a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony851 641
  • Obserwuję552
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań667 508

Ian Fleming - Szpieg, który mnie kochał

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Ian Fleming - Szpieg, który mnie kochał.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 165 stron)

Ian Fleming JAMES BOND i PRZEŁOŻYŁ I OBJAŚNIENIAMI OPATRZYŁ ROBERT STILLER Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita SA Tytuł oryginału The Spy Who Loved Me

Redakcja Joanna Mierzyńska Korekta Agnieszka Nowakowska, Maria Kaniewska Projekt okładki i strony tytułowej Marcin Kulesza/Fabryka Wyobraźni Skład i łamanie Akapit, Jakub Nikodem Druk Opolgraf S.A. Copyright © Glidrose Productions Ltd 1962 Copyright © for the Polish translation by Robert Stiller, Józefów 2008 Copyright © for the Polish edition Przedsiębiorstwo Wydawnicze „Rzeczpospolita” S.A. Warszawa 2008 Wydanie I Warszawa 2008 ISBN 978-83-61565-12-3 Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita SA Przedsiębiorstwo Wydawnicze „Rzeczpospolita” S.A. Al. Jerozolimskie 107 02-011 Warszawa www.pwrsa.pl ksiazki@pwrsa.pl Infolinia 0-800-777-778

Część pierwsza Ja IWystraszony kot Uciekałam. Od Anglii, od mego dzieciństwa, od zimy, od szeregu byle jakich, nieciekawych romansów, od tej garstki drewnianych mebli i kłębowiska znoszonych ciuchów, jakie nagromadziło wokół mnie życie w Londynie, uciekałam też od szarości, stęchlizny, sno- bizmu, od klaustrofobii ciasnych horyzontów i od mojej własnej niezdolności, aby - mimo że jako szczurek jestem dość atrakcyjna - wyjść na swoje w tym wyścigu szczurów. Właściwie to uciekałam od wszystkiego z wyjątkiem prawa. I uciekłam rzeczywiście daleko: niewiele przesadzę, jeśli po- wiem, że o pół obwodu kuli ziemskiej. To znaczy z Londynu aż do motelu „Pod Sennymi Sosnami”, leżącego o piętnaście kilometrów na zachód od Lake George, słynnej amerykańskiej miejscowości turystycznej w Adirondacks, w tej rozległej krainie gór, jezior i so- snowych lasów, stanowiącej większą część północnego terytorium stanu Nowy Jork. Wyruszyłam pierwszego września, a teraz był piątek trzynasty października. W dniu mego wyjazdu przybrudzony

rządek obłaskawionych klonów na moim placu był zielony, przy- najmniej na tyle zielony, jak drzewo może być zielone w sierpniu i w Londynie. A teraz, w miliardowej armii sosen maszerujących na północ ku granicy kanadyjskiej, prawdziwe, dzikie klony zapalały się tu i ówdzie jak eksplodujące szrapnele. I czułam, że jeśli nie ja, to przynajmniej moja skóra zmieniła się w tym samym stopniu: z przy- brudzonej barwy ziemistej, stanowiącej jakby godło mego londyń- skiego żywota, w kolor i blask życia na wolnym powietrzu, wcze- snego chodzenia spać i całej reszty tego, co składało się na cudowną nudę, będącą istotną częścią mego życia w Quebecu, zanim posta- nowiono, że mam wyjechać do Anglii, gdzie nauczą mnie, jak być damą. Oczywiście bardzo niemodna była ta czereśniowa cera w stylu Siła-Przez-Radość i przestałam nawet używać szminki do ust, lakie- ru do paznokci, tylko że dla mnie było to jak zrzucenie pożyczonej skóry i powrót do własnej, i czułam się aż dziecinnie szczęśliwa i zadowolona z siebie, ile razy spojrzałam w lustro (nigdy już nie powiem: zwierciadło! bo też nie muszę) i stwierdziłam, że już nie muszę malować innej twarzy na mojej własnej. Nie jest to samoza- dowolenie w tym ordynarnym sensie. Po prostu uciekałam od osoby, którą byłam przez ubiegłe pięć lat. Niezbyt mnie zachwycała osoba, którą stawałam się obecnie, ale tamtej wręcz nie znosiłam i gardzi- łam nią, więc cieszyłam się, że zdjęłam z siebie jej twarz. Na falach radia WOKO - mogliby się zdobyć na lepszy skrót wywoławczy! - z Albany, stolicy stanu Nowy Jork, położonej jakieś osiemdziesiąt kilometrów od miejsca, gdzie się znajdowałam, nada- no, że jest godzina szósta. Następnie komunikat meteorologiczny ostrzegł przed burzą z wichrami o sile sztormu. Burza nadciągała z północy i miała zwalić się na Albany około godziny ósmej wieczo- rem, co znaczyło, że będę mieć hałaśliwą noc. Wielkie rzeczy! Nie boję się burz; a chociaż nie było żywej duszy, o ile mi wiadomo,

aż o piętnaście kilometrów po marnej drodze do Lake George, na samą myśl o sosnach, które niebawem zaczną się tłuc i miotać za oknem, o grzmotach, błyskawicach i deszczu, już z góry czułam się przytulnie, ciepło i bezpiecznie. Do tego byłam sama! Nade wszyst- ko sama! „Samotność zmienia się w kochanka, osamotnienie w ulu- biony grzech”. Gdzie to czytałam? I kto to napisał? Jakże dokładnie słowa te wyrażały, co czułam, co w dzieciństwie zawsze czułam, póki się nie zmusiłam do tego, aby „trzymać rękę na pulsie”, „być na bieżąco”, nie odstawać, być fajna, być równa. Co za bajzel udało mi się zrobić z tego „bycia razem” i zbliżania się! Wzruszeniem ramion zbyłam pamięć tej klęski. Nie każdy musi żyć ze wszystkimi w ku- pie. Malarze, piszący, muzycy to ludzie samotni. Jak i mężowie stanu, admirałowie i generałowie. Ale również, dodałam gwoli bez- stronności, zbrodniarze i wariaci. Wystarczy powiedzieć, aby nie zanadto sobie pochlebiać, że prawdziwa indywidualność musi być samotna. To nawet nie zaleta, raczej na odwrót. Wspólnota i kontak- ty międzyludzkie są konieczne, aby stać się użytecznym członkiem grupy plemiennej. A fakt, że ja czułam się o wiele szczęśliwsza w samotności, był niewątpliwie przejawem wadliwego, neurotycznego charakteru. Powtarzałam to sobie tak często przez ubiegłe pięć lat, że teraz, owego wieczora, po prostu wzruszyłam ramionami, po czym, otuliwszy się w moją samotność, przeszłam przez wielki hol recepcji do głównych drzwi i wyszłam na dwór, aby jeszcze raz popatrzeć na wieczór. Nie znoszę sosen. Są mroczne i stoją bez ruchu, i nie można się pod nimi schować ani wdrapać się na nie. Są też okropnie brudne, całkiem nie jak drzewny jest ten ich czarny brud, a jak zmiesza się z ich żywicą, to już w ogóle się nie można domyć. Ich postrzępione kształty wydają mi się jakoś wrogie, a że ich zwarta masa tak się tłoczy, mam wrażenie, jakby cała armia z podniesionymi dzidami

