a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony864 912
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań676 272

John Grisham - Darujmy sobie te święta

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

John Grisham - Darujmy sobie te święta.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 135 stron)

Wydanie elektroniczne

Tytuł oryginału: SKIPPING CHRISTMAS Copyright © Belfry Holdings 2001 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2013 Polish translation copyright © Anna Esden-Tempska 2013 Redakcja: Beata Kaczmarczyk Ilustracja na okładce: Volodymyr Burdiak/Shutterstock Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz ISBN 978-83-7885-199-8 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.

O książce Czy można zrezygnować z obchodzenia świąt Bożego Narodzenia? Wyłamać się z tradycji, uwolnić od chaosu i presji przedświątecznych przygotowań, od kupowania choinki, prezentów oraz dekorowania domu? Luther i Nora Krankowie, których jedyna córka Blair wyjechała właśnie na rok do Peru jako wolontariuszka, postanawiają po raz pierwszy w życiu zaoszczędzić na świętach. Rejs po Karaibach, na który planują wypłynąć dokładnie w Boże Narodzenie, będzie ich kosztował zaledwie połowę świątecznych wydatków. Niestety, wkrótce oboje przekonają się na własnej skórze, czym jest chodzenie pod prąd. Presja osób, którzy im coś oferują, zbierających datki lub liczą- cych na wigilijny obiad, jest wręcz zabójcza. Główną kością niezgody staje się bałwanek na dachu. Jego brak może przekreślić szanse całej ulicy na zdobycie dorocznej nagrody. Ale to nie koniec kłopotów. W Wigilię rano dzwoni Blair z niespodziewaną informacją: jeszcze tego samego dnia wróci do domu z narzeczonym, który nigdy nie wi- dział amerykańskich świąt i bardzo się na nie cieszy. Co robić, jak za- pobiec nadchodzącej katastrofie? Półki w sklepach świecą pustkami, kupienie choinki graniczy z cudem, a goście wigilijni zostali odwoła- ni…

JOHN GRISHAM Autor 29 powieści (w tym trzech dla młodzieży), fabularyzowanego re- portażu oraz zbioru opowiadań. Jego książki ukazują się w 40 języ- kach, a ich łączny nakład osiągnął 275 milionów egzemplarzy. Aż dziewięć powieści Grishama zostało zekranizowanych. W 2011 pisarz otrzymał prestiżową nagrodę literacką Harper Lee Prize. www.jgrisham.com

Tego autora FIRMA KANCELARIA ZAKLINACZ DESZCZU KRÓL ODSZKODOWAŃ WIĘZIENNY PRAWNIK OSTATNI SPRAWIEDLIWY CALICO JOE KOMORA DARUJMY SOBIE TE ŚWIĘTA NIEWINNY CZŁOWIEK RAPORT PELIKANA TRENER UŁASKAWIENIE APELACJA BRACTWO TESTAMENT Theodore Boone OSKARŻONY AKTYWISTA Jake Brigance CZAS ZABIJANIA SYCAMORE ROW

Rozdział 1 Terminal pękał w szwach od znużonych podróżnych. Większość stała stłoczona pod ścianami, bo nieliczne plastikowe krzesła już dawno zostały zajęte. Każdy przylatujący i odlatujący samolot przewoził co najmniej osiem- dziesięciu pasażerów, a tu było zaledwie kilkadziesiąt miejsc siedzących. Na lot do Miami o dziewiętnastej czekało chyba z tysiąc osób. Ciepło oku- tani, obładowani, po trudach przebijania się przez korki, odprawę i ścisk na lotnisku robili wrażenie przygaszonych. Była niedziela po Święcie Dziękczy- nienia, jeden z tych dni w roku, w których ruch na lotniskach jest największy, i kiedy tak przepychali się i potrącani zbliżali do bramki, wielu – nie po raz pierwszy – zadawało sobie pytanie, czemu wybrali na podróż właśnie ten dzień. Powody były różne i w tej chwili bez znaczenia. Niektórzy próbowali zno- sić niewygody z humorem. Inni starali się czytać, co w tym rozgardiaszu nie było łatwe. Jeszcze inni ze wzrokiem wbitym w podłogę po prostu czekali. Stojący obok chuderlawy czarnoskóry Święty Mikołaj potrząsał drażniącym uszy dzwoneczkiem i mamrotał życzenia świąteczne. Podeszli rodzice z córką. Na widok numeru bramki i kłębiącego się tłumu przystanęli. Córka była młoda i ładna. Miała na imię Blair i to ona odlatywa- ła. Rodzice nie. Spoglądając na tę masę ludzi, cała trójka jak inni zadawała sobie teraz w duchu pytanie, dlaczego wybrali akurat ten dzień. Łzy już wyschły. No, prawie. Blair miała dwadzieścia trzy lata, właśnie skończyła studia z przyzwoitym wynikiem, ale nie była jeszcze gotowa pod- jąć pracy. Jej przyjaciółka z uczelni pojechała w ramach wolontariatu do Afryki, co zainspirowało Blair, żeby następne dwa lata poświęcić pomaganiu innym. Skierowano ją do Peru, gdzie w jednym ze wschodnich regionów miała

