a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony864 912
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań676 272

John Maddox Roberts - Operacja Marka Scypiona

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

John Maddox Roberts - Operacja Marka Scypiona.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 391 stron)

John Maddox Roberts Operacja Marka Scypiona Tytuł oryginalny: Hannibal’s Children Tłumaczenie: Jowita Matys Wydawnictwo: Bellona 2012

SPIS TREŚCI Prolog ROZDZIAŁ PIERWSZY ROZDZIAŁ DRUGI ROZDZIAŁ TRZECI ROZDZIAŁ CZWARTY ROZDZIAŁ PIĄTY ROZDZIAŁ SZÓSTY ROZDZIAŁ SIÓDMY ROZDZIAŁ ÓSMY ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY ROZDZIAŁ DZIESIĄTY ROZDZIAŁ JEDENASTY ROZDZIAŁ DWUNASTY ROZDZIAŁ TRZYNASTY ROZDZIAŁ CZTERNASTY ROZDZIAŁ PIĘTNASTY ROZDZIAŁ SZESNASTY ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY ROZDZIAŁ OSIEMNASTY ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY EPILOG

Punktem wyjścia powieści Robertsa jest druga wojna punicka. Rzym został pokonany i z lękiem oczekuje na decyzję zwycięzcy. Hannibal wspaniałomyślnie zaoferował Rzymianom układ, skoro poddanie się ani dalsza walka nie wchodziły w grę, zaproponował trzecie wyjście cały naród uda się na wygnanie. Spakują to, co będą w stanie zabrać ze sobą, opuszczą Rzym i udadzą się na północ, za Alpy, do dzikiego Norikum. I nigdy nie wrócą. Minęło z górą sto lat. Senat zdecydował, iż nadszedł czas, by sprawdzić, jak wygląda sytuacja w Italii. Postanowił sformować ekspedycję, która pod płaszczykiem nawiązywania stosunków dyplomatyczno-handlowych miała ocenić militarną siłę Kartaginy. Wodzem wyprawy mianowano Marka Scypiona. Jego zastępcą został skonfliktowany z nim Tytus Norbaniusz, Jak się losy wyprawy potoczą? Czy Kartagińczycy pokonają wyprawę Marka Scypiona?

Prolog Na POCZĄTKU III WIEKU p.n.e. zachodnią część Śródziemnomorza zdominowała Kartagina, największe miasto-państwo Afryki Północnej. Kartagińczycy byli ludem morza, prowadzącym handel na terenie basenu Morza Śródziemnego aż do Atlantyku, poza Cieśniną Gibraltarską. Żeglowali na północ, docierając do Brytanii, i być może wysyłali ekspedycje wokół południowego krańca Afryki. Możliwości ich floty stały się legendarne. Kartagińczycy byli potomkami Fenicjan, a ich język należał do grupy semickiej, i był spokrewniony z arabskim, asyryjskim, hebrajskim i innymi z tej licznej grupy językowej. Wyznawali politeizm, a ich głównymi bóstwami byli Baal Hammon (często błędnie nazywany Molochem) i bogini Tanit. Wielu ich bogów domagało się ofiar z ludzi, a Kartagińczycy nie oszczędzali na ofiarach. W szczególnych okolicznościach poświęcali nawet własne potomstwo, a dla najszlachetniejszych rodów ofiarowanie swoich dzieci płomieniom Baala Hammona uważano za powód do wielkiej dumy. Po śmierci Aleksandra Wielkiego Kartagina oparła się rozprzestrzeniającym się koloniom greckim, a wpływy na własnym terytorium zarezerwowała dla siebie. Założyła kolonie w Hiszpanii, aby przeciwstawić się potędze już istniejących tam kolonii greckich (obecna Kartagena nazywała się pierwotnie Cartago Nova: Nowa Kartagina). Po ustanowieniu obecności militarnej na Sycylii, Kartagina popadła w konflikt z nową, parweniuszowską siłą, której hegemonia obejmowała półwysep italski: Rzymem.

Jego ustrojem politycznym była republika, a Rzymianie trudnili się rolnictwem. Pod względem charakteru różnili się od Kartagińczyków tak bardzo, jak to tylko możliwe. Podczas gdy Kartagińczycy byli żeglarzami i zadowalali się kontrolowaniem miast na wybrzeżach, Rzymianie niechętnie wyprawiali się w morze i nade wszystko kochali ziemię. Zagarniali jej tak dużo, jak tylko mogli i nigdy nie wypuszczali z rąk. Kartagińczycy preferowali wykorzystywanie najemnych oddziałów w wojnach lądowych, zaś do służby w marynarce i obrony Kartaginy, nieustannie zagrożonej powstaniami w jej posiadłościach w Afryce Północnej, wykorzystywali własnych obywateli. Dla Rzymian służba wojskowa była obowiązkiem obywatelskim, a zaszczytna służba w legionach najpewniejszą drogą do awansu społecznego. Podchodzili do wojny w sposób całkowicie różny od innych narodów. Nie dbali o indywidualny heroizm, przedkładając podporządkowanie nawet najszlachetniej urodzonych pracy machiny zespołowej, jaką był legion. Postrzegali wojnę jako zadanie, a nie wspaniałą przygodę i podchodzili do niej w sposób metodyczny. Rozumieli, że równie często jak mieczem, wojny wygrywa się kilofem i łopatą. Gdy przegrywali, robili wszystko, aby dociec, co zrobili źle, a następnie to naprawić. Gdy zwyciężali, oceniali, co zadziałało, a co nie, i również dokonywali zmian. Rzymianie rzadko popełniali ten sam błąd dwa razy. Być może najbardziej zadziwiające było to, że w przeciwieństwie do innych ludów tych czasów, Rzymian nie demoralizowała przegrana. Jeśli ich armię rozbito, tworzyli kolejną, a potem kolejną, jeśli było to konieczne. Winą za porażkę nie obarczali gniewu bogów czy przewagi przeciwnika. Ludzie popełniali błędy, a te można było naprawić. Wiedzieli, że najważniejszą bronią była dyscyplina i spójność legionu.

