a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

John Williams - Profesor Stoner

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

John Williams - Profesor Stoner.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 84 osób, 70 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 238 stron)

Wstęp Na początku swojej klasycznej powieści o życiu uniwersytetu, ale też serca i umysłu, John Williams tak opisuje ślad, który pozostawił po sobie na ziemi Stoner: „Koledzy Stonera, którzy nie darzyli go za życia przesadnym szacunkiem, teraz mówią o nim rzadko: starszym jego nazwisko przypomina o czekającym wszystkich końcu, dla młodszych z kolei jest ono tylko słowem, które ani nie przywołuje przeszłych zdarzeń, ani się nie kojarzy z niczym, co mogliby odnieść do własnego życia albo kariery”. Na kolejnych kartach, elegancką prozą bez wysiłku oddającą wszystkie zakamarki myśli i uczuć, Williams zadaje kłam temu ziemskiemu osądowi, barwnie odmalowując Stonera oraz wszystko, co się z nim wiąże – czasy, miejsce i ludzi – w opowieści, która pisarską pasję ukrywa pod sztafażem chłodnej, klarownej narracji. Korzenie Stonera były tak proste jak rola, którą uprawiali jego rodzice. Na początku czytelnik nie może się oprzeć wrażeniu, że mają oni w sobie niewiele więcej życia niż ich ziemia, potem jednak, w sugestywnych scenach, jak choćby uroczystość zaślubin Stonera z córką dyrektora banku, wrodzona godność i delikatność tych ludzi przeczy temu pierwszemu wrażeniu, pod koniec powieści zaś sam Stoner zdaje się zyskiwać ich milczącą, cierpliwą siłę. Stoner był jedynakiem i chociaż nieźle sobie radził w szkole, to jednak nie oczekiwał w życiu niczego poza przejęciem gospodarstwa, które pomagał prowadzić. Któregoś wieczoru po kolejnym dniu znojnej pracy jego ojciec oznajmił: „W zeszłym tygodniu zaszedł do nas powiatowy doradca rolny... Powiedział, że na uniwersytecie w Columbii otworzyli nowy kierunek. Wydział Rolnictwa. Jego zdaniem powinieneś tam pójść”.

Podczas studiów Stoner zarabia na wikt i opierunek, pracując w gospodarstwie rolnym należącym do brata ciotecznego jego matki. Warunki są marne, a praca katorżnicza, Stoner wykonuje ją jednak niewzruszenie, podobnie jak z mozolną pracowitością zdobywa wiedzę na uniwersyteckich zajęciach. „Zajęcia z chemii gleb nawet go zainteresowały [...] Ale obowiązkowy przegląd literatury angielskiej zaintrygował go i zaniepokoił jak nic przedtem”. Wykładowca Archer Sloane odmienia jego życie. Stoner porzuca studia rolnicze dla literatury. Za namową swojego mentora kontynuuje naukę, pracując w gospodarstwie kuzyna, dopóki nie uzyska magisterium. Kiedy rodzice przyjeżdżają na ceremonię rozdania dyplomów, Stoner informuje ich, że nie zamierza wracać do domu. „Skoro sądzisz, że powinieneś tu zostać i dalej studiować te swoje książki, to tak powinieneś zrobić” – stwierdza ojciec pod koniec tej poruszającej sceny. Następnie powieść przedstawia szczegóły przeciętnej na pozór kariery uczelnianego, a zatem najniższego rangą profesora literatury angielskiej na tle wydarzeń rozgrywających się w obrębie uniwersyteckich murów i poza nimi: Stoner wykłada, prowadzi badania naukowe, pisze książkę, zawiązuje przyjaźnie, zakochuje się w wyidealizowanej kobiecie, żeni się z nią, aby następnie powoli i z goryczą odkrywać kobietę, którą poślubił, oraz patrzeć, jak wykorzystuje ona ich delikatną, uległą córkę jako oręż w małżeńskiej walce. Namiętny romans Stonera z doktorantką daje środowisku okazję do pełnych goryczy i mściwych intryg. Romans dwojga inteligentnych ludzi opisany jest z rzadką delikatnością. Zmysłowość spotyka się z wrażliwością i bezbronnością, kiedy odkrywają wspaniałość pierwszego dnia stworzenia świata. „[...] ich wspólne życie okazało się dalekie od tego, które każde z nich sobie wyobraziło. Przeszli od pasji przez pożądanie do głębokiej zmysłowości, która odnawiała się z każdą kolejną chwilą”. Czytają, rozmawiają, bawią się. „Uczyli się być razem bez słów i wyrobili nawyk odpoczywania”. Znaleźli w sobie nawzajem nie tylko przyjemność, ale i sens, który pokazany jest z żartobliwą, czułą ironią: „Jak wszyscy kochankowie, dużo rozmawiali o sobie, jakby mogli w ten sposób zrozumieć świat, który umożliwił ich istnienie”. Chociaż wątek romansowy stanowi integralną część akcji, na ogólnym planie powieści służy przede wszystkim jako źródło światła w mrocznym małżeństwie Stonera. Jest przejmującym opisem szczęścia, którego bohater mógłby doznać.

