a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

John Jackson Miller - Star Wars Nowy świt

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

John Jackson Miller - Star Wars Nowy świt.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 167 osób, 113 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 394 stron)

John ​Jackson Miller STAR WARS. ​NOWY ŚWIT przełożyła Anna Hikiert

Star ​Wars: ​A New Dawnis a work ​of fiction. Names, ​places, and incidents either ​are products of the ​author’s imagination or ​are ​used ​fictitiously. Copyright ​© ​2016 Lucasfilm Ltd. ® ​& TM where ​indicated. All rights ​reserved. Book design by ​Elizabeth Eno Copyright © for ​the Polish edition by ​Grupa Wydawnicza ​Foksal, ​MMXVI Wydanie I Warszawa, MMXVI

Spis treści Dedykacja Podziękowania Przedmowa *** Etap ​I: Zapłon Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział ​3 Rozdział ​4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział ​8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział ​11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział ​15

Rozdział 16 Rozdział ​17 Rozdział 18 Rozdział ​19 Rozdział ​20 Rozdział 21 Rozdział 22 Etap II: ​Reakcja Rozdział 23 Rozdział ​24 Rozdział ​25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział ​28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział ​31 Rozdział ​32 Rozdział 33 Rozdział ​34 Rozdział ​35 Rozdział ​36 Etap III: Detonacja

Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział ​39 Rozdział 40 Rozdział ​41 Rozdział ​42 Rozdział 43 Rozdział 44 Rozdział ​45 Rozdział ​46 Rozdział 47 Rozdział 48 Rozdział ​49 Rozdział 50 Rozdział 51 Rozdział ​52 Rozdział 53 Rozdział ​54 Rozdział 55 Etap ​końcowy: Szacowanie ​strat Rozdział ​56 Rozdział 57

Mojej ​matce, ​która nauczyła ​mnie kochać książki ​i filmy

Podziękowania Odkąd ​pierwszy raz ​jako dzieciak obejrzałem w kinie ​film, który ​stał ​się później znany ​jako ​Gwiezdne wojny. Część IV: Nowa ​nadzieja, byłem ciekaw, ​jak ​wyglądało życie pod rządami ​Imperium. ​Nowy ​Świtdał mi okazję do ​eksploatacji tego tematu w historii ​rozgrywającej się parę ​lat przed serialem Star ​Wars: Rebelianci. Powieść zapoznaje ​czytelnika z postaciami Kanana i Hery, ​stworzonymi na jego potrzeby ​przez producentów wykonawczych Dave’a Filoniego, ​Simona Kinberga i Grega ​Weismana ​– jestem im bardzo wdzięczny za ich sugestie i wsparcie. Chciałbym też podziękować Rayne Roberts, Lelandowi Chee i Pablowi Hidalgo z nowego zespołu Story Group Lucasfilmu, a także, jak zawsze, Jennifer Heddle, odpowiedzialnej w Lucasfilmie za redakcję fikcji. Jestem również dłużnikiem Random House w związku z szansą, którą od nich otrzymałem: redaktor prowadzącej Shelly Shapiro i redaktorom Frankowi Pairisiemu, Keithowi Claytonowi i Erichowi Schoeneweissowi. Ponownie chciałbym też wyrazić swoją ogromną wdzięczność mojej żonie i czytelnikowi próbnemu Meredith Miller, a także złożyć specjalne podziękowania na ręce guru SF i wieloletniego przyjaciela Kena Barnesa za pomoc w rozgryzieniu pewnych kwestii z dziedziny astronomii. I wreszcie dziękuję wszystkim pisarzom, którzy przyczynili się do stworzenia uniwersum Star Wars, oraz milionom czytelników, którzy wspierali ich w tej pracy. Opowieści, które kochamy, może nie wpasują się idealnie w konkretną chronologię, ale zawsze będą się liczyć. John Jackson Miller

Dawno, dawno temu w odległej galaktyce….

