- Dokumenty5 863
- Odsłony865 224
- Obserwuję554
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 464
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
James Patterson i David Ellis - Delikwentki
Rozmiar : | 1.3 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
James Patterson i David Ellis - Delikwentki.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
O książce PRYWATNA ZEMSTA CZY MIĘDZYNARODOWA INTRYGA? TEN WEEKEND MIAŁ BYĆ DLA NICH UCIECZKĄ OD CODZIENNOŚCI. CZTERY KOBIETY, PRZYTŁOCZONE SWOIMI ROLAMI MATEK I ŻON, CHCIAŁY TYLKO SPĘDZIĆ KILKA DNI W MONAKO, PŁAWIĄC SIĘ W LUKSUSIE. Po szalonej nocy w Monte Carlo, spędzonej w towarzystwie bogatych i sławnych mężczyzn, Abbie Elliot i jej trzy przyjaciółki budzą się na luksusowym jachcie w chwili, gdy na jego pokład wkracza francuska policja. Kobiety zostają aresztowane pod zarzutem podwójnego zabójstwa i powiązań z międzynarodowym terroryzmem i przewiezione do Paryża. Sprawa staje się jeszcze bardziej poważna, kiedy się dowiadują, kim naprawdę był jeden z zamordowanych mężczyzn. Poddane zmasowanej presji policji, nie mogąc liczyć na pomoc amba¬sad swoich krajów, muszą walczyć o przeżycie.
Dla Judy Ellis D.E.
Prolog Lipiec 2011
1 Mówią mi, że tu umrę. Nie znam tego miejsca, tego ciemnego, ociekającego wilgocią, zatęchłego lochu, gdzie nikt nie jest mi życzliwy, a większość ludzi mówi niezrozumiałymi dla mnie językami. Miejsca, które przez resztę życia będę zwać moim domem. To właśnie mi mówią. I jest mi coraz trudniej nie wierzyć ich słowom. Są tu ludzie, którzy chcą, żebym umarła, niektórzy przez zemstę, ale większość dlatego, żeby zyskać rozgłos. Z pewnością zabicie mnie lub jednej z moich przyjaciółek, określanych zbiorowo mianem „Dam z Monte Carlo”, mogłoby posłużyć za drogę do sławy. Przezwisko to na dobre zagościło w międzynarodowych mediach. Jest bardziej fantazyjne niż wcześniejsze – Banda Czworga, Pięknotki z Berna, Niebezpieczne Panie Domu. Niemrożące aż tak krwi w żyłach, przynajmniej w moim odczuciu, jak określenie z pierwszej strony dziennika „Le Monde”, które ukazało się następnego dnia po ogłoszeniu wyroku: Mamans Coupables. Zbrodnicze Mamusie. Tak więc czekam. Na cud. Na nowo odkryty dowód. Na zeznanie prawdziwego zabójcy. Na ucho, które życzliwie odniesie się do mojej apelacji. Lub po prostu na kolejny poranek, kiedy obudzę się i odkryję, że wszystko to było snem. Przez ostatnie trzysta dziewięćdziesiąt dni otwierałam rano oczy i modliłam się, żeby znaleźć się znowu w Bernie lub, jeszcze lepiej, w Georgetown, i przygotowywać do wykładu o literaturze amerykańskiej dla skacowanych plebejuszy. No i czuwam. Uważnie i powoli obchodzę każdy kąt. Śpię na siedząco. Staram się unikać jakiejkolwiek rutyny, z powodu której moje ruchy mogłyby się stać przewidywalne i narazić mnie na atak. Jeśli zamierzają dobrać się tu do mnie, będą się musieli nieźle postarać. * Dzień zaczął się tak jak każdy inny. Ruszyłam wąskim korytarzem do skrzydła G. Kiedy podeszłam do widniejącego na oszklonych drzwiach dużego napisu IZBA CHORYCH, przystanęłam i upewniłam się, czy moje palce u nóg
zrównały się ze złuszczoną czerwoną linią na podłodze, znakiem nakazującym zatrzymanie się przed wejściem do środka. – Bonjour – powiedziałam do strażniczki o imieniu Cecile, siedzącej przed hydraulicznie otwieranymi drzwiami. Żadnych nazwisk. Nikomu z obsługi więzienia nie wolno wyjawić więźniarkom niczego więcej oprócz imion, a prawdopodobnie i te są fałszywe. Chodzi o zachowanie anonimowości poza ścianami tego miejsca; dzięki temu uwolnione więźniarki nie będą mogły polować na strażniczki, które nie traktowały ich zbyt miło. – Witaj, Abbie – odpowiedziała mi jak zwykle swoim najlepszym angielskim, który rzeczywiście nie był taki zły. W każdym razie lepszy niż mój francuski. Rozległ się głośny, odbijany echem brzęczyk, i drzwi otworzyły się z sykiem. Więzienna izba chorych wymiarami przypominała amerykańską salę gimnastyczną, ale miała niżej zawieszony sufit, niecałe dwa i pół metra nad podłogą. Prawie w całości stanowiła otwarte pomieszczenie zapełnione ponad dwudziestoma łóżkami. Po jednej stronie znajdowała się długa klatka – rodzaj poczekalni – w której więźniarki czekały na swoją kolej do lekarza lub pielęgniarki. Po drugiej stronie, również zamkniętej i zabezpieczonej – pokój mieszczący środki opatrunkowe i leki. Za tym pokojem była mocno strzeżona sala, która mogła pomieścić pięć pacjentek i była