Rzymianie nazywali Kartagińczyków „Puni”. W taki sposób wymawiali greckie słowo poeni - Fenicjanie. Dlatego też wojny, które z czasem nastąpiły, nazwano punickimi. Były trzy wojny punickie. Drugą z nich można zaliczyć do najbardziej przełomowych w historii ludzkości. Pierwsza wojna z Kartaginą zakończyła się zwycięstwem Rzymu. Rzymianie pobili Kartaginę na lądzie, jak również w swój zwykły, metodyczny sposób nauczyli się żeglować i w efekcie pobili ją na morzu. Rzym zdobył Sycylię, z jej bogatymi miastami i żyznymi ziemiami. Następnie przez wiele lat Kartaginę zajmowała rewolta jej najemników i podbitych miast, rewolta tak okrutna, że zaszokowała nawet samych Rzymian, Greków i inne narody obszaru Morza Śródziemnego, przyzwyczajone przecież do niemal nieustannego pozostawania w stanie wojny. W tym samym czasie Rzymian nękały najazdy Galów na północną Italię. W końcu Rzym i Kartagina wznowiły konflikt, ale druga wojna całkowicie różniła się od pierwszej. Tym razem wodzem głównej armii kartagińskiej został Hannibal, a Rzymianie boleśnie odczuli, iż był on jednym z kilku naprawdę wielkich generałów w historii. Bitwa po bitwie rozbijał rzymskie legiony, a robił to z armią, która ustępowała im zarówno pod względem liczebności, jak i wyszkolenia. Wygrywał po prostu dzięki swoim umiejętnościom dowódczym, i było to coś, czemu Rzymianie nie mogli sprostać. W bitwach nad Trebią, nad Jeziorem Trazymeńskim, i w najbardziej druzgocącej pod Kannami, Hannibal zmiażdżył swoich przeciwników. Kanny po dziś dzień stanowią przykład prawdopodobnie najdoskonalej zaplanowanej i poprowadzonej bitwy w historii. Rozgromieni Rzymianie z trudem zebrali kolejną armię.

Z historii wiemy, że Rzym mianował dyktatorem Kwintusa Fabiusza, a Fabiusz odmówił starcia z Hannibalem w otwartej bitwie, zamiast tego atakował jego tyły i linie komunikacyjne, stopniowo go osłabiając i nigdy nie dając szansy na wykorzystanie legendarnych umiejętności dowódczych. Owa taktyka przyniosła mu sławę i przydomek „Kunktator”, to znaczy „zwlekający”. Hannibal szukał sprzymierzeńców i zawarł sojusz z młodym królem Filipem V Macedońskim, który odziedziczył znakomicie wyszkoloną armię macedońską. Filip obiecał pomoc, ale nigdy nie pojawił się w Italii. W tym samym czasie Publiusz Korneliusz Scypion, żołnierz o umiejętnościach porównywalnych do zdolności Hannibala, wszczął wojnę w Hiszpanii i odciął Hannibalowi drogę lądową do Kartaginy. Następnie udał się do Afryki, zmuszając go, aby opuścił Italię i wrócił bronić ojczyzny. Pod Zamą Kartagińczyk po raz pierwszy poniósł klęskę, a Scypion zyskał przydomek „Afrykański”. Rzym został ocalony. Była też trzecia wojna, ale tym razem Kartagina nie miała już Hannibala. Rzymianie podbili Kartaginę i zniszczyli ją ze skrupulatnością, która stała się przysłowiowa. To historia, którą znamy. Druga wojna punicka należała do tych, że gdyby przebiegła w inny sposób, całkowicie zmieniłaby bieg historii i wszystkiego, co wydarzyło się później, a świat zachodni byłby zdominowany przez ludzi tak różnych od nas jak Aztekowie.

ROZDZIAŁ PIERWSZY RZYM, 215 ROK P.N.E. ZA NIMI ROZPOŚCIERAŁO SIĘ SIEDEM WZGÓRZ i święte miasto Kwirynusa. Przed nimi rozciągała się równina, a na niej stała armia Kartaginy, potężna jak nigdy wcześniej. Po raz pierwszy miała przewagę liczebną. Jej wódz nie potrzebował większych sił nad Jeziorem Trazymeńskim ani pod Kannami. W tych bitwach wciągnął w pułapkę, otoczył i zmiażdżył dwie rzymskie armie większe niż jego własna, wykazując się umiejętnościami dowódczymi godnymi boga wojny. Na drewnianej wieży, wznoszącej się za wielką armią, stało dwóch mężczyzn odzianych w lśniące żelazo i brąz. Jeden z nich, Filip Macedoński, przyprowadził liczne wojska. Jego falanga zajmowała środek linii, a prawie pięciometrowej długości piki sterczały w porannym słońcu niczym drzewa w gęstym lesie. Rzymianie nie bali się Filipa ani jego pik, jakkolwiek nie byłyby liczne. Resztą armii, podzieloną na dwie części, obsadzono flanki. Ustawiono odzianych w kraciaste nogawice Galów, o pobielonych wapnem włosach i ciałach pomalowanych we wzory niebieskim barwnikiem, ściskających długie, ostre miecze; czarnych Nubijczyków, z ciałem pokrytym ochrą i kredą, uzbrojonych w krótkie dzidy i długie tarcze powleczone skórą zebry; krępych Iberów, z włosami splecionymi w warkoczyki, walczących małymi okrągłymi tarczami i zakrzywionymi falkatami, którymi jednym zamachem mogli odciąć nogę mężczyźnie. Byli też kreteńscy łucznicy, procarze balearscy oraz lekka jazda galacka; libijczycy w białych tunikach

