a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony864 912
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań676 272

Joanna Hickson - Oblubienica z Azincourt

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Joanna Hickson - Oblubienica z Azincourt.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 315 stron)

Dla Iana i Barleya — dwóch osób, z którymi, dzięki Bogu, dzielę swoje życie

Zostało zapisane w gwiazdach, że ja i moi następcy będziemy władali Francją, natomiast wasi następcy będą władali Anglią. Między naszymi narodami nigdy nie zapanuje pokój. Doprowadziliście do tego Ty i Henryk. KAROL, DELFIN FRANCJI

Od narratorki Styczeń 1439 roku Szanowny Czytelniku, sądzę, że zanim wyruszymy wspólnie w tę wędrówkę, powinnam Ci wyjaśnić, że nie jestem historykiem ani kronikarzem, daleko mi też do uczonego. Nie znałam nawet łaciny — do czasu, aż mój drogi mąż nie zaczął udzielać mi lekcji w ciemne zimowe wieczory, gdy siedzieliśmy przy kominku w naszym londyńskim domu. Bardziej sumienna żona i gospodyni wolałaby w tym czasie zajmować się haftem lub szyciem. Na szczęście jednak mam już za sobą czasy, kiedy byłam posłuszna i oddana. Skończyłam pięćdziesiąt dwa lata i uważam, że wystarczająco długo zajmowałam się szyciem, szorowaniem i spełnianiem zachcianek innych ludzi. Byłam służącą, byłam damą dworu, teraz zaś nie jestem ani jednym, ani drugim, postanowiłam zatem zostać kimś w rodzaju skryby czy pamiętnikarza. Zrobiłam to z jednego tylko powodu: chciałam opowiedzieć historię dzielnej i pięknej księżniczki, która pragnęła niemożliwego — pragnęła być szczęśliwa. Oczywiście tutaj, na początku mojej opowieści, nie zamierzam zdradzać, czy jej się to udało. Wyjawię jedynie, że wielkiej wagi wydarzenia, nikczemne intrygi i niecne czyny mogły stanąć jej na drodze do osiągnięcia tego celu. Do spisania tej historii skłoniły mnie dwie rzeczy. Pierwszą z nich były właśnie owe lekcje łaciny, które pozwoliły mi przeczytać tę drugą… plik listów, które odnalazłam, kiedy użyłam klucza powierzonego mi przez moją ukochaną panią, wspomnianą wyżej księżniczkę. Dzięki niemu otworzyłam sekretną skrytkę ukrytą w darze, który przekazała mi na łożu śmieci. Były to poufne listy, pisane w burzliwych okresach jej życia, listy, których nigdy nie zdołała wysłać do ich właściwych adresatów. Dowiedziałam się z nich jednak wielu rzeczy, o których nie miałam wcześniej pojęcia, pozwoliły mi też nieco lepiej zrozumieć jej charakter i przyczyny, dla których podejmowała takie, a nie inne decyzje. Niestety nie zawsze miała wpływ na własne życie i nie mogła go samodzielnie kształtować, choć usilnie próbowała to robić. Zdarzyło się jednak raz czy dwa, że moja pani — a ja wraz z nią, za sprawą jakiegoś niezwykłego zrządzenia losu — zdołała zmienić bieg wydarzeń w sposób korzystny dla nas obu. Czyny te nie zostały spisane przez wielkich kronikarzy. Nie mam zresztą cierpliwości do autorów kronik. Zawsze kierują nimi ukryte motywacje. Patrzą na wydarzenia bardzo jednostronnie i nigdy nie można być pewnym, że wiernie przekażą daną historię. Niektórzy z nich są niewiele lepsi od gryzipiórków przybijających swe pamflety do krzyża w katedrze świętego Pawła 1. Jeden z nich pomylił nawet moje imię, sporządzając listę dam dworu mojej pani w okresie panowania króla Henryka. „Guillemot” — oto, jak mnie nazwał, choć trudno w to uwierzyć! Któż inny niż

krótkowzroczny, mizoginiczny mnich mógł dać kobiecie imię szpetnego czarnego nurzyka? Ale tak się stało i zapewne właśnie to imię przejdzie do historii. Zaklinam Cię, szanowny Czytelniku, nie wpadnij w zastawioną przez kronikarzy pułapkę i nie dawaj wiary wszystkiemu, co piszą. Nie mam bowiem na imię Guillemot. Moje imię poznasz, śledząc historię, którą zamierzam Ci opowiedzieć… 1. Chodzi o tzw. St Paul’s Cross, krzyż znajdujący się na terenie londyńskiej St Paul’s Cathedral. Stała przy nim otwarta ambona, z której wygłaszano kazania i która często była miejscem publicznych zgromadzeń (przypisy pochodzą od tłumaczki). ↩ *

1 To był zaiste wspaniały poród. Wspaniały poród, który odbył się wśród złota i poduszek wypełnionych łabędzim puchem, poród, o którym mówiło się w całym mieście. Codzienność bowiem i styl królowej Izabeli — jej bajeczne suknie, lśniącą biżuterię, wystawne życie, a przede wszystkim fakt, że nie miała w zwyczaju za cokolwiek płacić — omawiano i analizowano na każdym paryskim targowisku. Ubolewano nad jej zamiłowaniem do zbytku i brakiem umiaru, wyrażano przekonanie, że podobnie jak to było w przypadku jej pozostałych dzieci, teraz też mieszkańcy Paryża zapłacą za narodziny dziesiątego potomka królowej, za cały towarzyszący temu wydarzeniu przepych, za wszystkie te drogocenne kamienie i klejnoty, skrzące się w świetle kandelabrów. Paryż był miastem kupców i rzemieślników, którzy utrzymywali się z tego, że członkowie rodziny królewskiej i arystokraci kochali kupować piękne stroje i przedmioty. Kiedy jednak możni przestawali regulować swoje rachunki, prości ludzie przymierali głodem, a wśród mieszkańców miasta narastało niezadowolenie. Oczywiście królowa nie zaprzątała sobie głowy takimi sprawami. Ja sama, usłyszawszy dokładny opis jej połogu, uznałam cały ten rytuał za doprawdy koszmarny. Jedną rzeczą jest rodzić, leżąc na pozłacanym łożu — któż jednak pragnąłby w takiej chwili mieć wokół siebie bandę brodatych, wystrojonych notabli, którzy wszystkiemu bacznie się przyglądają i omawiają szeptem każdy jęk i okrzyk? Wydawało się, że z wyjątkiem króla w porodzie uczestniczyła przynajmniej połowa dworu. Majordomus, królewski kanclerz, a także spora grupa baronów i biskupów. Zgromadziły się też wszystkie damy dworu, a także, z jakiegoś niezrozumiałego powodu, przewodniczący Trybunału, Tajnej Rady Królewskiej i rektor uniwersytetu. Nie wiem, co o tym wszystkim myślała królowa, ale owo nieszczęsne niemowlę musiało czuć się tak, jakby zaczynało życie na najbardziej obleganym straganie targowiska pełnego ludzi. Narodziny w pozłacanym łożu na poduszkach z delikatnego pierza były jednak ostatnim luksusem, jakiego doświadczyło to biedne dziecko. Przy tej okazji po raz ostatni dotykała je własna matka. Nie mam co do tego wątpliwości. Podczas czternastu lat małżeństwa z królem Francji Karolem VI królowa Izabela wydała już na świat czterech chłopców i pięć dziewczynek. Dzieci wypadały z niej jak nasiona wypadają ze strączków… i do tego ograniczało się jej zainteresowanie własnym potomstwem. Trudno nawet odgadnąć, czy wiedziała, ile z jej dzieci nadal żyło. Kiedy już wszyscy notable sprawdzili, czy niemowlę w istocie wydostało się z królewskiego łona, a następnie odnotowali ze smutkiem, że urodziła się kolejna dziewczynka, nieszczęsne maleństwo odesłano szybko do pokojów dziecięcych, po czym owinięto ściśle pasami płótna, które Anglicy określają mianem powijaków. Kiedy zatem mój wzrok po raz pierwszy spoczął na nowo narodzonej dziewczynce, pomyślałam, że wygląda ona jak mały, rozwścieczony pakunek zanoszący się płaczem. Nie od razu wzięłam ją na ręce. Któż mógłby mnie za to winić? Trudno było mi patrzeć

