa przyjemność — zwrócił się do dziewczyny. — Jestem sam. Czy zechcieliby państwo przyłączyć się do mnie? — odsunął krzesło i podczas gdy oni siadali, przywołał kelnera i mimo protestów Mathisa zamówił drinki: fine a 1'eau dla Mathisa i Bacardi dla dziewczyny. Mathis i Bond wymieniali miłe uwagi o dobrej pogodzie i widokach na ożywienie w sprawach Royale-les-Eaux. Dziewczyna siedziała w milczeniu. Przyjęła od Bonda papierosa, obejrzała go, a potem zapaliła z uznaniem i bez afektacji, z lekkim westchnieniem zaciągnęła s ię głęboko dymem, aby go następnie wypuścić niedbale ustami 1 nosem. Jej ruchy były oszczędne i dokładne bez śladu skrępowania.
Bond silnie odczuwał jej obecność. Podczas konwersacji z Mathisem zwracał się do niej od czasu do czasu, włączając ją uprzejmie do rozmowy, a jednocześnie zbierał wrażenia rejestrowane za każdym spojrzeniem. Włosy miała bardzo czarne; obcięte na pazia i nisko na karku, obejmowały jej twarz aż po wyrazisty i piękny zarys szczęki. Jakkol- wiek ciężkie i poruszające się z każdym ruchem głowy, nie poprawiała ich bez przerwy, lecz zostawiała je w spokoju. Oczy miała szeroko rozstawione, ciemnoniebieskie; odpowiadała otwarcie na spojrzenie Bonda z odcieniem ironicznego dystansu, który, ku swej irytacji, nagle zapragnął zburzyć, i to brutalnie. Skórę miała z lekka opaloną; ani śladu makijażu z wyjątkiem ust, szerokich i zmysłowych. Jej odsłonięte ramiona i dłonie tchnęły spokojem, a ogólne wrażenie powściągliwoś- ci, jakie sprawiał jej wygląd i ruchy, sięgało aż do paznokci, niej polakierowanych i krótko obciętych. Na szyi miała prosty złoty łańcuszek z szerokich, płaskich ogniw, a na serdecznym palcu prawej ręki duży pierścionek z topazem. Nosiła szarą sukienkę z surowego jedwabiu, średniej długości, z wykrojonym w kwadrat stanikiem, zmysłowo opinającym jej zgrabne piersi. Dół sukienki był drobno plisowany i spływał rozszerzając się w dół od wąskiej, ale nie chudej talii. Czarny pasek szerokości trzech cali, ręcznie zrobiony na drutach. Na krześle obok niej leżała podobnie zrobiona saszetka i kapelusz ze złocistej słomki, z szerokim płaskim rondem i kokardką z wąskiej czarnej aksamitki, otaczającej główkę kapelusza. Na nogach miała czarne skórzane pantofle ze ściętymi noskami. Bonda podniecała jej piękność, a opanowanie intrygowało. Nęciła go perspektywa tej współpracy. Ale odczuwał też mglisty niepokój. Nagły impuls kazał mu na wszelki wypadek odpukać. Mathis dostrzegł zainteresowanie Bonda i po chwili wstał. — Przepraszam — zwrócił się do dziewczyny — ale muszę zatelefonować do Duberneys umówić się tam na kolację. Czy na pewno mogę panią na ten wieczór opuścić? Poradzi sobie pani beze mnie? Skinęła głową. Bond skorzystał z furtki, pozostawionej mu przez Mathisa, i kiedy ten poszedł do kabiny telefonicznej przy barze, odezwał się: — Skoro ma pani samotnie spędzić wieczór, może zjemy razem kolację? Uśmiechnęła się, pierwszy raz jakby konspiracyjnie. — Bardzo chętnie — odpowiedziała. — A potem może zechciałby mi pan towarzyszyć w kasynie, gdzie, jak twierdzi Monsieur Mathis, czuje się' pan jak w domu? A nuż przyniosę panu szczęście. W nieobecności Mathisa jej stosunek do niego raptem stał się; cieplejszy. Jak gdyby przyjęła do wiadomości fakt, że tworzą zespół:;