zarezerwowana dla tych, które cierpiały na chorobę zakaźną lub wymagały intensywnego leczenia, oraz dla więźniarek szczególnie niebezpiecznych. Lubiłam izbę chorych. Jej jasne oświetlenie wnosiło odrobinę życia do mojej ponurej codzienności. Lubiłam też pomagać innym; przypominało mi to, że ciągle jestem istotą ludzką, że nadal mam jakiś cel. Lubiłam ją również dlatego, że tutaj nie musiałam wciąż oglądać się za siebie. Poza tym nic mi się tu nie podobało. Począwszy od unoszących się w powietrzu woni – cuchnącej mieszaniny zapachu ciał, uryny i silnych środków dezynfekujących, która zawsze uderzała mnie, gdy tu wchodziłam. No i mówiąc otwarcie, nikt przychodzący do izby chorych nie jest w dobrym nastroju. A ja każdego dnia staram się mieć dobry nastrój. Bardzo mi na tym zależy. Gdy tu weszłam, panował duży ruch, wszystkie łóżka zajęte, obecny był lekarz, dwie pielęgniarki i cztery więźniarki, które pomagały pielęgniarkom i biegały od jednej pacjentki do drugiej, opatrując otwarte rany symbolicznymi plastrami. Szalała grypa, a kiedy w Zakładzie Karnym i Poprawczym dla Kobiet jedna osoba zachoruje na grypę, choroba przenosi się na wszystkie osadzone w bloku. Próbowano izolować chore, ale wyglądało to jak przestawianie krzeseł w
ciasnym gabinecie. Po prostu nie ma dość miejsca. Zakład jest przepełniony, normy przekroczone o pięćdziesiąt procent. W celach czteroosobowych zamkniętych było siedem kobiet – trzy spały na materacach rozłożonych na podłodze. W więzieniu zaprojektowanym dla tysiąca dwustu więźniarek przebywało ich prawie dwa tysiące. Upychali nas ramię przy ramieniu i kazali zasłaniać usta podczas kasłania. Po drugiej stronie zobaczyłam Winnie, która bandażowała stopę jakiejś Arabce. Podobnie jak ja, Winnie pomagała pielęgniarce. Dyrektor więzienia zabronił nam rozmawiać ze sobą, toteż zostałyśmy umieszczone w różnych blokach i wyznaczone do różnych dyżurów w izbie chorych. Jak za każdym razem, na jej widok coś ścisnęło mnie za gardło. Winnie była moją najbliższą przyjaciółką od czasu, gdy wraz z mężem przeniosłam się do Berna w Szwajcarii, gdzie został on zatrudniony w amerykańskiej ambasadzie. Przez pięć lat mieszkałyśmy tuż obok siebie, bolejąc nad późnymi powrotami z pracy naszych mężów dyplomatów i zwierzając się sobie z naszych sekretów. No cóż, okazało się, że nie ze wszystkich. Ale ja jej to wybaczyłam. – Hej – szepnęła, wymawiając to słowo z uroczym brytyjskim akcentem. Dotknęła mnie palcami. – Słyszałam, co się stało. Dobrze się czujesz? – Żyję jak we śnie – odparłam. – A ty? Nie miała nastroju do żartów. Winnie była zdumiewająco piękna – wysoka i zgrabna, z wielkimi promiennymi oczami, rzeźbionymi kośćmi policzkowymi i jedwabistymi, czarnymi jak atrament włosami – dzięki czemu trudniej było dostrzec obwódki wokół jej oczu, przygarbienie postawy, lekkie pogorszenie humoru. Od tamtych morderstw upłynął już przeszło rok, a trzy miesiące od skazania. Zaczynała się załamywać, poddawać. Więźniarki rozmawiały tu o chwili, w której do tego dochodzi, gdy traci się całą nadzieję. Nazywały to La Reddition. Kapitulacją. Ja jeszcze jej nie doświadczyłam. Miałam nadzieję, że nigdy się nie poddam. – Wieczorem na filmie – szepnęła. – Zajmę miejsce dla ciebie. Kocham cię. – Ja też cię kocham. Odpocznij trochę. – Czubki naszych palców rozłączyły się. Jej dyżur się skończył. * Mniej więcej półtorej godziny później hydrauliczne drzwi otworzyły się z sykiem i usłyszałam podniecone głosy. Byłam zwrócona plecami do wejścia. Pomagałam pielęgniarce opatrzyć rozcięcie na klatce piersiowej jednej z więźniarek, gdy któraś pielęgniarka zawołała: – Urgence!
Alarm. Zdarzało się ich mnóstwo. Co tydzień któraś z więźniarek popełniała samobójstwo. W przepełnionym zakładzie szerzyły się przemoc i choroby związane z brakiem higieny. Nie można było odpracować sześciogodzinnego dyżuru, żeby przynajmniej raz nie ogłoszono alarmu. Mimo to odwróciłam się w chwili, gdy strażniczki i pielęgniarka wtaczały do środka nosze na kółkach z leżącą na nich więźniarką. – Boże, tylko nie to. – Upuściłam opatrunki, które miałam w ręce. Zaczęłam biec, zanim w pełni uświadomiłam sobie, co się stało. Szok na widok czarnych włosów zwisających z noszy. Mina na twarzy jednej z pielęgniarek, która odwróciła się z przejęciem i spojrzała na mnie, żeby sprawdzić, czy się zorientowałam, kim jest nowa pacjentka. Koniec końców wszyscy wiedzieli, że nasza czwórka stanowi grupę. – Winnie – szepnęłam.