uczyć czytania dzieci tubylców i mieszkać w chatce bez wygód, elektryczno- ści i telefonu. Nie mogła się już doczekać tej podróży. Leciała do Miami, stamtąd do Limy, a potem po trzech dniach przeprawy autobusem przez góry miała się znaleźć w innym stuleciu. Po raz pierwszy w swoim młodym życiu chowana dotąd pod kloszem dziewczyna spędzi święta z dala od domu. Matka ściskała jej dłoń i starała się być dzielna. Już się ze sobą pożegnali. – Jesteś pewna, że tego chcesz? – padło po raz setny pytanie. Luther, ojciec Blair, krytycznie lustrował tłum. Istne szaleństwo, myślał. Zostawił żonę z córką przed wejściem, a potem przejechał sporo kilometrów, nim wreszcie znalazł wolne miejsce na jednym z bardziej odległych parkin- gów. Przepełniony, kursujący wahadłowo bus dowiózł go z powrotem do hali odlotów i dalej już razem torowali sobie drogę. Smutno mu było, że Blair wyjeżdża, i do szału doprowadzały go te napierające hordy. Był w fatalnym nastroju. A miało być jeszcze gorzej. Nagle przy bramce zrobił się ruch i podróżni posunęli się ciut naprzód. Pierwszy komunikat zapraszał pasażerów wymagających dłuższej obsługi i tych z pierwszej klasy. Przepychanka osiągnęła wyższy stopień nasilenia. – Sądzę, że powinniśmy iść – powiedział Luther do córki, swojego jedyne- go dziecka. Jeszcze raz się uściskali, starając się powstrzymać łzy. Blair się uśmiech- nęła. – Rok szybko zleci – zapewniła. – Na przyszłe święta będę w domu. Nora, jej matka, przygryzła wargę, skinęła głową i jeszcze raz ucałowała córkę. – Uważaj na siebie, proszę – rzuciła, bo nie mogła się pohamować przed powtarzaniem tego na okrągło. – Dam sobie radę. Wypuścili ją z objęć i bezradnie patrzyli, jak dołącza do długiej kolejki i kroczek po kroczku oddala się od nich, od domu, bezpieczeństwa i całego znanego jej świata. Kiedy podawała swoją kartę pokładową, obejrzała się i uśmiechnęła do nich po raz ostatni. – No dobra – westchnął Luther. – Dość tego. Da sobie radę. Norze nie przyszło do głowy nic mądrego, co mogłaby powiedzieć, gdy tak patrzyła na odchodzącą córkę. Odwrócili się i wmieszali w tłum, brnąc do wyjścia, zostawiając za sobą Świętego Mikołaja z jego brzękliwym dzwo-

neczkiem i sklepiki pełne ludzi. Kiedy wyszli z hali odlotów i stanęli w kolejce do busa krążącego między lotniskiem a parkingiem, padało, a zanim bus, rozbryzgując kałuże, dowiózł ich na miejsce, a potem wysadził jakieś dwieście metrów od auta, deszcz za- mienił się w prawdziwą ulewę. Luther musiał zapłacić pazernemu zarządowi lotniska okup w wysokości siedmiu dolarów. Ruszyli w kierunku miasta. – Da sobie radę? – przerwała wreszcie milczenie Nora. Tyle razy słyszał to pytanie, że jego odpowiedź była automatyczna. – No pewnie – mruknął. – Naprawdę tak myślisz? – No pewnie. Czy w to wierzył, czy nie, jakie to miało teraz znaczenie? Poleciała. Nie mogli już jej zatrzymać. Zacisnął ręce na kierownicy i przeklinał w duchu wlokące się przed nim auta. Nie wiedział, czy żona płacze, czy nie. Chciał tylko dotrzeć do domu, wysuszyć się, siąść przy kominku i poczytać gazety. Byli jakieś trzy kilometry od domu, gdy Nora oznajmiła: – Potrzebuję kilku rzeczy ze sklepu. – Pada – burknął. – Mimo to muszę coś kupić. – Czy to takie pilne? – Jak chcesz, zostań w aucie. To potrwa tylko chwilę. Podjedź pod Chipa. Jest dziś otwarty. Ruszył więc do Chipa, którego nie znosił nie tylko ze względu na horren- dalne ceny i nadętą obsługę, ale także z powodu idiotycznej lokalizacji. Oczywiście nadal padało, a ona nie mogła wybrać Krogera, gdzie da się za- parkować i od razu śmignąć do środka. Nie, uparła się na Chipa, gdzie jak się zaparkuje, to trzeba drałować niezły kawał do wejścia. Tyle że czasem wcale nie da się zaparkować. Wszystkie miejsca były zaję- te. Nawet drogi dla straży pożarnej były zastawione. Na próżno krążył przez dziesięć minut, nim zniecierpliwiona Nora powiedziała: – Wysadź mnie przy krawężniku. Podjechał pod bar z hamburgerami. – Daj listę – warknął. – Ja pójdę – powiedziała, ale jedynie dla zachowania pozorów.

To Luther miał powędrować przez deszcz, oboje dobrze o tym wiedzieli. – Daj listę. – Tylko biała czekolada i pół kilo pistacji – rzuciła z wyraźną ulgą. – To wszystko? – Tak, tylko upewnij się, że to czekolada Logana, blok półkilogramowy, a pistacje Lance Brothers. – I to nie mogło poczekać? – Nie, nie mogło. Robię deser na jutrzejszy lunch. Jak nie chcesz iść, to nie marudź, ja pójdę. Trzasnął drzwiami. Zrobił trzy kroki i trafił w płytką kałużę. Zimna woda chlapnęła na prawą kostkę i szybko ściekła do buta. Zatrzymał się na chwilę, wziął wdech i ruszył dalej na palcach, starając się omijać kałuże i jadące auta. Chip wyznawał zasadę: wysokie ceny, niski czynsz. Mieścił się w bocznej uliczce, właściwie znikąd niewidoczny. Obok był sklep z winami prowadzo- ny przez jakiegoś Europejczyka, który twierdził, że jest Francuzem, ale krą- żyły pogłoski, że to Węgier. Po angielsku mówił fatalnie, za to znakomicie opanował sztukę windowania cen. Pewnie nauczył się tego od sąsiada, Chipa. Zresztą wszystkie sklepy w tej dzielnicy słynęły z ekskluzywnych zapędów. I we wszystkich był ruch. Pod sklepem z serami kolejny Mikołaj pobrzęki- wał dzwoneczkiem. Piosenka o Rudolfie, czerwononosym reniferze, leciała z głośnika ukrytego przed wejściem do Matki Ziemi, gdzie ci hipisi na pewno nawet w taki ziąb noszą sandały. Luther nie cierpiał tego sklepu i poprzy- siągł, że jego noga tam nie postanie. Nora kupowała tu zioła organiczne, nie wiedział właściwie po co. Stary Meksykanin, właściciel sklepu z cygarami, z fajką w zębach i unoszącą się z niej smużką dymu, wyraźnie rad z siebie rozwieszał światełka na wystawie. Sztuczny śnieg na sztucznej choince był już rozpylony. Zanosiło się na to, że tego wieczoru popada i prawdziwy śnieg. Kupujący nie tracili więc czasu, gorączkowo uwijając się między sklepami. Skarpetka na prawej nodze Luthera przymarzła mu już do kostki. W Chipie przy kasach nie było koszyków. Zły znak. Luther nie potrzebo- wał koszyka, ale od razu zorientował się, że w sklepie jest tłum. Alejki były wąskie, a towar rozłożony kompletnie bez sensu. Niezależnie od tego, co by się chciało kupić, trzeba było długo krążyć, żeby to znaleźć. Magazynier z mozołem ustawiał ekspozycję świątecznych czekolad. Napis przy mięsie wzywał wszystkich drogich klientów do natychmiastowego za-