na to krzyczące niemowlę zaledwie kilka godzin po tym, jak zmarło moje nowo narodzone dziecko, którego nie zdążyłam nawet przytulić. — Musisz być dzielna, moja mała — powiedziała do mnie matka głosem ochrypłym od płaczu i owinęła małe, posiniałe ciałko mojego pierworodnego syna w swoją najlepszą lnianą serwetę. — Zachowaj łzy dla żyjących, a miłością obdarz dobrego Boga. Nie mogłam przyjąć tej podyktowanej troską rady, mój świat bowiem pogrążył się nagle w mroku, a ja potrafiłam tylko łkać. Szlochałam tak głośno i tak gwałtownie, że z trudem łapałam powietrze. Muszę tu wyznać, że nie opłakiwałam zmarłego syna: płakałam nad swoim losem. Targało mną poczucie winy, pogrążałam się w nienawiści do siebie samej, nie opuszczało mnie przekonanie, że moje życie nie ma sensu, skoro nie potrafię wydać na świat zdrowego dziecka. Rozpacz zaślepiła mnie tak bardzo, że zapomniałam — niech Bóg mi wybaczy — iż tylko On daje życie i On je odbiera. Tęskniłam za ciężarem, który tak długo nosiłam w łonie, a rozpacz zalewała mnie jak wezbrane wody Sekwany, podobnie zresztą jak mleko. Smutne, niepotrzebne już krople wypływały z moich sutków i wsiąkały w bluzkę, a materiał przywierał do żałosnych, nabrzmiałych piersi. Matka przyniosła nawet kawałek płótna i próbowała temu zaradzić, ale poczułam jeszcze większy ból i kazałam jej przestać. I właśnie wtedy zmieniło się całe moje życie. Zanadto wybiegam jednak naprzód. Muszę tu wyznać, że moja ciąża była wynikiem pomyłki. Wszyscy je popełniamy, czyż nie? Nie jestem zepsuta do szpiku kości ani rozwiązła, nic z tych rzeczy. Po prostu zakochałam się w przystojnym, roześmianym chłopcu, którego wpuściłam pod spódnicę. Do niczego mnie nie zmuszał. W żadnym wypadku. Był stajennym w królewskim pałacu, a mnie nasze igraszki w sianie sprawiały taką samą przyjemność jak i jemu. Księża nieustannie prawią kazania o grzechach cielesnych i wiecznym potępieniu, ale nie rozumieją, jak to jest, kiedy młody człowiek żyje z dnia na dzień i cieszy się chwilą. Nie twierdzę, że byłam kiedykolwiek prawdziwą pięknością, ale jako czternastolatka mogłam uchodzić za ładną: miałam brązowe włosy, różowe policzki i wesołe oczy. Byłam może dość pulchna — zaokrąglona, jak zwykł mawiać mój świętej pamięci ojciec — ale takie kształty odpowiadają wielu mężczyznom, zwłaszcza tym silnym i umięśnionym, takim jak mój Jean-Michel. Kiedy baraszkowaliśmy w sianie, nie musiał się przynajmniej obawiać, że mogę złamać się pod jego ciężarem. Jeżeli zaś o mnie chodzi, w tamtym okresie w ogóle zbyt wiele nie myślałam. Byłam całkowicie odurzona jego głębokim głosem, ciemnymi błyszczącymi oczami i gorącymi, namiętnymi pocałunkami. Spotykałam się z nim o zmroku, w czasie gdy moi rodzice wyjmowali ciasta z pieców. Kiedy już minęło to całe zamieszanie wokół „grzechu rozpusty, którego się dopuściliśmy”, Jean-Michel żartował, że kiedy oni wyjmowali, on wkładał! Powinnam tu wyznać, że jestem córką piekarza. Nazywam się Guillaumette Dupain. W istocie, moje nazwisko znaczy: „z chleba”. Jestem zrodzona z chleba — i cóż z tego? Ojciec był nie tylko piekarzem, ale i cukiernikiem. Wypiekał ciastka i wafle, tworzył piękne pozłacane marcepany, a nasza piekarnia znajdowała się w samym centrum Paryża, na końcu brukowanej uliczki biegnącej przy Grand Pont. Na szczęście woń chleba tłumiła nieco smród unoszący się znad rozkładających się ciał przestępców, których dość często wieszano na pobliskim moście, żeby zniechęcić nas wszystkich do łamania prawa. Zgodnie

z regulacjami obowiązującymi w gildii należące do nas ceglane piece musiały znajdować się blisko rzeki, z dala od drewnianego domu, w którym mieszkaliśmy, oraz w znacznej odległości od domu sąsiadów. Wszyscy piekarze obawiają się pożarów, a ojciec często opowiadał o „wielkiej pożodze”, która wybuchła, jeszcze zanim się urodziłam, i niemal pochłonęła całe miasto. Ojciec ciężko pracował i tego samego wymagał od swoich terminatorów. Było ich dwóch, a ja uważałam obu za durniów — nie umieli pisać i nie wydawali się szczególnie lotni. W przeciwieństwie do nich umiałam czytać i pisać, bo nauczyła mnie tego matka, która uznała, że przyda mi się to przy pracy. Mężczyźni całymi dniami wypiekali bochenki chleba, paszteciki i ciastka na tyłach domu, a my, w jego frontowej części, to wszystko sprzedawałyśmy, przyjmowałyśmy zamówienia i prowadziłyśmy rejestr. Po pracy ojciec za pół sou pozwalał miejscowym gospodyniom wypiekać własne paszteciki w naszych piecach, póki były jeszcze ciepłe. Piekarze rzadko się na to zgadzali, tłumacząc zwykle, że są zbyt zajęci przygotowywaniem ciasta na następny dzień, ale ojciec miał dobre serce, a kiedy wiedział, że jakaś rodzina znalazła się w trudnej sytuacji, nie brał od niej ani grosza. „Głupiec o miękkim sercu!” — łajała go matka, starannie ukrywając czuły uśmiech. Nie doświadczyłam jednak jego miękkiego serca, kiedy matka powiedziała mu, że zaszłam w ciążę. Wyzwał mnie od dziwek i grzesznic, po czym zamknął w składziku na mąkę, skąd wypuścił mnie dopiero po tym, jak odwiedził rodziców Jean-Michela i ustalił z nimi szczegóły ślubu. Nie było to przesadnie trudne. Mój Jean-Michel niczego się nie obawiał, a po wszystkim wyznał nawet, że bardzo się cieszy — tym bardziej że mógł od tej chwili dzielić ze mną łóżko na strychu nad sklepem. Nigdy wcześniej nie spał w prawdziwym łóżku, bo zanim zaczął pracować w królewskich stajniach, gdzie kładł się po prostu na sianie razem z resztą stajennych, sypiał z trzema braćmi na podłodze w warsztacie swojego ojca. Lanière’owie robili uprzęże, a ich warsztat znajdował się na ruchliwej uliczce w pobliżu Les Halles, gdzie swoją cuchnącą pracę wykonywali rzeźnicy i garbarze, co gwarantowało łatwy i szybki dostęp do skór. Ponieważ trzej bracia Jean-Michela pracowali już w warsztacie, nie było tam miejsca dla czwartego syna. Dlatego też, kiedy osiągnął odpowiedni wiek, został wysłany do terminu u królewskiego koniuszego. Dobrze się tam sprawdzał, bo był silny i zwinny, a jednocześnie umiał przemawiać spokojnym, łagodnym głosem. Konie słuchały go i w lot wykonywały jego polecenia. W królewskich stajniach pracuje się dzień i noc, a terminatorzy dostają oczywiście najgorsze zmiany, dlatego też po ślubie mogliśmy dzielić łoże tylko wtedy, gdy Jean- Michel zdołał załatwić sobie wolne. Jeśli mu się nie udało, pozostawały nam igraszki w sianie na strychu stajni, a im większy stawał się mój brzuch, tym rzadziej do nich dochodziło. Kiedy Jean-Michel dostał od mojego ojca wiadomość, że zaczął się poród, szybko opuścił pałac, niesiony nadzieją, że usłyszy pierwszy krzyk swego dziecka. Zamiast tego musiał łkać u mojego boku i zatopić się w pełnej bólu ciszy. Mężczyźni nie przeżywają jednak takich wydarzeń tak jak kobiety, prawda? Po godzinie mój mąż otarł łzy, wydmuchał nos i wrócił do stajni. Nie było żadnego pogrzebu. Zamierzałam dać dziecku na imię Henri, po moim ojcu, ale kiedy zjawił się ksiądz, było