2 – Tylko nie to, błagam. Odepchnęłam ostro ludzi stojących wokół mnie, roztrącając ich niczym kula kręgle, i podbiegłam do Winnie. Dwie strażniczki zobaczyły, że się zbliżam, i ruszyły do przodu, żeby mnie powstrzymać. Tymczasem lekarz i dwie pielęgniarki pochyliły się nad Winnie, wykonując gorączkowe ruchy. – Dajcie mi spojrzeć. Pozwólcie… permettez-moi… Pomiędzy dwiema przytrzymującymi mnie strażniczkami widziałam plecy pielęgniarki i nieruchome ciało mojej najlepszej przyjaciółki. Lekarz rzucił coś szybko – zbyt szybko, żebym mogła zrozumieć – i jedna z pielęgniarek pobiegła po jakieś lekarstwo do pomieszczenia z lekami. – Co się stało?! – zawołałam, ale nie otrzymałam odpowiedzi. W przypływie panicznego strachu użyłam niewłaściwego języka. Jeszcze raz spróbowałam obejść strażniczki. Po prostu chciałam na nią spojrzeć. I chciałam, żeby ona spojrzała na mnie. Ale jedna ze strażniczek uderzyła mnie ręką w pierś tak, że nogi ugięły się pode mną i upadłam, waląc głową o podłogowe kafelki. Strażniczki rzuciły się na mnie, przygniotły swoim ciężarem i unieruchomiły. – Proszę. S’il vous plaît – zdołałam wymamrotać. – Winnie… Chwilę potem, wyciągając szyję najwyżej jak tylko mogłam, zobaczyłam pomiędzy dwiema przytrzymującymi mnie strażniczkami, jak lekarz, mężczyzna w średnim wieku z długimi siwymi włosami, prostuje się, staje w swobodnej postawie i potrząsa głową w kierunku pielęgniarki, a potem zakłada na szyję stetoskop i odwraca się do drugiej pielęgniarki, tej, która pobiegła po leki. – Marian, il n’est pas nécessaire. – Nie! – jęknęłam. Lekarz spojrzał na zegar wiszący na ścianie. – Le temps de mort… ah, il est quatorze heures quarante. Czas zgonu, czternasta czterdzieści. – To wy… wy… ją zabiliście! – zawołałam i były to ostatnie słowa, jakie wyszły z czyichkolwiek ust, zanim pogrążyłam się w kompletnych
ciemnościach.
3 Ciemność, mimo iż pokój był dobrze oświetlony. Zimno, mimo iż panowała w nim taka wilgoć, że koszula przykleiła mi się do ciała, a na czole pojawiły się kropelki potu. Krew, którą czułam w ustach, przeszywający ból w żebrach, sińce na nadgarstkach od kajdanek, którymi byłam przykuta do ściany – wszystko to było rzeczywiste. Zanim straciłam przytomność, stoczyłam jakąś walkę. Jej okruchy i fragmenty błyskały mi przed oczami. Kopałam i waliłam pięściami. Jak mi się wydaje, ugryzłam kogoś w ramię. Ale nie miało to znaczenia. Żaden z tych szczegółów już się nie liczył. Ujrzałam teraz to, co zobaczyła Winnie. La Reddition. Kapitulację. Przestań z tym walczyć, a będzie ci łatwiej. La Reddition wyciągała do mnie dłoń, ale ja jeszcze jej nie uścisnęłam. Czas mijał. Według moich obliczeń, od śmierci mojej najlepszej przyjaciółki upłynęło około dziesięciu godzin. Drzwi celi otworzyły się i stanął w nich Boulez, dyrektor Zakładu Karnego i Poprawczego dla Kobiet. Ciemne, posmarowane czymś tłustym, zaczesane do tyłu włosy. Nieskazitelny trzyczęściowy garnitur, zapięty na wszystkie guziki. Wyglądał jak polityk, którym pewnie był. W Ameryce Boulez byłby członkiem rady miejskiej planującym ubieganie się o miejsce w Kongresie. We Francji był dyrektorem więzienia czekającym na szansę awansu do Ministerstwa Sprawiedliwości. – Nie będę tracił czasu na uprzejmości – powiedział, sięgając, jak się wydawało, po właściwe słowa, jako że jego podwładne zamordowały właśnie moją najlepszą przyjaciółkę, a potem pobiły mnie i zakuły w kajdanki. Rozejrzałam się po celi, w przybliżeniu wielkości mojej spiżarni w Stanach, zanim się przenieśliśmy. Pleśń na ścianach i suficie. Ciemne plamy na betonowej podłodze podobne do plam oleju w garażu – z tym że te były skutkiem uszkodzenia ludzkiego organizmu, a nie pojazdu. Było to le mitard, więzienie w więzieniu: Czyli karcer. Boulez nie był zachwycony tym, że się tu znalazł. Nie lubił brudzić sobie wypielęgnowanych rąk. Miał powód, żeby mnie odwiedzić, i zamierzał szybko
przejść do rzeczy. – Proszę mi powiedzieć, czego pani użyła – powiedział. – Uprości to sprawę inwentaryzacji zawartości szafki z lekami w celu sprawdzenia, czego brakuje. Będzie nam łatwiej, jeśli zezna to pani sama. – Jego angielski był bezbłędny, choć z silnym akcentem. Większość wykształconych Francuzów mówi płynnie po angielsku. Zakasłałam, brudząc kropelkami krwi swoje brązowe spodnie. – Nie zamierzam pytać o to dwa razy – warknął. – Świetnie. Nie będę musiała dwa razy ignorować pańskich pytań. Zamrugał oczami, starając się skupić. Jego umysł potrzebował chwili, żeby pojąć, co powiedziałam. A potem się skrzywił. – Czy też było to samobójstwo? – zapytał. – Każda z was miała dostęp do leków. Albo zabiła się sama, albo pani ją otruła. Co