Przedmowa Galaktyka Gwiezdnych wojen jest miejscem dającym niesamowite pole do popisu kreatywności. Od roku 1977 liczni autorzy wysyłali w niej Jedi na niebezpieczne misje, badali niezliczone planety i odkrywali zaginione skarby. W dorastaniu towarzyszyła mi klasyczna trylogia i na przestrzeni lat zaczytywałem się książkami i komiksami, grałem w gry, oglądałem powtórki w kinach i wprost nie mogłem uwierzyć własnemu szczęściu, gdy pewnego dnia zasiadłem w fotelu kinowym, a na ekranie pojawił się napis CZĘŚĆ I. To był dzień, na który czekałem od bardzo, bardzo dawna. Oglądałem wszystkie filmy z trylogii prequeli w dniu premier, stałem w kolejkach do kas jak wszyscy i dawałem się ponieść szałowi zakupów podczas premier zabawek i artykułów licencyjnych. Dorastanie w społeczeństwie przesiąkniętym miłością do gwiezdnowojennego uniwersum dało mi naprawdę wiele radości. Nie miałem wówczas pojęcia, że jeszcze zanim ostatni film nowej trylogii trafi na ekrany, przeprowadzę się do Północnej Kalifornii i rozpocznę pracę nad serialem Gwiezdne wojny: Wojny klonów u boku samego „stwórcy”, George’a Lucasa. Czułem się, jakbym wygrał los na jakiejś gwiezdnowojennej loterii, ale wiedziałem też, że na moich barkach spoczywa ogromna odpowiedzialność: nie mogłem zawieść wszystkich tych, którzy kochali Gwiezdne wojny tak samo jak ja. Musiałem mieć pewność, że zrobię wszystko jak trzeba. Gdy zaczęło się moje prywatne szkolenie Jedi, George zawsze czuwał nade mną, gotów odpowiadać na moje dociekliwe pytania, upewniać się, że wszystko idzie we właściwym kierunku i że naprawdę tworzymy Gwiezdne wojny takimi, jakimi chciał je widzieć. Często podśmiewał się ze mnie i z mojego zespołu, mawiając, że uczy nas ścieżek Mocy, tak abyśmy pewnego dnia, gdy sam odejdzie na gwiezdnowojenną emeryturę, mogli radzić sobie bez niego. Nie byłem pewien, czy ktokolwiek w to wierzył, dopóki naprawdę tak się nie stało. Jak mieliśmy odtąd radzić sobie sami? Jak mogliśmy być pewni, że

robimy wszystko jak trzeba? Cóż, odpowiedź jest bardzo prosta: zaufaliśmy Mocy i sobie nawzajem. Połączyliśmy siły i jako grupa odnaleźliśmy w sobie to, co najlepsze: byliśmy ludźmi, którzy tak jak i Wy kochali Gwiezdne wojny i pragnęli uczynić je możliwie jak najlepszymi. Chcieliśmy uchwycić te emocje, które wzbudzały one w każdym z nas i które nas wszystkich zainspirowały. Obecnie częściej niż kiedykolwiek od chwili, gdy Gwiezdne wojny ujrzały światło dzienne, powstają coraz to nowe opowieści z tego uniwersum. Co więcej, stara koncepcja, określająca ściśle, co jest kanoniczne, a co nie, już nie istnieje i od tego momentu wszystkie nasze historie i postacie zasiedlają ten sam wszechświat; kluczowe osoby, pracujące przy powstawaniu filmów, seriali, komiksów, gier i powieści po raz pierwszy połączyła twórcza sieć. Nowy Świt to właśnie efekt realizacji tej koncepcji. Jako producenci wykonawczy Star Wars: Rebeliantów Greg Weisman, Simon Kinberg i ja uczestniczyliśmy w kreowaniu postaci podczas współpracy z autorem książki Johnem Jacksonem Millerem. Miałem nawet swój wkład w graficzne wyobrażenie Kanana i Hery na okładce – drobiazg, powiedzą niektórzy, ale niesamowicie było brać w tym udział i wiedzieć, że postacie będą wyglądały zgodnie z pierwotnym zamysłem. Mam ogromną nadzieję, że ta historia się Wam spodoba, wzbogaci Waszą wiedzę o bohaterach serialu Star Wars: Rebelianci i zwiększy przyjemność z jego oglądania. Nadal jest mnóstwo światów do odwiedzenia, niezliczone gatunki do odkrycia, a przy wszystkich tych niesamowicie utalentowanych ludziach, z którymi mamy okazję pracować w Lucasfilmie, przyszłość rysuje się świetlanie. Na końcu muszę podziękować Wam wszystkim. Niezależnie od tego, czy to Wasza pierwsza przygoda z Gwiezdnymi wojnami, czy kolejna na przestrzeni lat – dziękuję. Dziękuję za całą Waszą pasję i oddanie galaktyce Gwiezdnych wojen – bo dzięki fanom takim jak Wy na całym świecie Moc będzie z nami, zawsze. Dave Filoni Producent wykonawczy i reżyser nadzorczy serialu Star Wars: Rebelianci