zastępowała mi drogę. Co w nich dobre, to tylko zapach, i zawsze biorę do kąpieli esencję z igieł sosnowych, jak tylko uda mi się ją dostać. Tutaj, w Adirondacks, niekończąca się perspektywa sosen była po prostu nie do zniesienia. Pokrywają każdy metr kwadratowy w dolinach i wspinają się aż na szczyty gór, tak że tworzy się jakby kolczasty dywan, rozpostarty po horyzont: niekończąca się perspek- tywa dość głupio wyglądających, zielonych piramid, które tylko czekają, żeby je wyciąć i przerobić na zapałki, wieszaki do ubrań i egzemplarze „New York Timesa”. Może ze dwa hektary tych głupich drzew wykarczowano, aby zbudować motel, bo nie było to nic innego. Słowo „motel” nie jest już dobrze widziane. Teraz pisze się Motor Court albo Ranch Ca- bins, bo motele kojarzą się z prostytucją, gangsterami i morderstwa- mi, dla których wygodna jest ich anonimowość i brak nadzoru. Lo- kalizacja turystyczna, jak to się mówi w branży, była tu wyśmienita. Kręta drugorzędna droga przez las jako alternatywne połączenie Lake George z leżącymi na południu Glen Falls, a w połowie tej odległości jeziorko, wdzięcznie nazwane Senne Wody, będące ulu- bionym miejscem pikników. Motel zbudowano na południowym brzegu tego jeziora; recepcja frontem do szosy, a za tym głównym budynkiem pokoje okrążające go w pewnej odległości jak półkoli- ście rozwinięty wachlarz. Było tych pokoi, czyli kabin, czterdzieści, każdy z kuchnią, natryskiem i toaletą oraz widokiem na jezioro. Wszystko zaprojektowane i zbudowane według najnowszej mody - połyskliwy front z żółtawej sosny i pięknie sękate belki na suficie, klimatyzacja, w każdym numerze telewizor, plac zabaw dla dzieci, basen, teren golfowy nad jeziorem z nietonącymi piłkami (pięćdzie- siąt piłek za dolara) - wszystko jak trzeba. Wyżywienie? Kafeteria w

głównym budynku, artykuły spożywcze i alkoholowe dostarczane dwa razy dziennie z Lake George. Wszystko to za dziesięć dolarów od jednej osoby i szesnaście dolarów za dwie. Nic dziwnego, że przy inwestycji około dwustu tysięcy i sezonie trwającym tylko od pierw- szego lipca do początków października, a właściwie - skoro mówimy o znaku BRAK MIEJSC - od francuskiego święta zburzenia Bastylii czternastego lipca do Święta Pracy w pierwszy poniedziałek wrze- śnia, właścicielom nie wiodło się za dobrze. Tak przynajmniej po- wiedzieli mi ci okropni Phanceyowie, zatrudniając mnie jako recep- cjonistkę za marne trzydzieści dolarów tygodniowo i utrzymanie. Dzięki Bogu, że mam ich z głowy! Co mi śpiewało w sercu? Och, cały chór anielski, gdy o szóstej rano ich błyszczący wóz kempin- gowy znikł na drodze wiodącej do Glen Falls i dalej do Troy, gdzie żyły te monstra. Kiedy pan Phancey jeszcze ostatni raz rzucił się do mnie z łapami, nie zdążyłam zareagować. Jego wolna ręka prze- mknęła po moim ciele niby jaszczurka, zanim wbiłam mu obcas w podbicie. Wtedy puścił. Kiedy wykrzywiona bólem gęba mu się rozprostowała, przemówił ściszonym głosem: - Już w porządku, cipuchno. Tylko dobrze pilnuj majątku, za- nim szef zjawi się jutro w południe po klucze. Życzę ci tej nocy przyjemnych snów. - I wyszczerzywszy się w sposób, którego nie zrozumiałam, odszedł do samochodu, gdzie jego żona łypała zza kierownicy. - Ruszaj się, Jed! - warknęła na niego. - Ulżysz sobie dzisiaj w nocy na West Street. - Wrzuciła bieg i zawołała do mnie milutko: - Żegnaj, cukiereczku. Pisz do nas codziennie. Po czym starła sobie z gęby ten krzywy uśmiech i ostatni raz mi- gnął mi jej sparciały, sępi profil, kiedy skręciła na szosę. Uff! cóż to za para! Jak z powieści... i to z jakiej powieści! Mój ty dzienniczku.