mówienia świątecznych indyków. Nowe wina na święta już w sprzedaży! I świąteczne szynki! Co za marnotrawstwo, pomyślał Luther. Czemu jemy tak dużo i tak dużo pijemy, świętując narodziny Chrystusa? Znalazł pistacje przy chlebie. Dziw- na logika rządzi tym sklepem. Białej czekolady nie było na półkach z dodat- kami do wypieków, więc Luther zaklął pod nosem i przeciskał się przez alej- ki, rozglądając na boki. Ktoś walnął go wózkiem na zakupy. Żadnego „prze- praszam”, nikt nie zauważył, że w ogóle coś się stało. Z głośników płynęła kolęda o tym, że nadchodzi czas życzliwości dla wszystkich, jakby to mogło ukoić Luthera. Był w takim nastroju, że chyba wolałby piosenkę o bałwa- nach. Dwie alejki dalej, obok ryżu z całego świata, wytropił regał z czekoladami do ciast i deserów. Podchodząc bliżej, dostrzegł półkilogramowy blok Loga- na. Już miał po niego sięgnąć, gdy nagle blok znikł. Pochwyciła go, nie zwa- żając na Luthera, jakaś srogo wyglądająca dama. Skromna przestrzeń zare- zerwowana dla marki Logan ziała pustką. Luther rozpaczliwie spenetrował wszystkie półki, nie wypatrzył jednak ani śladu białej czekolady. Mnóstwo ciemnej, półgorzkiej, ale żadnej białej. Ekspresowa kolejka posuwała się, jakżeby inaczej, wolniej niż dwie pozo- stałe. Bandyckie ceny w Chipie zmuszały klientów do kupowania małych ilo- ści, ale nie miało to wpływu na przepustowość. Każdy artykuł był podnoszo- ny, sprawdzany, a jego cena ręcznie wbijana przez niesympatyczną kasjerkę. Pakowali zakupy byle jak, choć bliżej świąt przymilnie uśmiechnięta obsługa przejawiała wielką gorliwość i szokującą pamięć do imion klientów. To czas napiwków, jeszcze jeden haniebny aspekt świąt, którego Luther nie znosił. Ponad sześć dolców za pół kilo pistacji. Powstrzymał gestem zakusy mło- dego pakowacza i przez moment myślał, że będzie musiał się z nim bić, by uchronić swoje cenne pistacje od kolejnej torby. Wepchnął je do kieszeni pal- ta i szybko wyszedł. Sporo ludzi zatrzymało się, żeby popatrzeć, jak stary Meksykanin dekoruje wystawę swojego sklepu. Ustawiał małe robociki, które brnęły przez sztucz- ny śnieg, co wprawiało gapiów w bezgraniczny zachwyt. Luther musiał zejść z chodnika i zamiast w prawo zrobił krok w lewo. Lewa stopa wylądowała w głębokiej na kilkanaście centymetrów zimnej brei. Na moment zastygł w bezruchu, wciągając głęboko w płuca mroźne powietrze, a potem zaczął przeklinać starego Meksykanina z robocikami, jego fanów i cholerne pistacje.

Poderwał w górę nogę, ochlapał błotem spodnie i – stojąc tak z dwiema zlo- dowaciałymi stopami przy wtórze pobrzękującego dzwoneczka i zapowiedzi nadejścia Świętego Mikołaja sączących się do uszu zgromadzonych na chod- niku uradowanych ludzi – Luther znienawidził święta. Zanim dotarł do auta, woda w butach zawędrowała mu już do palców. – Nie ma białej czekolady – syknął do Nory, sadowiąc się za kierownicą. Ocierała oczy. – Co znowu? – spytał. – Rozmawiałam właśnie z Blair. – Co? Jak? Coś się stało? – Dzwoniła z samolotu. Wszystko dobrze. Nora przygryzła wargę, starając się opanować. Ile to kosztuje, telefon z wysokości dziewięciu tysięcy metrów? – zastana- wiał się Luther. Widział telefony w samolotach. Wystarczy byle jaka karta kredytowa. Blair miała kartę, którą jej dał, taką, z której rachunki wysyła się do mamy i taty. Rozmowa z telefonu w górze z komórką na dole to pewnie będzie z dziesięć dolarów. I za co? „Wszystko w porządku, mamo. Nie widziałyśmy się już od prawie godziny. Kocham was. Będę za wami tęsknić. Muszę kończyć, mamo”. Silnik pracował, choć Luther nie pamiętał, kiedy go uruchomił. – Zapomniałeś o białej czekoladzie? – spytała już całkiem przytomnie Nora. – Nie. Nie zapomniałem. Nie mieli białej czekolady. – A pytałeś Rexa? – A kto to jest Rex? – Rzeźnik. – Nie, Noro, jakoś nie wpadłem na to, żeby pytać, czy mają może białą czekoladę schowaną gdzieś między kotletami a wątróbką. Szarpnęła klamkę, wyładowując na niej całą frustrację. – Muszę ją mieć. Wielkie dzięki za fatygę. I znikła. – Obyś wdepnęła w lodowatą kałużę – burknął pod nosem Luther. Wku- rzony mamrotał niezbyt miłe rzeczy. Przełączył nawiew ogrzewania na swoje zmarznięte nogi, a potem obserwował grubasów wchodzących do baru z hamburgerami i wychodzących z niego. Ulice wokół były zakorkowane. Jak cudnie byłoby darować sobie te święta, dumał. Pstryknąć palcami