już za późno na chrzest, więc mistrz Thomas zabrał maleńkie ciałko naszego syna i pochował je na publicznym cmentarzu, w miejscu przeznaczonym dla tych, którym grzechy nie zostały odpuszczone. Wiem, że może się to wydawać głupie, ale po tylu latach nadal zdarza mi się uronić kilka łez nad utraconym synem. Kościół naucza, że ci, którzy nie zostali ochrzczeni, nie mogą wejść do Królestwa Niebieskiego — ja jednak w to nie wierzę. Na tym etapie opowieści wiadomo już chyba, że jestem jedynaczką. Pomimo żarliwych modlitw wznoszonych do świętej Moniki, pomimo fortuny wydanej na wszelkiego rodzaju uroki, amulety i mikstury, moja matka nigdy nie wydała już na świat kolejnego dziecka. Może właśnie dlatego, kiedy zmarł mój syn, była przekonana, że straciłam jedyną szansę na macierzyństwo — a kiedy nie mogła już dłużej słuchać mojego szlochu, poszła do kościoła i zapytała księdza, czy nikt w okolicy nie szuka mamki. Tak się złożyło, że brat mistrza Thomasa służył w królewskim pałacu i jeszcze tego samego dnia na naszej małej uliczce pojawił się posłaniec. Wszyscy sąsiedzi, oniemiali, wpatrywali się w jego wypolerowaną hebanową laskę i jaskrawoniebieską liberię z wyszytymi złotymi liliami. Gdy po chwili rozległo się niecierpliwe pukanie do drzwi, matka otworzyła, a posłaniec, nie tracąc ani chwili na kurtuazyjne powitania, tak jakby zjawił się w mleczarni, a nie w piekarni, rzucił bezceremonialnie: — Czy twoja córka ma nadal mleko? Nie byłam tego wszystkiego świadoma do chwili, kiedy w otworze prowadzącym na strych nie pojawiła się okrągła twarz matki, oświetlona przez lampę, którą trzymała w ręce. — Chodź, Mette — powiedziała, wdrapując się po drabinie. — Szybko, ubieraj się. Jedziemy do pałacu. Stanęłam przed nią jak potulna, pogrążona w żalu owieczka, ona zaś narzuciła strój niedzielny na mój nieszczęsny obwisły brzuch i wilgotne od mleka piersi, po czym wypchnęła mnie na dwór. Doskonale znałam drogę do królewskiego pałacu — wielokrotnie miałam okazję przemierzać ją podczas schadzek z Jean-Michelem. Szłyśmy za posłańcem na wschód, wzdłuż rzeki. Powietrze było rześkie, a niebo jasne i bezchmurne. W przeszłości często tu przystawałam, żeby obserwować ruch na rzece: niewielkie łodzie rybackie z łopocącymi na wietrze brązowymi żaglami, wyładowane barki o płaskim dnie i od czasu do czasu snujące się między nimi pozłacane galery, których szkarłatne wiosła rozpryskiwały diamentowe kropelki wody i które wiozły zwykle jakąś ważną osobistość do jednej z położonych nad rzeką rezydencji. Właśnie tutaj, na porośniętych zielenią przedmieściach przylegających do nowych murów miejskich, arystokraci wybudowali swoje imponujące rezydencje. Znajdowała się tu najwyższa wieża Paryża, lśniąca nowością, wznosząca się nad Hôtel d’Artois, który za swą siedzibę obrał książę Burgundii. W cieniu dawnego opactwa celestynów stał imponujący Hôtel Saint-Antoine, gdzie mieszkał brat króla, książę Orleanu. Obok niego zaś znajdował się wspaniały królewski Hôtel Saint-Pol, rezydencja zdecydowanie największa i urządzona z największym przepychem. Posiadłość ta, górująca nad bujnymi łąkami Île Saint-Louis, ciągnęła się przez ponad pół mili wzdłuż północnego brzegu Sekwany. Zza wysokiego muru z jasnego kamienia, umocnionego wieżyczkami i basztami

wartowniczymi, na których powiewały na wietrze flagi i sztandary, wznosiły się dachy i iglice ponad dziesięciu wspaniałych budynków. Na paryskich targowiskach starsi ludzie opowiadali, jak ojciec obecnego władcy, król Karol V, pogrążony w rozpaczy po stracie siedmiorga dzieci, zwrócił zazdrośnie oczy ku nowym, przestronnym rezydencjom arystokracji i postanowił przejąć całą grupę budynków skupionych wokół dawnego kościoła Saint-Pol. Następnie połączył je krużgankami, ozdobił włoskim marmurem, otoczył sadami i ogrodami, po czym ukrył za wysokim murem. W ten sposób powstał ogromny, majestatyczny i idealnie położony zespół pałacowy, a niezadowoleni wasale musieli przenieść się gdzie indziej. Tę dokonaną przez króla łupież usprawiedliwiał fakt, że jego dwóm kolejnym synom, urodzonym i wychowanym w tej zdecydowanie lepszej okolicy niż dawny ciasny i cuchnący Palais- Royal, udało się przeżyć. Idąc na schadzki z Jean-Michelem, wślizgiwałam się na teren pałacu przez boczną bramę przy Porte des Chevaux, gdzie strażnicy dobrze mnie już znali. Tym razem jednak posłaniec królowej poprowadził nas w kierunku strzelistej Grande Porte, zwieńczonej blankami i obsadzonej szeregami uzbrojonych wartowników. Posługując się swoją królewską laską niczym magiczną różdżką, przeprowadził nas pomiędzy rzędami pik. Niezatrzymywani przez nikogo, wkroczyliśmy na rozległy dziedziniec, po którym krążyli ludzie, furmanki i woły. Panowały tu niezwykły zamęt i zgiełk, a ja byłam tak zajęta uskakiwaniem przed pędzącymi furmankami i omijaniem gór parującego łajna, że nie zwracałam uwagi na to, którymi bramami i przejściami nas prowadzono. Wreszcie dotarliśmy na cichy, wyłożony brukiem placyk, na którym przed wspaniałym kamiennym pałacem znajdowała się fontanna. To właśnie była Maison de la Reine: miejsce, w którym mieszkała królowa i w którym — skoro wydała na świat tak liczne potomstwo —  regularnie musiał ją odwiedzać król… choć według krążących po mieście plotek nie był on ojcem całej jej trzódki. Okazałe, zwieńczone łukiem wejście, do którego prowadziły szerokie kamienne schody, nie było oczywiście przeznaczone dla osób naszego pokroju. Poprowadzono nas do drzwi, które znajdowały się na parterze i przylegały do kamiennego budynku, z którego rozchodził się intensywny zapach gotującej się strawy. Z kuchni pełnej ludzi buchnął w nas żar, a my przystanęliśmy, żeby przepuścić pochód służących, którzy wnosili po schodach ogromne, wypełnione jedzeniem półmiski. Królowa wraz ze swoją świtą spożywała właśnie posiłek w głównej sali i dopiero po dobrych kilku minutach dano nam znak, żebyśmy ruszyli na górę w ślad za ostatnim lokajem, który niósł miseczki z parującym puddingiem. Znaleźliśmy się w pomieszczeniu, w którym nadawano daniom ostatnie szlify, zanim podejmowano decyzję, że można wnieść je na salę. Po długich godzinach płaczu miałam nieco przytępione zmysły, ale nawet mnie pociekła ślinka, kiedy zaczęto kroić mięsiwa i układać je na półmiskach. Moja matka wciągała powietrze z takim zachwytem, że słyszałam ją mimo zgiełku, który dochodził z przylegającej do pomieszczenia głównej sali pałacu. Wyszliśmy bocznymi drzwiami i ruszyliśmy wąskim przejściem, które zaprowadziło nas do niewielkiej chłodnej izby. Oświetlał ją jedynie wąski snop światła, docierającego tu przez wysokie nieoszklone okno. Eskortujący nas posłaniec poinformował szorstko, że

mamy tu czekać, po czym opuścił izbę, zamykając za sobą drzwi. — Co my tu robimy? — syknęłam do matki, po raz pierwszy wykazując jakiekolwiek zainteresowanie tym, co działo się wokół mnie. — Na pewno nie jesteśmy karmione — jęknęła, wyraźnie rozczarowana. — Myślałby kto, że zostawią nam choć odrobinę puddingu! — powiedziała z urazą w głosie i opadła na ławkę, która stała pod oknem, po czym poprawiła swoją szarą wełnianą spódnicę. —  Chodź, usiądź przy mnie, Mette. Musisz się uspokoić, żeby zrobić dobre wrażenie. Ostrożnie usiadłam na ławce obok niej. Jeszcze kilka godzin wcześniej leżałam w połogu — każdy ruch sprawiał mi ból. — Dobre wrażenie? — powtórzyłam. — Na kim niby miałabym zrobić dobre wrażenie? — Serce biło mi coraz szybciej i czułam narastające zdenerwowanie. — Na Madame la Bonne. To ona zajmuje się królewskimi dziećmi. — Teraz, kiedy nie miałam już odwrotu, matka zdecydowała się uchylić rąbka tajemnicy. — Potrzebuje mamki dla nowo narodzonej księżniczki. — Mamki? — Aż podskoczyłam ze zdziwienia, po czym natychmiast skrzywiłam się z bólu. — Masz na myśli… nie, mamo! Nie zamierzam karmić królewskiego dziecka! Matka poderwała się z ławki, tak oburzona, że podwójny podbródek wyskoczył jej spod barbetu. — A to dlaczego, jeśli mogę wiedzieć? Twoje mleko jest równie dobre jak każde inne. Pewnie nawet lepsze, bo jesteś młoda i dobrze się odżywiasz. Powinnaś się cieszyć, że masz tyle szczęścia, i modlić się, żeby cię przyjęli. Mogłabyś zamiast tego karmić bachora jakiegoś rzeźnika albo poborcy podatkowego. Otworzyłam usta, żeby zaprotestować i zauważyć, że córka piekarza nie powinna gardzić dziećmi rzeźnika, nie zdążyłam jednak nic powiedzieć, bo nagle otworzyły się drzwi i do izby wkroczyła chuda, wyprostowana kobieta w średnim wieku, ubrana w ciemną suknię w kolorze wina, z szerokimi, obszytymi futrem rękawami. Spod czarnego czepca spozierała na nas ściągnięta szczurza twarz. Postać, którą zobaczyłyśmy, nie przystawała do naszego wyobrażenia idealnej opiekunki do dzieci. Patrząc na tę kobietę, aż zaniemówiłyśmy z wrażenia, po chwili jednak zdołałyśmy się otrząsnąć i gwałtownie poderwałyśmy się z ławki. — To ona? — zapytała bezceremonialnie nieznajoma, po czym pogardliwie skrzywiła usta. — Ach tak, już widzę. Podążając za jej pełnym obrzydzenia spojrzeniem, spuściłam wzrok i zobaczyłam, że wylewające się z moich piersi mleko poplamiło górną część sukienki. Poczułam głęboki wstyd, a łzy znowu zaczęły spływać mi po policzkach. — Jak masz na imię? — zapytała kobieta, po czym, nie czekając nawet na odpowiedź, chwyciła mnie za ramię, przesunęła do światła, siłą otworzyła mi usta i zajrzała do środka. Matka odpowiedziała za mnie: — Guillaumette. Moja córka ma na imię Guillaumette. — Zmarszczyła brwi, widząc, jak obcesowo traktuje mnie nieznajoma. Była jednak zbyt onieśmielona, żeby w jakikolwiek sposób się temu sprzeciwić. Madame la Bonne chrząknęła i puściła mnie. — Zęby wyglądają na zdrowe — rzuciła oschłym tonem. Następnie zbliżyła swój