No cóż, dużo gorsi ludzie już być nie mogą, a ci odjechali. Więc jeśli chodzi o moje podróże, od tej chwili już rasa ludzka musi być lepsza. Postałam tak sobie, patrząc w kierunku, gdzie znikli Phanceyo- wie, utrwalając ich sobie w pamięci. Po czym odwróciłam się i spoj- rzałam na północ: jak tam z pogodą? Dzień był piękny, przezroczy- sty niby w Szwajcarii, a jak na połowę października, to nawet ciepły; ale wysokie, niespokojne chmury, czarne, o postrzępionych różo- wych od zachodzącego słońca czuprynach już zaczęły się piętrzyć na skraju nieba. Drobne, lecz nagłe podmuchy zygzakowały w szczy- tach drzew i potrącały niekiedy samotną żółtą lampę nad opuszczoną stacją benzynową stojącą przy drodze na odległym krańcu jeziora i kołysały nią. Dłuższy podmuch dopadł mnie, zimny i uporczywy, niosąc ze sobą echo metalicznego skrzypnięcia od tańczącej lampy i za pierwszym razem, usłyszawszy to, wzdrygnęłam się rozkosznie na ten cichy, niesamowity odgłos. U brzegu jeziora, za najdalszymi z kabin, drobne falki szybko mlaskały po kamieniach i spiżowa po- wierzchnia jeziora marszczyła się w nagłych powiewach, ukazują- cych czasem biały strzępek. Ale między gniewnymi podmuchami wciąż jeszcze powietrze było spokojne, a drzewa, sterczące jak na warcie z przodu za szosą i z tyłu za motelem, jakby zbijały się w milczącą gromadę coraz gęściej wokół ogniska jasnych lamp oświe- tlających budynek za moimi plecami. Wtem zachciało mi się do ubikacji. Uśmiechnęłam się sama do siebie. To przenikliwe łaskotanie, jak u dzieci bawiących się w cho- wanego i w „sardynki”, kiedy w schowku pod schodami słyszy się cichutkie skrzypnięcie deski w podłodze, zbliżający się szept poszu- kiwaczy. Wtedy kulisz się w tym fascynującym lęku, ściskasz nogi, czekasz na ekstatyczny moment wykrycia, światło w szparce drzwi

uchylających się z wolna i - sam szczyt - swój naglący szept: „Pst! chodź tu do mnie!”, i cichutkie przymknięcie drzwi, ciepłe ciało z chichotem tulące się do twojego. Stojąc tak - już „duża dziewczynka” - przypomniałam to sobie i rozpoznałam tę zmysłową, swędzącą chwilę przelotnego lęku, dreszcz idący po kręgosłupie, gęsią skórkę - pierwotne sygnały stra- chu odziedziczone po zwierzęcych przodkach. Rozbawiona, wtuli- łam się w ten moment. Wkrótce rozpękną się chmury burzowe i odstąpię, cofnę się z wycia i zamętu do swej przytulnej, dobrze oświetlonej jaskini, zrobię drinka, posłucham radia, poczuję się do- pieszczona i bezpieczna. Ściemniało się. Tym razem nie odezwie się wieczorny chór pta- ków, które dawno już odczytały te znaki i poznikały we własnych, leśnych kryjówkach, podobnie jak inne zwierzęta: wiewiórki, malut- kie pręgowce i jelenie. Na całym tym olbrzymim, dzikim obszarze już tylko ja stoję pod gołym niebem. Odetchnęłam jeszcze kilka razy aż do dna miękkim, wilgotnym powietrzem. Od tej wilgoci spotęgo- wał się zapach sosen i mchu, a głębiej dała się odczuć, jakby pod pachami utajona, woń samej ziemi. Prawie jakby las się spocił z tego samego, miłego podniecenia, które ja odczuwałam. Gdzieś całkiem w pobliżu głośno i nerwowo sowa spytała: Tu? - i zamilkła. Postąpi- łam z oświetlonych drzwi kilka kroków do przodu i stanęłam na środku pylistej drogi, spoglądając na północ. Mocny podmuch wiatru uderzył mnie i rozwiał mi włosy. Szybka, białoniebieska dłoń bły- skawicy trzepnęła po horyzoncie. Kilka sekund później grzmot za- warczał cicho jak budzący się pies łańcuchowy, potem nadeszła wichura i korony drzew zaczęły tańczyć i miotać się, a żółte światło nad stacją benzynową podrygiwało i błyskało przy drodze, jakby chciało mnie ostrzec. Naprawdę mnie ostrzegało. Nagle blask

roztańczonej lampy przesłoniła pędząca naprzód szara zasłona desz- czu. Kiedy ugodziły mnie pierwsze, ciężkie krople, odwróciłam się i pobiegłam. Zatrzasnęłam za sobą drzwi, zamknęłam je na klucz i na łańcuch. Ledwie zdążyłam. Lawina zwaliła się i przeobraziła w nieustanny szum wody, której muzyka zawierała różne tony: od ciężkiego bęb- nienia na pochyłości drewnianego dachu po gwałtowniejsze i bar- dziej precyzyjne smagnięcia w okna. Po chwili przyłączył się do tych odgłosów burzliwy szum rur odpływowych. Tło dźwiękowe ryczącej burzy ustaliło się. Stałam wciąż tak zasłuchana, bezpieczna, gdy, zaszedłszy mnie po cichutku od tyłu, wyskoczył z zasadzki piorun. W pokoju rozja- rzył się jego błysk i równocześnie domem zatrząsł potworny huk, aż powietrze jęknęło jak struna fortepianowa. Jedna, osobna, gigan- tyczna eksplozja niby olbrzymia bomba, wybuchająca w odległości paru metrów. Z przenikliwym brzękiem na podłogę wypadła z okna szyba i woda zapluskała po linoleum. Nie ruszyłam się. Nie mogłam. Stałam, kuląc się, z rękoma na uszach. Nie o to mi chodziło! Ogłuszające dotąd milczenie zamieniło się znowu w szum ulewy, dotychczas tak przyjemny, a teraz dogadu- jący: „Nie sądziłaś, że może być aż tak? Jeszcze nie widziałaś burzy w tutejszych górach! Dosyć wątłe to twoje schronienie. Co byś po- wiedziała na wyłączenie światła? A potem piorun rozpruwający ten dach jak pudełko zapałek? I żeby cię już ostatecznie załatwić, piorun mógłby zapalić cały ten dom i jeszcze cię porazić na dodatek. A może byśmy cię tylko postraszyli, żebyś wyskoczyła na deszcz i pobiegła te piętnaście kilometrów do Lake George. Więc lubisz być sama, co? Proszę bardzo! A to jak ci odpowiada?”. W pokoju zrobiło się znów biało-niebiesko i znów, tuż nad głową, rozdzierający uszy