i sprawić, żeby był już drugi stycznia. Żadnych choinek, zakupów, bezsen- sownych prezentów, napiwków, bałaganu i kolorowych opakowań, korków na mieście i tłumów, żadnych keksów, alkoholi i szynek, których nikomu nie potrzeba do szczęścia, żadnych reniferów i bałwanków, gwiazdkowych cele- bracji w pracy, wyrzucania pieniędzy w błoto. Lista była długa. Oparł się o kierownicę, teraz już uśmiechnięty, grzejąc się od dołu i snując słodkie ma- rzenia o ucieczce od świątecznego zamieszania. Nora wróciła z małą brązową papierową torbą. Położyła ją obok niego. Ostrożnie, by nie połamać czekolady, ale jednocześnie demonstracyjnie, by zobaczył, że znalazła to, czego jemu się nie udało kupić. – Każdy głupi wie, że trzeba pytać – powiedziała surowo, szamocząc się z pasami. – Osobliwy chwyt marketingowy – odparował w zamyśleniu Luther. – Schować coś przy mięsie, ograniczyć zapasy, a ludzie będą się o to bić. Je- stem pewien, że podnoszą cenę, jak coś jest dobrze schowane. – Oj, przestań. – Przemoczyłaś nogi? – Nie. A ty? – Nie. – To czemu pytasz? – Martwiłem się. – Myślisz, że nic jej nie grozi? – Jest w samolocie. Właśnie z nią rozmawiałaś. – Mam na myśli dżunglę. – Przestań się zamartwiać, dobrze? Wolontariuszy nie posyłają tam, gdzie jest niebezpiecznie. – Wszystko będzie takie inne. – Co? – Święta. Lutherowi omal się nie wyrwało: Na pewno. Ciekawe, że teraz, przebijając się przez ulice pełne aut, miał uśmiech na twarzy.

Rozdział 2 Z rozgrzanymi stopami, na które włożył grube wełniane skarpety, Lu- ther zasnął szybko i jeszcze szybciej się obudził. Nora tłukła się po domu. Była w łazience, spuszczała wodę, włączała i wyłączała światło, potem po- szła do kuchni, gdzie zaparzyła sobie ziołową herbatę, a później usłyszał ją w pokoju Blair. Na pewno patrzy po ścianach i pochlipuje, że też to tak szyb- ko zleciało. Wreszcie wróciła do łóżka. Przewracała się z boku na bok, mo- ściła w pościeli, robiła wszystko, żeby go obudzić. Potrzebowała rozmowy, kogoś, kto by jej wysłuchał. Chciała, żeby Luther zapewnił ją, że Blair nie grożą potworności peruwiańskiej dżungli. Ale Luther ani drgnął, nie reagował na kuksańce i sapał miarowo, bo gdy- by znów zaczęli rozmowę, ciągnęłoby się to godzinami. Udał, że chrapie, i w końcu Nora dała za wygraną. Było po dwudziestej trzeciej, kiedy znieruchomiała. Luther miał oczy sze- roko otwarte, stopy paliły go żywym ogniem. Gdy się upewnił, że Nora śpi, wygramolił się z łóżka, ściągnął grube skarpety, cisnął je w kąt i na palusz- kach powędrował do kuchni. Nalał sobie szklankę wody. A potem zaparzył dzbanek bezkofeinowej kawy. Godzinę później siedział przy biurku w swoim gabinecie w suterenie z roz- łożonymi dokumentami, w szumie komputera i z pracującą drukarką, niczym śledczy prowadzący dochodzenie. Jako księgowy specjalizujący się w podat- kach, miał wszystko zanotowane metodycznie i szczegółowo. Dowody się spiętrzyły i nie w głowie był mu teraz sen. Rok temu rodzina Luthera Kranka wydała na święta Bożego Narodzenia sześć tysięcy sto dolarów – sześć tysięcy sto! Sześć tysięcy sto na ozdoby, światełka, kwiaty, nowego bałwana i kanadyjski świerk. Sześć tysięcy sto na szynki, indyki, orzeszki, serowe kulki i ciastka, których nikt potem nie jadł.

Sześć tysięcy sto na wina i mocniejsze alkohole oraz cygara do biura. Sześć tysięcy sto na keksy od strażaków i kalendarze od policjantów. Sześć tysięcy sto na Luthera. Na kaszmirowy sweter, który wydał mu się ohydny, choć nie pisnął ani słowa. Na kurtkę, którą włożył ze dwa razy. I portfel ze strusiej skóry, dość drogi i dość paskudny, i mówiąc szczerze, nieprzyjemny w dotyku. Na Norę. Na suknię, którą włożyła na gwiazdkową kolację organizowaną przez firmę męża, i kaszmirowy sweter, po którym, od czasu kiedy go odpakowała, wszelki ślad zaginął. I na designerską apaszkę, którą się zachwyciła. Sześć tysięcy sto. Na Blair. Sześć tysięcy sto na palto, rękawiczki i botki, i na walkmana do joggingu. I, oczywiście, na najnowszy, najcieńszy telefon komórkowy, jaki tylko można było kupić. Sześć tysięcy sto na pomniejsze prezenciki dla wybranej garstki dalekich krewnych, głów- nie ze strony Nory. Sześć tysięcy sto na kartki świąteczne z papierniczego, który mieści się dwa sklepy od Chipa, czyli w okolicy, gdzie wszystkie ceny są dwa razy wyższe niż gdzie indziej. Sześć tysięcy sto na przyjęcie corocz- nie organizowane przez Kranków w wigilię Bożego Narodzenia. I co z tego zostało? Może jedna, dwie przydatne rzeczy, ale nic specjalne- go – sześć tysięcy sto! Luther bardzo skrupulatnie podsumował straty, tak jakby pieniądze wydał kto inny. Wszystko składało się w logiczną całość. Wnioski były druzgocące. Na koniec nieco się zawahał, kiedy przeszedł do kwot darowanych na cele dobroczynne. Datki dla kościoła, na zbiórkę zabawek, schronisko dla bez- domnych i bank żywności. Ale szybko wrócił do straszliwej konkluzji: sześć tysięcy sto dolarów wydanych na święta. – Dziewięć procent moich dochodów – powiedział zdumiony. – Sześć ty- sięcy sto. W gotówce. Z czego może sześćset wydanych z jakimś sensem. Wytrącony z równowagi zrobił coś, co rzadko mu się zdarzało: sięgnął po butelkę koniaku, którą trzymał w szafce, i walnął sobie kilka głębszych. Pospał od trzeciej do szóstej, po czym docucił się brutalnie prysznicem. Nora chciała pobiadać nad kawą i owsianką, ale on nie miał zamiaru dać się w to wciągnąć. Przeczytał gazetę, uśmiał się z dowcipów rysunkowych, za- pewnił żonę, że Blair świetnie się bawi, a potem pocałował Norę i pospieszył do biura. Miał pilną sprawę do załatwienia. Agencja turystyczna mieściła się w atrium budynku, gdzie pracował. Mi- jałjąco najmniej dwa razy dziennie, rzadko rzucając okiem na wystawę wa- biącą zdjęciami plaż, gór, żaglówek i piramid. To było dla tych, którzy mieli