Małżonka Stonera reprezentuje typ kobiety często portretowany przez amerykańskich pisarzy o tak różnej wrażliwości jak O’Neill, Tennessee Williams, Faulkner czy Scott Fitzgerald – piękna, niezrównoważona, nauczona dostrzegać tylko wąskie problemy uprzywilejowanych warstw społeczeństwa. Nikt chyba jednak nie obnaża tej persony tak bezlitośnie jak John Williams: Kształcono ją z założeniem, że będzie chroniona przed potwornościami, które życie mogłoby stawiać na jej drodze, oraz w przekonaniu, że jej jedyną życiową rolą będzie poddać się tej ochronie z gracją i wdziękiem, ponieważ należała do grupy społecznej, dla której chronić kobietę było wręcz świętym obowiązkiem. [...] Lekcje moralności, które odebrała w szkole oraz w domu, miały negatywną naturę, sprowadzały się głównie do zakazów i dotyczyły niemal wyłącznie sfery seksu. Tyle tylko, że oficjalnie tego nie przyznawano, o seksualności mówiono więc wyłącznie aluzyjnie, przez co przesycała ona każdy inny aspekt edukacji, która większość energii czerpała z tej głęboko ukrytej i nienazwanej siły. Nauczyła się, że będzie miała obowiązki względem swojego męża oraz rodziny i że musi je wypełniać. [...] Jej haft był tyleż delikatny, co bezużyteczny; malowała mgliste krajobrazy cieniutką warstwą akwareli i grała na fortepianie pozbawioną siły, ale za to sprawną ręką. Nie miała jednak choćby mglistego pojęcia o funkcjonowaniu własnego ciała; nawet przez jeden dzień swojego życia nie musiała sama sobą się zajmować, nigdy też nie przyszło jej do głowy, że mogłaby przyjąć odpowiedzialność za innych. [...] W tę prywatność wdarł się teraz William Stoner. Kiedy biorą ślub, nie znają się nawzajem, a łączy ich tylko pożądanie. Występujące między nimi różnice potrzeb w tym względzie opisane są z tą samą prostotą stylu, z którą Stoner przedstawił ich ogromną zmysłowość: Kiedy wrócił, Edith leżała na plecach z kołdrą podciągniętą pod brodę, zaciśniętymi powiekami i delikatną bruzdą na czole od zmarszczonych brwi. Niemal bezgłośnie, jakby nie chcąc jej obudzić, Stoner się rozebrał i położył obok niej. Przez kilka chwil leżał ogarnięty pożądaniem, które stało się bezosobowe, ponieważ należało tylko do niego. Odezwał się do Edith, chcąc

