a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 640
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 274

Ian Fleming- Ryzyko

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :211.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Ian Fleming- Ryzyko.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 91 osób, 71 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 78 stron)

Ian Fleming RYZYKO przełożył: Jarosław Kotarski Warszawa 1990 Tytuł oryginału: "Risico", "The Property of a Lady"

RYZYKO - Ten pizness to dusze ryzyko. Słowa padły przytłumione przez gruby wąs, a twarde, czarne oczy powoli przesunęły się po twarzy Bonda, nieruchomiejąc na jego dłoniach osłaniających papierowe zapałki z nadrukiem Albergo Colomba dOro. James czuł tę lustrację, która trwała nieprzerwanie od momentu spotkania w barze Excelsior dwie godziny temu. Powiedziano mu, by szukał samotnego mężczyzny z dużym wąsem, pijącego Alexandrę, co zaskoczyło Bonda. Alexandra to damski trunek, natomiast jako sygnał rozpoznawczy była o wiele lepsza niż zwinięte gazety, kwiaty w butonierce czy hasła rzucające się w oczy, bądź wpadające w uszy uważniejszych sąsiadów. Kristatos zaczął zresztą spotkanie od małego testu. Gdy James zjawił się, w barze nie zauważył nikogo wśród dwudziestu gości, kto miałby cokolwiek przypominającego wąs, za" to na narożnikowym stole, skrytym za oliwkami, stała wysoka szklanka ze śmietaną i wódką. Doszedł tam i siadł na jednym z krzeseł. - Dobry wieczór, sir - kelner zmaterializował się prawie natychmiast. - Signor Kristatos jest w kabinie telefonicznej. - Poczekam. Proszę Negroni z Gordon Gin. - Negroni, uno z Gordonem - skłonił się kelner, odchodząc w stronę baru.

- Przepraszam - oznajmił głęboki bas, a potężna, owłosiona dłoń przestawiła sąsiednie krzesło jak zabawkę. - Musiałem zamienić parę słów z Alfredo. Nie uścisnęli sobie dłoni, a gdyby ktoś ich obserwował, odniósłby wrażenie, że są starymi współpracownikami robiącymi wspólnie jakieś interesy. - Jak jego chłopak? - odbił piłeczkę James. Czarne oczy zwęziły się, oceniając przeciwnika - tak, to był zawodowiec. - Bez zmian, a czego można oczekiwać? - Grypa to przykra sprawa. Zjawiło się Negroni i obaj zamilkli. Byli zadowoleni, że mają do czynienia z kimś tej samej klasy, co w tej profesji było rzadkością. Najczęściej pracę w tandemie rozpoczynało się od utraty wiary w partnera. W przypadku Jamesa często zaczynało się od lekkiego swądu spalenizny oznaczającego, że jego legenda zaczynała być podejrzana i w krótkim czasie spłonie dokumentnie, co dawało mu wolny wybór - skończyć grę lub ją kontynuować, czekając na kule. Tym razem nic nie śmierdziało." Mimo to po dwóch godzinach spędzonych w niewielkiej restauracji przy Piazza di Spagna o nazwie Colomba d'Oro z zaskoczeniem stwierdził, że w dalszym ciągu jest obiektem oceny. Kristatos nadal obserwował go, zastanawiając się, czy może mu zaufać. Uwaga o ryzyku była najbliższą tematu i w ogóle przyznania, że może między nimi być mowa o jakimś interesie. Było to dobrym znakiem, gdyż takie środki

ostrożności oznaczać mogły tylko jedno - intuicja M była dobra i Kristatos faktycznie coś wie. Bond wrzucił zapałkę do popielniczki i powiedział łagodnie: - Kiedyś nauczono mnie, że jakikolwiek interes mający więcej niż dziesięć procent zysku albo dokonywany po godzinie dwudziestej pierwszej jest niebezpieczny. Ten, który spowodował nasze spotkanie, daje zysk tysiąckrotny, a interes przeprowadzany jest wyłącznie w nocy, co powoduje, że musi być ryzykowny - zniżył głos. - Co do funduszy, to nie ma obaw, są i to w dowolnej walucie. Mogą być brytyjskie funty, szwajcarskie franki, wenezuelskie boliwary... do wyboru. - Cieszę się. Mam już dość włoskiego lira - Signor Kristatos sięgnął po menu - ale wpierw coś zjedzmy. Z pustym żołądkiem nie powinno się rozmawiać o poważnym piznessie. Tydzień temu M posłał po Jamesa i ledwie ten wszedł zapytał: - Jesteś zajęty czymś, 007? - Tylko papierkami, sir. - Co to znaczy, tylko papierkami? - widać było, że M nie jest w najlepszym humorze. - Kto nie ma takiej roboty? - Miałem na myśli to, że nie zajmuję się niczym aktywnym, sir. - Tak ci się tylko wydaje - M pchnął po blacie w jego stronę stertę wiśniowych akt tak silnie, że James ledwie zdążył je złapać tuż przed upadkiem na podłogę.