jeżdżący na oklep z kołczanami pełnymi oszczepów, którymi miotali przez ramię; liguryjczycy i najemnicy ze Sparty. Mężowie z połowy narodów świata stanęli pod bronią, gotowi zdobyć siedem wzgórz dla Kartaginy. Rzymianie nie bali się tej wielojęzycznej ludzkiej masy, mimo jej barwności i dzikości. Swój strach zarezerwowali dla drugiego z mężczyzn stojących na wieży: kartagińskiego szofeta, syna Hamilkara Barkasa, generała tak błyskotliwego, że wielokrotnie rozbijał armie większe niż jego własna, dowódcę tak utalentowanego, że tłuszcza dzikusów, którzy w innych okolicznościach byliby najszczęśliwsi, mogąc popodrzynać sobie nawzajem gardła, pod jego wodzą działała karnie, z najwyższą dyscypliną, bez śladu niesubordynacji lub buntu, pomimo niewygód kampanii lub ofiar w bitwie. Rzymianie bali się Hannibala. - Gdzie są słonie? - zapytał jeden z welitów. Był młody, nie liczył sobie więcej niż szesnaście lat. Przerażające straty wojenne zmusiły senat do przyjmowania w szeregi legionów coraz młodszych i młodszych. Welita nosił skórę wilka narzuconą na myckowaty hełm. Jego jedyną ochroną była niewielka, okrągła tarcza. Krótki miecz miał przewieszony przez ramię i trzymał parę oszczepów. On i inni welici byli harcownikami. W trakcie bitwy wysuwali się na czoło i ciskali oszczepy, a następnie wycofywali się, wypełniając luki w liniach własnych wojsk. Czasami welici nie byli wystarczająco szybcy i dostawali się pomiędzy tarcze nacierających armii. A potem byli wyrzynani. Ten chłopiec o tym wiedział. - Wybiliśmy je wszystkie - powiedział stojący za nim bastatus, siwowłosy weteran, powołany do oddziału, by uzupełnić straty po Kannach. Był żołnierzem pierwszej linii w ciężkiej piechocie, na tyle zamożnym, by móc sobie pozwolić na dobrej jakości galijską kolczugę. Część czołowa jego brązowego hełmu, zdobionego szkarłatnymi piórami, ukształtowana była w formie twarzy. Własną twarz pomiędzy napolicznikami miał ogorzałą i

pokrytą bliznami. Na lewej nodze nosił brązową nagolennicę, aj ego owalna, ponadmetrowej wysokości tarcza, gruba jak ludzka dłoń, była zbudowana z warstw drewna, pokryta skórą i wzmocniona brązową obręczą wokół brzegów. Ciężki oszczep, który trzymał w prawej dłoni, swoją wagą trzykrotnie przewyższał broń chłopców. Mógł przebić tarczę wraz z człowiekiem. Krótki miecz zwieszony u jego pasa był najskuteczniejszym narzędziem walki, jakie kiedykolwiek wynaleziono. Chłopiec wiedział, że jeśli przeżyje, pewnego dnia mógłby zająć jego miejsce w szeregach ciężkiej piechoty. Człowiek stojący za nim i tysiące innych jemu podobnych tworzyli legiony Rzymu - najtwardszą, najbardziej doświadczoną i zahartowaną w bojach siłę militarną, jaką kiedykolwiek poznał świat. Rzadko ponosili porażki, nigdy ich nie pokonano, ale czasem ktoś przewyższał ich taktyką. Człowiek, który stał w polu na wprost nich, potrafił to zrobić za każdym razem. - Nadchodzą - powiedział ktoś. Z początku chłopiec sądził, że to nieprzyjaciel ruszył do natarcia, ale nie zauważył, by znakomicie sformowane szeregi poruszyły się. Potem spostrzegł delegację nadjeżdżającą od strony kwatery głównej, położonej za rzymską bramą Kapeńską. Na jej czele stał dyktator Fabiusz, wybrany przez senat na najwyższego wodza w okresie zagrożenia kraju. Za nim jechali trybuni wojskowi. Chłopiec rozpoznał Publiusza Korneliusza Scypiona, starszego od niego nie więcej niż trzy lata, niewiarygodnie młodego, jak na pełnioną funkcję, ale który przeżył Kanny i wsławił się zebraniem resztek armii, gdy inni konsulowie nikczemnie się poddali. Obok Scypiona jechał Appiusz Klaudiusz, kolejny weteran spod Kann. Za nim Lucjusz Cecyliusz Metellus, głos rozsądku, który niejedni poczytywali za tchórzostwo. Ich pancerze z wytłoczonym wzorem