grzmot eksplozji, ale tym razem grzmot nie ustał, tylko zaczął się szerzyć i strzelać tam i z powrotem we wściekłej kanonadzie, od której kieliszki i filiżanki za barem rozdzwoniły się i boazeria za- trzeszczała pod uderzeniami fal dźwiękowych. Nogi się pode mną ugięły. Podeszłam chwiejnie do najbliższego fotela i usiadłam, twarz ukrywszy w dłoniach. Skąd wzięła mi się ta głupota, zuchwalstwo i tupet? Żeby ktoś tu przyszedł, był ze mną, powiedział mi, że to zwykła burza i tyle! Ale to nie burza... to kata- klizm... to koniec świata! A wszystko skupiło się na mnie. Och! znowu nadchodzi! Tylko chwila i znów! Trzeba coś zrobić. Wezwać kogoś na pomoc! Ale Phanceyowie wyrównali rachunki za telefon i wyłączono go. Pozostaje mi tylko jedno! Zerwałam się i podbiegłam do drzwi, sięgając po wielki wyłącznik od czerwonego neonu ponad wejściem: WOLNE MIEJSCA. BRAK MIEJSC. Jeżeli zapalę WOLNE MIEJSCA, może ktoś będzie przejeżdżał i ucieszy się, że ma gdzie się schronić. Ale gdy szarpnęłam za dźwignię wyłącznika, czający się na mnie piorun wdarł się do wnętrza podstępnie, z trza- skiem, i grzmotnął, a mnie złapała olbrzymia dłoń i cisnęła mną o podłogę. IIDrogie umarłe dni Kiedy przyszłam do siebie, od razu wiedziałam, gdzie jestem i co się stało, i przypadłam skulona do podłogi, czekając, że znów mnie trafi. Leżałam tak z dziesięć minut, słuchając, jak hałasuje deszcz, i zastanawiając się, czy porażenie elektrycznością wyrządziło mi trwałe szkody, czy spaliło mnie, może od środka, tak że już nie będę miała dzieci, albo że mi włosy zbielały. Może w ogóle mam

spalone włosy? Dotknęłam ich ręką. Zdawały się być w porządku, choć na potylicy odkryłam guza. Ostrożnie spróbowałam się poru- szać. Nic nie było złamane. Nic się nie stało. A potem stojąca w kącie wielka lodówka General Electric zbudziła się do życia i tąp- nąwszy, włączyła swe dziarskie, domowe tętno i zrozumiałam, że świat toczy się dalej, że burza przeszła, i dźwignąwszy się nieco chwiejnie na nogi, rozejrzałam się, przygotowana, że zobaczę jakiś potworny chaos i zniszczenie. Tymczasem wszystko było dokładnie tak jak przedtem: imponująca wyglądem recepcja, druciany stojak z czasopismami i broszurami, długi kontuar kafeterii, tuzin zgrabnych stolików z plastikowymi blatami w kolorach tęczy i przy nich meta- lowe, niewygodne krzesełka, wielki pojemnik na lodowatą wodę i połyskujący ekspres do kawy - wszystko na swoim miejscu i jak najzwyklejsze. Jedynie dziura w oknie i rozszerzająca się kałuża na podłodze świadczyły o dopiero co przeżytym kataklizmie. Co za kataklizm? O czym ja mówię? Jedyny kataklizm wydarzył się w mojej głowie! Rozpętała się burza. Z piorunami. Przestraszyłam się huku jak dziecko. Złapałam się jak idiotka za elektryczny wyłącznik, nawet nie czekając, kiedy nastąpi przerwa między piorunami, i wy- brawszy sobie akurat moment, kiedy miał uderzyć następny. Ogłu- szył mnie. Za karę nabiło mi guza. I dobrze mi tak, głupiej, ciemnej, wystraszonej kiciuni! Zaraz... chwileczkę. A może mi włosy jednak zbielały? Prawie że przebiegłam przez pokój, zgarnęłam z kontuaru swoją torebkę i wpadłam za ladę kafeterii, schyliłam się, popatrzy- łam w długie lustro ciągnące się poniżej półek. Najpierw spojrzałam sobie badawczo w oczy. Odpowiedziały mi bacznym spojrzeniem, niebieskie, czyste, tylko podejrzliwie rozszerzone. I rzęsy były na swoim miejscu, i brwi, też brązowe, dalej wysokie czoło z wyrazem

zdziwienia i wreszcie, no tak, włosy nad czołem ostro zarysowane w brązowy dziobek, mnóstwo najzwyczajniej spadających wielkimi falami, na lewo i prawo, ciemnobrązowych włosów. No! Wyjęłam grzebień i przeczesałam je gwałtownie, ze złością, schowałam grze- bień do torebki i zatrzasnęłam ją. Zegarek powiedział mi, że dochodzi siódma. Włączyłam radio i słuchając, jak WOKO straszy tą burzą słuchaczy (pozrywane prze- wody wysokiego napięcia, rzeka Hudson niebezpiecznie wezbrała w Glen Falls, zwalony wiąz tarasuje szosę numer 9 pod Saratoga Springs, alarm powodziowy w Mechanicville), zakryłam wybite okno tekturą, umocowawszy ją przylepcem, znalazłam wiadro i ścierkę, zebrałam z podłogi kałużę wody. Po czym przebiegłam krótkim, krytym pasażem do tylnego wyjścia do kabin i weszłam do mojej, numer dziewięć w prawej części półkola, jeśli patrzy się na jezioro, i rozebrawszy się, wzięłam zimny prysznic. Moja biała ko- szula z elany pobrudziła się przy upadku, więc uprałam ją i powiesi- łam do suszenia. Zapomniałam już o moich przejściach w czasie burzy i że za- chowałam się jak głupia gęś, i w sercu znów mi śpiewała perspekty- wa samotnego wieczoru i od jutra dalszej wędrówki. Kierując się nagłym impulsem, ubrałam się w najlepsze, co miałam w swej mi- kroskopijnej garderobie: czarne aksamitne spodnie toreadorskie z trochę nieprzyzwoitym złotym suwakiem na pupie, poza tym per- wersyjnie obcisłe, i do tego (nie troszcząc się o stanik) mój sweter Camelot ze złotej nici z szerokim opadającym golfem. Chwilę po- dziwiałam się w lustrze, w końcu zdecydowałam się podciągnąć rękawy powyżej łokci, stopy wsunęłam w złote sandały Ferragamo i przemknęłam się prędko do holu. W służącej mi od dwóch tygodni butelce Virginia Gentleman zostało jeszcze burbona na jednego