szczurzy nos do mojej wilgotnej sukienki i zaczęła mnie uważnie obwąchiwać. — Sądząc po zapachu, jest też czysta. Ile ma lat? — Piętnaście — odpowiedziała matka, usiłując zasłonić mnie przed prześladowczynią własnym potężnym ciałem. — To jej pierwsze dziecko. — Które nie żyje, mam nadzieję? Nie chcielibyśmy, żeby królewskie dzieci zachorowały za sprawą byle oseska. — Te okrutne słowa sprawiły, że po raz kolejny głośno zaszlochałam, co najwyraźniej ją przekonało, bo z satysfakcją skinęła głową. — Dobrze. Weźmiemy ją zatem na próbę. Pięć sous na tydzień, wikt i opierunek. W razie jakichkolwiek objawów febry czy gorączki natychmiast ją zwalniamy. — Zanim matka zdążyła odnieść się do przedstawionych przed chwilą warunków, kobieta zwróciła się bezpośrednio do mnie: — Powinnaś przestać pochlipywać, dziewczyno, bo twoje mleko wyschnie i na nic się nam już nie przydasz. Królowa powiła w porze seksty i księżniczkę trzeba jak najszybciej nakarmić. Zaraz kogoś po ciebie przyślę. Nie czekając nawet na odpowiedź ani na jakiekolwiek potwierdzenie, że jej propozycja została przyjęta, Madame la Bonne wymaszerowała szybkim krokiem. Moja matka odprowadziła ją wzrokiem i potrząsnęła głową, ale wzmianka o pięciu sous tygodniowo padła na podatny grunt. Choć ledwo widziałam przez łzy, dostrzegłam w jej oczach błysk i odgadłam, że obliczała właśnie, ile pieniędzy zarobi w ten sposób nasza rodzina. — Musimy się teraz pożegnać — oznajmiła szorstko, całując mnie w mokre od łez policzki. — Nie możesz przepuścić takiej okazji, Mette. Wytrzyj nos i wykorzystaj ją najlepiej, jak potrafisz. Pamiętaj, że Jean-Michel jest niedaleko. Będziesz mogła go odwiedzać w przerwach między karmieniami. — Delikatnie otarła mi łzy skrajem swojego welonu. — Z początku będzie ci ciężko, ale kto wie, dokąd to cię może zaprowadzić? Przyzwyczaisz się. Poza tym dziecko cię potrzebuje. Słyszałaś, co powiedziała ta kobieta. Skinęłam głową, ledwo rozumiejąc, co do mnie mówi. Po chwili zjawił się kolejny lokaj w liberii, a ja ruszyłam za nim, nie oglądając się za siebie. Kręciło mi się w głowie i miałam wrażenie, że moje piersi zaraz wybuchną. Chciałam, by ten przeszywający ból wreszcie minął, i przestało mnie obchodzić, co nastąpi później. Położyli mi niemowlę na rękach i rozpięli górę sukienki. Nie wiedziałam, co robić, ale towarzyszyła mi położna, starucha, która musiała asystować już przy tysiącach porodów. Pokazała mi, jak trzymać maleńkie zawiniątko, tak żeby szukające mleka usteczka miały dostęp do mojej piersi. Z początku dziewczynka nie mogła złapać śliskiego sutka i zaczęła krzyczeć ze złości, a po mojej twarzy znowu spłynęły łzy. — Nie dam rady! — Zapłakałam. — Ona mnie nie lubi! Położna zachichotała, wyraźnie rozbawiona. — Co ona może wiedzieć o lubieniu kogokolwiek? — zapytała, przyciskając główkę dziecka do mojej piersi, tak jakby to była dojrzała brzoskwinia, którą trzeba wycisnąć. —  Ona chce tylko jednego: mleka. Ten brzdąc jest zdrów jak ryba i silny jak byk. Siedź po prostu cicho i czekaj, aż zacznie ssać. A zrobi to. Sama się przekonasz! Tak też się stało. Po chwili niemowlę wczepiło się w mój sutek jak różowa pijawka, a bolesne napięcie powoli ustępowało. Opuściłam głowę, spojrzałam na szczelnie opatuloną główkę dziewczynki i zobaczyłam cienki kosmyk jasnozłotych włosów, który uwolnił się spod pasów płótna. Wydawała mi się obcą, niemal nieludzką istotą,

przypominającą gargulce, które zdobiły dach naszego kościoła. Zadrżałam, bo nagle przyszło mi do głowy, że może wcale nie trzymam w rękach dziecka, tylko jakieś dziwne, diabelskie stworzenie. A jeśli oddano mi pod opiekę sukkuba? Zamknęłam piekące oczy i głęboko westchnęłam. Powiedziałam sobie stanowczo, że dziewczynka, którą karmię, nie jest oczywiście demonem. To niemowlę, dar od Boga, drobina ludzkiego życia, która w niezrozumiały dla mnie sposób wczepiła się łakomie w moje ciało. Stopniowo zaczęłam poddawać się miarowemu, dodającemu otuchy rytmowi tej niezwykłej i zarazem tajemniczej czynności, jaką jest karmienie piersią. Regularny szmer przypominał łagodny szum fal rozbijających się o brzegi Sekwany. Poczułam, że mamy z dzieckiem wspólny puls, że stanowimy jedność pośród przypływów i odpływów życia. I w miarę jak płynęło mleko, wysychały też moje łzy. Nie przestałam opłakiwać mojego zmarłego syna — ale przestałam płakać. *

2 Czy ktokolwiek może przewidzieć, jak potoczy się jego życie? Kiedy następnego ranka mleko ulało się z mojej piersi na białą jedwabną sukienkę, w którą ubrano dziewczynkę na ceremonię chrztu, niewiele brakowało, by wszystko skończyło się równie gwałtownie, jak się zaczęło. Zadrżałam, czekając, aż gniew kobiety o szczurzej twarzy uderzy we mnie z całą siłą, ale na szczęście plama szybko zniknęła pod fałdami haftowanej satynowej szaty. Niemowlęciu włożono na głowę maleńki koronkowy czepek zdobiony drobnymi perłami, po czym przeniesiono je do kaplicy królowej. Kiedy było już po wszystkim, poinformowano nas, że dziewczynka dostała na chrzcie imię Katarzyna, na cześć dziewiczej męczennicy z Aleksandrii, której żarliwa wiara nie zachwiała się nawet podczas łamania kołem. Z początku rzadko widywałam Katarzynę, a nasz kontakt ograniczał się do karmienia jej, ilekroć dziewczynka zaczynała płakać i domagać się mojej piersi. Madame la Bonne upierała się, że to ona musi własnoręcznie zawijać niemowlę w powijaki. Robiła to co rano, przekonana, że zna sekretny sposób, który gwarantuje, że rączki i nóżki księżniczki będą odpowiednio się rozwijały. Kąpaniem i ubieraniem niemowlęcia zajmowały się dwie niegrzeszące rozumem dziewczyny, które kołysały je też do snu — co zresztą robiły moim zdaniem dość niedbale. Po kilku dniach guwernantka najwyraźniej postanowiła, że mogę zostać w pałacu, bo mój słomiany materac i kołyskę Katarzyny przeniesiono do niewielkiego pomieszczenia na szczycie wieży, oddzielonego od głównego pokoju dziecięcego grubymi dębowymi drzwiami. Wyjaśniono mi, że takie rozwiązanie ma zapobiec budzeniu pozostałych dzieci przez płaczące niemowlę, mnie jednak przerażała ta nowa sytuacja. Nie mogłam spać, nie opuszczało mnie zmęczenie i coraz bardziej tęskniłam za domem i za utraconym synem. To wszystko nie wpływało jednak w żaden sposób na moje mleko, które płynęło z piersi obfitym, równym strumieniem, podobnie jak Sekwana, którą widziałam z okna wieżyczki. Nie miałam wcześniej okazji opiekować się królewskimi dziećmi, ale to, co tu obserwowałam, wydawało mi się co najmniej osobliwe. Oto bowiem mieszkaliśmy w pałacu królowej, która uchodziła za najbardziej rozrzutną władczynię w świecie chrześcijańskim, a mimo to — z wyjątkiem wysadzanej perłami szaty, którą zabrano tuż po ceremonii chrztu — nie dostrzegałam wokół żadnych przedmiotów, które by o tym świadczyły. Żadnego zbytku, żadnych pozłacanych kołysek, srebrnych grzechotek czy kufrów pełnych zabawek… Pokoje dziecięce, usytuowane w wieżyczce na tyłach pałacu królowej, wydawały się zimne i puste. Choć moja komnata miała osobne palenisko i komin, nie rozpalano tu nigdy ognia, nawet po to, by noworodek mógł się ogrzać. Nie używano też zasłon, które zapobiegłyby jesiennym przeciągom, a choć noce stawały się coraz dłuższe, pomieszczenia oświetlano jedynie dymiącymi świeczkami i kagankami. Posiłki przynoszono nam z królewskiej kuchni, ale w niczym nie przypominały one wykwintnych dań, które widziałam w dniu przyjazdu. Na nasz stół nie trafiały soczyste