imitującym muskulaturę były przepasane białymi szarfami; patrycjusze nosili czerwone buty, spięte na kostce klamrą z kości słoniowej w kształcie półksiężyca. Wszyscy mieli podobnie ponure twarze. - Dokąd oni jadą? - zapytał chłopiec. - Przypuszczam, że zamienić parę słów ze starym Hannibalem - odparł hastatus. - Dobrze im to zrobi. Grupka oficerów zmierzała w kierunku linii wroga, przyglądając się siłom ustawionym w szyku bojowym, i odruchowo szukała słabych miejsc; oceniali siłę nieprzyjaciela. Czy żołnierze byli dobrze odżywieni? Czy okazywali strach? Czy ich broń była źle utrzymana? Czy wyglądali na przygnębionych lub niezadowolonych? Oficerowie nie zauważyli nic, co mogłoby im dodać otuchy. Jak mogli się przekonać na własne oczy, pomimo dziwacznego wyglądu, była to znakomita armia. Ludzie znajdowali się w dobrej formie, zadbani i kompetentni, a przede wszystkim zdumiewająco pewni siebie. Pod wodzą Hannibala nie mogli przegrać. - Zabiję go - odezwał się młody Scypion. - Pozwólcie mi tylko podjechać bliżej. Dobędę miecza i przebiję go, zanim jego ludzie zdążą ruszyć mu na ratunek. Wiem, że dam radę to uczynić. Wszyscy zapłacimy za to życiem, ale Rzym będzie ocalony. Bez dowództwa Hannibala ta hołota nie będzie walczyć. - Wyobrażasz sobie, że kim jesteś, Scypionie? - spytał Metellus. - Mucjuszem Scewolą? Sądzisz, że nadal istnieją te legendarne czasy, gdy nieprzyjacielscy władcy bywali lekkomyślni? Zostaniemy rozbrojeni, zanim zdołamy się do niego zbliżyć na odległość rzutu oszczepem. - Mogę go zabić gołymi rękami - upierał się Scypion. - Nic z tego - odparł dyktator. - Jedziemy pertraktować i jedynie na tym

powinniśmy się skupić. Z powodu zagrożenia senat dał Fabiuszowi władzę absolutną. W jego mocy było dowodzenie armiami, negocjowanie pokoju w imieniu Rzymu, skazywanie na śmierć obywateli bez procesu; w rzeczywistości miał władzę niegdyś równą królewskiej. Jednak tylko przez sześć miesięcy. Po upływie tego czasu musiał złożyć urząd, zamienić purpurową togę na białą, zwolnić liktorów i powrócić do życia prywatnego. Nigdy nie można go było rozliczyć z działań, jakie podejmował, pełniąc funkcję dyktatora. Mógł podejmować decyzje według własnego uznania, nie obawiając się żadnych konsekwencji. Nawet jeśli czuł na sobie wielką odpowiedzialność, nie okazywał tego, siedząc w siodle prosto jak młody kawalerzysta, wyniośle arogancki, tak jak tylko potrafił być rzymski patrycjusz. Po klęsce pod Kannami zarzucano Fabiuszowi, że Rzymianie nie związują Hannibala otwartą walką. Zamiast tego przyjął taktykę opóźniającą: wypady przeciwko liniom zaopatrzeniowym, atakowanie małych garnizonów, manewry dywersyjne i kontr-marsze, wszystko po to, by osłabić znakomite siły kartagińskie, wyczerpać ich zapasy i frustracją podkopać morale. Nie będąc w stanie zmusić Rzymian do decydującego starcia w otwartym polu, Hannibal szalał z bezsilności, tak jak to przewidział Fabiusz. A potem, po raz kolejny, wykonał nieoczekiwany ruch. Kolejne zwycięstwo Hannibal odniósł na polu dyplomacji. Zawarł sojusz z Filipem Macedońskim, notorycznie niesolidnym królem ryzykantem, który już kilka razy obiecał Kartagińczykowi wsparcie, by potem znaleźć wymówkę i zatrzymać swoją potężną armię w domu. Tym razem perswazje Hannibala okazały się skuteczne. Król macedoński wysłał wspaniałą falangę znakomicie wyszkolonych włóczników, potomków żołnierzy, którzy pod wodzą Aleksandra przeszli szlak od Grecji po Indie, podbijając tereny po drodze. To byli twardzi wojownicy zarówno z gór, jak i równin, którzy

dostawali do ręki miniaturowe włócznie, gdy tylko zaczynali stawać na nogach; w miarę dorastania zastępowano je coraz cięższymi, więc gdy osiągali wiek kwalifikujący do służby wojskowej, władali prawie pięciometrowymi sarissami z taką zręcznością, jak rybak zarzucający wędkę. - Spodziewałem się zobaczyć Święty Zastęp, ale wygląda na to, że został w domu - powiedział Appiusz Klaudiusz. Między Rzymianami krążył dowcip, iż Święty Zastęp, elitarny oddział złożony z wysoko urodzonych młodych Kartagińczyków, nigdy nie pojawiał się na polu bitwy. Faktycznie, jedynymi Kartagińczykami w armii, która stała naprzeciw nich, byli Hannibal i garść jego najwyższych oficerów. Reszta sił rekrutowała się w całości z najemników. Kartagińczycy to urodzeni żeglarze, więc wysyłali poza granice kraju tylko marynarzy, woląc trzymać potężne siły lądowe blisko domu, jako ochronę przed powstaniami wybuchającymi na podbitych przez nich sąsiednich terenach. Ten system prowadzenia wojny całkowicie różnił się od preferowanego przez Rzymian, dla których walka wręcz z cudzoziemskim nieprzyjacielem była podstawowym obowiązkiem każdego obywatela Gdy zbliżali się do linii nieprzyjacielskich, na spotkanie im wyjechał jakiś człowiek. Jego hełm i zbroja były macedońskie, ale Scypion wiedział, że to spartański najemnik, kapitan o imieniu Agamedes. - To znowu ten arogancki bękart - powiedział Klaudiusz. Ten sam, który domagał się naszej kapitulacji po bitwie nad Jeziorem Trazymeńskim. Dziś rano wygląda na radosnego. - Ma prawo być z siebie zadowolony - odparł cicho Fabiusz. - Trzymają nas w szachu i wiedzą o tym. Spartanin podjechał do nich. - Pozdrawiam was, Rzymianie. Generał jest gotów przyjąć teraz waszą kapitulację. - Twojego generała złożymy w ofierze naszym przodkom w świątyni