porządnego drinka, więc napełniłam jedną z najlepszych kryształo- wych szklanek kostkami lodu i na to polałam burbona, wytrząsając z butelki ostatnią kroplę. Przeciągnęłam najwygodniejszy fotel od recepcji pod radio, włączyłam je, zapaliłam jednego z ostatnich pię- ciu papierosów marki Parliament, pociągnęłam solidnie ze szklanki i zwinęłam się w fotelu. Na tle nieustannie szumiącej ulewy mizdrzyły się reklamy, ciągle o kotach i jak one kochają Kociłapci ze Świeżej Wątróbki, a głos deszczu tylko wtedy się zmieniał, gdy szczególnie mocny podmuch wiatru bryznął wodą jak śrutem po oknach i z lekka potrząsnął bu- dynkiem. Tu w środku było dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam: odpornie na warunki pogodowe, przytulnie, wesoło i połyskliwie od lamp i chromu. WOKO zapowiedziało czterdzieści minut „Muzyki do całowania” i nagle pojawił się zespół Ink Spots śpiewający Ktoś przechyla łódź moich snów, i znalazłam się z powrotem na Tamizie pięć lat temu, i spływaliśmy na puncie koło wysepki Kings Eyot, i w oddali majaczył zamek Windsor, i Derek wiosłował pagajem, a ja obsługiwałam przenośny adapter. Mieliśmy wszystkiego dziesięć płyt, ale ilekroć wypadło na longplej Ink Spots i dochodziło do Łodzi moich snów, Derek upominał się: „Zagraj to jeszcze raz, Viv!” - i musiałam uklęknąć i trafiać igłą w to miejsce na płycie. Więc teraz nabiegły mi łzy do oczu nie dlatego, że Derek, tylko że w ogóle ta słodka udręka - chłopak i dziewczyna - i słońce, i pierwsza miłość i te jej melodie, zdjęcia i listy „Przypieczętowane Pocałunkiem”. Były to łzy sentymentu do utraconego dzieciństwa, żalu nad sobą z powodu smutków i zgryzot, w które je spowito, i pozwoliłam sobie, ażeby mi dwie łzy spłynęły z policzków, zanim je strąciłam i zdecydowałam się na krótką orgię wspomnień. Nazywam się Vivienne Michel i w momencie, gdy wspominając

to, siedzę w motelu „Pod Sennymi Sosnami”, mam dwadzieścia trzy lata i metr sześćdziesiąt osiem wzrostu, i zawsze myślałam, że mam dość dobrą figurę, póki mi angielskie dziewczęta w Astor House nie powiedziały, że pupa mi za bardzo wystaje i że powinnam chodzić w ciaśniejszym staniku. Oczy mam, jak już wspomniałam, niebieskie, a włosy ciemnobrązowe, z natury falujące, i obiecuję sobie któregoś dnia zrobić w nich pasmo lwiego koloru, żebym wyglądała na star- szą i bardziej wyzywającą. Podobają mi się moje dosyć wysokie kości policzkowe, chociaż te same dziewczęta mówiły, że nadaje mi to wygląd „cudzoziemski”, ale nos mam za mały, a usta za duże, co nieraz wygląda erotycznie, kiedy wcale sobie tego nie życzę. Tempe- rament mam sangwiniczny, a wyobrażam sobie, że z romantycznym dodatkiem lekkiej melancholii, ale jestem samowolna i niezależna tak bardzo, aż martwiło to siostry klasztorne i do rozpaczy doprowa- dzało pannę Threadgold w Astor House: „Kobieta powinna być jak wierzba, Vivienne. To mężczyźnie wypada być jak dąb lub jesion”. Jestem pochodzenia francusko-kanadyjskiego. Urodziłam się tuż pod Quebekiem w miasteczku Sainte-Famille na północnym brzegu île d'Orléans, długiej wyspy, która leży jak zatopiony okręt na środ- ku rzeki św. Wawrzyńca, gdzie zbliża się ona do cieśniny Quebec. Wyrosłam na tej wielkiej rzece i nad nią, dzięki czemu moje ulubio- ne zajęcia to pływanie, łowienie ryb, obozowanie i tym podobne. Słabo pamiętam swych rodziców poza tym, że kochałam ojca i nie mogłam się dogadać z matką, bo miałam osiem lat, kiedy oboje zginęli w katastrofie lotniczej, podczas wojny, przy lądowaniu w Montrealu, w drodze na jakieś wesele. Sąd powierzył mnie owdo- wiałej cioci Florence Toussaint, która przeniosła się do naszego domku i mnie wychowała. Rozumiałyśmy się wyśmienicie i właści- wie ją kochałam, tylko że była protestantką, a ja katoliczką, więc

stałam się ofiarą wojen religijnych, tego przepychania się i przecią- gania, które jest przekleństwem zajeżdżonego przez księży Quebecu, prawie równo podzielonego między dwie religie. Katolicy wygrali wojnę o zbawienie mej duszy, więc do piętnastego roku życia cho- wałam się w klasztorze urszulanek. Siostry były bardzo surowe i kładły nacisk na pobożność, co dało taki skutek, że nauczyłam się mnóstwo z historii Kościoła i dość hermetycznej dogmatyki, co chętnie bym zamieniła na przedmioty przygotowujące mnie do in- nych zajęć niż pielęgniarka lub zakonnica. W końcu atmosfera stała się dla mego ducha tak dławiąca, że poprosiłam, aby mnie stamtąd zabrano, i wtedy moja ciotka, żwawo ratując mnie od „papistów”, postanowiła, że w wieku lat szesnastu pojadę na „oszlifowanie” do Anglii. Spowodowało to lokalny skandalik. Mało tego, że wokół sióstr urszulanek ogniskuje się katolicka tradycja w Quebecu (tamtejszy klasztor szczyci się posiadaniem czaszki generała Montcalma - od dwóch stuleci przed ołtarzem w poświęconej mu kaplicy klęczy bez przerwy co najmniej dziewięć sióstr, dniem i nocą), to jeszcze rodzi- na moja należała do tych, co stanowią sam najgłówniejszy bastion francusko-kanadyjskości; i że któraś z jej cór mogła nagle wypiąć się na czcigodne tradycje narodowe, to wywołało skandal i zgorszenie. Prawdziwi synowie i córy Quebecu stanowią towarzystwo (omal nie tajne sprzysiężenie) chyba równie potężne jak ta kalwińska klika w Genewie, wtajemniczeni zaś określają się (bez względu na płeć i gramatykę) jako Canadiennes. Niżej, dużo niżej na tej drabinie mieszczą się Canadiens - kanadyjscy protestanci. Po nich następują Les Anglais, przez co rozumie się mniej czy bardziej świeżych imi- grantów z Wielkiej Brytanii, i wreszcie Les Américains, co jest