szczęście podróżować. Luther nigdy nie wszedł do środka, tak naprawdę na- wet nie wpadło mu do głowy, że mógłby to zrobić. Jego urlop z Norą ograni- czał się zwykle do pięciu dni plażowania w gościnie u przyjaciół. Biorąc pod uwagę, jak był zapracowany, to i tak cud, że w ogóle mogli sobie na coś ta- kiego pozwolić. Wymknął się z biura tuż po dziesiątej. Zszedł cichcem schodami, żeby się nie tłumaczyć, i dał nura w drzwi Regency Travel. Czekała na niego Biff. Miała wielki kwiat we włosach i miodową opaleniznę. Wyglądała tak, jak- by zawitała tu na parę godzin w przerwie pomiędzy kolejnymi wypadami na plażę. Jej piękny uśmiech sprawił, że Luther stanął jak oniemiały, a pierwsze słowa wprawiły go w kompletne osłupienie. – Potrzebny jest panu rejs – powiedziała. – Skąd pani wie? – wymamrotał. Wyciągnęła do niego dłoń. Chwyciła go za rękę, uścisnęła, poprowadziła do długiego biurka i posadziła z jednej strony, a sama przysiadła po drugiej. Smukłe, opalone nogi, zauważył. Plażowe nogi. – Grudzień to najlepszy czas na rejs – zaczęła i Luther już był kupiony. Zasypała go katalogami. Rozkładała je na biurku przed jego zamglonymi z rozmarzenia oczami. – Pracuje pan w tym budynku? – spytała, żeby wysondować, ile byłby skłonny zapłacić za wycieczkę. – W firmie Wiley and Beck. Na szóstym piętrze – odparł, nie odrywając wzroku od pływających pałaców i bezkresnych plaż. – Poręczycielstwo? Luther wzdrygnął się lekko. – Nie. Księgowość podatkowa. – O, przepraszam – powiedziała i ugryzła się w język. Blada cera, podkrążone oczy, typowa oksfordzka koszula z kołnierzykiem przypinanym na guziczki, a do tego krawat jak u studencika. Powinna była od razu się zorientować. No trudno. Sięgnęła po jeszcze bardziej połyskliwe katalogi. – Chyba nie mamy zbyt wielu klientów z pana firmy. – Z urlopami u nas kiepsko. Nawał pracy. O, to mi się podoba. – Świetny wybór. Stanęło na Księżniczce Wysp, nowiutkim olbrzymie z kajutami po trzy ty- siące, czterema basenami, trzema kasynami, jedzeniem podawanym na okrą-

gło, ośmioma postojami na Karaibach – można byłoby tak wymieniać bez końca. Luther wyszedł ze stertą katalogów i ukradkiem wrócił do biura sześć pięter wyżej. Zasadzka została starannie zaplanowana. Najpierw popracował do późna, nic nadzwyczajnego, ale to pomogło przygotować grunt na wieczór. Miał szczęście z pogodą, bo nadal było dżdżysto. Trudno o świąteczny nastrój, kiedy jest tak szaro i mokro. Przy takiej pogodzie o wiele łatwiej dać się sku- sić marzeniom o dziesięciu dniach w luksusie i słońcu. Jeśli Nora nie zamartwia się o Blair, na pewno uda mu się ją do tego skło- nić. Wspomni o jakichś przerażających wieściach na temat nowego wirusa lub masakrze w kolumbijskiej wiosce i to wystarczy, żeby odwrócić uwagę żony od uroków świąt. Bez Blair to już nie będzie to, prawda? A może w tym roku zrobimy sobie przerwę? Schowamy się gdzieś? Uciek- niemy? Zabawimy się trochę? Od razu zorientował się, że myśli Nory nadal krążą wokół dżungli. Uści- skała go i uśmiechnęła się do niego, ale widać było, że płakała. Dzień minął jej dość miło. Zjadła lunch z koleżankami i spędziła dwie godziny w szpitalu pediatrycznym, co należało do jej stałych żmudnych obowiązków jako wo- lontariuszki. Kiedy podgrzewała makaron, ukradkiem wsunął do odtwarzacza płytę z muzyką reggae, ale jej nie włączył. Wszystko w swoim czasie. Pogadali o Blair i wkrótce Nora dała mu szansę. – To będą zupełnie inne święta, prawda? – Rzeczywiście – westchnął. – Zupełnie inne. – Po raz pierwszy od dwudziestu trzech lat nie będzie jej z nami. – Może być strasznie smutno. Cóż, święta to czas, gdy wielu ludzi dopada depresja, wiadomo. – Luther szybko przełknął kęs i jego widelec znierucho- miał. – Tak bym chciała po prostu zapomnieć o świętach – powiedziała Nora i głos się jej załamał. Luther drgnął, demonstracyjnie nadstawiając ucha. – O co chodzi? – zapytała. – Skoro już o tym mówisz – zaczął z emfazą i odsunął od siebie talerz. – Jest coś, co chciałbym z tobą przedyskutować. – Dojedz makaron. – Już skończyłem – oznajmił, zrywając się z krzesła.