pieczenie ani kremowe puddingi. Musieliśmy zadowalać się gęstą breją z chlebem, którą popijaliśmy młodym winem albo maślanką. Od czasu do czasu dostawaliśmy trochę sera czy kawałek boczku, rzadko jednak na stole pojawiało się świeże mięso lub ryby. Równie dobrze moglibyśmy mieszkać w klasztorze. Szybko jednak zrozumiałam przyczynę takiego stanu rzeczy: w Madame la Bonne, wbrew temu, na co wskazywałoby jej miano, trudno byłoby znaleźć jedną pozytywną cechę 1. Królewskiej guwernantki nie zaprzątało bowiem dobro królewskich dzieci —  troszczyła się ona przede wszystkim o swój majątek. Przekonałam się wkrótce, że wszystkie środki z budżetu przeznaczonego na opiekę nad dziećmi, które udało jej się zaoszczędzić — trafiały do jej własnej kieszeni. To dlatego zdecydowała się zatrudnić właśnie mnie. Żona któregoś z dworzan byłaby dla małej księżniczki bardziej odpowiednią mamką, lecz dama o wyższym statusie nie tylko żądałaby wyższego wynagrodzenia, ale też miałaby wpływowych przyjaciół. Tymczasem plany i intrygi Madame la Bonne wymagały, by do dzieci nie miał dostępu nikt o jakichkolwiek koneksjach. Nikt nas nigdy nie odwiedzał — ani majordomus, ani sekretarz królowej, ani kanclerz czy nawet którykolwiek z niższych rangą urzędników. A już z pewnością nie zjawiała się u nas królowa. Oprócz Katarzyny w wieży mieszkało jeszcze troje dzieci. Najstarsza była księżniczka Michalina, poważna sześcioletnia dziewczynka o dość pospolitej urodzie, nieustannie starająca się godzić swoich dwóch młodszych braci, Ludwika i Jana. Książę Ludwik, delfin, który miał niewielkie szanse na to, by kiedykolwiek zasiąść na tronie, był chudym jasnowłosym czterolatkiem, wiecznie bladym, cierpiącym na chroniczny kaszel i chodzącym w brudnych, zbyt ciasnych ubraniach. Miał jednak żywy umysł i bujną wyobraźnię, co skłaniało go do psot. Jego brat Jan już jako trzylatek był z kolei upartym nicponiem, prawdziwie nieznośnym hultajem. Miał ciemniejszą karnację i mocniejszą budowę, był też od Ludwika bardziej krnąbrny i uparty. Zawsze kiedy Ludwik zaczynał psocić, Jan szedł w jego ślady i w końcu przekraczał granicę. Po tym, jak przyłapałam go na próbie wrzucenia pająka do łóżeczka Katarzyny, postanowiłam mieć Monsieur Jana na oku! Wiedziałam, że jeżeli cokolwiek się stanie, winą zostanę obarczona tylko ja, nie zaś młody książę. Jako jedynaczka nie spędzałam nigdy zbyt wiele czasu z dziećmi. Mimo to, ku mojemu zaskoczeniu, kiedy znalazłam się niespodziewanie pośród tych młodych książąt i księżniczek, wychowujących się właściwie bez matki, odkryłam, że w jakiś instynktowny sposób wiem, jak się nimi zajmować. Co ciekawe, Katarzyna nie rozbudzała we mnie takich uczuć. Nie mogłam wyzbyć się pewnego żalu, kiedy myślałam o tym, że ona żyje, podczas gdy moje własne dziecko zmarło tuż po porodzie. Obrzydzenie budziły też we mnie owe straszne powijaki, które zdawały się wyciskać z niej wszelkie oznaki człowieczeństwa. Czasem czułam się tak, jakbym karmiła małą kiełbaskę. Ponieważ nie mogłam całymi dniami czekać bezczynnie, aż nadejdzie pora kolejnego karmienia, w wolnych chwilach zaczęłam bawić się z pozostałymi dziećmi. Widziałam, że krnąbrność chłopców wynika raczej z ich znudzenia niż z wrodzonej nikczemności. Byli bystrzy i mieli żywe umysły, ale dwie nieustannie chichoczące nianie były zbyt zajęte plotkowaniem i wymykaniem się na schadzki z kochankami, by mieć czas na sumienne wypełnianie swoich obowiązków. Rzucały dzieciom na stół talerze

z jedzeniem, ale rzadko je kąpały i nigdy się z nimi nie bawiły ani nie rozmawiały. Madame la Bonne ograniczyła pensje do minimum, a przecież, jak mawiała zawsze moja matka, „z niewolnika nie zrobisz robotnika”. Z początku dzieci były wobec mnie nieufne, ale Michalina szybko się otworzyła, wyraźnie wdzięczna za poświęconą jej uwagę. Była drobną, nieśmiałą dziewczynką o gęstych, jasnych włosach, wiecznie rozczochranych, bo Ludwik w napadzie szału wyrzucił jedyną szczotkę przez okno, a Madame la Bonne nie zdecydowała się kupić nowej. Michalina, na pozór spokojna, była niezwykle niepewna, płoszyła się, kiedy w jej obecności ktoś podnosił głos, widziała zagrożenie tam, gdzie go nie było, i bała się, że lada chwila zostanie oddana za żonę jakiemuś księciu z dalekiego kraju. Starałam się ją uspokoić i tłumaczyć, że jest na to jeszcze stanowczo za młoda, zamrugała jednak powiekami, spojrzała na mnie poważnymi zielonymi oczami i potrząsnęła głową. — Nie, Mette. — Moje pełne imię, Guillaumette, trudno było dzieciom wymawiać. —  Moja siostra Izabela wyjechała do Anglii, kiedy miała osiem lat. Pamiętam tamten dzień, kiedy pochód z księżniczką Izabelą szedł ulicami Paryża przed zbliżającym się ślubem z Ryszardem, królem Anglii. Tę drobną, podobną do lalki dziewczynkę, uginającą się pod futrami i kosztownościami, niesiono w lektyce przez całe miasto i ani mnie, ani nikomu w tym hałaśliwym tłumie nawet do głowy nie przyszło, jak bardzo musiała się wtedy bać. Wysyłano ją do nieznanego dalekiego kraju, gdzie miała żyć u boku mężczyzny, który mógłby być jej dziadkiem. I cóż stało się z tą młodziutką panną młodą? Angielski lord, niejaki Bolingsbroke, odebrał królowi Ryszardowi tron, a jego mała porzucona królowa marniała gdzieś po drugiej stronie kanału La Manche, nie wiedząc nawet, co ją czeka. Zdałam sobie wtedy sprawę, że wbrew temu, co sądziłam, obawy Michaliny są w pełni uzasadnione. Chłopcy potrzebowali nieco więcej czasu, by się do mnie przyzwyczaić. Niepewność Ludwika miała inne źródła, ale była równie głęboko zakorzeniona jak u jego siostry. Otóż młodego księcia nawiedzał duch. Na początku roku jego starszy brat Karol dostał gorączki i niespodziewanie zmarł, a cała Francja pogrążyła się w żałobie. W przeciwieństwie do młodszego rodzeństwa dziewięcioletni delfin cieszył się szczególnymi względami królowej Izabeli, która trzymała go przy sobie na dworze. Chłopiec miał własne apartamenty, obsypywano go prezentami i nie szczędzono mu komplementów. Przedstawiano go z dumą każdemu wysokiej rangi gościowi i ogłaszano „wspaniałą przyszłością Francji”. Nawet moja twardo stąpająca po ziemi matka dołączyła do tłumów, które wyszły na ulice wiwatować na jego cześć i słać w jego kierunku niezliczone błogosławieństwa. Odszedł zupełnie niespodziewanie: jednego dnia jechał przez miasto na kucyku, a drugiego już nie żył, strawiony przez wysoką gorączkę. Królowa Izabela załamała się, a król miał jeden ze swoich straszliwych ataków. Kolejne miesiące pokazały, że nowy delfin wcale nie będzie wiódł dostatniego, uprzywilejowanego życia, jakim cieszył się jego brat. Dlatego ilekroć udzielano mu reprymendy albo czegoś odmawiano, Ludwik wpadał w szał, rzucał się na ziemię i krzyczał: „Jestem delfinem! Jestem delfinem!”. Takie sytuacje budziły zawsze ogromne rozbawienie Jana, który kucał w pobliżu brata i z nieskrywaną satysfakcją przyglądał się, jak Ludwik tupie z wściekłością i wrzeszczy. Nigdy nie widziałam, by próbował go pocieszyć — Jan już we wczesnym dzieciństwie był