obelgą. Canadiennes szczycą się tym, że mówią po francusku, jak- kolwiek jest to językowy bękart i żargon, pełen słów liczących sobie dwa stulecia i niezrozumiałych dla Francuzów, a w dodatku okra- szony mnóstwem sfrancuziałych wyrazów angielskich, język chyba tak się mający do francuskiego jak afrykanerski do rdzennej mowy Holendrów. Snobizm i ekskluzywność tej kliki z Quebecu nie osz- czędza nawet Francuzów żyjących we Francji: ten macierzysty dla francuskich Kanadyjczyków naród określa się po prostu jako Étrangers - cudzoziemcy! Opisałam to nieco dokładniej, aby wyja- śnić, dlaczego, jeśli od Świętej Wiary Katolickiej odstąpił ktoś z rodu Michelów z Sainte-Famille, było to zbrodnią prawie tak odraża- jącą, jak odstępstwo (gdyby to było możliwe) od mafii sycylijskiej i uświadomiono mi aż nazbyt dobitnie, że porzucając siostry urszu- lanki i Quebec, właściwie spaliłam za sobą mosty, jeśli chodzi o mych duchowych przewodników i moje rodzinne miasto. Ciocia roztropnie zbagatelizowała moje zdenerwowanie z powo- du tych przejawów ostracyzmu towarzyskiego, które mnie dotknęły: większości mych przyjaciółek zabroniono się ze mną zadawać, mi- mo to przyjechałam do Anglii z poczuciem winy i „odmienności”, które w połączeniu z mym „kolonializmem” okazało się straszliwym obciążeniem psychicznym jak na to, aby stanąć twarzą w twarz z elegancką szkołą dokształcającą dla młodych dam w stylu angiel- skim. Astor House panny Threadgold był (jak większość tych nader angielskich instytucji w okręgu Sunningdale) ogromną wiktoriańską rezydencją maklerską, której górne piętra podzielono gipsowymi przepierzeniami na sypialnie dla dwudziestu pięciu par dziewcząt. Jako „cudzoziemka” umieszczona zostałam pospołu z drugą cudzo- ziemką, śniadą milionerką libańską o kolosalnych kępach owłosienia

barwy mysiej, krzewiących się pod pachami, i z nie mniejszą pasją zarówno do ciągutek czekoladowych, jak i do egipskiego aktora nazwiskiem Ben Said, którego błyszczące fotosy przedstawiające człowieka o lśniących zębach, wąsach, oczach i włosach zostały niebawem podarte i spuszczone z wodą klozetową przez trzy starsze dziewczyny z Dormitorium Róży, do którego należałyśmy obie. W istocie ta Libanka mnie uratowała. Była tak okropna, kłótliwa, wo- niejąca i opętana swymi pieniędzmi, że większość szkoły litowała się nade mną i dokładała starań, ażeby mnie oszczędzać. Jednak nie zabrakło i takich, co bynajmniej się o to nie starały, więc udręczano mnie aż nadto z powodu mego akcentu, moich manier przy stole uchodzących za nieokrzesane, mego całkowitego braku savoir-faire i w ogólności za to, że jestem Kanadyjką. Byłam też, co widzę obecnie, nadwrażliwa i zbyt porywcza. Po prostu nie pozwalałam się nękać i drażnić, do czasu gdy czynnie dałam nauczkę paru mym dręczycielkom, a inne zmówiły się z nimi i, dopadłszy mnie którejś nocy w łóżku, dały mi taki wycisk, tłukąc, szczypiąc i polewając wodą, aż rozpłakałam się i obiecałam, że nie będę więcej „rzucać się jak ryś” na nikogo. Potem się stopniowo zadomowiłam, doszło do zawieszenia broni pomiędzy mną a tym przybytkiem i niechętnie wzięłam się do nauki, jak być „damą”. Wszystko to wynagradzały mi wakacje. Zaprzyjaźniłam się ze szkocką dziewczyną, niejaką Susan Duff, która podzielała moje zamiłowanie do zajęć na otwartym powietrzu. Też jedynaczka, i jej rodzice cieszyli się, że dotrzymuję jej towarzystwa. Była więc Szko- cja latem, a zimą i wiosną jeździło się na narty po całej Europie: do Szwajcarii, Austrii, do Włoch i trzymałyśmy się razem przez całą tę szkołę, a pod koniec nawet „bywałyśmy” razem i ciocia Florence wyłożyła pięćset funtów jako mój wkład w jakiś idiotyczny bal