Jego teczka czekała w pobliżu. Podskoczył do niej. – Luther, co ty wyprawiasz? – Czekaj no. Stanął naprzeciw niej za stołem z wydrukami w dłoniach. – Mam genialny pomysł – oświadczył z dumą. – Już się boję… Rozwinął arkusz z obliczeniami i zaczął jej pokazywać. – Oto, kochanie, co zrobiliśmy w zeszłe święta. Wydaliśmy na nie sześć tysięcy sto dolarów. Sześć tysięcy sto dolarów. – Usłyszałam za pierwszym razem. – Niewiele nam z tego przyszło. Większość z tej kwoty to pieniądze wy- rzucone w błoto. A to, oczywiście, nie licząc mojego i twojego czasu, stania w korkach, stresu, zamartwiania się, kłótni, zarwanych nocy i w ogóle wszystkich tych wspaniałości, z którymi łączą się święta. – Do czego zmierzasz? – Dzięki, że pytasz. – Luther odrzucił arkusz z wyliczeniami i niczym ma- gik zaprezentował żonie Księżniczkę Wysp. Na stole zaroiło się od katalogów. – Do czego zmierzam, kochanie? Raczej: dokąd zmierzam. Na Karaiby. Dziesięć dni absolutnego luksusu na Księżniczce Wysp, najwspanialszym statku wycieczkowym na świecie. Bahamy, Jamajka, Wielki Kajman, chwila, zaczekaj minutkę. Skoczył do pokoju i włączył płytę. Odczekał, aż wybrzmią pierwsze dźwięki, wyregulował głośność i na jednej nodze wrócił do kuchni, gdzie Nora przeglądała katalog. – Co to? – spytała. – Reggae, tego tam słuchają. Przy czym to ja byłem? – Przy wyspach. – Właśnie. Będziemy nurkować z rurkami przy Wielkim Kajmanie, surfo- wać u wybrzeży Jamajki, wylegiwać się na plażach. Dziesięć dni, Noro. Dziesięć fantastycznych dni. – Będę musiała zrzucić parę kilo. – Oboje przejdziemy na dietę. Co ty na to? – Ale o co w tym wszystkim chodzi? – To proste. Nie będziemy obchodzić świąt. Zaoszczędzimy i raz wydamy to na siebie. Ani centa najedzenie, którego nie zjemy, na ubrania, których nie

będziemy nosić, czy nikomu niepotrzebne do szczęścia prezenty. Ani centa. To będzie bojkot, Noro, całkowity bojkot świąt. – To brzmi okropnie. – Nie, będzie cudownie. Jeden jedyny raz zrobimy sobie wolne. Blair wy- jechała. Wróci w przyszłym roku, a my znów wskoczymy w to świąteczne szaleństwo, jeśli zechcesz. No, proszę cię. Darujmy sobie te święta. Zaosz- czędzimy i będziemy pluskać się na Karaibach przez dziesięć dni. – Ile to kosztuje? – Trzy tysiące. – I zaoszczędzimy? – Jak najbardziej. – Kiedy mamy jechać? – W samo południe, w pierwszy dzień świąt. Przez dłuższy czas patrzyli sobie głęboko w oczy. * * * Sprawa została przyklepana w łóżku przed włączonym, choć wyciszonym telewizorem, wśród rozrzuconych na pościeli czasopism, których jakoś nie chciało im się czytać, i katalogów leżących tuż obok na stoliku nocnym. Lu- ther przeglądał jakąś gazetę finansową, niewiele jednak widział. Nora miała w ręku książkę w miękkiej oprawie, ale nie przewracała kartek. Kwestią sporną był datek na cele dobroczynne. Nora nie godziła się, by z niego zrezygnować czy – jak upierał się to określać Luther – raz go sobie darować. Z oporami przystała, żeby nie kupować prezentów. Na myśl o tym, że nie będzie choinki, łzy zakręciły się jej w oczach, choć Luther litościwie przypomniał, że przecież co roku strasznie się kłócą, kiedy dekorują to cho- lerne drzewko. I nie będzie bałwanka na dachu, tak jak na wszystkich innych domach na ulicy? Czy warto robić z siebie raroga? Czy nie narażą się na drwiny? – No i co z tego – powtarzał raz za razem Luther. Przyjaciele i sąsiedzi mogą z początku mieć im to za złe, ale w gruncie rzeczy będą zielenieć z za- zdrości. – Dziesięć dni na Karaibach, Noro – przekonywał. – Naszym przyjaciołom i sąsiadom nie będzie do śmiechu, gdy ruszą od- garniać śnieg, prawda?

Czy ktoś, kto cierpi na wzdęcia po opychaniu się indykiem, mógłby szy- dzić, że on i Nora smażą się na słońcu? Nie ma też co bać się głupich uśmieszków, kiedy po powrocie smukli i opaleni pomaszerują do skrzynki li- stowej. Nora rzadko widziała go równie zdecydowanego. Metodycznie zbił wszystkie jej argumenty, jeden po drugim, aż pozostała tylko kwestia ich dat- ku na cele dobroczynne. – Chcesz, żeby te marne sześćset dolarów przeszkodziło nam w wyprawie na Karaiby? – spytał z niesmakiem Luther. – Nie, to ty chcesz – odpowiedziała chłodno. Każde z nich wycofało się na swoją stronę i próbowało czytać. Jednak po godzinie pełnego napięcia milczenia Luther skopał z siebie koł- drę, zdjął wełniane skarpety i oświadczył: – Dobrze. Na cele dobroczynne damy tyle, co w zeszłym roku, ale ani cen- ta więcej. Nora cisnęła książkę i rzuciła mu się na szyję. Uściskali się, pocałowali, a potem Nora sięgnęła po katalogi.