to było, Abbie? Było rzeczą oczywistą, że z przyjemnością wypowiada do mnie te słowa. Oboje wiedzieliśmy, że żadna z tych wersji nie jest prawdziwa. Ale on dawał jasno do zrozumienia, że jedna z nich zostanie przyjęta jako wersja oficjalna. – Winnie nigdy nie odebrałaby sobie życia – powiedziałam. – Proszę mi nie wmawiać, że to zrobiła. – Ach, tak. – Uniósł głowę. – A więc morderstwo. Próbował sprowokować mnie do ostrej reakcji. Ten gość powinien na zawsze pozostać dyrektorem więzienia. Nie było lepszego ujścia dla sadystycznych skłonności. – Oczywiście, miała pani prawo obwiniać ją za swoje kłopotliwe położenie – powiedział. Zakasłałam znowu. Z takim samym skutkiem. Wytarłam podbródek o ramię, nie mogąc posłużyć się dłońmi. – Nie zamierzam zapomnieć tego, co się dzisiaj wydarzyło – warknęłam. – Ktoś będzie musiał za to zapłacić. – Mam lepszy pomysł. – Boulez podszedł, okazując dość pewności siebie wobec faktu, że byłam unieruchomiona. Zatrzymał się kilka kroków przede mną, tuż poza zasięgiem moich nóg, na wypadek gdybym chciała go kopnąć. – Niech się pani przyzna do tamtego podwójnego zabójstwa – powiedział. – A to, co przydarzyło się pani przyjaciółce Winnie, zostanie uznane za samobójstwo. Jasna sprawa. Żadna z naszej czwórki nie przyznała się podczas rozprawy sądowej do popełnienia morderstwa. Boulez chciał zostać bohaterem, który nakłonił mnie do przyznania się. Chciał dostać do ręki kawałek krwistego
ochłapu, żeby móc go rzucić mięsożernym międzynarodowym mediom – a w odpowiednim momencie, także francuskim wyborcom. – A jeśli tego nie zrobię? – zapytałam. – No cóż, popełniła pani już dwa morderstwa. A teraz trzecie? Nie możemy trzymać pani w więzieniu dłużej niż do końca życia, prawda? Ale są inne sposoby wymierzania kary, Abbie. – Ruszył z powrotem w kierunku drzwi celi. – Dam pani czterdzieści pięć dni na przemyślenie sprawy. – Przypuszczam, panie Boulez, że ma pan na myśli trzydzieści. Niedawno we Francji uchwalono ustawę ograniczającą czas przetrzymywania w le mitard do trzydziestu dni. Ale wszyscy tutaj wiedzieli, że są sposoby na obejście tego ograniczenia. – Powiedziałem czterdzieści pięć? I miałem rację. – Kąciki jego ust wykrzywiły się. Popchnął knykciami palców drzwi, które otworzyły się z lekkim zgrzytnięciem. – Panie Boulez! – zawołałam za nim. – Nie wygra pan. Pewnego dnia zamierzam stąd wyjść. Boulez zmarszczył brwi. A potem uśmiechnął się szeroko. – Madame, jest pani najsłynniejszą zbrodniarką w dziejach Francji. Nigdy pani stąd nie wyjdzie. Rzekłszy to, zniknął. Oświetlenie, włączane poza celą, zgasło, pogrążając mnie w ciemnościach. Na trzydzieści dni. Lub może na czterdzieści pięć. Albo do końca mojego życia. A wszystko to z powodu dwóch nocy spędzonych w Monte Carlo.
Część pierwsza Trzynaście miesięcy wcześniej: czerwiec 2010
Rozdział 1 Trochę więcej niż pół godziny po wystartowaniu z Berna samolot tak gładko wylądował na pasie lotniska w Nicei, że wydawało się, jakbyśmy siadali na maśle. Lub może była to zasługa szampana, który pogrążał już moje zmysły w odrętwieniu, okrywając wszystko cudownymi kolorami. Było cudownie, bo obiecałam sobie, że będzie cudownie. Wszystkie, choć z różnych powodów, potrzebowałyśmy czegoś cudownego. Pragnęłyśmy kąpać się w rozkoszy. Pragnęłyśmy śnić przez te cztery dni. – Oficjalnie jestem na wakacjach! – oświadczyłam mojej paczce, przełykając ostatnie krople szampana. – Jest po prostu szałowo, kochana! – Winnie pochyliła się nad przejściem i chwyciła mnie za rękę. Serena, siedząca naprzeciwko mnie, uniosła swój pusty kieliszek i potrząsnęła długimi jasnymi włosami. – Bonjour, Monte Carlo. I na tym, moje drogie, kończy się moja znajomość francuskiego. – Nie zapominaj o takich wyrazach, jak Chardonnay i Merlot – dodałam. – Touché – odparła. – No widzisz, twój słownik błyskawicznie się poszerza. Przyglądałam się moim przyjaciółkom. Jakim cudem spotkało mnie tyle szczęścia? Serena Schofield, wysoka, świetnie zbudowana blondynka, była reprezentantka Stanów Zjednoczonych w narciarstwie, która zajęła piąte miejsce w zjeździe w Lillehammer. Trzydziestojednoletnia Bryah Gordon, urodzona w Johannesburgu w ciężkich czasach apartheidu, najmłodsza i najbystrzejsza z naszej paczki, chodzące kompendium wiedzy na wszelkie tematy, od najważniejszych po najbardziej trywialne, a przy tym na swój sposób piękna, o skórze koloru kawy i kędzierzawych afrykańskich włosach przystrzyżonych na wysokości podbródka. I oczywiście Winnie Brookes, egzotyczna Brytyjka zwana przez nas Diwą, obdarzona zapierającą dech w piersi urodą modelki, choć przez większość czasu zdawała się zupełnie nie pamiętać o swojej urodzie.