Jowisza, zanim Rzym się podda-powiedział Fabiusz. - Przyjechaliśmy rozmawiać z nim, a nie z tobą, najemniku. Spartanin zamienił uśmiech w wilcze spojrzenie. - Jesteście aroganccy jak na garść pobitych rolników. Nie powinniście nigdy sądzić, że italscy wieśniacy mogliby kiedykolwiek coś osiągnąć. Bogowie nie lubią takiej bezczelności. Zignorowali go. - Dobrze, zatem możecie negocjować warunki. Przekonacie się, że generał jest wspaniałomyślny. Najpierw jednak musicie oddać broń. Kiedy dojechali do stóp wieży, dwaj Kreteńczycy, noszący na czołach skręcone opaski, uwolnili ich od mieczy i sztyletów. Przy skrzypieniu skórzanych elementów odzieży wspięli się po szerokich drewnianych schodach służących za drabinę, wychodząc w końcu na obszerną platformę prawie dwanaście metrów ponad ziemią. - Podziwiam twoją armię, dyktatorze - powiedział człowiek opierający się o poręcz z przodu platformy. Mówił po grecku, w jedynym języku wspólnym dla wszystkich obecnych. - Jest imponująca, ale nie tak wspaniała, jak rzymskie armie, które pokonałem nad Trebią, Jeziorem Trazymeńskim i pod Kannami. Nie widzę tym razem zbyt wielu doświadczonych żołnierzy. Widzę za to wielu chłopców. - Dla mężczyzny dobrze jest poznać wojnę w młodym wieku - odpowiedział Fabiusz. - Ale pierwsza lekcja nie powinna być ostatnią. To wielkie marnotrawstwo. Szofet był przystojnym mężczyzną średniego wzrostu, gładko wygolonym na modłę grecką, który w ostatnim czasie naśladowano nawet w Kartaginie. Szeroka opaska przesłaniała jego lewe oko. Cierpiał na chroniczną przypadłość okulistyczną i rzadko miał pożytek z tego oka.

- Ta armia przed nami - powiedział bardzo młody człowiek, który nosił się po królewsku - będzie niczym więcej jak poranną rozgrzewką dla moich ludzi. Czy istnieje jakikolwiek powód, dla którego powinniśmy targować się z tymi ludźmi? Król Macedonii miał tylko dwadzieścia cztery lata, ale jego krewny, Aleksander, ustanowił modę na młodych zdobywców. - Działasz pochopnie, mój przyjacielu - rzekł Hannibal. - Być może Rzymianie zmądrzeli, a mądrość zawsze należy szanować. Co mówi senat? Będziecie szukać ugody? - Dyktator ma władzę zwierzchnią nad senatem - odpowiedział Scypion. - Ma prawo mówić w imieniu Rzymu. - Ach, zapomniałem - powiedział ze smutkiem Hannibal. - Te historie, które słyszałem o jego dowódcy jazdy - jak on ma na imię? Minucjusz? Tak, Minucjusz. Słyszałem, że Minucjusz jest podżegaczem i pragnie bitwy jak najszybciej. - Dowódca jazdy wykonuje rozkazy dyktatora - odrzekł Scypion. - Takie jest prawo. Prawo takie było, ale mówiąc szczerze, Minucjusz rzucił wyzwanie dyktatorowi i zachowywał się tak, jakby był mu równy rangą. Wybrano go na urząd przez aklamację zgromadzenia ludowego, zamiast mianowania z woli samego dyktatora. Było to pogwałcenie obyczajów i zaowocowało poważnymi konsekwencjami. - Czy to ważne? - zapytał człowiek bardzo podobny do Hannibala, ale tęższy i miał zdrowe oczy. Był to Hazdrubal, brat i zastępca szofeta. Groźny Hamilkar Barkas, ich ojciec, zmusił obu synów do przysięgi na ołtarz Tanit, że zniszczą Rzym, nowobogackie miasto-państwo, które rzuciło mu wyzwanie, upokarzając jego i Kartaginę. - Mieliście czas, aby ze mną pertraktować - rzekł Hannibal. - Po każdej z