Rozdział 3 Chociaż wszystko zaplanował Luther, to Nora pierwsza została podda- na próbie. Stało się to we wtorek rano. Odebrała telefon od namolnego faceta, którego niespecjalnie lubiła. Miał na imię Aubie i był właścicielem Pestki Dyni, pretensjonalnego sklepiku papierniczego o idiotycznej nazwie i absur- dalnych cenach. Po obowiązkowym złożeniu życzeń Aubie przeszedł do rzeczy. – Martwię się trochę o pani kartki świąteczne – powiedział ze sztuczną tro- ską w głosie. – A to dlaczego? – spytała Nora. Nie podobało się jej, że jest nagabywana przez opryskliwego sklepikarza, który przez resztę roku ledwie się do niej odzywa. – Zwykle wybiera pani najpiękniejsze kartki, a powinniśmy je teraz zamó- wić. Nie był mistrzem w prawieniu komplementów. Każdy klient słyszał od niego dokładnie to samo. Według audytu Luthera Pestka Dyni zgarnęła od nich w zeszłym roku trzy- sta osiemnaście dolarów, co w tej chwili wydawało się lekką przesadą. Nie był to główny wydatek, ale co im z tego przyszło? Luther kategorycznie od- mówił adresowania kopert i przyklejania znaczków i wściekał się, ilekroć chciała się poradzić, do kogo napisać, a kogo skreślić z listy. Nie raczył też nawet spojrzeć na kartki z życzeniami, które dostali, a sama Nora musiała przyznać, że i jej sprawiają one coraz mniej radości. Walnęła więc prosto z mostu: – W tym roku nie zamawiamy kartek. Miała wrażenie, że słyszy, jak Luther bije jej brawo. – Że co?

– To, co powiedziałam. – A mogę zapytać dlaczego? – Oczywiście, że nie. Na co sklepikarza zupełnie zatkało. Coś wybąkał i odłożył słuchawkę. A Nora poczuła się dumna jak paw. Natychmiast jednak otrzeźwiła ją myśl, że jeszcze nie raz będzie się musiała gęsto tłumaczyć. Jej siostra, żona pasto- ra, przyjaciółki z rady do spraw walki z analfabetyzmem, ciotka mieszkająca na osiedlu dla emerytów, wszyscy prędzej czy później spytają, co się stało z kartkami świątecznymi, które zawsze od nich dostawali. Zaginęły na poczcie? Nie zdążyli ich wysłać? Nie. Powie im prawdę. W tym roku nie obchodzimy świąt. Blair wyjechała i wybieramy się na wycieczkę statkiem. A jeśli tak bardzo brakowało wam naszych kartek, to w przyszłym roku wyślę wam po dwie. Dochodząc do siebie nad filiżanką świeżo zaparzonej kawy, Nora zastana- wiała się, ile osób z jej listy w ogóle zauważy jakiś brak. Sama co roku dosta- wała kilkadziesiąt kartek, prawda, że coraz mniej, ale nie notowała, kto zadał sobie ten trud, a kto nie. Wśród świątecznej krzątaniny nikt nie zaprząta sobie głowy tym, że nie dostał od kogoś kartki z życzeniami. Co przypomniało jej kolejną rzecz, która złościła Luthera – zapasy na wszelki wypadek. Nora zawsze zaopatrywała się w rezerwę, by w razie po- trzeby natychmiast odpowiedzieć na niespodziewane życzenia. W każde święta dostawali dwie, trzy kartki od kompletnie nieznanych im osób i kilka od przyjaciół, którzy nigdy dotąd ich nie przysyłali, i Nora jeszcze tego sa- mego dnia była w stanie wysłać w rewanżu życzenia od ich rodziny ze swoim odręcznym standardowym dopiskiem: „Radosnych i spokojnych świąt”. Oczywiście to była głupota. Stwierdziła, że nie będzie jej brakowało tego całego rytuału kart świątecz- nych. Nie będzie jej brak mozołu pisania zdawkowych życzeń i ręcznego ad- resowania setki kopert, naklejania znaczków, wysyłania i martwienia się, o kim zapomniała. Nie będzie jej brak pękającej w szwach skrzynki, machi- nalnego otwierania poczty i banalnych życzeń od ludzi, którzy pisali je w ta- kim samym pośpiechu jak ona. Uwolniona od kartek świątecznych zadzwoniła do Luthera, żeby podtrzy- mał ją na duchu. Siedział przy biurku. Odegrała mu starcie z Aubiem. – Co za gnida – mamrotał Luther, a kiedy skończyła, dodał: – Gratuluję. – Nie było aż tak ciężko – stwierdziła radośnie.

– Pomyśl tylko o wszystkich tych plażach, które tam na nas czekają, ko- chanie. – Co jadłeś? – spytała. – Nic. Jestem nadal na trzystu kilokaloriach. – Ja też. Kiedy odłożyła słuchawkę, Luther znów zabrał się do dzieła. Jednak tym razem nie wgryzał się w liczby czy przepisy skarbówki, tylko pisał szkic listu do kolegów z pracy. Pierwszy bożonarodzeniowy list w życiu. Wyjaśniał w nim szczegółowo i ze swadą, dlaczego rezygnuje ze świątecznych rytuałów i że będzie wdzięczny, jeśli to uszanują. Nie kupi prezentów i sam ich nie przyjmie. Ale wszystkim z góry dziękuje za dobre chęci. Nie weźmie udziału w uroczystej świątecznej kolacji dla pracowników ani w biurowej popijawie zwanej poczęstunkiem gwiazdkowym. Nie chce koniaku ani szynki ofiaro- wywanych co roku przez niektórych klientów grubym rybom z firmy. Nie bę- dzie się jednak na nikogo złościł ani awanturował z każdym, komu zdarzy się życzyć mu wesołych świąt. Po prostu świąt nie obchodzi. Zamiast tego wybiera się na wycieczkę stat- kiem. Większość poranka przesiedział w skupieniu nad listem. Potem go wydru- kował. Rozłoży po jednej kopii na każdym biurku w Wiley & Beck. * * * Powaga sytuacji dała o sobie znać z całą mocą następnego dnia, tuż po obiedzie. Można się cieszyć Bożym Narodzeniem bez kartek, poczęstunków i kolacji, bez niepotrzebnych prezentów i bez mnóstwa innych rzeczy, które z jakiegoś powodu zdominowały świętowanie narodzin Chrystusa. Ale jak przetrwać ten czas bez choinki? Luther wiedział, że jeśli uda im się zrezygnować z choinki, to z resztą pój- dzie jak z płatka. Sprzątali właśnie ze stołu, choć tak naprawdę niewiele było do zebrania. Kawałki pieczonego kurczaka i serek wiejski znikły z talerzy błyskawicznie. Luther nadal był głodny, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. – Ja otworzę – powiedział. Przez frontowe okno w salonie zauważył na ulicy przyczepę i od razu wie- dział, że następny kwadrans nie będzie przyjemny. Otworzył drzwi i natknął