- Masz tu faktycznie papierkową robotę i to już zrobioną - głównie przez Scotland Yard. Do tego Home Office, Ministerstwo Zdrowia i raporty z Międzynarodowego Biura Kontroli Opium z Genewy. Przeczytaj to, masz na to resztę dnia i większość nocy. Jutro lecisz do Rzymu i masz dostać szefa. Jasne? Bond stwierdził, że jasne, rozumiejąc jednocześnie powody nastroju M, który niczego bardziej nie cierpiał, jak wypożyczać swoich ludzi do innych niż służbowe zadań. Służbowe zadania zaś obejmowały wywiad, kontrwywiad i w miarę potrzeby sabotaż - wszystko inne było nadużywaniem służby i jej funduszy, które, Bóg jedyny wiedział, jak są niewystarczające. - Pytania? - ton głosu M wyraźnie mówił mu, żeby ich nie miał i dobrze by było, gdyby zabrał się z aktami do wszystkich diabłów. James wiedział, że tylko niewielka część jego zachowania jest grą. M miał swoje zagrywki, które były słynne wśród jego podwładnych, o czym zresztą wiedział i co go bynajmniej nie wzruszało. Jedną z głównych, było niewypożyczanie ludzi do zadań innych niż czysty wywiad, mniejszymi było niezatrudnianie osób mających brody albo doskonale opanowane dwa języki, kompletne ignorowanie osób starających się wywrzeć na niego presję poprzez członków rodziny czy układy w rządzie, albo nie obdarzanie zaufaniem tych, którzy po służbie zwracali się doń "sir", czy w końcu pokładanie prawie bezgranicznego zaufania w

Szkotach. M, podobnie jak Churchill czy Montgomery, zdawał sobie sprawę z własnych obsesji, ale traktował to jako coś naturalnego, tak samo jak naturalnym było, iż nie wysłałby nikogo i nigdzie bez dokładnego wprowadzenia. - Dwa, sir - James starał się być zwięzły. - Dlaczego bierzemy to i, co za tym idzie, jak może pomóc Stacja I w kwestii informacji o ludziach zamieszanych w aferę? M posłał mu zranione spojrzenie i obrócił fotel tak, by móc obserwować zachmurzone październikowe niebo za oknem. Wydmuchał ostro fajkę, i jakby tracąc przez to część pary, położył ją łagodnie na biurku. Gdy odezwał się ponownie, głos miał spokojny i rozsądny. - Możesz sobie wyobrazić, że afery z narkotykami nie są moim marzeniem, jeśli chodzi o wykorzystanie personelu. Wcześniej musiałem cię wysłać do Meksyku i omal cię tam nie zabito. Była to uprzejmość w stosunku do Special Branch i mój błąd, ale kiedy poprosili o ciebie znowu, tym razem do Włoch, posłałem ich do diabła. Ronnie Valance poszedł za moimi plecami do Home Office i Ministerstwa Zdrowia, które zaczęły naciskać. Kiedy powiedziałem, że jesteś niezbędny tu, a innego pracownika nie mam, to poszli do Premiera - M przerwał. - Muszę przyznać, że Premier był bardzo przekonujący grając na nucie, że heroina w takich ilościach, o jakie tu chodzi, staje się instrumentem wojny psychologicznej, niszczy siłę i obronność kraju i takie tam, choć i tak sprawa była przesądzona -

Premiera nie mogłem posłać do diabła. Stwierdził, że nie zaskoczyłoby go, gdyby się okazało, że stoi za tym nie tylko banda Włochów, którzy chcą zarobić. Wydaje mi się, że to Valance podsunął mu ten pomysł. Nie ulega wątpliwości, że Wydział Narkotyków wykonał nie lada robotę starając się, by narkomania nie osiągnęła u nas takiej skali, jak w Ameryce, szczególnie wśród młodzieży. Jego Ghost Squad zdołał spenetrować jedną z siatek dostawczych i nie ulega wątpliwości, że źródłem zaopatrzenia są Włochy, a towar przybywa tu w samochodach włoskich turystów. Zrobił, co mógł,używając Interpolu i włoskiej policji, ale do niczego nie doszli. Aresztowania tutaj dotarły do drobnych pośredników i napotkały na mur niewiedzy. Ci, którzy stanowią centrum dystrybucji, zbyt dobrze opłacili lub przestraszyli resztę. Poza tym zorganizowali nowy system kontaktów, dający im o wiele większe niż dotąd szansę ukrycia. - Może mają gdzieś ochronę, sir - wtrącił James. - Może, i na to też musisz uważać. Kiedy Premier zmusił mnie do wyrażenia zgody pomyślałem, że można by porozmawiać z Waszyngtonem. CIA było bardzo pomocne. Narkotics Bureau ma od końca wojny delegaturę we Włoszech. Ciekawostką jest, że nie ma ono nic wspólnego z CIA, podlega bowiem Ministerstwu Skarbu. Swoją drogą, taki system podległości mogli wymyślić tylko Amerykanie. Ciekawe, co FBI o tym sądzi? - M powoli odwrócił się od okna, spoglądając w twarz Jamesowi.