tych bitew z radością zaoferowałbym wspaniałomyślne warunki: zniszczenie waszej floty, wasze wycofanie się z Sycylii i Messany, niewielkie koszty, które zapewniłyby wam przetrwanie i przychylność Kartaginy. Ale - potrząsnął głową, jakby z głębokim smutkiem - wy, Rzymianie, jesteście uparci. Musieliście kontynuować walkę, choć opór był głupotą. Nękaliście mnie, ale nie przystępowaliście do bitwy. Przekupywaliście moich sojuszników - miasta Italii, które otworzyły przede mną bramy, a w zamian za to nie poniosły żadnego uszczerbku ze strony mojej armii. Obecnie nie jestem już tak przychylnie nastawiony. Teraz mam zamiar być surowy. - Nie poddamy się - powiedział Fabiusz. - Rzym nie włoży karku w twoje jarzmo. - Zatem postanowione - stwierdził młody Filip. - Walczmy! - Nie działaj pochopnie - powiedział Hannibal. - Co masz na myśli? - nalegał Filip. - Albo się poddadzą, albo będą z nami walczyć. Czy mają inny wybór? - Jest trzecie wyjście - wyjaśnił mu Hannibal. - Bardzo starożytne. - Cóż miałoby to być? - zapytał Fabiusz. - Wygnanie całego narodu - odpowiedział Hannibal. Na moment Rzymianie stracili swoją legendarną powagę, zmieszani patrzyli na siebie ze zdziwieniem. To było coś, czego zupełnie nie oczekiwali. - Wyjaśnij - poprosił Fabiusz. - Kiedy wielcy królowie perscy byli niezadowoleni z podbitego państwa, zmuszali do emigracji cały naród i przenosili go gdzieś w dalekie zakątki cesarstwa, gdzie mógł egzystować w zapomnieniu i nie przysparzać kłopotów. To właśnie wam oferuję. - Opuścić Rzym! - krzyknął oszołomiony Scypion. - Nigdy! - Sądziłem, że rozmawiam z waszym dyktatorem - zbeształ go Hannibal.

- To niesłychane - powiedział Fabiusz. - Być może - odparł Hannibal. - Składam wam jednak tę ofertę, i to po raz ostatni. Weźcie ze sobą wszystko, co jesteście w stanie przewieźć, spakujcie wasze bóstwa domowe i opuście Italię. Pójdziecie na północ, za Alpy, do miejsca zwanego Norikum. Nie przysparzajcie problemów Galom, są teraz moimi sojusznikami. Znajdziecie na północy nowy dom dla siebie i nigdy nie będziecie już zmartwieniem dla Kartaginy. Takie są moje warunki. Jeśli ich nie przyjmiecie, zniszczę tych młodzieńców i starców - wskazał palcem na armię rzymską - a potem zabiję wszystkich mieszkańców miasta. Zburzę jego mury i zrujnuję budowle, zasypię wszystko ziemią, a na szczycie grobowca Rzymu wzniosę ołtarz dla Tanit. Przez chwilę Rzymianie stali w ciszy. Potem przemówił Fabiusz. - Muszę skonsultować się z senatem i ludem. - Sądziłem, że jesteś dyktatorem - powiedział Filip. - Że przemawiasz w imieniu wszystkich. - Niemniej jednak muszę się z nimi naradzić. Hannibal rzucił okiem na pozycję słońca. - Macie czas do zachodu słońca. Jeśli do tego czasu nie odpowiecie, dobrze się wyśpijcie, bo rano rozpocznie się bitwa i wszyscy zginiecie. Imiona waszych rodów zostaną zapomniane. A teraz odejdźcie. Rzymianie zeszli z platformy w milczeniu. Na dole odebrali broń, konie i pojechali w kierunku własnych linii. - To absurd - krzyknął Scypion. - Z pewnością nie zamierzasz przedstawić tych warunków senatowi? Kwintus Cecyliusz Metellus wskazał na armię rzymską. - Popatrz na nich! Za cztery czy pięć lat ci chłopcy staną się znośnymi legionistami. Ostatnia wiarygodna armia rzymska zginęła pod Kannami. Ci tutaj to karma dla weteranów i najemników Hannibala. Nie zjadaj ziarna

siewnego, Scypionie. Scypion zaczął sięgać po swój miecz, ale Fabiusz warknął: -Wystarczy! Nie tobie o tym decydować. Siedź cicho i udawaj, że Rzymianie nadal są zjednoczonym narodem. Jeśli Hannibal się dowie, że tak nie jest, będziemy naprawdę zgubieni. Tego popołudnia w senacie nie było nawet złudzenia rzymskiej jedności. Z powodu zagrożenia posiedzenie zamiast w kurii zwołano w głównej kwaterze wojennej. - Czas walki jest teraz, w tej godzinie! - krzyczał Minucjusz. - Ludzie są gotowi do bitwy! Każcie im czekać kolejny dzień, a stracą ciętość. Nerwy zaczną ich zawodzić. - Dlatego właśnie nie wolno nam walczyć - odparł Fabiusz. - Ci, którzy stoją teraz pomiędzy Hannibalem i Rzymem są zaledwie zalążkiem armii. W odpowiednim czasie będziemy mogli powołać i wyszkolić nowe legiony. Jeśli jednak przegramy jeszcze jedną bitwę, nie będzie więcej legionów, nie będzie już Rzymu. Spojrzał dookoła na smutnie przerzedzone szeregi senatu. Z niego rekrutowała się większość oficerów legionowych. Senatorowie służyli nie tylko jako generałowie i trybuni, ale także jako centurionowie i dekurionowie, a nie było poczytywane za hańbę, jeśli mężczyzna przed wyborem do senatu odbywał zwykłą służbę żołnierską. Ponad połowa senatorów zasiadających w sierpniowym zgromadzeniu na początku obecnej wojny zginęła na polu walki. Prawie każdy z obecnych tu starszych mężczyzn stracił synów lub wnuków. Wstał starszy senator, trzęsąc się z oburzenia. - Nie możemy oddać własnych ziem, rzymskich posiadłości! Ta ziemia należy do naszych przodków i naszych potomków! Rozległ się szmer aprobaty. Fabiusz wiedział, że ten argument może być