dziwnym chłopcem, który łaknął samotności. Madame la Bonne opracowała metodę, dzięki której wrzaski Ludwika nie wydostawały się nigdy poza pokoje dziecięce. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam jego mrożące krew w żyłach zawodzenie, natychmiast rzuciłam się w panice do dużego pokoju. Tam jednak, ku swojemu przerażeniu, zobaczyłam, jak guwernantka podnosi krzyczącego chłopca, wpycha go do dużej pustej skrzyni, zamyka jej wieko, a następnie na niej siada. — Madame, doprawdy, nie może pani… — zaprotestowałam. — Ty bezczelna dziewucho! — warknęła. — Milcz. Jesteś tu po to, żeby karmić dziecko, nic więcej. Radzę ci trzymać język za zębami i na tym się skupić, bo znajdziemy inną mamkę na twoje miejsce. Krzyki nieszczęsnego Ludwika, uwięzionego pod jej kościstym zadkiem, przeszły stopniowo w jęki i szlochy, ja zaś musiałam wracać do swojego pokoju. Minęło dużo czasu, zanim guwernantka zdecydowała się wreszcie uwolnić chłopca, byłam święcie przekonana, że ten zdążył już umrzeć. Ukryłam się za drzwiami i ostrożnie zajrzałam do pomieszczenia. Widziałam, jak Ludwik wydostał się ze skrzyni, drżąc i głośno dysząc, po czym pobiegł na drugą stronę pokoju i przyłożył swoją mokrą od łez twarzyczkę do zimnej ściany. Był tak przerażony, że się zmoczył, ale mimo to nikt go nie przebrał. Nic dziwnego, że zawsze cuchnął. Nie mogłam obserwować dalszego rozwoju wypadków, ponieważ guwernantka mnie zauważyła i posłała mi kolejne ostrzegawcze spojrzenie, więc uciekłam do siebie. Po miesiącu Katarzyna zaczęła nieco więcej spać, więc pewnego dnia postanowiłam zaryzykować i odwiedzić pałacowe stajnie. Jean-Michel, który zawsze był raczej człowiekiem czynu, powitał mnie nieśmiało i natychmiast zaprowadził na strych, gdzie ułożył wiązki siana w taki sposób, żeby urządzić nam wygodny kącik z dala od wścibskich spojrzeń pozostałych stajennych. Od koni, które stały w boksach pod nami, biło ciepło, a choć z początku sama rozmowa nie szła nam najlepiej, po chwili całowaliśmy się już namiętnie. Dalszy bieg zdarzeń nietrudno przewidzieć — jestem przekonana, że nie muszę się tu wdawać w szczegóły. Miałam piętnaście lat, Jean-Michel osiemnaście… i byliśmy w końcu małżeństwem! Trudno zatem było oczekiwać, że na zawsze pogrążymy się w smutku i narzucimy sobie więzy celibatu. Później jeszcze trochę rozmawialiśmy, ostrożnie omijając temat naszego zmarłego dziecka. Opowiedziałam Jean–Michelowi o chciwości Madame la Bonne i o tym, jak trudno żyje się przez nią w dziecięcych pokojach. Nadszedł początek grudnia, noce robiły się coraz chłodniejsze, my natomiast nieustannie marzliśmy. Jean-Michel miał dobre serce, więc przyjął te wieści z głębokim oburzeniem, a kiedy odwiedziłam go po raz kolejny, dał mi trochę drewna na opał. — Schowaj je pod szalem. Nikt nie zauważy dymu, jeżeli rozpalisz ogień po zmroku —  poradził. Kiedy więc Katarzyna obudziła się nad ranem, głośno domagając się mleka, zapaliłam świeczkę, wyjęłam z siennika trochę słomy, żeby łatwiej rozpalić ogień, ułożyłam na niej suche patyki, po czym zbliżyłam do nich płomień. W pewnej chwili zauważyłam, że powijaki Katarzyny nieco się rozluźniły. Wystawał z nich kawałek wilgotnego płótna. Pod wpływem impulsu pociągnęłam za nie i w tej samej chwili poczułam, jak maleńkie nóżki

wierzgają w powietrzu. W blasku ognia dostrzegłam w jej ciemnoniebieskich oczach prawdziwy zachwyt i natychmiast podjęłam decyzję. Przysunęłam łóżko do paleniska, rozłożyłam koc i położyłam na nim Katarzynę, z zapałem zdejmując resztę krępujących ją powijaków. Kiedy zaczęłam obmywać jej brudne ciałko lodowatą wodą, modliłam się, by nikt nie usłyszał jej protestów, ale wkrótce rozgrzała się w cieple ognia i przestała płakać. Zaczęła się przeciągać i machać nóżkami, rozkoszując się płomieniami tańczącymi nad paleniskiem. Zamachała rączkami, a ja pochyliłam się i uśmiechnęłam do niej. Mówiłam pieszczotliwie i delikatnie łaskotałam jej miękką brzoskwiniową skórę, a Katarzyna aż piszczała z zachwytu. Kiedy pewnego lata spacerowałam pośród kwiatów polnych rosnących na brzegu rzeki, przyglądałam się motylowi, który latał w blasku słońca, ukazując wspaniałość swoich kolorowych skrzydeł. W tamtej chwili leżąca przy ogniu Katarzyna przypominała mi tego właśnie motyla. W jej dużych niebieskich oczach po raz pierwszy zatańczyły radosne iskry, a jej miękkie lniane włosy, tak długo przygładzane i chowane pod pasami płótna, nabrały sprężystości i zaczęły się skręcać. I wtedy, w chwili gdy pochyliłam się nisko i szeptałam jej do ucha czułe słówka, zostałam niespodziewanie nagrodzona szerokim, bezzębnym uśmiechem. Nagle wezbrała we mnie cała miłość, którą nie mogłam obdarzyć własnego dziecka. Miałam ochotę krzyczeć ze szczęścia, ale pamiętając o służbie, która spała w sąsiednim pokoju, wzięłam Katarzynę na ręce i mocno przycisnęłam do siebie jej drobne ciałko, wirując z nią po pokoju w radosnym, niemym tańcu. Czułam, jak bije jej serce, i choć wydawała się maleńka i zupełnie bezbronna, zdołała mnie całkowicie oczarować. Od tamtej chwili nie byłam już panią siebie. W pełgającym świetle paleniska wpatrywałam się w tego delikatnego jak płatki kwiatów cherubinka — i bez reszty oddałam mu swoje serce. Tego dnia stałam się niewolnicą księżniczki. Kiedy znowu ją opatuliłam i zaczęłam karmić, trzymanie jej przy piersi było dla mnie zupełnie innym, nowym doświadczeniem. Nie patrzyłam już na nią jak na różową pijawkę — widziałam w niej aniołka o różowych policzkach, z aureolą jasnych włosów i skórą gładką jak jedwab. Teraz, kiedy wreszcie uwolniłam Katarzynę z krępujących ją powijaków, przyłożyła swoją maleńką rączkę do mojej piersi i zaczęła delikatnie ją ściskać, tak jakby jednocześnie mnie głaskała i udzielała mi błogosławieństwa. Wydawało się, że w mleku, które płynęło z piersi pod tym dotykiem, zawierało się całe moje serce i moja dusza. 1. Gra słów: po francusku la bonne d’enfant, czyli opiekunka do dzieci, bona, i la bonne — dobra. ↩ *