- Ważne jest, że Stacja CIA w Rzymie współpracuje z tym zespołem .do spraw narkotyków, i CIA, a konkretnie sam Allan Dulles, dał mi nazwisko ich najważniejszego agenta. Ten facet, nazwiskiem Kristatos na przykrywkę sam trochę przemyca. Dulles oczywiście nie może mieszać w tę sprawę swoich ludzi i mówił, że lepiej tych od narkotyków też za bardzo nie wykorzystywać, chyba że byłbyś w niebezpieczeństwie. Obiecał również, że przekaże temu agentowi wiadomość, że jeden z naszych... tego, najlepszych ludzi, skontaktuje się z nim, by omówić pewien interes. Wczoraj dostałem informację, że spotkanie umówione jest na pojutrze. Resztę detali masz w aktach. Zapadła cisza i James zrozumiał, że temat został wyczerpany, a sprawa sama w sobie nie jest zbyt przyjemna, prawdopodobnie niebezpieczna, a z całą pewnością parszywa. Zebrał papiery i wstał. - W porządku, sir. Ile możemy zapłacić, żeby zakończyć sprawę? - Sto tysięcy funtów - M oparł ręce o blat. - W jakiejkolwiek walucie. To znaczy, tyle daje Premier. Ja natomiast nie chcę, żebyś się poparzył, wyciągając za innych kasztany z ognia i masz do dyspozycji następną setkę. Narkotyki to najzyskowniejsze i najniebezpieczniejsze przestępstwo na świecie. Uważaj na siebie! Signor Kristatos odłożył menu i zapytał: - Nie bawmy się w ciuciubabkę, Mr Bond. Ile? - Pięćdziesiąt tysięcy funtów za stuprocentowy rezultat.

- Tak, całkiem przyzwoita kwota. Ja wezmę melona z czekoladą, nie lubię obfitych posiłków w nocy. Mają tu Chianti własnego wyrobu i mogę je z czystym sumieniem polecić. Podszedł kelner i odbyła się błyskawiczna konwersacja po włosku. James zamówił tagliatelli beroli z sosem genovese, Gdy zostali sami, Kristatos z zamyślonym wyrazem twarzy przez dłuższą chwilę żuł w milczeniu wykałaczkę. James domyślał się, że tamten zastanawia się właśnie, czy kogoś wydać, czy też nie. - W pewnych przypadkach może być więcej - zachęcił. - Tak? - Grek najwyraźniej zdecydował się. - Proszę mi wybaczyć, muszę iść do toalety. Wstał i poszedł ku tyłowi restauracji. James poczuł się nagle głodny i spragniony, nalał sobie Chianti i wypił je jednym tchem, po czym zabrał się za rogalik, zastanawiając się przelotnie, dlaczego to pieczywo naprawdę dobrze smakuje jedynie we Francji i we Włoszech. Nie miał i tak nic więcej do roboty jak tylko czekać, a był prawie pewien, że Kristatos udzieli mu potrzebnych informacji. Teraz pewnie gdzieś dzwonił, by do końca mieć gwarancję jego wypłacalności, co akurat nie podlegało żadnej kwestii, ale to z całą pewnością wiedział tylko Bond. Odprężony spoglądał przez okno na przechodniów i dostrzegł partyjnego sprzedawcę gazet, zawzięcie pedałującego na rowerze. Do błotnika była przyczepiona chorągiewka z napisem: "PROGRESSO?

- SI! - AVVENTURI - NO!" Uśmiechnął się na ten widok - najlepiej byłoby, gdyby stało się to mottem całego zadania. Po przeciwległej stronie pomieszczenia, przy narożnym stoliku, zgrabna blondynka o szerokich ustach powiedziała do jowialnie wyglądającego mężczyzny sporej tuszy, którego twarz łączyła z talerzem gruba wiązka spaghetti: - Ma raczej okrutny uśmiech, ale jest bardzo przystojny. Szpiedzy tak nie wyglądają. Jesteś pewien, że się nie mylisz, mein Taubchen? Mężczyzna przegryzł makaron, wytarł usta zdrowo już wysmarowaną sosem pomidorowym serwetką, czknął i oznajmił: - Santos. w takich sprawach nigdy się nie myli. Ma nosa do szpiegów i dlatego wybrałem go jako ogon dla tego bękarta Kristatosa. Kto inny oprócz szpiega mógłby spędzić wieczór ze świnią? Ale upewnimy się. Z kieszeni wyjął tani kastaniet z gatunku tych, które czasami rozdają w czasie karnawału razem z torbami i gwizdkami, i raz ostro nim trzasnął. Maitre d'hotel, będący akurat po przeciwnej stronie pomieszczenia, natychmiast przerwał swoje zajęcie i pośpieszył ku niemu. - Si, Padrone. Maitre d'hotel otrzymał szeptem instrukcje, skinął głową, podszedł do drzwi obok kuchni, oznaczonych tabliczką "uffizio", i starannie je za sobą zamknął. Faza po fazie wykonano to, co było dawno już doprowadzone do perfekcji, podczas gdy grubas z powrotem zajął się spaghetti,