i kiedy uzgadniali czas i miejsce spotkania, Bond zdał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy łatwo będzie opracować z nią szczegóły operacji. Wyczuł, że jest mimo wszystko podniecona i zainteresowana swą rolą i będzie z nim chętnie pracowała. Przewidywał, że wiele stanie na przeszkodzie w nawiązaniu kontaktu, a teraz czuł, że może od razu przejść do zawodowych szczegółów. Zdawał sobie sprawę z dwuznacz- ności swego stosunku do niej. Pragnął się z nią przespać, ale dopiero po wykonaniu zadania. Kiedy Mathis wrócił do stolika, Bond poprosił o rachunek. Wyjaśnił, że czekają na niego w hotelu znajomi umówieni na lancz. Wziąwszy ją przelotnie za rękę poczuł, jak przepływa między nimi ciepło sympatii i porozumienia, co jeszcze pół godziny temu zdawało- by się niemożliwe. Kiedy wychodził na bulwar, odprowadziła go spojrzeniem. Mathis przysunął się do niej z krzesłem i powiedział cicho: — To mój serdeczny przyjaciel. Cieszę się z waszego spotkania. Już czuję, że lody pękają na obu rzekach. — Uśmiechnął się. — Bondowi chyba jeszcze nie zdarzyło się przy kimś stopnieć. Będzie to dla niego nowe doświadczenie. Dla ciebie też. Odpowiedziała mu nie wprost: — Jest bardzo przystojny. Trochę jak Hoagy Carmichael, ale ma coś bezwzględnego i zimnego w... Nie dokończyła. Nagle o krok od nich cała witryna rozprysnęła się w drobny mak. Podmuch straszliwej, bardzo bliskiej eksplozji uderzył i zakołysał ich krzesłami. Chwila ciszy. Na chodnik posypały się jakieś przedmioty. Z półek za barem powoli zaczęły spadać butelki. A potem wrzask tłumu w panice rzucającego się do drzwi. — Zostań tu — rzekł Mathis. Kopnął w tył krzesło i wyskoczył przez framugę strzaskanego okna na chodnik. 6 Dwaj w słomkowych kapeluszach Po wyjściu z baru Bond ruszył do swego hotelu odległego o kilkaset metrów, idąc chodnikiem wzdłuż zadrzewionego bulwaru. Czuł się głodny. Dzień był wciąż piękny, ale słońce już ostro przygrzewało i platany rosnące może co sześć metrów na trawniku, dzielącym chodnik od szerokiego asfaltu, rzucały chłodny cień. Na ulicy nie było prawie nikogo i dwaj mężczyźni, stojący bez ruchu pod drzewem po drugiej stronie bulwaru, wyglądali jakby nie na miejscu.
Bond zauważył ich o dobre sto metrów, w takiej samej odległości od dekoracyjnej porte cochere hotelu Splendide. W wyglądzie mieli coś niepokojącego. Obaj nieduzi, ubrani w podobnie ciemne i — pomyślał Bond — na oko za gorące garnitury. Wyglądali jak artyści rewiowi, czekający na autobus do teatrzyku. Każdy miał słomkowy kapelusz z szeroką czarną wstążką, może przez wzgląd na wakacyjną atmosferę kurortu; ich ronda oraz cień drzewa, pod którym stali, przysłaniały twarze obu mężczyzn. Ich ciemne, przysadziste postacie były dziwacznie ożywione, każda jakimś kolo- rowym drobiazgiem. Obaj mieli przewieszone przez ramię prostokątne futerały aparatów fotograficznych. Jeden jaskrawo czerwony, drugi niebieski. Zanim Bond zauważył te szczegóły, był już o pięćdziesiąt metrów od nich. Zastanawiał się właśnie nad zasięgiem różnych rodzajów broni i nad możliwościami osłony, gdy rozegrała się niezwykła i straszna scena. Czerwony jakby krótko skinął na Niebieskiego. Szybkim ruchem Niebieski zdjął z ramienia futerał. Niebieski, ale tego Bond nie widział dokładnie, bo pień sąsiedniego plątana właśnie przesłonił mu widok, nachylił się w przód i jakby coś robił przy futerale. A potem w oślepiającym błysku białego światła rozległ się ogłuszający huk straszliwej eksplozji i Bond, mimo że osłonięty drzewem, poczuł, jak potężne uderzenie gorącego powietrza rzuca nim o chodnik, wgniatając mu twarz i żołądek, jak gdyby zrobione z papieru. Leżał na wznak, zapatrzony w słońce, a powietrze (przynajmniej takie miał wrażenie) dźwięczało od wybuchu, jakby ktoś uderzył w basowe struny fortepianu młotem kowalskim. Kiedy, oszołomiony