składkowy w Hyde Park Hotelu, i znalazłam się na tej samej „liście”, i odrabiałam podobnie idiotyczne tańce, w których młodzieńcy wy- dawali mi się wulgarni, pryszczaci i całkowicie niemęscy w porów- naniu z młodymi Kanadyjczykami, jakich miałam okazję poznać. (Może jednak nie miałam racji, bo jeden z najbardziej pryszczatych wziął udział w tegorocznym Grand National i pokonał całą trasę przeszkód!). A potem zjawił się Derek. Miałam już lat siedemnaście i pół; wynajmowałyśmy z Susan małe trzypokojowe mieszkanko na Old Church Street, tuż za rogiem od King's Road. Był koniec czerwca i nasz wspaniały „sezon” do- biegał końca, postanowiłyśmy więc wydać przyjęcie dla garstki sympatycznych znajomych. Rodzina z przeciwka spędzała urlop za granicą i pozwoliła nam korzystać z mieszkania w zamian za to, że będziemy na nie mieć oko w czasie ich nieobecności. Obie byłyśmy niemalże spłukane na skutek starań, by na wszystkich tych balach nie odstawać od innych, więc zadepeszowałam do cioci Florence i dostałam od niej sto funtów, a Susan jakoś wyskrobała pięćdziesiąt i postanowiłyśmy urządzić niezapomnianą imprezę! Chciałyśmy za- prosić około trzydziestu osób, sądząc, że przyjdzie ich dwadzieścia. Kupiłyśmy więc osiemnaście butelek różowego szampana - ponie- waż to brzmiało bardziej ekscytująco - pięciokilową puszkę kawioru, dwie niedrogie puszki foie gras, całkiem nieźle się przedstawiające- go, kiedy go pokrajano, i mnóstwo tych pyszności z czosnkiem, sprzedawanych na Soho. Narobiłyśmy dużo kanapek z rzeżuchą i wędzonym łososiem na czarnym chlebku z masłem, do tego trochę rzeczy w stylu gwiazdkowym, takich jak śliwki Elvas i czekoladki - co było głupotą, bo i tak nikt tego nie jadł - i kiedy poukładałyśmy to wszystko na drzwiach zdjętych z zawiasów i przykrytych lśniącym

obrusem, niby że taki bufet, faktycznie wyglądało to jak prawdziwa dorosła uczta. Przyjęcie udało się aż za dobrze. Przyszło całe trzydzieści osób, a wiele z nich przyprowadziło jeszcze innych i powstał naprawdę tłok, taki że ludzie siedzieli na schodach, a jeden nawet na klozecie i trzymał dziewczynę na kolanach. Hałas i upał były wprost niesamo- wite. Może jednak nie byłyśmy takie równe, jak nam się wydawało, a może ludzie naprawdę lubią równych wówczas, kiedy są rzeczywi- ście równi, a nie udają. W każdym razie stało się oczywiście to naj- gorsze: okazało się, że już nie ma co pić! Byłam przy stole, kiedy jakiś zgrywus wysączył ostatnią butelkę szampana i zdławionym głosem wykrzyknął: - Wody! Wody! Albo nie ujrzymy już więcej Anglii! Zmieszałam się i odpowiedziałam głupio: - Niestety już nie ma co pić! - na co wysoki młody człowiek, wsparty o ścianę, odpowiedział: - Ależ jest. Zapomniałaś o zapasie w piwnicy. - I biorąc mnie za łokieć, wyprowadził z pokoju i na dół po schodach. - Słuchaj - rzekł stanowczo - nie można psuć udanego przyję- cia. Dokupimy coś w pubie. No i poszliśmy do tego pubu, wzięliśmy dwie butelki dżinu i całe naręcze soku z limonek, a on się uparł, że zapłaci za dżin, więc ja zapłaciłam za sok. Był trochę zawiany w przyjemnym stylu i wyja- śnił, że zanim tu przyszedł, był już na innym przyjęciu i że sprowa- dziło go młode małżeństwo o nazwisku Norman, przyjaciele Susan. Że nazywa się Derek Mallaby, ale ja puszczałam to mimo uszu, bo pilno mi było donieść na przyjęcie te napoje. Kiedyśmy weszli na górę, powitał nas krzyk: hurraa! ale w istocie szczyt już minął i ludzie zaczęli odpływać, aż została tylko, jak zwykle, grupka najbliższych

przyjaciół i trochę takich, co nie mieli gdzie pójść na kolację. Potem i ci z wolna się ulotnili, nie wyłączając Normanów, którzy okazali się bardzo sympatyczni i powiedzieli Derekowi Mallaby'emu, że klucz znajdzie pod wycieraczką, a Susan proponowała, żebyśmy poszli do Popotte naprzeciwko, ale mnie się tam nie podobało, i wtedy właśnie Derek Mallaby podszedł i odchyliwszy mi włosy z ucha, spytał nieco zachrypłym szeptem: czy nie poszłabym gdzieś z nim? Więc powiedziałam: tak, chyba głównie dlatego, że był wyso- kiego wzrostu i że zapanował nad sytuacją, kiedy ja nie wiedziałam, co robić. Więc wyniosło nas na upalną, wieczorną ulicę, zostawiliśmy za sobą straszliwe pobojowisko przyjęcia, Susan i jej przyjaciele powę- drowali gdzieś, a my złapaliśmy taksówkę na King's Road. Derek zawiózł mnie przez pół Londynu do makaroniarni pod nazwą „The Bamboo” niedaleko Tottenham Court Road i zamówiliśmy spaghetti bolognese i butelkę beaujolais w konserwie, jak on to określił, po którą posłał do innego zakładu. Większość tego beaujolais sam wy- pił i opowiedział mi, że mieszka w pobliżu Windsoru i ma prawie osiemnaście lat, i już kończy szkołę, i należy do drużyny krykieta, a rodzice wypuścili go na dwadzieścia cztery godziny do Londynu, żeby poszedł do adwokata, bo ciotka mu właśnie umarła i zostawiła w spadku trochę pieniędzy. Rodzice spędzili z nim cały dzień, a następnie poszli do Lords obejrzeć, jak M.C.C, gra z Kentem. Póź- niej wrócili do Windsoru i zostawili go u Normanów. Miał pójść do teatru a potem do łóżka, kiedy akurat nawinęło się tamto przyjęcie i potem nasze, więc może byśmy poszli do „400”? Mnie to, rzecz jasna, zelektryzowało, bo „400” to sam szczyt londyńskich klubów nocnych, a ja nie awansowałam jeszcze do kategorii wyższej niż te piwnice na Chelsea. Opowiedziałam mu