obserwując postępy akcji, jakby była to szybka partia szachów. Maitre d'hotel wrócił na salę, przeszedł ją szybkim krokiem i dość głośno polecił swemu zastępcy: - Dodatkowy stolik dla numeru czwartego. Natychmiast! Zastępca spojrzał nań i skinął głową, po czym ruszył jego śladem w pobliżu stolika Bonda, pstrykając na pomocników. Pożyczył krzesło od jednego stolika, potem od drugiego i, z przeprosinami, od tego, przy którym siedział Bond. Czwarte zostało przyniesione przez szefa z "uffizia". W środek pomocnicy wstawili stolik, który natychmiast został przykryty obrusem i zastawiony dla gości. - Przygotowaliście stół dla czworga? - zdziwił się maitre d'hotel. - Ja przecież mówiłem o trzech osobach. - Złapał krzesło, które sam wyniósł z zaplecza, dostawił je do stolika Bonda i gestem rozpędził pomocników, którzy zajęli się własnymi sprawami. Zajęło to wszystko około jednej minuty. W drzwiach pojawiło się niewinnie wyglądające trio Włochów. Maitre d'hotel powitał ich osobiście, poprowadził do stołu i akcja została zakończona przy całkowitym braku czyjegokolwiek zainteresowania. James ledwie zwrócił uwagę na zamieszanie. Równocześnie z powrotem Kristatosa przyniesiono posiłek, na którym obaj się skupili. Podczas jedzenia rozmawiali o bzdurach: wyborach we Włoszech, najnowszym modelu Alfa Romeo, włoskich autach i ich

porównywaniem z angielskimi. Kristatos był dobrym rozmówcą, mającym na każdy temat coś ciekawego do powiedzenia. Mówił po angielsku ze specyficznym akcentem, od czasu do czasu pożyczając wymowę lub sformułowanie z innego języka, co stwarzało nader interesującą mieszankę. Ogólne wrażenie potwierdzało zaskakująco wysoką opinię amerykańskiego wywiadu o jego użyteczności. Przy kawie zapalił cienkie, czarne cygaro i mówił nie wyjmując go z ust. W pewnej chwili położył dłonie na stole i, wpatrując się w okno, oznajmił: - Ten pizness... zgadzam się, choć dotąd robiłem to tylko z Amerykanami. Im nie powiedziałem tego, co powiem teraz. Nie było takiej potrzeby. Ta machina nie operuje w Ameryce, to są ściśle regulowane sprawy. Ta machina działa tylko na terenie Anglii. Capito? - Rozumiem. Ścisły podział rynków to rzecz normalna w takich interesach. - Właśnie. Teraz, zanim podam informacje, ustalimy warunki, jak na solidnych ludzi interesu przystało. Zgoda? - Oczywiście. Signor Kristatos przyjrzał się dokładniej obrusowi. - Chcę dziesięć tysięcy dolarów, w banknotach o małym nominale, jutro do południa. Gdy zniszczy pan machinę, o której mowa, chcę jeszcze dwadzieścia tysięcy

- przelotnie spojrzał na Bonda. - Nie jestem chciwy. Nie biorę całych pańskich zasobów gotówkowych, prawda? - Cena jest zadowalająca. - Bueno. Drugi warunek. Nie może być mowy o tym, skąd pochodzą pańskie informacje, nawet jeśli zostanie pan pobity. - Zgoda. - I ostatni. Głową tej machiny jest zły człowiek - znów przelotne spojrzenie, ale teraz w czarnych oczach krył się czerwony ~błysk. - On musi być destrutto - zabity. James omal nie gwizdnął. Teraz wszystko było jasne - prywatna vendetta. Kristatos potrzebował zabójcy i znalazł takiego, który nie dość, że nie brał pieniędzy, to jeszcze mu płacił za przywilej pozbycia się wroga. Nieźle jak na informatora - użyć Secret Service, żeby pozbyć się prywatnych długów. - Dlaczego? - spytał uprzejmie. - Kto nie pyta, nie słyszy kłamstw. Normalna sytuacja w przestępczych syndykatach - jak w przypadku góry lodowej widzi się tylko wierzchołek. Zresztą, co go to obchodziło? został przysłany by wykonać określone zadanie, a nikogo nie interesowało, co się stanie przy tej okazji. Jeden bandzior mniej, ot, czysta korzyść dla wszystkich. Miał zniszczyć pewną organizację. Jeśli oznaczało to zniszczenie pewnego człowieka, to było to nadal wykonanie tego zadania.