Poza tym byłam jeszcze ja. Abbie Elliot. Co ja robiłam w towarzystwie tych wspaniałych kobiet? Bo muszę przyznać, mimo wszystkich narzekań związanych z wyjazdem ze Stanów i przeniesieniem się do Szwajcarii, że moim głównym zajęciem było przyglądanie się im i odkrywanie ich zalet. – Zamierzam przez pozostałe dni tej wycieczki mówić z brytyjskim akcentem – powiedziałam, odwracając się do Winnie. – Cholernie dobra zabawa, kochana – spróbowałam, starając się jak najlepiej małpować Monty Pythona. – A ja mam zamiar udawać Amerykankę – odparła. – Hey, how ya doin? No, jak ci leci? Znasz może jakieś kraje, na które mogłybyśmy napaść? Dzięki Serenie dysponowałyśmy prywatnym odrzutowcem, skąpanym teraz w przyjaznych promieniach zachodzącego słońca. Duży terenowy samochód podwiózł nas do portu lotniczego na Lazurowym Wybrzeżu, do części oznaczonej napisem PRIVATE AVIATION, gdzie czekały już na nas nasze torby. – Mamy jakieś auto? – spytała Winnie. – Auto? Samochody są takie przyziemne, dahling – odparła Serena, starając się jak najlepiej imitować głos Zsa Zsy Gabor i puszczając oko do wszystkich pozostałych. Żadnej z nas nie brakowało wyobraźni, ale Serena znacznie nas pod tym względem przewyższała. Nawet ktoś, kto dobrze ją znał, nie miał pojęcia o jej bogactwie. Żadna z moich znajomych nie była tak miła i bezpretensjonalna jak ona. Ale w tym tygodniu miało być inaczej. Miała pieniądze i precyzyjnie zaplanowała, jak je wydać. Ruszyłyśmy za Sereną do drzwi prowadzących na szerokie lądowisko, gdzie stał duży i lśniący, srebrnoszary helikopter. – O rany, Serena! – wykrzyknęła Bryah, być może z leciutkim odcieniem zaniepokojenia. Nie wyrywała się zbyt często z domu. Można by powiedzieć, że jej mąż Colton pilnował, żeby była grzeczna. Bo jeśli nie była, on robił się wobec niej niezbyt grzeczny. Najkrócej rzecz ujmując, Bryah nigdy dotąd nie uczestniczyła w takim babskim weekendowym wypadzie. – Po co telepać się autem, skoro możemy polecieć? – Serena podbiegła do helikoptera i wsiadła do środka. Nie mogłam w to uwierzyć, ale prawdę mówiąc, mogłam, oczywiście. Pieniądze nie stanowiły przeszkody, a Serena chciała, żebyśmy spędziły cztery dni w świecie fantazji. – Nie mogłaś znaleźć nic większego? – spytałam. Zapięłyśmy pasy i po chwili helikopter błyskawicznie się uniósł, przyprawiając mnie o drobny ucisk w żołądku. Niebawem przelatywałyśmy nad księstwem Monako i nie liczyło się nic oprócz spadzistych wzgórz Francuskiej Riwiery, błękitnego bezmiaru Morza Śródziemnego usianego mniejszymi i
większymi jachtami wracającymi pod wieczór do portu, oraz różowo-zielonego nieba, na którego tle słońce zaczęło zniżać się nad horyzontem. – Wiesz, że Monako jest drugim od końca najmniejszym państwem na świecie? – spytała Bryah. – Fascynujące – zauważyła Winnie. Spojrzałyśmy na siebie, powściągając uśmiechy. – Bryah, kochana – powiedziałam, klepiąc ją po udzie. – Zamierzamy dobrze się zabawić. Nie stresuj się. Zaledwie siedem minut później wylądowałyśmy na lądowisku dla helikopterów koło plaży. Odpięłyśmy pasy i czekałyśmy, aż pilot otworzy drzwi. – Chwileczkę! – zawołała Serena. Sięgnęła do torebki, wyjęła trzy wypchane koperty i wręczyła każdej z nas. Otworzyłam moją i znalazłam w niej gruby plik euro. – Co to jest? – spytała Winnie. – To jest pięćdziesiąt tysięcy euro dla każdej z was – odparła Serena. – Grajcie za nie w kasynie. Wybierzcie się na zakupy. Róbcie, co się wam podoba. Obiecajcie mi tylko, że je wydacie. – Czy mogę kupić samochód? – spytałam. – Albo małą wyspę? – A co z gwiazdorami filmowymi? – spytała Winnie. – Myślę, że mogłabym wynająć na cały weekend Brada Pitta. – Brada Pitta? Za stary, Win – zauważyłam. – Pomyśl o którymś z młodszych chłopców. Mógłby to być Zac Efron. – Potrzebujesz sportowca – podsunęła jej Serena. – Takiego jak David Beckham. Albo Rafa Nadal. – Rafa mógłby się nadać – zgodziła się Winnie. Popatrzyłyśmy na Bryah, która cały czas milczała. Przyjrzała się pieniądzom, spojrzała na Serenę i wreszcie zdobyła się na wymuszony uśmiech. – Mając taką sumkę, można popaść w niezłe kłopoty – powiedziała. Popatrzyłyśmy po sobie. Kręciło się nam w głowach, byłyśmy lekko odurzone, ale rozluźnione i pełne entuzjazmu, toteż wybuchnęłyśmy śmiechem. Za oknem helikoptera rozciągało się Monako, miejsce, w którym bawili się ludzie bogaci i sławni. Byłyśmy, każda z nas na swój sposób, przytłoczone rolą matek i żon mieszkających w przybranym szwajcarskim mieście, i ten weekend miał być naszą szansą na ucieczkę od codzienności. Chciałyśmy żyć przez cztery dni życiem kogoś innego. – Bryah – odezwałam się. – Myślę, że trafiłaś w sedno.