rozstrzygający. Członkowie senatu, zarówno ci pochodzenia patrycjuszowskiego, jak i plebejskiego, stanowili ziemiaństwo Rzymu. Dla nich utrata ziemi była gorsza niż utrata synów. Mogli paplać ile chcieli o ważności pochodzenia czy wysokiego urodzenia, ale bez plonów i bogactwa, jakie im przynosiła, byli niczym. Stare rody patrycjuszowskie popadłyby w ubóstwo i nagle mieli być zdegradowani do rangi zwykłego plebsu. Nie była to perspektywa, z którą chcieliby się zmierzyć. - Tak czy inaczej stracimy nasze ziemie - oznajmił Fabiusz bezlitośnie. - Kartagińczycy je zabiorą. Jeśli wyemigrujemy, zdobędziemy nowe tereny. Robiliśmy to już wcześniej. Czyż Rzymu nie założył oddział wędrujący pod wodzą Romulusa i Remusa? - Kartagina nie weźmie ziem - rzekł Kwintus Cecyliusz Metellus. - Oni domagają się trybutu. - Nie chcę tego słuchać! - krzyknął Fabiusz. - Rzymianie nie zapłacą trybutu! Mamy podzielić los mieszkańców Utyki? Lepiej już zginąć! - Wokół rozległy się wiwaty, a najgłośniej krzyczała rodzina Scypionów. Wstał Gajusz Regulus, najstarszy senator, a wokół zapadła cisza. - Co mówią bogowie? Fabiusz odwrócił się ku mężczyźnie, który siedział obok niego, ubrany w prostą togę i nakrycie głowy - coś na kształt kominiarki, na której czubku sterczał kawałek drewnianego pręta, okręcony niczym szpilka wełnianą nicią z luźno puszczonym końcem, loflamen Dialis - najwyższy kapłan Jowisza. Obok niego stał jeden liktor. Kapłan także był bardzo stary i z trudem podźwignął się na nogi. - Flameni, pontyfikanie i augurzy są zgodni: przepowiednie dla Rzymu nigdy nie były gorsze. Święte ptaki nie chcą jeść i giną w ilościach wcześniej niespotykanych. Zwierzęta ofiarne walczą, by uciec z ołtarza, a później okazuje się, że były chore lub miały zdeformowane organy wewnętrzne.

Zaledwie wczoraj augur Aulus Perperna widział orła, który wylądował na dachu świątyni Jowisza Najlepszego Największego. W szponach trzymał schwytanego węża, a gdy schylił głowę, by pożreć swoją ofiarę, wąż zatopił kły w jego gardle. Szlachetny ptak wydał głośny krzyk i próbował odlecieć, ale chwilę później padł martwy przed ołtarzem Jowisza Kapitolińskiego. Na te słowa zbledli nawet najbardziej rwący się do wojny. Walczyć z ludźmi to było jedno. Ale walka z samymi bogami? - Szlachetni senatorowie - powiedział Fabiusz. - Sądzę, że wola bogów jest oczywista. Jestem dyktatorem, ale tę historyczną decyzję należy przegłosować. Proszę o przejście na odpowiednią stronę: ci, którzy są za natychmiastowym przystąpieniem do wojny - na prawo, a ci, którzy są za emigracją - na lewo. Rozległo się szuranie obutych w sandały stóp i podzwanianie ćwieków, ponieważ wielu senatorów nosiło wojskowe uniformy. Powoli większość zgromadzonych przeszła na lewą stronę. Początkowo niektórzy wahali się, co można było przypisać nieśmiałości, ale gdy większość stanęła po lewej, reszta pospieszyła za nimi. W końcu po prawej stronie zostało tylko sześciu senatorów, wszyscy z rodu Kornel i uszy Scypionów. Potem przemówił najmłodszy Scypion, bohater spod Kann. - Kuzyni, nie przeciwstawiajmy się bogom, jak również szlachetnemu senatowi. Znajdziemy nowy Rzym na północy, jak Eneasz znalazł nową Troję w Italii - powiedział i przeszedł na lewą stronę sali, a za nim pospieszyła reszta Scypionów. Flamen Dialis przemówił raz jeszcze. - Trzeba spełnić jeszcze jeden warunek, w przeciwnym razie nie będziemy mogli odejść. RZYMIANIE PONOWNIE STANĘLI PRZED HANNIBALEM. Tym razem Kartagińczycy spotkali się z nimi przed namiotem dowodzenia, wokół