*** Przez tysiąc pokoleń rycerze Jedi stali na straży pokoju i porządku w Republice Galaktycznej, korzystając przy tym z tajemniczego pola energii zwanego Mocą. Zostali jednak zdradzeni, a cenę za to zapłaciła cała galaktyka. Nastała era Imperium. Teraz Imperator Palpatine, niegdyś kanclerz Republiki, potajemnie zaś sithański sługa ciemnej strony Mocy, zaprowadził w galaktyce własny ład i pokój. Pokój – za pomocą brutalnych represji, zaś ład dzięki zwiększeniu kontroli nad życiem swoich podwładnych. Jednak w miarę jak Imperator zaciska coraz mocniej wokół układów gwiezdnych swoją żelazną pięść, niektórzy zaczynają podawać w wątpliwość jego środki i motywy. Inni zaś, których życie legło w gruzach zniszczone przez intrygi Palpatine’a, trwają przyczajeni w ukryciu i rozsiani po całej galaktyce, czekając na odpowiedni moment, by wkroczyć do akcji….

Wiele lat wcześniej… – Wracajcie do domu – powiedział Obi-Wan Kenobi. Mistrz Jedi zerknął na światełka migające na panelu po jego prawej stronie, a potem na wpatrzonych w niego uczniów. Wąska nawa między wysokimi konsolami baz danych w centrum bezpieczeństwa Świątyni została zaprojektowana z myślą o paru Jedi dokonujących napraw serwisowych, nie całego ich tłumu, ale tego ranka młodziki jakoś się w niej mieściły, bojąc się przepychać w obecności nauczyciela. – To właśnie oznacza ten sygnał – podjął brodaty mężczyzna, zwracając się w stronę interfejsu. Pośród zielonych światełek zamigotały niebieskie lampki. Pchnął przełącznik. – W tej chwili tego nie słyszycie ani nic nie widzicie, ale z dala od Coruscant, na planetach w całej galaktyce ci, którzy należą do Zakonu, otrzymają wiadomość: „Wracajcie do domu”. Usadowiony na podłodze pośród swoich kolegów w centrum bezpieczeństwa młody Caleb Dume słuchał, ale niezbyt uważnie. Myślami błądził daleko, próbując wyobrazić sobie, jak jest tam, na zewnątrz. Chudy i żylasty, miał rumianą twarz i niebieskie oczy, patrzące z ciekawością spod szopy ciemnych włosów. Był jednym z wielu młodzików, nieposiadających jeszcze własnego mentora. Wiedział jednak, że pewnego dnia będzie podróżował na egzotyczne planety ze swoim mistrzem. Będą wspólnie dbać o pokój i ład pośród obywateli Republiki Galaktycznej, zwalczając wszelkie przejawy zła. Następnie ujrzał siebie samego jako rycerza Jedi, walczącego u boku klonów, żołnierzy Republiki, przeciwko separatystom. Jasne, kanclerz Republiki Palpatine obiecał położyć wkrótce kres wojnie, ale nikt chyba nie byłby tak nieuprzejmy, by kończyć ją, nim Caleb będzie mógł spróbować w niej swoich sił? Wreszcie ośmielił się zamarzyć o tym, że pewnego dnia zostanie mistrzem Jedi jak Obi-Wan – wciąż młody pośród zgrzybiałych mędrców Zakonu. Wówczas dokona naprawdę wielkich czynów. Będzie toczył walki z Sithami, legendarnymi przeciwnikami Jedi.