Rozdział 2 Parę minut później stanęłyśmy w wejściu do Hôtel Métropole. Zaczynał zapadać zmrok i wydawało się, że światła przygasły. Było gorąco i duszno. Portierzy w szarych marynarkach i kapeluszach odebrali nasze torby i powitali nas wesoło, najpierw po niemiecku, błędnie sugerując się jasnymi włosami Sereny, a potem po angielsku. Hotel był jak z bajki. Przeszłyśmy pod pokrytym bluszczem granitowym sklepieniem, które podsunęło mi myśl, że jakiś trębacz powinien odegrać hejnał oznajmiający nasze przybycie. Wzdłuż wzorzystej kamiennej ścieżki stały świece w ozdobnych szklanych oprawkach, cętkowane japońskie rośliny i wysokie, wypielęgnowane sosny, które prawdopodobnie miały fantazyjne nazwy, ale dla mnie wyglądały po prostu anorektycznie. Przed nami wznosił się hotel skąpany w przytłumionym świetle. Pamiętam, że trzymałam w ręce kieliszek szampana i bąbelki łaskotały mnie w nos, gdy popijałam w marszu. Ktoś z obsługi wyjaśniał, że ostatnie przeróbki to dzieło kogoś o nazwisku Jacques Garcia. Kiwnęłam głową z poważną miną i powiedziałam, że podoba mi się jego robota, chociaż nie miałam najmniejszego pojęcia, kto to jest. Winnie defilowała na czele naszej paczki. Ubrana w obcisłą, zieloną letnią sukienkę, podśpiewywała i wymachiwała gołymi rękami, przyciągając prawdopodobnie uwagę wszystkich odźwiernych. – To takie podniecające! – Serena przytuliła mnie mocno i stuknęłyśmy się kieliszkami. W przestronnym lobby czuło się ogromne pieniądze, począwszy od wystroju wnętrza – szachownicy płytek na posadzce, świetlików i wymyślnych lamp zwisających z sufitu, bogato zdobionych kandelabrów, po gości – mężczyzn w smokingach i garniturach za tysiące dolarów oraz kobiet w wieczorowych sukniach i perłach. – Byłabym w stanie to polubić – zauważyłam. – Schofield – powiedziała Serena do recepcjonisty. Mężczyzna postukał w klawiaturę i spytał: – Simon?
– Simon?! – wykrzyknęłyśmy wszystkie trzy do Sereny. Jej mąż miał na imię Simon. Pomyśleć tylko: bogaty i nudny. Nawet chyba dość przystojny, chociaż nigdy nie dostrzegłam niczego, co by mogło łączyć tych dwoje. Ale to było bez znaczenia. W tej chwili chodziło o to, że ten weekend był naszą ucieczką z domu. Na cztery dni, ot tak, we czwórkę, czyli bez mężów. Przypuszczałam, że każda z nas odbiera to inaczej, niemniej jednak dla każdej było to naprawdę coś. – Masakra! – rąbnęła Winnie. Serena roześmiała się. – Rezerwację załatwiał jego asystent. Z przyzwyczajenia wstawił imię Simona. – Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę ten pokój – powiedziała Bryah. – Zapomnij o pokoju. – Serena klasnęła w dłonie. – Idziemy do kasyna. Czuję, że będę miała szczęście. – Zapomnieć o pokoju?! – zawołałyśmy znowu wszystkie trzy niemal unisono. Przegłosowałyśmy ją. Chciałyśmy zobaczyć apartament, o którym tyle nam opowiadała. * – O rany – westchnęłam, przeciągając samogłoski. Prezydencki apartament, dwukondygnacyjny penthouse. Zwano go Carré d’Or. Brzmiało to jak nazwa perfum. A wyglądał jak pałac. Wszędzie świeże róże. Szampan i makaroniki na powitanie. Kosztowne obrazy. I widok na pół Monte Carlo. Jak już być może wspomniałam, byłabym w stanie polubić to wszystko. Nie pochodzę z zamożnej rodziny i nie jesteśmy bogaci. Mamy z Jeffreyem akurat tyle, żeby prowadzić wygodne życie; nie posiadamy letnich willi ani prywatnych odrzutowców, ale nie mamy też powodów do narzekań. Jednak ta okoliczność odróżniała mnie od moich przyjaciółek. Winnie wyrosła w bogatej londyńskiej rodzinie. Bryah i Serena poślubiły majętnych facetów. Prawdopodobnie widziały takie penthouse’y jak ten już wcześniej, choć teraz rozbiegły się jak karaluchy, żeby go obejrzeć, i być może stwierdziły, że te pokoje wykraczają poza ich standardy. Było to najbardziej zbytkowne wnętrze, jakie do tej pory widziałam. Podłoga salonu, w którym prawdopodobnie mógłby wylądować helikopter, pokryta była w całości ciemnym parkietem z bogatymi, złotymi i kasztanowymi akcentami. Okna sięgające od podłogi do sufitu wychodziły na Morze Śródziemne i na taras, który zdawał się mnie przywoływać. Jednak najpierw zajrzałam do
łazienki – marmur i piaskowiec, rozkoszna wanna w kolorze kości słoniowej, prysznic wystarczająco duży, żeby mogła pod nim stanąć nieduża rodzina. Tak, to wystarczy, doszłam do wniosku. Potem zajrzałam do pierwszej, frontowej sypialni, która okazała się dwa razy większa od mojej w Bernie. Miała ściany malowane w kwiaty, lekkie zielone zasłony w oknach oraz przejście do garderoby i stolik. Poleciłam bagażowemu, żeby postawił tu moją torbę i bagaż Winnie; miałyśmy dzielić tę frontową sypialnię, podczas gdy Serena i Bryah miały zająć tylną. A potem wyszłam na taras. Winnie już tam była, wyglądała uroczo. Obserwowała z góry kasyno, morze i różowe niebo w oddali. Lekki wietrzyk rozwiewał jej ciemne długie włosy. – Sam ten taras jest większy niż moje pierwsze mieszkanie w Georgetown – powiedziałam. – Chyba ze dwa razy. – Wiem, kochana. Jest po prostu śliczny. – Winnie odwróciła się i rozpostarła ramiona niczym aktorka na scenie. – Witaj, Monte Carlo! – zawołała. Serena wysunęła głowę z pokoju. – Ubierajcie się, moje panie – powiedziała. – Czas na ruletkę.