trochę o sobie i Astor House w moim opisie wypadł niemalże za- bawnie. Świetnie mi się rozmawiało z Derekiem, a kiedy przynieśli rachunek, wiedział dokładnie, ile się daje napiwku, i wyglądał mi na strasznie dorosłego jak na to, żeby jeszcze chodzić do szkoły, ale z drugiej strony angielskie public schools właśnie po to są, żeby ludzie w nich bardzo szybko dorastali i żeby wiedzieli, jak się zachować. W taksówce trzymał mnie za rękę i wcale mi to nie przeszkadzało, a w „400” wyglądało, jak gdyby go znali. Panował tam rozkoszny pół- mrok. Derek zamówił dżin z tonikiem i przynieśli nam pół butelki dżinu, całkiem jakby go tu zostawił od ostatniego razu. Muzyka w wykonaniu Maurice Smart's Band miała kremową miękkość i w tańcu dopasowaliśmy się natychmiast, bo styl jego i mój prawie się nie różniły, więc bawiłam się naprawdę wspaniale. Zaczęłam do- strzegać, w jaki sposób rosną mu ciemne włosy na skroniach i że ma ładne dłonie i że uśmiecha się nie do samej twarzy, ale w głąb oczu. Bawiliśmy się tak do czwartej rano i z dżinu nic nie zostało, i kiedy wyszliśmy na dwór, musiałam się go trzymać. Przywołał taksówkę i wydało mi się całkiem naturalne, że objął mnie, a kiedy mnie cało- wał, ja też go całowałam. Dwa razy zdjęłam jego dłoń z mojej piersi, a za trzecim razem już wydawało się przesadą jej tam nie pozosta- wić, ale kiedy opuścił ją i próbował wsunąć mi pod spódnicę, nie pozwoliłam, a kiedy ujął moją dłoń i chciał ją na sobie umieścić, tego również nie chciałam zrobić, chociaż było mi aż gorąco na całym ciele od chęci, żeby zrobić jedno i drugie. A potem, chwała Bogu, stanęliśmy już pod domem i on wysiadł i odprowadził mnie pod same drzwi. Tam powiedzieliśmy sobie, że jeszcze się spotkamy i że on do mnie napisze. Kiedy całowaliśmy się na pożegnanie, się- gnął ręką za moimi plecami w dół i mocno ścisnął mnie z tyłu, a kiedy już taksówka znikła za rogiem, ja tam ciągle czułam jego rękę

i wczołgałam się jakoś na górę i do łóżka, a kiedy spojrzałam w lustro nad umywalką, miałam oczy i twarz tak promienne, jakby rozświetlone od środka i chociaż to zapewne dżin wydawał więk- szość tego światła, pomyślałam: O mój Ty Boże! Jestem zakochana! IIIPrzebudzenie wiosny Opisywanie tych spraw zajmuje wiele czasu, ale na przypomnie- nie ich sobie wystarczy parę minut, więc kiedy ocknęłam się z moich snów na jawie w motelowym fotelu, z WOKO wciąż jeszcze nada- wali „Muzykę do całowania” i ktoś, może Don Shirley, improwizo- wał na temat: Czy nie słodka? Lód w moim drinku roztopił się. Wstałam, dołożyłam go sobie z lodówki, zwinęłam się w fotelu i wypiłam ostrożny łyczek burbona, żeby na dłużej go starczyło, zapa- liłam drugiego papierosa i nagle znalazłam się z powrotem w dniach tego niekończącego się lata. Derek zrobił ostatni rok w szkole i wymieniliśmy po cztery listy. Jego pierwszy zaczynał się od „Najdroższa” i kończył się tym, że „kocha” i „całuje”, a ja poprzestałam na „Drogi” i „całuję”. Jego listy były głównie o tym, ile wykonał przebiegów, a moje o tym, na jakiej byłam zabawie, co widziałam w kinie i w teatrze. Lato miał spędzić w domu i ogromnie podniecało go używane MG, które ro- dzice obiecali mu kupić, i czy przejechałabym się z nim? Susan była zdumiona, kiedy powiedziałam, że nie pojadę z nią do Szkocji i że wolę zostać w naszym mieszkanku, przynajmniej na razie. Ukryłam przed nią prawdę o Dereku, a ponieważ ja zawsze wstawałam wcze- śniej, więc nie wiedziała nic o jego listach. Skrytość nigdy nie była w moim stylu, ale strzegłam pieczołowicie mojego (jak to sama

nazywałam) „romansu” i wydawał mi się on tak kruchy i pełen po- tencjalnych rozczarowań! Myślałam, że nawet mówienie o nim mo- głoby zapeszyć. Skąd miałam wiedzieć, czy nie jestem po prostu jedną z całego szeregu dziewczyn Dereka? Był taki przystojny i tak imponujący, przynajmniej w szkole, że wyobrażałam sobie, jak dłu- gą kolejkę siostrzyczek z „Mayfair”, całych w organdynie i w tytu- łach arystokratycznych, ma w każdej chwili na zawołanie. Więc odpowiedziałam po prostu, że chcę się rozejrzeć za pracą i może przyjadę później, więc Susan w końcu odjechała na północ. Przy- szedł piąty list, w którym Derek pytał, czy nie przyjechałabym w tę sobotę pociągiem o dwunastej z Paddington, a on wyjedzie po mnie samochodem na stację w Windsor. Tak zaczęła się nasza stała i rozkoszna rutyna. Pierwszego dnia wyszedł po mnie na peron. Byliśmy oboje trochę onieśmieleni, ale jego tak podniecał ten samochód, że zaraz wyciągnął mnie, abym go obejrzała. Był cudowny: czarny z czerwoną skórzaną tapicerką i różnymi wyścigowymi bajerami, na przykład pas otaczający maskę i ogromna nakrywka wlewu paliwa i plakietka B.R.D.C. Wsiedliśmy, obwiązałam sobie włosy kolorową jedwabną chusteczką Dereka i z rury wydechowej rozległ się wspaniały, erotyczny ryk, kiedy rozpę- dzaliśmy się na światłach po High Street, aby wyjechać nad rzekę. Tego dnia zawiózł mnie aż do Bray, żeby pokazać, co może jego samochód, i rwaliśmy po drogach, a Derek wyczyniał całkiem zby- teczne wyścigowe zmiany biegów na zupełnie płaskich zakrętach. Gdy siedzi się tak nisko nad ziemią, nawet jadąc osiemdziesiątką, czuje się, jakby to było co najmniej sto sześćdziesiąt, i z początku wczepiałam się w uchwyt na tablicy, z cichą nadzieją, że jakoś to będzie. Ale Derek okazał się dobrym kierowcą i niebawem, nabraw- szy do niego zaufania, opanowałam swój dygot. Zawiózł mnie do