- Nie mogę tego obiecać - odezwał się po chwili. - Wszystko, co mogę zrobić to to, że jeśli ten człowiek spróbuje mnie zniszczyć, to go zabiję. Kristatos oddarł opakowanie wykałaczek i zajął się czyszczeniem paznokci. - Nieczęsto zgadzam się na niepewne - odezwał się, wyczyściwszy jedną rękę - tym razem będzie odwrotnie, gdyż to pan mi płaci, a nie ja panu. Teraz podam panu wiadomości, których pan oczekuje. Potem zostaje pan sam i działa sam. Jutro w nocy lecę do Karaczi, mam tam ważne spotkanie. Pan rozgrywa to tak, jak pan będzie chciał. - Zgoda. Tamten przesunął się z krzesłem i zaczął mówić cicho i szybko, bez cienia wątpliwości podając daty i nazwiska dla udokumentowania swych słów, nie wdając się w zbędne detale. Historia była krótka i treściwa: w kraju było ponad dwa tysiące gangsterów, deportowanych z USA Amerykanów włoskiego pochodzenia, których sytuacja nie była zbyt wesoła - byli na najgorszych listach policyjnych, a ich wspólnicy tu, we Włoszech, nie bardzo mieli ochotę ich zatrudniać, głównie zresztą z powyższego powodu. Setka najtwardszych połączyła zasoby finansowe i wysyłała niewielkie oddziałki do Bejrutu, Istambułu, Tangeru i Macao - największych centrów przemytu na świecie. Inni działali jako kurierzy lub właściciele niewielkiego, choć szanowanego zakładu farmaceutycznego w Mediolanie, dokąd napływało opium, przemycane małymi statkami, przez grupy stewardów Al Italia, czy też w Orient Expresie (gdzie

obsługa wypełniała towarem całe przedziały). Firma ta, o nazwie Pharmacia Colomba SA zajmowała się przetwarzaniem go w heroinę i była centrum dalszej wysyłki, skąd kurierzy, używając samochodów osobowych rozmaitych marek, przewozili ją do pośredników w Anglii. - Nasi celnicy są całkiem dobrzy w wykrywaniu przemytu, - przerwał mu Bond - a w samochodzie nie ma zbyt wielu skrytek, o których by nie wiedzieli. Gdzie taheroina jest umieszczana? - Zawsze w zapasowym kole. Można tam zmieścić towaru za dwadzieścia tysięcy funtów. - Czy oni nigdy nie wpadli? Ani na dostawie do Mediolanu, ani na rozwożeniu? - Oczywiście, że część została wyłapana przy różnych okazjach, ale to twarde sztuki i nigdy nie sypią. Jeśli ktoś zostaje skazany, otrzymuje za każdy rok spędzony w więzieniu dziesięć tysięcy dolarów. Jeśli ma rodzinę, to ma ona zapewniony taki poziom życia, jakby był on na wolności. Po wyjściu może znów wrócić do pracy. Podział zysków jest tam równy, wyłączając szefa, który ma oczywiście więcej, ale dla szeregowych członków są to i tak ogromne pieniądze. - Kto to jest? Kristatos uniósł dłoń z cygarem, żeby osłonić usta i zza tej zasłony powiedział cicho: - Nazywają go "Gołąbek", Enrico Colombo. Jest właścicielem tej restauracji, zresztą dlatego właśnie pana tutaj przyprowadziłem. To ten grubas, który siedzi z blondynką, na którą wszyscy zwracają

uwagę. Nazywa się ona Lisi Baum i jest luksusową kurwą. James nie potrzebował się oglądać - zauważył ją, ledwie usiadł - tak samo zresztą, jak wszyscy posiadacze spodni siedzący w lokalu. Miała obiecujący wygląd, jaki przypisuje się mieszkankom Wiednia, swoją obecnością rozświetlała przeciwległy kąt sali. Miała włosy koloru słomy, zadarty nosek, szerokie, śmiejące się usta i czarną wstążkę wokół szyi, a James "zdawał sobie sprawę, iż obserwuje go z niewielkimi przerwami przez cały wieczór. Jej towarzysza ocenił jako dobrodusznego, dobrze sytuowanego mężczyznę, z którym była chwilowo, by odpocząć od rozrywkowego trybu życia. Na pewno był wesoły i niezbyt skąpy, po zakończeniu szczęśliwych chwil, z niczyjej strony nie powinno być wyrzutów. Bondowi spodobał się na pierwszy rzut oka - lubił ludzi wesołych, korzystających z życia, ale po rewelacjach, które dopiero co usłyszał... Spojrzał w ich stronę akurat w chwili, gdy mężczyzna pogładził ją po policzku i wstał, kierując się ku drzwiom "uffizio". James obserwował znikającego za drzwiami człowieka, który wart był dwieście tysięcy funtów i który w najbliższym czasie najprawdopodobniej zakończy żywot, po czym przeniósł wzrok na dziewczynę i uśmiechnął się, gdy uniosła głowę. Zdawała się go ignorować, ale na jej ustach pojawił się skierowany do niego półuśmiech. Zbliżał się czas wzmożonego ruchu, który następował po zakończeniu seansów w kinach, i