którego zgromadzili się wszyscy dowódcy i dostojnicy sprzymierzonych. Obok namiotu stał dziwny obiekt, rodzaj ołtarza: tablica zwieńczona sztandarem, składającym się ze złotej tyczki. Na jego podstawie widniał trójkąt zakończony na górze parą stylizowanych, uniesionych rąk. Nad nim górował złoty dysk, a nad dyskiem srebrny półksiężyc, zwrócony końcami do góry. - Jaka jest twoja decyzja, dyktatorze? - zapytał Hannibal. - Słońce już prawie na horyzoncie. - Odejdziemy - powiedział Fabiusz, a jego twarz była nieruchoma. W tłumie otaczającym Hannibala rozległy się okrzyki, niektóre wyrażające satysfakcję, inne rozczarowanie. - Jesteście mądrymi ludźmi - powiedział szofet. - Jest jeden warunek - odparł dyktator. - Żadnych warunków - warknął Hazdrubal. - Odejdźcie lub gińcie, nam to obojętne. - Spokój, bracie - powiedział Hannibal. - Chcę się dowiedzieć, co to jest. - Rozmawiałem z senatem, z kapłanami i ze szlachetnymi obywatelami. Jesteśmy zgodni. Musicie przysiąc, że nie podniesiecie ręki na groby naszych przodków ani na miejsce kultu naszych bogów. Możecie ograbić świątynie z ich bogactwa, ale zostawcie w spokoju budynki i posągi bogów. W przeciwnym razie będziemy zmuszeni zostać i zginąć, tu i teraz. - Teraz i on spojrzał na zachodzące słońce. - Nie musimy czekać do rana. Nocna bitwa równie nam odpowiada. Nie potrzebujemy światła słonecznego, by odnaleźć drogę w zaświaty. Zapadła absolutna cisza. Propozycja bitwy, której rezultatem miało być całkowite unicestwienie była zdumiewająca, choć-prawdopodobna. Przerażająca natomiast wydawała się wola nocnej walki. W końcu przemówił Hannibal.

- Wy, Rzymianie, jesteście naprawdę niezwykłymi ludźmi. Będzie mi przykro patrzeć, jak odchodzicie. Podszedł do dziwnej konstrukcji obok namiotu i położył dłoń na złotym trójkącie. - Na ołtarz Tanit, ja, Hannibal, szofet Kartaginy i generał wszystkich jej wojsk, przysięgam, że ani ja, ani żaden z ludzi pod moim dowództwem, żaden z moich sojuszników i żaden Kartagińczyk nigdy nie podniesie ręki na groby i świątynie Rzymian. Wliczam w to święte gaje, kaplice, święte studnie i wejścia do zaświatów. Ta przysięga obowiązuje również wszystkich moich potomków. Zabrał dłoń z ołtarza i znów stanął przed Rzymianami. - A teraz oddalcie się. Zabierzcie wszystko, co możecie unieść i odejdźcie. Macie na to jeden obrót księżyca. Dziś wielki księżyc Tanit osiągnął pełnię. Przy następnej pełni zabiję bez litości każdego Rzymianina, którego znajdę w Italii. OSTATNIE ZGROMADZENIE ODBYŁO SIĘ W ŚWIĄTYNI JOWISZA Kapitolińskiego: Jowisza Najlepszego Największego. Obecny był senat i wszyscy kapłani: flameni i pontyfikanie; kolegium augurów, saliowie, znani jako „podskakujący święci”, nosiciele anciliów; decemwirowie, którzy strzegli ksiąg sybillińskich; rex sacrorum, czyli król sakralny, który ustępował tylko flamenowi Jowisza; Bractwo Arwalskie; pontifex maximus - najważniejszy kapłan i najwyższa władza we wszystkich aspektach życia religijnego. Za nim stały kapłanki - dziewice, westalki. Byli też inni kapłani, kultów często tak starych i zapomnianych, że większość Rzymian była ledwie świadoma ich istnienia, każdy z nich wyposażony w odpowiednie insygnia. Kiedy wypowiedziano, wyśpiewano lub wyjęczano już wszystkie modlitwy i inwokacje, kiedy rzucono wszystkie możliwe klątwy ochronne i

odstraszające złe duchy, przemówił pontifex maximus. - Teraz rzucę klątwę na cały lud rzymski. Do świątyni weszło czterech kapłanów. Byli ubrani w tuniki z długimi rękawami, a na głowach nosili bulwiaste turbany otoczone szkarłatnymi i żółtymi pasami. Nieśli świnię ofiarną, każdy z nich trzymał jedną jej nogę; z poderżniętego gardła zwierzęcia kapała krew, tworząc smugę na posadzce świątyni. Zatrzymali się przed pontyfikiem i jeden z nich podał mu żelazną pałkę. - Jeśli nie wrócimy, aby odebrać nasze święte siedem wzgórz, niech Jowisz ześle klątwę na naszych potomków! Uniósł pałkę i ze straszliwą siłą uderzył nią w tuszę zabitej świni. Świątynię wypełnił dźwięk kruszonych kości. - Jeśli Rzym nie wyzwoli się z jarzma Kartaginy, niech Jowisz porazi nas i nasze dzieci! Pałka ponownie opadła i skruszyła kości. - Jeśli nie wzniesiemy nowego Rzymu, wspanialszego i piękniejszego niż był, niech Jowisz przeklnie i zniszczy nasze potomstwo! Pałka opadła po raz trzeci i, rzucona przez kapłana, spadła z brzękiem na podłogę, a pokrywająca ją krew ochlapała najbliżej stojących. - Klnę się na wszystkich bogów, na Jowisza i Marsa, na Junonę i Kwirynusa, na Janusa, boga początków i końców, i na… W tym momencie wzniósł ręce w znaczącym geście i wszyscy obecni, oprócz niego samego, flamena Jowisza i virgo maxima, naczelnej westalki, zakryli uszy. Wtedy, cichym głosem, wypowiedział sekretne imię Rzymu, najświętszą i najstraszliwszą klątwę w religii rzymskiej, znane jedynie im trojgu. Potem świńską tuszę, obarczoną straszliwą klątwą, wyniesiono ze świątyni i wrzucono do świętego ognia. Starożytny gliniany posąg Jowisza, cały czerwony, z wyjątkiem czarnej brody i złotych oczu, spoglądał na nich