Oczywiście Sithów nie widziano od tysiąca lat, a on wiedział, że nie mają szans powrócić. Jednak w swoich ambicjach Caleb niczym nie różnił się od otaczających go młodzików – niezależnie od płci czy rasy. Młoda wyobraźnia nie znała granic. Płowowłosy mistrz Jedi ponownie dotknął panelu. – Teraz to tylko ćwiczenia – wyjaśnił. – Nikt nie odpowie na sygnał. Jednak w razie prawdziwego niebezpieczeństwa wiadomość dotrze do was kilkoma kanałami. – Spojrzał po swoich słuchaczach. – Istnieje podstawowy sygnał alarmowy. A także inne moduły zawierające szczegółowe informacje tekstowe i holograficzne. Niezależnie od formatu zasadniczy przekaz powinien być jednak jasny… – Wracajcie do domu! – zakrzyknęli chórem uczniowie. Obi-Wan pokiwał głową. Ktoś podniósł rękę. – Uczeń z tyłu – powiedział, szukając w pamięci nazwiska. – Caleb Dume, zgadza się? – Tak jest, mistrzu. Obi-Wan się uśmiechnął. – Widzisz? Ja także się uczę. Uczniowie zachichotali. – Chciałbyś o coś spytać, Calebie? – Tak. – Chłopiec zaczerpnął tchu. – Gdzie? – Gdzie co? Uczniowie znów się roześmiali, tym razem głośniej. – Gdzie jest dom? Dokąd mamy wracać? Kenobi posłał mu wyrozumiały uśmiech. – Na Coruscant oczywiście. Tu, do Świątyni Jedi. Wezwanie jest dokładnie tym, czym się wydaje. – Zaczął się odwracać do nadajnika, gdy zobaczył, że Caleb znów podnosi rękę. Dume nie należał do lizusów wyrywających się do odpowiedzi, ale nie był też nieśmiały. – Tak, Calebie? – A dlaczego… – Głos mu się załamał ku rozbawieniu jego rówieśników. Łypnął na nich spode łba i podjął: – Dlaczego mielibyście tu potrzebować wszystkich Jedi naraz? – To bardzo dobre pytanie. Gdyby się tak rozejrzeć, można by pomyśleć, że mamy tu wszystkich Jedi, których nam potrzeba! – Obi-

Wan błysnął zębami w uśmiechu, popatrując na mistrzów zgromadzonych uczniów, przyglądających się wszystkiemu z nieco przestronniejszego pomieszczenia kontrolnego, przedsionka centralki. Kątem oka Caleb dostrzegł pośród nich Depę Billabę. Ciemnoskóra i ciemnowłosa, wyraziła zainteresowanie przyjęciem go na swojego ucznia – i teraz patrzyła na niego z dala tym swoim zwykłym, cierpliwym spojrzeniem, mówiącym: „Co ty znów wyprawiasz, Calebie?”. Miał właśnie ochotę zapaść się pod ziemię, gdy Obi-Wan zwrócił się do niego: – Powiedz mi, proszę, Calebie, jak sądzisz: z jakiego powodu miałby zostać tu wezwany każdy Jedi z Zakonu? Gdy dotarło do niego, że wszyscy mu się przyglądają, serce zaczęło mu walić jak młotem. Na co dzień nie przejmował się zbytnio tym, że inni śmieją się z jego dociekliwości – dzieciaki, pośród których się szkolił, wiedziały już, że nigdy nie daje za wygraną i zawsze drąży temat do skutku. Tym razem towarzyszyli im jednak inni uczniowie, których nie znał i nie widział nigdy wcześniej – także i starsi – nie mówiąc już o mistrzach Jedi. A on miał okazję zrobić wrażenie na członku najwyższej rady – na oczach ich wszystkich. A może za chwilę wszystko zepsuje i narazi się na drwiny? Istniało tyle możliwości! Co, jeśli pytanie było podchwytliwe? – Wiem, czemu mielibyście ich wezwać – stwierdził w końcu. – Z powodu… nieprzewidzianych okoliczności! Od ścian odbił się echem gromki śmiech – ostatnie słowa Caleba zburzyły wszelkie pozory szacunku i spokoju. Jednak Obi-Wan podniósł tylko dłonie, prosząc o ciszę. – To bardzo dobra odpowiedź – stwierdził. Zgromadzeni powoli uciszyli się, a tymczasem mistrz Jedi ciągnął: – Prawda, moi młodzi przyjaciele, jest taka, że po prostu sam tego nie wiem. Mógłbym wam opowiadać o wielu przypadkach w historii Zakonu, w których Jedi byli wzywani na Coruscant, aby zmierzyć się z tym czy innym zagrożeniem. O niebezpiecznych czasach, gdy dokonywano bohaterskich czynów. Są prawdziwe; istnieją też legendy, w których tkwi ziarno prawdy – i wszystkie one mogą was