maitre d'hotel zarządził sprzątanie opuszczonych stolików i przygotowywanie nowych, co odbywało się przy akompaniamencie zwykłego w takich razach brzęku naczyń. James kątem oka zarejestrował zniknięcie dodatkowego krzesła przy ich stoliku - w pobliżu zestawiono stół dla sześciu osób - ale nie zwrócił na to uwagi. Zapytał Kristatosa o szczegóły z prywatnego życia signore Enrico Colombo. Ani on, ani jego rozmówca nie zauważyli wolnej, ale nieprzerwanej drogi krzesła od jednego do drugiego stolika, aż w końcu jego zniknięcia za drzwiami "uffiizio". Nie było zresztą żadnych powodów, dla których mieliby to zauważyć. Enrico odprawił maitre d'hotel i zajął się krzesłem, uprzednio starannie zamykając drzwi biura na klucz. Wyjął z krzesła poduszkę, rozpiął suwak pokrycia i z wnętrza wyjął miniaturowy magnetofon Grundiga. Zatrzymał go, przewinął taśmę i pogrążył się w słuchaniu nagranej konwersacji, od czasu do czasu puszczając pewne jej fragmenty powtórnie. Wyłączył urządzenie po wygłoszeniu opinii Kristatosa na temat Lisi, gdyż na taśmie była długa cisza, a i tak dowiedział się tego, co go najbardziej interesowało. Przez pełną minutę wpatrywał się w taśmę, po czym schował ją do szuflady z głośnym, choć pełnym zamyślenia stwierdzeniem: - Skurwysyn. Wyszedł, kierując się ku swemu stolikowi. Cicho i dobitnie powiedział coś do oczekującej jego powrotu dziewczyny. Skinęła głową

i spojrzała w kierunku Jamesa, wstającego właśnie wraz z Kristatosem od swego stolika. - Jesteś obrzydliwy - powiedziała wściekle do Colombo - wszyscy mnie przed tobą ostrzegali i mieli rację. To, że postawiłeś mi kolację w swojej restauracji, nie upoważnia cię jeszcze do robienia mi świńskich propozycji. Jej głos w miarę mówienia stawał się coraz głośniejszy. Wstała, trzymając torebkę w ręku, stojąc dokładnie na drodze Jamesa do wyjścia. - Ty przeklęta austriacka dziwko... - Enrico poderwał się z miejsca z twarzą czerwoną z wściekłości. - Nie waż się obrażać mojego kraju, ty włoska ropucho! - sięgnęła po kieliszek i chlustnęła jego zawartość prosto w twarz mężczyzny, a gdy ten, ocierając zalane winem oczy, ruszył ku niej, naturalnym ruchem cofnęła się wprost w objęcia Bonda, czekającego spokojnie wraz z Kristatosem na możliwość przejścia. Colombo wytarł twarz serwetką i oznajmił trochę spokojniejszym głosem: - Nie pokazuj się więcej w mojej restauracji - udał, że spluwa jej pod nogi i wyszedł na zaplecze. Maitre d'hotel pośpieszył ku nim wśród całkowitej ciszy - wszyscy goście przestali jeść i wpatrywali się w nich. - Pomóc pani znaleźć taksówkę? - spytał Bond, ujmując ją pod ramię. Wyszarpnęła je, nadal wściekła. - Wszyscy mężczyźni to świnie - oznajmiła, po czym przypomniała sobie o dobrych manierach i dodała: -

To miłe z pana strony. Ruszyła ku drzwiom, a obaj mężczyźni podążyli w ślad za nią. W lokalu rozległ się przyciszony dźwięk rozmów i brzęk sztućców - cisza pękła ku pełnemu zadowoleniu wszystkich obecnych. Smutno wyglądający maitre d'hotel otworzył im drzwi, mówiąc do Jamesa: - Przepraszam Monsieur, to miło z pana strony, że starał się pan pomóc. Gestem zatrzymał przejeżdżającą taksówkę i otworzył jej drzwi. Dziewczyna wsiadła, James za nią. - Zadzwonię rano - oznajmił przez szybę Kristatosowi, i nie czekając na odpowiedź, spytał wciśniętą w przeciwległy kąt siedzenia dziewczynę dokąd? - Hotel Ambasadori. Przez chwilę jechali w milczeniu, które James przerwał pytaniem: - Nie chciałaby pani napić się czegoś? - Dziękuję, ale nie. Jest pan bardzo miły, ale dziś jestem zmęczona. - To może innego dnia? - Może, ale jutro wracam do Wenecji. - Także tam będę. Zje pani ze mną kolację? - Sądziłam, że Anglicy są sztywni - uśmiechnęła się. - Pan jest Anglikiem, prawda? Jak się pan nazywa? Co pan robi? - Tak, jestem Anglikiem. Nazywam się Bond... James Bond i piszę książki przygodowo - sensacyjne. Teraz piszę taką o handlu narkotykami. Jej akcja rozgrywa się w Rzymie i w Wenecji, a problem polega na tym, że niewiele wiem na ten temat.