Rozdział 3 Le Grand Casino prezentowało z zewnątrz triumfalną, ozdobną architekturę królewskiego dostojeństwa, złotego pałacu. Minęłyśmy kilka lśniących zagranicznych aut zaparkowanych przed wejściem i okazałyśmy w drzwiach nasze paszporty. (Bryah poinformowała nas, że obywatele Monako mają zakaz gry w kasynie). Atrium ociekało złotem. Wzrok przyciągały marmurowe kolumny i rzeźby za szklanymi osłonami, a wysoki sufit otwierał się na piętro. Można się było poczuć jak w operze, a nie w kasynie. (Bryah musiała popisać się przed nami swoją wiedzą i wyjaśniła, że architekt, który zaprojektował ten budynek, był też twórcą Opery Paryskiej). Opłaciłyśmy wejście do prywatnej sali gry z freskami na suficie, bogato zdobionymi gzymsami oraz obrazami i rzeźbami wypełniającymi każde wolne miejsce. Mężczyzn obowiązywały tu marynarki i krawaty, kobiety stroje wieczorowe. Wszystkie z wyjątkiem Bryah miałyśmy na sobie czarne suknie, Serena i Winnie bez ramiączek. Natomiast Bryah wolała szałową, bardziej staroświecką kreację. Ponieważ ona zakrywała zawsze więcej niż reszta naszej paczki. Domyślałam się dlaczego. Ale mniejsza o to. Znajdowałyśmy się wśród elity Monte Carlo, elity światowej – gwiazd filmu i sportu, inwestorów giełdowych i szefów pięciuset największych amerykańskich firm, rzucających na stół oszołamiające kwoty, przeważnie dla zwykłej zabawy. – Idziemy do stołu z ruletką – powiedziała Serena. – Nie można przyjechać do Monte Carlo i nie zagrać w europejską ruletkę. Było to coś, co znałam. Nie grałam często, ale jeśli już, była to zawsze ruletka. Na kole europejskiej ruletki znajduje się trzydzieści siedem oddzielnych zagłębień, ponumerowanych od zera do trzydziestu sześciu. Liczby od jednego do trzydziestu sześciu dzielą się po połowie na czerwone i czarne. Grający musi po prostu zgadnąć, do którego dołka wpadnie wirująca kulka. Zakłady obstawia
się na stole. Można stawiać na poszczególne liczby lub na bloki złożone z dwóch albo czterech liczb, a także na pierwszą, drugą i trzecią dwunastkę, na liczby od 1 do 18 lub od 19 do 36, na liczby nieparzyste lub parzyste oraz na czarne lub czerwone. Wysokość wygranej zależy od stopnia ryzyka. Oczywiście najwięcej, czyli trzydzieści pięć stawek, wygrywa się przy trafieniu pojedynczej liczby, podczas gdy na przykład obstawienie liczb czerwonych przynosi tylko podwojoną stawkę, ponieważ prawdopodobieństwo wygranej wynosi jeden do dwóch. Serena usiadła przy stole i położyła na nim pięćdziesiąt tysięcy euro, co zwróciło uwagę trójki pozostałych graczy oraz małej gromadki osób stojących za ich plecami. Wszyscy siedzący przy stoliku – Hindus w smokingu, potężnej tuszy Włoch z bródką i końskim ogonem oraz młoda kobieta, która wyglądała na Amerykankę – spojrzeli na Serenę, próbując ją oszacować. Gwiazda filmowa? Dziedziczka bajecznej fortuny? – Ona jest międzynarodową przemytniczką narkotyków – poinformowałam kobietę towarzyszącą Włochowi, wysoką farbowaną blondynkę o seksownych kształtach. Krupier podał Serenie pięćdziesiąt żółtych żetonów, każdy po tysiąc euro. Serena położyła pięć z nich na piątkę, honorując w ten sposób miejsce, jakie zajęła w zjeździe na igrzyskach zimowych. Zakład prosty. Chybiony. Strasznie nikła szansa. Hindus obstawił czerwone, Włoch liczby od 1 do 18. Amerykanka obstawiła corner, kładąc żeton na przecięciu linii oddzielających liczby 31, 32, 34 i 35. Krupier popchnął koło zgodnie z ruchem wskazówek zegara i powiedział: „Rien ne vas plus!”, a potem rzucił kulkę w przeciwnym kierunku. Kulka wykonała kilka obrotów, podskoczyła, obijając się o przeszkody umieszczone w wirującym kole, i wylądowała w dołku oznaczonym liczbą 19. – Dziewiętnaście, czerwone – oznajmił. Hindus podwoił swoją stawkę, pozostali przegrali. Serena przegrała pięć tysięcy euro, mniej więcej sześć tysięcy dolarów amerykańskich. Tyle wynosiła kwartalna opłata za szkołę z internatem w Nowej Anglii dla jednego z moich dzieci. – Zrób jakiś zewnętrzny zakład – poradziłam jej. – Obstaw którąś kolumnę, nieparzyste lub parzyste, albo kolor. – To nuuudne. – Serena położyła znowu pięć żetonów na piątkę. – Masz niecałe trzy procent szans na wygraną – powiedziała Bryah.