czegoś nauczyć. Jestem pewien, że Jocasta, nasza bibliotekarka, będzie w stanie je wam przybliżyć. – Splótł dłonie. – Ale nie było pośród tych zdarzeń dwóch takich samych przypadków, zaś gdy następnym razem sygnał zostanie nadany, może to nastąpić z zupełnie innej przyczyny. Skrycie liczę na to, że już nigdy nie będziemy zmuszeni go używać, ale wiedza o jego istnieniu jest częścią waszego szkolenia. Właśnie dlatego jest tak ważne, byście, gdy tylko go odbierzecie… – …wracali do domu! – zawołały chórem dzieciaki. – Bardzo dobrze. – Obi-Wan dezaktywował sygnał i przeszedł między zgromadzonymi do wyjścia. Uczniowie zaczęli wstawać i wychodzić z pomieszczenia kontrolnego, ciesząc się z panującej na zewnątrz większej swobody i gawędząc o powrocie do innych zajęć. Wycieczka na ten poziom Świątyni Jedi dobiegła końca. Caleb także wstał, ale nie opuścił przejścia. Jedi uczyli swoich podopiecznych dostrzegać różne aspekty spraw, a jemu przyszło właśnie do głowy, że istniała druga strona medalu. Ze zmarszczonym czołem zaczął znów podnosić rękę, ale po chwili zreflektował się, że w ciasnym pomieszczeniu został sam. Nikt nie patrzył na niego ani go nie słuchał – z wyjątkiem Obi-Wana stojącego w drzwiach. – Tak? – spytał mistrz Jedi, starając się przekrzyczeć gwar. Za jego plecami pozostali uczniowie ucichli i zamarli. – Słucham, Calebie? Zaskoczony, że ktoś go w ogóle zauważył, młody Dume przełknął ślinę. Widział, jak mistrzyni Billaba marszczy lekko czoło, bez wątpienia zastanawiając się, o co też może znowu chodzić jej przyszłemu protegowanemu. Był jeszcze czas, żeby odpuścić i zamknąć buzię. Jednak gdy tak stał samotnie w przejściu między rzędami światełek, nie mógł się już wycofać. – Ten nadajnik – bąknął. – Może wysłać każdą wiadomość, prawda? – Ach – mruknął Obi-Wan. – Nie, nie wykorzystujemy go w standardowych sprawach administracyjnych. Jako rycerze Jedi – którymi, mam szczerą nadzieję, zostaniecie kiedyś i wy – będziecie otrzymywać takie wiadomości indywidualnie, za pośrednictwem mniej drastycznych form…

– Czy możecie odsyłać ludzi? Dało się słyszeć, jak niektórzy z uczniów zaczerpują głośno tchu zaskoczeni. Obi-Wan, zaintrygowany, ale raczej nie poirytowany, rzucił mu zdziwione spojrzenie. – Słucham? – Czy możecie odsyłać ludzi? – powtórzył Caleb, wskazując kontrolki nadajnika. – To urządzenie może przywołać naraz wszystkich Jedi. A czy może ich ostrzec zbiorowo, żeby uciekali? W salce zawrzało od poszeptywań. Mistrzyni Billaba przestąpiła próg centrali, najwyraźniej zamierzając położyć kres tej dziwnej rozmowie. – Sądzę, że to wystarczy, Calebie – powiedziała. – Proszę nam wybaczyć, mistrzu Kenobi. Cenimy pański czas… Obi-Wan nie zaszczycił jej jednak spojrzeniem. Zamiast tego przypatrywał się z namysłem nadajnikowi. – Nie… nie – wymamrotał, dając im znak dłonią. – Zaczekajcie, proszę, chwilę. – Podrapał się po potylicy i zwrócił w stronę zgromadzonych. – Tak – mruknął wreszcie pod nosem. – Sądzę, że można by ten system wykorzystać do ostrzeżenia Jedi o konieczności odwrotu. Przez grupkę uczniów przebiegł szmer cichych pomruków: „Odwrót Jedi? Przecież Jedi nie uciekali! Jedi stawiali mężnie czoła niebezpieczeństwom! Jedi trwali na posterunku, walczyli…!”. Kilku innych mistrzów przekroczyło próg salki, dając Obi-Wanowi znaki. – Drodzy uczniowie – powiedział jeden ze starszych mentorów – nie ma powodu do… – Realnego powodu – wszedł mu w słowo Obi-Wan, podnosząc w górę palec wskazujący. Podchwycił wzrok Caleba. – Jedynie to, o czym wspomniał nasz młody przyjaciel: „nieprzewidziane okoliczności”. Uczniowie zamilkli. Caleb, niemający już ochoty się wychylać, pozwolił, by inny z uczniów zadał dręczące go pytanie: – A co wtedy? Co będzie, jeśli odeślecie nas wszystkich? Obi-Wan zastanawiał się nad pytaniem przez chwilę, a potem