3 — Król znowu przebywa w swojej oubliette — oznajmił Jean-Michel pewnego popołudnia, kiedy zostaliśmy sami. W ten sposób służba nazywała specjalne, znajdujące się na uboczu pomieszczenie, w którym monarcha przebywał podczas swoich „ataków”. — Zabrali go tam wczoraj po południu. Podobno podczas narady wyciągnął nagle sztylet i zaczął nim dziko wymachiwać, więc musieli go rozbroić i związać. — Niech Bóg ma nas w swej opiece! Czy ktoś został ranny? — zapytałam z niepokojem. — Tym razem obyło się bez tego. — A więc wcześniej byli ranni? — No cóż, starają się to wyciszyć, ale jeden czy dwóch szambelanów zniknęło nagle w tajemniczych okolicznościach. — Zamordowano ich? — pisnęłam z przerażeniem. — Nikt nie powiedział tego nigdy wprost, ale… — Jean-Michel rozłożył ręce. —  Szalony czy nie, to w końcu nasz król. Kto odważyłby się oskarżyć go o morderstwo? Zadrżałam. Potęga monarchii robiła na mnie coraz większe wrażenie. Odkąd trafiłam do pałacu, ani razu nie widziałam króla — a przynajmniej nic mi o tym nie było wiadomo. Madame la Bonne nieustannie mi powtarzała, że jeżeli kiedykolwiek spotkam kogoś zajmującego ważne miejsce w dworskiej hierarchii, powinnam natychmiast odwrócić wzrok i jak najszybciej się oddalić, chyba że ta osoba bezpośrednio się do mnie zwróci. Służba pałacowa nosiła ponure, nierzucające się w oczy stroje, a ja, w burej sukience, fartuszku i białym lnianym czepku, tak jak wszyscy inni po mistrzowsku opanowałam sztukę znikania z pola widzenia, kiedy tylko dostrzegałam błysk drogocennych kamieni i jaskrawych szat. A zatem nawet gdybym przypadkiem mijała gdzieś króla, musiałabym „zniknąć”, jeszcze zanim odróżniłabym go od każdego innego odzianego w pawie pióra dworzanina. Oczywiście wszyscy wiedzieli o jego chorobie. Jednego dnia zachowywał się normalnie, jadł, rozmawiał i rządził swoim królestwem, następnego przeistaczał się nagle w dygocący, bredzący i kompletnie oszalały wrak człowieka. Nikt nie miał pojęcia, jak długo potrwa taki atak — monarcha pozostawał zwykle w takim stanie od tygodnia do kilku miesięcy. — I co się teraz stanie? — zapytałam. — Królowa szybko się spakuje i przeniesie do Hôtel Saint-Antoine — oznajmił Jean- Michel, a na jego twarzy zagościł chytry uśmiech. — Kiedy tylko pozbywa się męża, natychmiast wskakuje do łóżka swojemu szwagrowi. — Mówisz o księciu Orleanu?! — zawołałam. — Nie! To niemożliwe! To przecież grzech. — Słuchajcie no tylko, Pani Niewiniątko! — zakpił Jean-Michel. — Tak się składa, że to również zdrada, ale nikt nie może niczego zabronić królowej Izabeli. Kto ją aresztuje? Kiedy król jest chory, to właśnie ona staje się regentką. Te wieści jeszcze bardziej mnie zaskoczyły. Czyż Bóg nie karze za cudzołóstwo? Czyż

na żonę, która zdradza męża z jego bratem, nie czeka płomienista otchłań? — A co z ogniem piekielnym? — zaprotestowałam. — Z pewnością nawet królowe i książęta się go boją. Jean-Michel wzruszył ramionami. — Chyba zdążyłaś się już zorientować, że członków rodziny królewskiej nie obowiązują te same zasady co nas wszystkich, zwykłych śmiertelników. Mogą kupić tysiąc odpustów i dostać rozgrzeszenie za każdy czyn. — W jego brązowych oczach pojawił się nagle znajomy błysk. — Wydajesz się naprawdę oburzona, moja mała nianiu. Lubię, kiedy się tak gorączkujesz. — Wyciągnął dłoń, żeby zdjąć mój czepek, uwielbiał bowiem, kiedy ciemne włosy opadały mi na plecy. Ten gest poprzedzał zwykle stopniowe pozbywanie się kolejnych części mojej garderoby. Odepchnęłam jego rękę i smutno się uśmiechnęłam, żeby jakoś osłodzić mu odmowę. — Nie, Jean-Michel, nie teraz. Muszę już iść. Katarzyna pewnie już za mną płacze. — Katarzyna, Katarzyna! — przedrzeźniał mnie, marszcząc brwi. — Bez przerwy mówisz tylko o Katarzynie. — Wydawał się urażony, ale w jego głosie wychwyciłam nutę pobłażliwości. Na pierwszy rzut oka Jean-Michel nie wyglądał na łagodnego, delikatnego człowieka, ale tak naprawdę rozumiał, że pokochałam tę maleńką dziewczynkę, tak jak pokochałabym nasze dziecko. Wstałam i poprawiłam spódnicę. — Wrócę jutro — obiecałam, posyłając mu pełne żalu spojrzenie. Nie tylko on miał ochotę pozostać nieco dłużej w kryjówce pośród siana. — Pewnego dnia musisz opowiedzieć pannie Katarzynie o wszystkich poświęceniach, na które się dla niej zdecydowałaś! — zawołał za mną, kiedy schodziłam po drabinie. Tak jak przewidział, królowa rzeczywiście przeniosła się wkrótce do pałacu księcia Orleanu, a zgiełk i wrzawa, towarzyszące ich wspólnym obchodom świąt Bożego Narodzenia, wypełniały całą okolicę. Noc w noc przez okna mojej wieży wlewała się muzyka minstreli, którzy na ozdobionych lampionami galerach zabawiali wytwornie ubranych biesiadników, zmierzających na przyjęcia do Hôtel Saint-Antoine. Kiedy wystawialiśmy głowy przez wąskie okna, widzieliśmy rozbłyski sztucznych ogni i słyszeliśmy ryk dzikich zwierząt, sprowadzonych z królewskiej menażerii ku uciesze gości. Jean-Michel donosił mi, że w karczmach zaroiło się od minstreli i żonglerów, którzy zjechali do Paryża całymi tabunami, zwabieni obietnicą sowitego wynagrodzenia dla wszystkich, którzy zrobią wrażenie na królowej. Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego królowa nie zdecydowała się włączyć swoich dzieci w te radosne obchody. Nie przesłała im nawet prezentów. Radość towarzysząca Bożemu Narodzeniu ledwie musnęła skromne pokoje książąt i księżniczek. W dniu święta Madame la Bonne wyjęła z zamykanej na klucz skrzyni ich najlepsze stroje, a następnie zabrała dzieci na mszę w kaplicy królowej, gdzie pozwolono mi usiąść z tyłu razem ze służbą. Gdyby nie to, moglibyśmy się w ogóle nie zorientować, że nadeszło Boże Narodzenie. Nasza wieczerza wigilijna była jeszcze gorsza niż zazwyczaj: dostaliśmy czerstwy chleb i obrzydliwą, tłustą breję, której dzieci — co w pełni zrozumiałe — nie chciały nawet tknąć. Tylko świąteczne paszteciki, które przyniosłam z piekarni rodziców, zapewniły tym nieszczęsnym kruszynom choć trochę przyjemności.

Na święto Trzech Króli cały pałac nagle zamarł. W wigilię tego święta Madame la Bonne udała się na uroczystości do domu jednego ze swoich szlachetnie urodzonych krewnych, pozostawiając wszystko pod opieką służby, która bez wahania wykorzystała tę okazję i zrobiła sobie wolne. — Poradzisz sobie sama, prawda, Guillaumette? — usłyszałam. — Gdybyś czegoś potrzebowała, poproś wartowników. Następnego ranka lokaje, którzy zwykle przynosili nam strawę i wodę, w ogóle się nie pojawili. Zostałam sama z czwórką królewskich dzieci, bez jedzenia i bez drewna na opał. Nie miałam się do kogo zwrócić o pomoc. Byłam przerażona. Na posterunku pozostali tylko wartownicy, strzegący jak zwykle wejścia do pokoi dziecięcych. — Nikt nie dostał zapłaty — wyjaśnił bez ogródek jeden z nich, kiedy zebrałam się wreszcie na odwagę i zapytałam, gdzie podziała się służba. — Majordomus wyjechał razem z królową i zabrał ze sobą wszystkich sekretarzy i szkatuły. — Więc dlaczego nadal tu jesteście? — zapytałam. Żołnierz uśmiechnął się porozumiewawczo, odsłaniając rząd sczerniałych zębów. — Dzięki Bogu królewską gwardię opłaca konetabl Francji, a jest on człowiekiem honoru. — W przeciwieństwie do królewskiej guwernantki… — wymamrotałam. — Nie płacono mi od tygodni. — W takim razie powinnaś odejść tak jak cała reszta, mój mały cukiereczku —  zachichotał, a w moją twarz z całą siłą uderzył jego nieświeży oddech. — Głupcy niczego nie zyskują. Ale jak mogłam odejść? Jak mogłam porzucić czworo dzieci pozbawionych matki i kogokolwiek bliskiego? Namówiłam wartownika, żeby przyniósł im na śniadanie trochę chleba i mleka, a kiedy służący wreszcie wrócili, zadowoleni z siebie i rozchełstani, nakarmiłam Katarzynę, uśpiłam ją, po czym pobiegłam do piekarni i wyprosiłam u matki koszyk pasztecików i ciastek, tłumacząc, że dzieci króla głodują w pałacowej wieży. Kryzys nie trwał długo, bo wkrótce Madame la Bonne wróciła i jedzenie — choć nadal skąpe — znowu pojawiło się na naszym stole. Ponieważ przepadły gdzieś rzeczy, które oddaliśmy do pralni, posłano mnie tam i nakazano sprawdzić, co się stało. Odurzona gryzącym smrodem unoszącym się znad kadzi pełnych mydlin i moczu, a także odorem stert brudnej bielizny pokrytej niebieską pleśnią, chwyciłam garść lnianych serwetek i uciekłam stamtąd tak szybko, jak tylko mogłam. Dzięki temu, że nie mieliśmy dostępu do czystych powijaków, Madame la Bonne nie mogła już co rano pętać niemowlęcia, a Katarzyna wreszcie zaczęła swobodnie poruszać rączkami i nóżkami. Stawała się coraz silniejsza, a jej jasne włosy skręcały się stopniowo pod maleńkimi czepkami, które dla niej szyłam. Jakby na przekór panującym warunkom, w ciągu tych strasznych zimowych tygodni dziewczynka kwitła i rosła jak na drożdżach. Żałowałam jednak pozostałych dzieci. Marzły, głodowały i tylko kar nigdy im nie brakowało. Zawsze kiedy psociły, co zdarzało się dość często, zwłaszcza w przypadku chłopców — guwernantka brała na nich srogi odwet. Wielokrotnie zdarzało mi się widzieć, jak mocno przywiązany do krzesła Jan usiłuje się wyswobodzić, a Ludwik z trudem siada, najwyraźniej obolały po kolejnym laniu. W jego oczach często widziałam gniew