– Och, niech gra, jak sobie życzy. Serena to prawdziwa Brytyjka! – odezwała się Winnie. – Rien ne vas plus! – oznajmił ponownie krupier. Przyniesiono nam zamówione drinki. Jednakowe dla wszystkich. Jeśli o mnie chodzi, to wolę wódkę niż szampana. Bąbelki zbyt prędko idą mi do głowy. – Jedenaście, czarne. – Dobra informacja dla wszystkich oprócz Sereny. – Nie możesz stawiać ciągle pięciu tysięcy na pojedynczy numer – powiedziałam. – Masz rację. – Serena puściła do mnie oko i tym razem postawiła na piątkę dziesięć tysięcy. – Rien ne vas plus! Serena uniosła swój kieliszek w moją stronę, wznosząc toast. – Dwadzieścia dwa, czarne. Serena znowu postawiła pięć żetonów na piątkę. – Rien ne vas plus! Kulka zaczęła podskakiwać i tańczyć, aby w końcu zatrzymać się w dołku oznaczonym szóstką. – Sześć, czarne. – Jestem coraz bliżej – wyszeptała Serena. Miałam pewność, że było to dla niej wielkie pocieszenie po przegraniu w ciągu dziesięciu minut dwudziestu pięciu tysięcy euro. Włoch także położył dwa żetony na gołą piątkę i uśmiechnął się do niej, poruszając brwiami. Ale potem postawił pięć żetonów na czerwone, żeby asekurować się po tak głupim zagraniu. – Rien ne vas plus! – Krupier puścił w ruch małą kulkę, która wykonała swój taniec z przeszkodami. – Trzydzieści cztery, czerwone. Wokół naszego stołu zaczął się gromadzić tłum. Jasnowłosa Amerykanka traciła pieniądze, obstawiając piątkę i przegrywając po pięć tysięcy euro naraz, przy szansie jak jeden do trzydziestu siedmiu. Niebawem Serena przegrała wszystko i podała krupierowi następne pięćdziesiąt tysięcy. Ludzie za naszymi plecami zaczęli pomrukiwać. Wątpię, czy wyrażali swój podziw. Ale to właśnie była Serena, ciągle szukająca wyzwań, zawsze stawiająca czoło innym, nigdy niecofająca się przed niczym. Wiedziałam, że tego właśnie spodziewa się po tym weekendzie, czegoś szalonego i ryzykownego.
Stanęłam za nią. Winnie rozmawiała z wysokim mężczyzną wyglądającym na Hiszpana. Bryah popijała drugiego drinka i rozjaśniała się coraz bardziej, zachęcając teraz Serenę, zamiast wyjaśniać jej strasznie małe szanse wygrania. – A więc trzymasz się tej piątki – powiedziałam, kładąc rękę na jej ramieniu. To były jej pieniądze. Kim byłam, żeby jej podpowiadać, co ma robić? – Tak, trzymam się piątki. – Serena uniosła rękę i poklepała mnie po dłoni. Nic jej to nie pomogło. – Siedemnaście, czarne. – Dwadzieścia cztery, czarne. – Siedem, czerwone. Ludzie zaczęli bić brawo po każdym obstawieniu Sereny. Nie wiedziałam, czy te oklaski miały być zachętą, czy też drwiną, ale przyciągnęła całkiem spory tłumek. – Uważasz mnie za wariatkę? – Serena odwróciła głowę i spojrzała na mnie. Pochyliłam się i pocałowałam ją w policzek. – Myślę, że jesteś cudowna. – Kocham cię, słodziutka. – Zostało jej jeszcze dziesięć żetonów, ostatnie dziesięć tysięcy euro. Postawiła pięć z nich na piątkę. – Czternaście, czerwone. Tłum zareagował z widocznym rozczarowaniem. Myliłam się. Ludzie podziwiali jej ducha, jeśli nie strategię. Robili to samo, co my wszystkie na tej wycieczce, żyjąc życiem innych i przyglądając się, jak ta kobieta podejmuje przy każdym rzucie szalone ryzyko. Aż do ostatnich pięciu żetonów. – Mam wziąć następne? – spytała. – Wierzysz, że możesz wygrać? Serena zawahała się. – Wierzę w naszą czwórkę. Pochyliłam się nad nią. – W takim razie obstawiaj w naszym imieniu. Całej naszej czwórki. – Madame? – zapytał krupier. Serena spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Postawiła ostatnie pięć żetonów. Na numer cztery. Następna głośna reakcja za moimi plecami. Co ona robi? Dlaczego zmieniła liczbę? Kulka zaczęła wirować. – Rien ne vas plus!
Kulka podskoczyła po raz ostatni. Tłum wybuchnął głośnymi wrzaskami. – Cztery, czarne – oznajmił krupier.