się na trzy uśmiechnięte twarze – dwóch podrostków w zgrabnych skautow- skich mundurkach i stojącego za nimi pana Scanlona, który chyba od zawsze był opiekunem tutejszej drużyny. On też miał na sobie mundur. – Dobry wieczór – powitał ich Luther. – Dobry wieczór, jestem Randy Bogan – powiedział wyższy chłopak. – W tym roku znów sprzedajemy choinki. – Mamy na przyczepie drzewko dla pana – dodał niższy. – W zeszłym roku wziął pan kanadyjski świerk – przypomniał pan Scan- lon. Luther zerknął w kierunku długiej płaskiej przyczepy, na której w dwóch rzędach leżały choinki. Niewielki oddział skautów pracowicie rozładowywał towar i taszczył iglaki do domów sąsiadów. – Po ile? – Dziewięćdziesiąt dolarów – odparł Randy. – Musieliśmy podnieść nieco cenę, bo nasz dostawca też sprzedaje drożej. W zeszłym roku były po osiemdziesiąt, o mało nie wyrwało się Lutherowi, ale w porę ugryzł się w język. Nagle jak spod ziemi wyrosła za nim Nora. Poczuł jej brodę na swoim ra- mieniu. – Aż miło popatrzeć – szepnęła. Na chłopaków czy choinki? – miał ochotę zapytać Luther. Czemu nie zo- stała w kuchni i nie dała mu się samemu z tym uporać? Zmusił się do uśmiechu. – Przepraszam, ale w tym roku nie kupimy choinki – powiedział. Na ich twarzach odmalowało się totalne zdumienie. Zaskoczenie. Rozpacz. Z tyłu rozległ się jęk Nory. Patrząc na chłopców i czując na plecach oddech żony, Luther Krank wiedział, że nadszedł decydujący moment. Jeśli teraz ulegnie, to ruszy cała lawina. Kupi się choinkę, to i się ją ubierze – i zaraz okaże się, że choinka bez sterty prezentów nie jest choinką. Trzymaj się, stary, mobilizował się Luther, gdy jego żona szepnęła: „O Boże”. – Przestań – syknął. Chłopcy patrzyli na Kranka tak, jakby właśnie wytrząsnął im z kieszonek ostatnie drobniaki. – Przykro nam, że musieliśmy podnieść cenę – stwierdził ze smutkiem Randy.

– I tak zarabiamy na każdym drzewku mniej niż w zeszłym roku – pospie- szył z dodatkowym wyjaśnieniem pan Scanlon. – Nie chodzi o cenę, chłopcy – powiedział Luther z kolejnym nieszczerym uśmiechem. – W tym roku nie urządzamy świąt. Wyjeżdżamy. Nie potrzebu- jemy choinki. Ale dziękuję. Skauci spuścili oczy niczym skrzywdzone dzieci, a pan Scanlon wyglądał tak, jakby ktoś zadał mu cios prosto w serce. Nora jeszcze raz żałośnie jęknę- ła, a Luther bliski paniki wpadł na kolejny błyskotliwy pomysł. – Czy wy, chłopcy, nie jeździcie co roku na zachód, na skautowski zlot czy coś w tym rodzaju? Do Nowego Meksyku, w sierpniu, jak pamiętam z ulotek. Kompletnie ich zaskoczył. Wszyscy trzej skinęli głowami. – Świetnie, to umowa stoi. Rezygnuję z choinki, ale przyjdźcie do mnie la- tem. Dam wam sto dolarów na waszą wyprawę. Randy bąknął „dziękuję”, choć, jak się wydawało, tylko przez grzeczność. Najwyraźniej mieli już dość tej rozmowy. Luther powoli zamknął im drzwi przed nosem i czekał. Postali jeszcze tro- chę na ganku, a potem wycofali się podjazdem, zerkając co chwila za siebie. Kiedy doszli do ciężarówki, jakiś inny dorosły w mundurze usłyszał od nich szokującą nowinę. Pozostali chłopcy też zostali poinformowani i wkrót- ce krzątanina wokół przyczepy zamarła. Skauci i ich drużynowi przystanęli na skraju podjazdu i patrzyli na dom Kranków tak, jakby na jego dachu wylą- dowały ufoludki. Luther przykucnął i przez niezasłonięte okna salonu podejrzał, co dzieje się na zewnątrz. – Co robią? – szepnęła z tyłu Nora i też przykucnęła. – Chyba po prostu się gapią. – Może trzeba było kupić tę choinkę. – Nie. – Przecież nie musielibyśmy jej ustawiać. – Przestań. – Położylibyśmy ją na podwórku za domem. – Daj spokój, Noro. I czemu mówisz szeptem? Jesteśmy u siebie w domu. – Z tego samego powodu, z jakiego ty chowasz się za firankami. Wstał i pozasłaniał okna. Skauci ruszyli. Ich przyczepa przystawała coraz to dalej na ulicy, w miarę jak znikały z niej kolejne drzewka.