Dlatego chodzę gdzie się da i zbieram plotki. Zna pani jakieś? - To dlatego jadł pan kolację z tym Cristatosem. Słyszałam o nim, ma złą opinię... Nie, nie znam plotek, które mogłyby panu pomóc. Wiem tylko to, co wiedzą wszyscy. - Ależ o to właśnie mi chodzi, nie interesuje mnie fikcja. Tę mogę stworzyć sam. Interesują mnie plotki z tak zwanych "źródeł zbliżonych do dobrze poinformowanych", które przeważnie mają w sobie sporo prawdy. Takie wiadomości to klejnoty dla pisarza. - Mówi pan o prawdziwych? - roześmiała się. - Cóż, aż tyle jako pisarz nie zarabiam, ale udało mi się sprzedać prawa do sfilmowania tej książki, a jeśli uda mi się ją napisać wystarczająco prawdziwie, to chyba ją sfilmują. Powiedzmy, diamentowe klipsy od Van Cleefa. Umowa stoi? - Podjeżdżali pod Ambasadori i Lisi, biorąc z siedzenia torebkę, zwróciła się twarzą do niego. Portier otworzył drzwi i światła lamp padły na nią, ukazując poważną twarz. - Wszyscy mężczyźni to świnie, ale niektórzy są milsi niż inni. Zgoda, spotkamy się, ale nie na kolacji. To, co mam panu do powiedzenia, nie bardzo nadaje się na miejsca publiczne. Każdego popołudnia kąpię się na Lido, ale nie na ogólnej plaży, tylko na Bagni Alberoni, tam, gdzie wasz poeta Byron lubił jeździć konno. To na czubku półwyspu, vaporetto dowiezie pana prawie na miejsce. Spotkamy się tam pojutrze

o piętnastej pod żółtym parasolem. Proszę w niego zapukać i zapytać o Fraulein Lisi Baum. - Wysiadła podając mu dłoń. - Dziękuję za pomoc. Dobranoc. - A więc do zobaczenia - odparł. - Dobranoc. Popatrzył w zamyśleniu jak wchodziła po stopniach, po czym polecił kierowcy zawieźć się do Nationale. Jechał obserwując migające za oknem neony. Wszystko działo się zbyt szybko, ale jedyne, nad czym miał kontrolę, to była taksówka. Pochylił się ku kierowcy i polecił mu zwolnić. Najlepszym pociągiem z Rzymu do Wenecji jest "Laguna Express", wyjeżdżający z Rzymu w południe. James, po ranku spędzonym na rozmowach z Londynem za pośrednictwem Stacji I, ledwie nań zdążył i przekonał się, że nazwa jest jedynym luksusem istniejącym w tymże pociągu. Fotele miały rozmiar młodzieżowy (Włosi są drobnej budowy i im to nie przeszkadza), a wagon restauracyjny cierpiał na zarazę coraz bardziej rozprzestrzeniającą się po europejskich pociągach: szczerą i serdeczną niechęć do podróżnych, a szczególnie do podróżnych obcej narodowości. Jedyne wolne miejsce znajdowało się na tylnej osi, wagonem trzęsło, jakby jechał po kocich łbach, co malowniczo plamiło już i tak brudny obrus, kolana Jamesa ledwie weszły pod blat stolika, a kelner robił prawdziwą łaskę racząc się w ogóle pojawić. Ogólnie Bond spędził podróż klnąc w żywy kamień Ferrowe

Italiane delio Stato, czyli Włoskie Koleje Państwowe. Gdy w końcu za oknami pojawiła się Wenecja, nawet piękno Wielkiego Kanału nie wywarło na nim wrażenia - miał wszystkiego serdecznie dość. Wieczór spędził na rozdawaniu tysiąclirówek w Vallombrosa, w Harry's Bar i w końcu w Quadri, udowadniając wszystkim, którzy mogli go obserwować, że faktycznie jest tym, za kogo podał się dziewczynie - dobrze zarabiającym pisarzem, lubiącym wygodne życie i poszukującym określonych informacji. Następnie wrócił do hotelu i przespał kamiennym snem osiem godzin dzielących go od południa. Maj i październik to najlepsze miesiące w Wenecji - jest ciepło, choć słońce nie doskwiera, a noce są chłodne. W tym czasie,>jak na Wenecję, - stosunkowo niewielu turystów, chociaż jest to miasto, które w swoich wąskich uliczkach i kanałach potrafi schować imponującą liczbę ludzi, nie wspominając o wrzaskliwych dzieciakach i tranzystorach. Godziny poranne Bond spędził na spacerowaniu po bocznych uliczkach i odwiedzaniu kościołów (wchodził głównym wejściem, wychodził bocznym) w nadziei, że uda mu się odkryć, kto za nim łazi (jeśli, rzecz jasna, ktoś taki był). Po paru godzinach doszedł do budującego wniosku, że kogoś takiego nie było, udał się więc do Floriana i przy drinku posłuchał pary amerykańskich snobów dyskutujących o braku proporcji w fasadach na Placu Świętego Marka. Później, kierując się nagłym impulsem, wysłał do