i półprzytomny, uniósł się na jednym kolanie, posypał się na niego i wokół upiorny deszcz kawałków ciała i zakrwa- wionych strzępków materiału, pomieszanych z gałęziami i żwirem. A potem drobniejsze gałązki i liście. Ze wszystkich stron dochodził ostry brzęk tłukącego się szkła. Na niebie wisiał grzyb czarnego dymu, który się unosił i rozwiewał przed jego błędnym wzrokiem. Dobiegał ohydny swąd eksplozji, palącego się drewna i — tak jest — pieczonej baraniny. Wzdłuż bulwaru na pięćdziesiąt metrów drzewa stały bez liści i osmalone. Po drugiej stronie dwa złamane przy samej ziemi leżały bezwładnie w poprzek jezdni. Pomiędzy nimi jeszcze dymił krater. Z dwóch mężczyzn w słomkowych kapeluszach nie pozostało po prostu nic. Ale na jezdni, chodniku i na pniach drzew były czerwone ślady i wysoko w gałęziach oślizgłe strzępki. Bondowi zebrało się na wymioty. Pierwszy dotarł do niego Mathis i Bond stał już wtedy, obejmując ręką drzewo, które ocaliło mu życie. Ogłuszony, ale bez obrażeń, dał się Mathisowi odprowadzić do hotelu, z którego wysypywali się roztrajkotani w przerażeniu goście i służba. Gdy dzwonienie z daleka oznajmiło karetki pogotowia i wozy strażackie, Mathisowi i Bondowi udało się przepchnąć przez tłum i dotrzeć po kilku schodach i korytarzem do jego pokoju. Mathis przystanął tylko na tyle, aby włączyć radio przed komin- kiem, i kiedy Bond zrzucił spryskane krwią ubranie, zasypał go pytaniami. Gdy przyszło do opisywania wyglądu obu mężczyzn, Mathis porwał słuchawkę z widełek telefonu przy łóżku Bonda. — I powiedzcie policji — zakończył — powiedzcie im, że ten Anglik z Jamajki, którego powalił wybuch, jest mój. Nie poniósł szwanku i mają zostawić go w spokoju. Wytłumaczę im to za pół godziny. Prasie niech powiedzą, że musiała to być vendetta i że dwaj bułgarscy komuniści pozabijali się bombą. Nie muszą nic mówić o trzecim Bułgarze, który z pewnością kręcił się gdzieś w pobliżu, ale muszą go za wszelką cenę złapać. Na pewno skieruje się do Paryża. Blokada wszystkich dróg. Zrozumiano? Alors, bonne chance. Mathis wrócił do Bonda i wysłuchał go do końca. — Merde, ależ miałeś szczęście! — powiedział, kiedy Bond skończył. Niewątpliwie bomba przeznaczona była dla ciebie. Coś w niej zawiodło. Chcieli ją rzucić i uskoczyć za swoje drzewo. Ale wyszło na odwrót. Maisnimporte. To się wyjaśni. — Przerwał. — Ale z pewnością jest w tym coś dziwnego. To fakt, że oni cię traktują poważnie. — Mathis wyglądał na urażonego. — Ale jak ci przeklęci Bułgarzy zamierzali uniknąć schwytania? A po co czerwony i niebieski
futerał? Należałoby koniecznie znaleźć jakieś kawałki czerwonego. Mathis obgryzał paznokcie. Był poruszony i oczy mu lśniły. Robiła się z tego groźna i dramatyczna sprawa, w której wiele aspektów był osobiście wplątany. Z pewnością nie chodzi już o trzymanie Bondowi marynarki podczas jego prywatnej bitwy z Le Chiffrem w kasynie. Mathis zerwał się. — Teraz napij się, zjedz lancz i odpocznij — zarządził. — A ja muszę powęszyć zanim policja zadepcze ślady swoimi czarnymi buciorami. Mathis wyłączył radio i serdecznie pomachał Bondowi na pożegna- nie. Drzwi trzasnęły i w pokoju zapanowała cisza. Bond siedział chwilę przy oknie i rozkoszował się tym, że jest żywy. Później, kiedy Bond już dopijał samą whisky z lodem i kontemplo- wał pate de foie gros i zimną langustę, które mu kelner właśnie zaserwował, zadzwonił telefon. —Mówi Mademoiselle Lynd. Głos był cichy i pełen niepokoju. —Nic ci się nie stało? —Właściwie nic. —Cieszę się. Dbaj o siebie, proszę. Odłożyła słuchawkę.