obrócił w stronę uczniów i obdarzył ich uprzejmym, pokrzepiającym uśmiechem. – To samo co w innych sytuacjach: postąpicie zgodnie ze wskazówkami. I będziecie czekać na kolejne. – Wzniósł ramiona, dając wszystkim znak do rozejścia się. – Dziękuję za poświęcony mi czas. Uczniowie szybko opuścili salkę, żywo po drodze rozprawiając. Caleb został jednak, przyglądając się, jak Obi-Wan znika w innym wyjściu. Wzrok chłopaka spoczął na nadajniku. Czuł, że mistrzyni Billaba go obserwuje. Gdy obejrzał się przez ramię, zobaczył, że czeka w drzwiach. Nie marszczyła już czoła z troską – w jej oczach było tylko ciepło i serdeczność. Dała mu znak, żeby za nią poszedł. Posłuchał. – Widzę, że mój mały strateg znów kombinuje – powiedziała, wchodząc do windy. – Masz jeszcze jakieś pytania? – Czekać na wskazówki? – Caleb wbijał przez chwilę wzrok w podłogę, nim podniósł go na nią. – A co, jeśli nie nadejdą? Wówczas nie będę wiedział, co robić. – A może będziesz. – A może nie. Mistrzyni przyglądała mu się z namysłem. – No dobrze, może i nie będziesz wiedział. Ale wszystko jest możliwe – dodała, kładąc mu dłoń na ramieniu. Drzwi windy się otworzyły. – Może odpowiedź przyjdzie w innej formie. Caleb nie miał pojęcia, co to może oznaczać. Ale mistrzyni Billaba miała w zwyczaju mówić zagadkami, a on jak zwykle zapominał o nich natychmiast, gdy przekraczał próg sali treningowej. Każdego dnia, w każdej sali szkoleniowej najpotężniejsi wojownicy galaktyki uczyli nowe pokolenie szermierki mieczem świetlnym, akrobatycznych figur, walki wręcz, a nawet pilotażu statków na symulatorach lotów. Każda możliwa do wyobrażenia dyscyplina, która wiązała się z użyciem tajemniczej Mocy, pola energii, z którego Jedi czerpali swoją siłę, była przydatna. Ci, z którymi miał do czynienia, stanowili zaledwie niewielką cząstkę Zakonu Jedi, posiadającego placówki i agentów w każdym

zakątku znanej galaktyki. Owszem, może i Republika Galaktyczna toczyła obecnie wojnę z separatystami, ale Jedi radzili sobie na przestrzeni wieków z większymi niebezpieczeństwami. Jak coś… albo ktoś mógł się z nimi mierzyć? Caleb przekroczył próg sali, w której jego koledzy już ćwiczyli, okładając się drewnianymi kijami treningowymi. Jeden z jego stałych partnerów sparingowych, czerwonoskóry chłopiec humanoidalnej rasy, zatrzymał się w drzwiach u jego boku. On także był na wykładzie Obi-Wana. – Witaj, młody mistrzu Śmiertelnie Poważny – przywitał go z krzywym uśmieszkiem. – Co to było, ta cała akcja z mistrzem Kenobim? – Daj spokój – mruknął Caleb, przeciskając się obok niego do sali i sięgając po własny kij treningowy. – Nieważne. – Ale, ale! – zawołał za nim chłopiec, podnosząc rękę do góry w parodii kolegi. – Och! Ojej! Ja! Mogę ja?! – Lepiej się skup, stary, bo zaraz cię stłukę na kwaśne jabłko. – Caleb uśmiechnął się i zabrał do roboty.

TU OBI-WAN KENOBI SIŁY REPUBLIKI ZOSTAŁY PODBURZONE PRZECIW JEDI TRZYMAJCIE SIĘ Z DALA OD CORUSCANT UNIKAJCIE WYKRYCIA BĄDŹCIE SILNI NIECH MOC BĘDZIE Z WAMI

Etap I ZAPŁON Imperator ujawnia ambitne plany ekspansji imperialnej floty Hrabia Vidian planuje nową serię gwiezdnych inspekcji w sektorze przemysłowym Niewybuchy z okresu wojen klonów wciąż budzą niepokoje – nagłówki „Holowiadomości Imperialnych” (wydanie gorsjańskie)