swej sekretarki (która była tu na wycieczce i przez parę ładnych miesięcy nie pozwalała mu o tym zapomnieć) kartkę następującej treści: Wenecja jest cudowna. Jak dotąd zwiedziłem dworzec i giełdę. Wieczorem w planie wodociągi miejskie i kino Scala. Znasz wspaniałą piosenkę "O sole mio"? - jest bardzo romantyczna, podobnie jak wszystko tutaj. J.B. Zadowolony z siebie zjadł wczesny obiad i wrócił do hotelu, gdzie sprawdził dokładnie Walthera PPK. Ubrał się i o dwunastej czterdzieści znalazł się na vaporetto do Alberoni. Płynąc łodzią po podobnej do lustra powierzchni laguny, zastanawiał się leniwie, co przyniosą najbliższe godziny. Z mola w Alberoni (po weneckiej stronie Zatoki) jest pół mili pylistej drogi biegnącej przez nasadę półwyspu do Bagni Alberoni, leżącego nad Adriatykiem. Jest to pustynny świat. Choć o milę w głąb lądu pełno jest luksusowych posiadłości, tu nie ma nic oprócz niewielkiej wioski rybackiej, sanatorium dla studentów i opuszczonych ruin, będących niegdyś stacją badawczą włoskiej marynarki, oraz prawie niewidocznych zza krzewów i chwastów cementowych podstaw do dział artylerii nadbrzeżnej z ostatniej wojny. W środku niewielkiego pasa ziemi znajduje się klub golfowy, którego trasa wije się wśród ruin starożytnych umocnień. Nie cieszy się on zbytnią popularnością tak wśród turystów, jak i wśród mieszkańców Wenecji. Otacza go wysoki płot z rozwieszonymi gęsto tabliczkami zawierającymi groźne Vietatos i

Prohibitos. Położone wokół tej enklawy wydmy nie zostały jeszcze od wojny oczyszczone z min, o czym świadczą pordzewiałe ogrodzenia z drutu kolczastego i tablice "Minas. Pericolo di Morte" z twarzowymi trupimi czaszkami pod spodem. Cały ten rejon jest dziwnie melancholijny i stanowi duży kontrast z wesołą Wenecją oddaloną ledwie o godzinę drogi. Nieco się spocił, przebywając te pół mili dzielącego od plaży i przez chwilę stał w cieniu ostatniej akacji rozglądając się wokół - z przodu miał nie pierwszej świeżości drewnianą bramę z wyblakłym napisem: "Bagni Alberoni", za nią podobnej jakości drewniane kabiny, stoyardów piasku i błękit wody. Wokół nie było żywej duszy i miejsce wyglądało na zamknięte od dawna, ale gdy dotarł do bramy, usłyszał słabe dźwięki radia nadającego neapolitańską muzykę. Dobiegała ona z rozsypującej się budy ozdobionej reklamą Cocacoli i paru tutejszych napojów orzeźwiających, choć nie mógł sobie wyobrazić, jak "można tu zarobić nawet w środku sezonu. Stopy zagłębiały się w piasku, gdy wszedł na wydmy, obchodząc zabudowania i zbliżając się do morza. W lewo pusta plaża łagodnym łukiem ciągnęła się ku niewidocznym stąd ośrodkom w Lido, a w prawo było jej około półtorej mili do cypla, na którym stały byle jak sklecone domostwa rybaków. Za plażą ciągnęły się wydmy i majaczyło ogrodzenie klubu golfowego, a na skraju wydm, o paręset yardów, widać było błysk jasnej żółci, ku której ruszył brzegiem morza.

- Ahem. Spoczywające na piasku dłonie poderwały się, podciągając opalacz. James wszedł w zasięg wzroku leżącej dziewczyny i stanął spoglądając w dół, gdzie cień parasola padał tylko na jej twarz, a reszta ciała w czarnym bikini wystawiona była na promienie słoneczne. - Jest pan pięć minut za wcześnie i miał pan pukać. Usiadł obok niej w cieniu parasola i starannie wytarł twarz chusteczką. - Jest pani właścicielką jedynej palmy na tej pustyni i musiałem się tu dostać najszybciej, jak się dało. Niezłe miejsce na spotkanie. - Pod tym względem jestem taka, jak Greta Garbo - roześmiała się. - Lubię być sama. - A jesteśmy sami? - Dlaczego pan pyta? Sądzi pan, że wzięłam pokojówkę? - Skoro wszyscy mężczyźni to świnie... - Ach, ale pan jest świnią gentlemanem - zachichotała - a poza tym jest za gorąco na takie rzeczy i w dodatku jest to spotkanie w interesach, no nie? Ja panu opowiem historyjkę o narkotykach, a pan da mi diamentowe kolczyki od Van Cleefa. A może zmienił pan zdanie? - Nie. Od czego zaczniemy? - Proszę pytać o to, co pana interesuje - siadła, podciągając kolana pod brodę i przyglądając mu się poważnym wzrokiem. Zauważył zmianę, ale nie dał nic po sobie poznać.