i nienawiść, ale ponieważ miał dopiero cztery lata, nie mógł się w żaden sposób zemścić na swojej guwernantce. Zresztą, gdyby nawet mógł się komuś poskarżyć — któż by go wysłuchał? Najgorsze było jednak to, że oubliette ich ojca znajdowała się blisko naszej wieży i nieludzkie odgłosy, które często dochodziły z tego ponurego miejsca, skutecznie mieszały w młodych umysłach królewskich dzieci. Panowało powszechne przekonanie, że za szaleństwo monarchy odpowiadają wysłannicy diabła. Być może Madame la Bonne, przebywając tak blisko króla, także została przez nich opanowana. Czasem wydawało mi się, że słyszę uderzenia ich skrzydeł o drzwi, i ledwo śmiałam odetchnąć, bojąc się, że przyjdą też po mnie. Jean-Michel powiedział mi, że zwolniona służba pałacowa zarabia w karczmach na napitki, opowiadając mrożące krew w żyłach historie o czarnych mszach, na których czarownicy przyzywają stada skrzydlatych demonów, które następnie posyłają do podziemnego lochu, gdzie przebywa obłąkany monarcha. Często słyszałam, jak służący wzajemnie się straszyli, opowiadając o tych diabłach. Przez to wszystko królewskie dzieci miały koszmary, a Jan moczył się w nocy. Madame la Bonne karała go za to, każąc mu spać na sienniku wyłożonym na podłodze. Na szczęście jego prześcieradła prała służba —  ale decydowano się na to dopiero wtedy, gdy smrodu nie dało się już dłużej wytrzymać. Nadeszła zima. Nastały mrozy i nie przestawał padać śnieg. Dzieci całymi tygodniami nie opuszczały swoich pokojów. Mimo to — dzięki pasztecikom wypiekanym przez mojego ojca, bajkom, które znałam, a także podkradanemu przez Jean-Michela drewnu na opał — zdołaliśmy jakimś cudem przetrwać te chłodne, ponure dni. I wreszcie pogoda się zmieniła, słońce wyjrzało zza chmur, a lód na Sekwanie stopniowo topniał. Kiedy rozpoczęły się wiosenne pochody paryskich gildii, a sady pałacowe obsypały się kwieciem, król nagle odzyskał rozum, a królowa wróciła do Hôtel Saint-Pol. — Jeżeli chce być regentką, kiedy król choruje, musi trwać u jego boku, kiedy jest zdrowy — zauważył rozsądnie Jean-Michel, gdy wspomniałam o nagłym powrocie królowej Izabeli. — A wierz mi, ona naprawdę uwielbia być regentką. Oczywiście królowa nadal nie zbliżała się do pokojów dziecięcych, ale przynajmniej wróciła z pieniędzmi i całym dworem, a Madame la Bonne, zamiast polegać na pomocy mojego ojca, musiała znowu płacić służącym, którzy przynosili nam jedzenie i inne niezbędne rzeczy. Uświadomiłam sobie, że ta nikczemna kobieta o szczurzej twarzy musiała zgromadzić pokaźną sumkę, nie płacąc nikomu przez całą zimę — ostatecznie więc zebrałam się na odwagę i poprosiłam ją o to, co mi się należało. Madame la Bonne po prostu roześmiała mi się w twarz. — Cztery marki! Dlaczego takiej smarkuli jak ty wydaje się, że potrafi cokolwiek policzyć? — zakpiła. — Pięć sous dziennie nie daje czterech marek. Nie należy ci się nawet ćwierć tej sumy. Mimo usilnych starań zdołałam wymusić na niej tylko jedną markę. Kiedy dałam ją matce i opowiedziałam o rozmowie z guwernantką, rozgniewała się chyba raczej nie na to, że Madame la Bonne zakpiła z mojego braku wykształcenia, ale na jej oszustwa. — Pewnie powinnyśmy jeszcze być wdzięczne, że dała nam choć tyle — powiedziała zrezygnowana. — Wszyscy oni są tacy. Każdy sklepikarz i rzemieślnik w mieście skarży się na „szlachetną” sztukę oszukiwania.

Robiło się coraz cieplej, a pałac z dnia na dzień coraz bardziej upodabniał się do wesołego miasteczka. Ogrody wypełniły się damami w kolorowych strojach i dostojnie kroczącymi, roześmianymi młodymi panami, uprawiającymi różnego rodzaju sporty. Przez otwarte okna do pomieszczeń wlewała się muzyka, a przyjęcia odbywały się teraz na dworze pod jaskrawymi baldachimami. Nam wszystkim, służbie, zdecydowanie utrudniało to życie, bo musieliśmy nieustannie schodzić z drogi grupom dworzan, którzy zmierzali na przyjęcia albo kierowali się do ogrodów. W tym czasie droga do Jean–Michela stawała się dwa razy dłuższa, często bowiem musiałam przystawać i czekać z twarzą przytkniętą do muru, aż raczą mnie minąć pochody oddających się radosnej paplaninie dam i panów. O tej porze roku mogłam przynajmniej zabierać dzieci na dwór, choć Madame la Bonne pozwalała mi bawić się z nimi tylko w starym, opuszczonym ogrodzie różanym królowej, gdzie mogliśmy przemykać z naszej wieżyczki bocznym wyjściem w taki sposób, by nie zobaczyła nas żadna z ważnych osobistości. Guwernantka nie chciała, by jakiś wścibski dworzanin czy urzędnik zadawał niewygodne pytania o stan strojów królewskich dzieci. Za wszelką cenę starała się też zapobiec — niech Bóg broni! — przypadkowemu spotkaniu królowej z jej własnym potomstwem! Kiedy nadszedł sierpień, a gorąco stało się nie do zniesienia, królowa postanowiła opuścić miasto. Sznur barek wyruszył zatem w górę rzeki, do królewskiego zamku w Melun. Niedługo po jej wyjeździe rozeszła się wieść, że zaszła w ciążę, a plotki głosiły, że nie spodziewała się bynajmniej dziecka króla, tylko księcia Orleanu, i że zostało ono poczęte w czasie ostatniego ataku choroby monarchy. Z moich obliczeń wynikało jednak, że królowej można w tym przypadku uwierzyć na słowo. Najwyraźniej król zrobił to samo, nic bowiem nie wskazywało na to, by nastąpiło jakiekolwiek pogorszenie stosunków między nim a jego bratem czy żoną. Mniej więcej w tym samym okresie zauważyłam pewne zmiany zachodzące w moim ciele. Choć panowało powszechne przekonanie, że karmienie dziecka zapobiega nadejściu kolejnego — w moim przypadku się to nie sprawdziło. Oczywiście matka natychmiast zaczęła wznosić modły do świętej Moniki, a Jean-Michel pochwalił się towarzyszom ze stajni, tłumacząc, że królewskie niemowlę nie zdołało go powstrzymać… i po prostu został ojcem! Madame la Bonne milczała do czasu, aż stało się oczywiste, że spodziewam się dziecka. Wtedy prychnęła tylko i powiedziała: — I tak czas już odstawić Katarzynę od piersi. Możesz odejść na Boże Narodzenie. Mając w pamięci trudny okres zeszłorocznych świąt, pospiesznie ją zapewniłam, że ponieważ moje dziecko urodzi się dopiero na wiosnę, mogę równie dobrze zostać w pałacu jeszcze po Nowym Roku. Nie potrafiłam znieść myśli, że Katarzyną będzie się opiekować tylko służba oraz Madame la Bonne, ale wiedziałam, że powinnam przygotować się na rozstanie, które musiało prędzej czy później nadejść. Być może gdyby nie moje własne dziecko, mogłabym karmić Katarzynę na tyle długo, żeby zostać mamką kolejnego dziecka królowej, wiedziałam jednak, że nikt się nie zgodzi, by niemowlę niskiego stanu mieszkało w pokojach królewskich dzieci i piło to samo mleko co one. Czas, który było mi dane spędzić z Katarzyną, nieuchronnie zmierzał ku końcowi. Niedługo po swoich pierwszych urodzinach księżniczka zaczęła stawiać pierwsze chwiejne kroki, a ja coraz częściej