Rozdział 1 – Kurs kolizyjny! Ledwie gwiezdny niszczyciel zdążył wynurzyć się z nadprzestrzeni, a już leciał wprost na niego jakiś zbłąkany frachtowiec. Nim „Ultimatum” zdołało aktywować pola ochronne czy uzbrojenie, pilot statku poderwał go gwałtownym ruchem w górę. Rae Sloane przyglądała się z niedowierzaniem, jak transportowiec przemyka nad iluminatorem mostka niszczyciela i znika jej z pola widzenia. Nie zdołał jednak wyjść z szalonego manewru bez szwanku: ledwie słyszalny zgrzyt i głuchy huk sygnalizowały, że otarł się o górne warstwy kadłuba imperialnego okrętu. Świeżo upieczona kapitan obejrzała się na pierwszego oficera. – Uszkodzenia? – Brak, pani kapitan. „Nic nowego” – pomyślała. Ten drugi na pewno wyszedł na tym gorzej. – Te kmioty zachowują się, jakby nigdy wcześniej nie widziały gwiezdnego niszczyciela! – Jestem pewien, że właśnie tak jest – stwierdził komandor Chamas. – Więc lepiej dla nich, żeby przywykli. – Sloane przyglądała się chmurze transportowców kłębiących się w oddali. Jej potężny okręt typu Imperial wynurzył się z nadprzestrzeni na skraju wyznaczonej trasy bezpiecznego podejścia, zbliżając się niebezpiecznie blisko do czegoś, co mogło stanowić największy korek na terenie Wewnętrznych Rubieży. Zwróciła się do dziesiątek członków załogi, czuwających przy swoich stanowiskach: – Zachować ostrożność. „Ultimatum” jest zbyt nowy, żeby wrócił poobijany. – Chwilę później zastanowiła się i dodała, zmrużywszy oczy: – Wyślijcie wiadomość na kanale Gildii Górniczej. Następny idiota, który zbliży się do nas choć na kilometr, oberwie z turbolasera. – Tak jest, pani kapitan!

Oczywiście Sloane nigdy wcześniej nie była w tym układzie – objęła dowodzenie na pokładzie „Ultimatum” tuż przed dziewiczym rejsem statku. Wysoka, muskularna, ciemnoskóra i czarnowłosa Sloane od początku uzyskiwała doskonałe wyniki i szybko pięła się po szczeblach kariery. Owszem, dowodziła „Ultimatum” tylko tymczasowo, w zastępstwie przypisanego do statku na stałe kapitana, który został oddelegowany do komitetu konstrukcyjnego, ale ile osób miało zaszczyt zawiadywać okrętami w wieku trzydziestu lat? Sloane nie miała pojęcia. Flota Imperialna funkcjonowała pod tym mianem od niespełna dziesięciu lat, odkąd kanclerz Palpatine wytępił zdradzieckich Jedi i przekształcił Republikę w Imperium Galaktyczne. Kapitan wiedziała, że parę najbliższych dni przesądzi o tym, czy statek zostanie pod jej rozkazami na dobre. Ten układ, jak ją poinformowano, krył w sobie pewne niezwykłe zjawisko: prawdziwą osobliwą astronomiczną parę. Majacząca za przednim iluminatorem planeta Gorse w pełni zasługiwała na miano najbrzydszego chyba świata galaktyki. Jedna jej część trwała w niezmiennym uścisku swojej macierzystej gwiazdy – parującej kuli szlamu – i była nieustannie spiekana jej promieniami. Tylko druga, ciemna strona planety nadawała się do zamieszkania – pokryta olbrzymim miastem, wnoszącym się pośród krajobrazu kopalń odkrywkowych. Sloane nie wyobrażała sobie, jak można żyć w świecie, który nigdy nie ogląda wschodu słońca – o ile w ogóle bezustanne pocenie się w niekończącej się parnej letniej nocy można było nazwać życiem. Nieco bardziej w prawo widniał prawdziwy klejnot tego układu: Cynda, samotny księżyc Gorse. Niemal tak duża, że mogłaby wraz ze swoim partnerem figurować w imperialnych rejestrach jako podwójna planeta, Cynda lśniła niesamowitym, srebrzystym światłem – równie doskonała w swym pięknie co jej rodzic skończony w brzydocie. Jednak Sloane przybywała tu nie dla malowniczych widoków i nie w poszukiwaniu pracy, którą trudnili się wszyscy straceńcy na Gorse. Odsunęła się od iluminatora. – Upewnijcie się, że konwoje będą się trzymały z dala od nas. Następnie poinformujcie hrabiego Vidiana, że mamy…

– Daruj sobie te przestarzałe metody – przerwał jej ktoś niskim barytonem. Ostre słowa zaskoczyły wszystkich na mostku. Jasne, każdy z nich znał je aż za dobrze, jednak nigdy nie słyszeli ich na żywo. To było ulubione powiedzonko ich słynnego pasażera, cytowane w licznych strategiach biznesowych w czasach świetności Republiki – i wciąż wykorzystywane z powodzeniem w serii programów usprawniania zarządzania teraz, gdy ich autor pracował dla obecnego rządu. Jak galaktyka długa i szeroka, „przestarzałe metody” Republiki zastępowano czymś nowym. „Zapomnijcie o przestarzałych metodach” było myślą przewodnią nowej ery. Sloane nie miała jednak pojęcia, dlaczego słyszy je właśnie teraz. – Hrabia Vidian – przywitała go, strzelając oczami od jednego wejścia do drugiego. – Właśnie ustalaliśmy bezpieczny perymetr. To standardowa procedura. Denetrius Vidian pojawił się w przejściu najbardziej oddalonym od Sloane. – Właśnie mówiłem, żebyście zapomnieli o przestarzałych metodach! – powtórzył, chociaż nie było wątpliwości, że wszyscy dobrze usłyszeli go za pierwszym razem. – Słyszałem, że nadałaś do jednostek górniczych rozkaz schodzenia wam z drogi. Skuteczniej byłoby trzymać się z dala od ich szlaków transportowych. Sloane się wyprostowała. – Imperialna flota nie unika tras ruchu komercyjnego. Vidian tupnął metalowym obcasem o poszycie. – Oszczędź mi swojej głupiej dumy! Gdyby nie chodziło o thorilyd wydobywany w tym układzie, dowodziłabyś co najwyżej promem. Spowalniasz proces produkcyjny. Przestarzałe metody są złe! Sloane skrzywiła się; nienawidziła być strofowana na własnym mostku. Musiała dopilnować, żeby wyglądało to na jej decyzję. – To imperialny thorilyd. Dajcie im więcej miejsca. Chamas, odsuń nas kilometr od szlaków konwojowych i monitoruj cały ruch. – Ta jest, pani kapitan! – „Tak jest” brzmi dobrze – orzekł Vidian. Dobitnie akcentował każdą sylabę, mechanicznie wzmocnioną i nagłaśnianą, tak aby

wszyscy mogli go dobrze słyszeć. Sloane nie mogła się jednak oswoić z inną jego osobliwą manierą, którą zauważyła, gdy tylko wszedł na pokład: jego usta nigdy się nie poruszały. Wypowiadane przez niego słowa były artykułowane przez specjalny implant głosowy, komputer połączony z głośnikiem, osadzony w srebrnym pierścieniu okalającym jego szyję. Słyszała kiedyś głos Dartha Vadera, głównego emisariusza Imperatora; mimo że wzmocniony elektronicznie głos Mrocznego Lorda brzmiał znacznie głębiej, zachował w sobie resztki człowieczeństwa, jego pozory. Natomiast hrabia Vidian – w przeciwieństwie do Vadera – opracował rzekomo brzmienie swojego sztucznego głosu na podstawie badań opinii, starając się uzyskać najbardziej motywujący głos w sektorze biznesowym. A odkąd wszedł na pokład jej statku ze swoimi adiutantami tydzień temu, zawsze mówił tak głośno, jak mu się żywnie podobało. O „Ultimatum”, jej załodze i niej samej. Hrabia brnął przez mostek niczym mechaniczny taran. Tylko tak dało się to opisać. Owszem, był człowiekiem, jednak znaczną część jego ciała zastąpiono implantami. Jego protetyczne ramiona i nogi zamiast syntciałem były pokryte metalem; wiedzieli o tym wszyscy, bo hrabia niespecjalnie starał się je ukrywać. Arystokratyczna burgundowa kurtka i czarny kilt do kolan stanowiły jedyne ustępstwa pięćdziesięcioparoletniego barona przemysłowego na rzecz formalnego ubioru. Jednak to jego twarz przyciągała największą uwagę. Utraciwszy pokrywające ją ciało w tej samej chorobie, która strawiła jego kończyny i struny głosowe, Vidian pokrył ją syntskórą. Za oczy służyły mu sztuczne gałki oczne o żółtych tęczówkach, lśniących złowrogo w morzu czerwieni. Wydawały się stworzone dla jakiejś innej rasy; Vidian wybrał je ze względu na ich wyjątkowe właściwości. Sloane widziała to teraz wyraźnie, gdy szedł, popatrując na ten czy ów konwój, wodząc wzrokiem od statku do statku i analizując w myśli sytuację. – Mieliśmy już bliskie spotkanie z jednym z frachtowców – poinformowała go. – Pewnie słyszał pan huk. Ci ludzie są…