znaleźć przystań dla swoich uczuć. Nie odpowiedziała. Sięgnął do niej dłonią i przez cienką tkaninę koszuli nocnej poczuł ciało, którego tak bardzo pożądał. Pogładził je. Edith nawet nie drgnęła, tylko zmarszczka na jej czole się pogłębiła. Znów się odezwał, wypowiadając w ciszy jej imię. Potem zbliżył się do niej, delikatny w swojej niezgrabności. Kiedy dotknął jej miękkich ud, raptownie odwróciła głowę na bok i podniosła rękę, żeby zasłonić oczy, nie wydobywając przy tym z siebie nawet najcichszego dźwięku. Później Edith pragnie dziecka i jej potrzeby seksualne gwałtownie rosną, by znów całkowicie zaniknąć, kiedy zachodzi w ciążę. Na świat przychodzi córka, na której wkrótce Edith skupia cały swój wewnętrzny niepokój i nierozwiązaną nienawiść do Stonera. Jeśli powieściowemu portretowi Edith moglibyśmy cokolwiek zarzucić, to chyba tylko bezwzględność opisu, który jednak przedstawiony jest z tak wielkim zrozumieniem postaci, że dostrzegamy w nim odzwierciedlenie stanu faktycznego, tak samo jak opis romansu Stonera z Katherine Driscoll przedstawia możliwy stan rzeczy. Wiele drugoplanowych postaci sportretowanych zostało z taką samą zwięzłością i psychologiczną wnikliwością: „Jak wielu mężczyzn uznających swój sukces za niepełny, był nadzwyczaj próżny i trawiony poczuciem własnej ważności. Co dziesięć, może piętnaście minut wyjmował z kieszeni kamizelki wielki złoty zegarek, patrzył na niego i znacząco kiwał głową”. Poznajemy przyjaciół Stonera – błyskotliwego Dave’a Mastersa, wyraziciela niektórych poglądów samego Johna Williamsa na istotę uniwersytetu, który pada ofiarą wojny we Francji, oraz zaradnego Gordona Fincha, który obsypany wojskowymi zaszczytami wraca po wojnie na swoją macierzystą uczelnię, gdzie awansuje na stanowisko dziekana. Finch pozostaje lojalnym, choć czasem zdesperowanym sojusznikiem i protektorem Stonera na uczelni, a na jego nieskomplikowaną przyjaźń Stoner może liczyć przez całe życie. Obserwujemy powolny upadek Archera Sloane’a oraz rozwój kariery jego następcy Hollisa Lomaxa, który stał się z czasem nieprzejednanym wrogiem Stonera. W galerii błyskotliwych powieściowych postaci sylwetka Hollisa Lomaxa jest najbardziej skomplikowana. Wielka intensywność niektórych scen z jego udziałem jest niemal nie do zniesienia. Stoner jest także powieścią o pracy i wysiłku. Ciężkiej nieustępliwej pracy na roli; wysiłku życia w destrukcyjnym małżeństwie i cierpliwego

wychowywania córki w toksycznej rodzinie; znojnym wykładaniu literatury opornym studentom. Za niemal cud uznać należy sukces, z jakim Williamsowi udaje się udramatyzować ten jakże niewdzięczny materiał. W jednym z rzadkich wywiadów udzielonych pod koniec życia John Williams tak mówi o Stonerze: Sądzę, że jest prawdziwym bohaterem. Po lekturze powieści wielu ludzi uznaje, że miał bardzo smutne i kiepskie życie. Ja natomiast uważam, że było ono bardzo dobre. A już z pewnością lepsze niż życie większości ludzi. Robił to, co chciał, żywił jakieś uczucia wobec swojej pracy i miał poczucie, że jest ona ważna. Dawał świadectwo wartościom, które coś znaczą. [...] Dla mnie ważnym aspektem powieści jest poczucie obowiązku. Dla Stonera uczenie było pracą – w dobrym i szlachetnym znaczeniu tego słowa. Jej wykonywanie dawało mu określoną tożsamość, czyniąc zeń tego, kim był. [...] Zasadniczą kwestią jest miłość. Jeśli się coś kocha, to z czasem zaczyna się to rozumieć. A jeśli się rozumie, to można się wiele nauczyć. Dlatego brak miłości definiuje złego nauczyciela. [...] Nigdy nie znamy ostatecznych wyników tego, co robimy. Wydaje mi się, że właśnie do tego sprowadza się przesłanie, które chciałem zawrzeć w tej powieści. Trzeba wierzyć. I ważne jest, aby zachowywać tradycję, ponieważ tradycja wyznacza cywilizację. John Williams zyskał sławę jako autor powieści Nothing But the Night, Stoner, Butcher’s Crossing oraz Augustus. Za tę ostatnią w 1973 roku otrzymał National Book Award. Opublikował także dwa tomiki wierszy oraz redagował antologię angielskiej poezji renesansowej. Jego powieści są niezwykłe nie tylko ze względu na styl, ale też różnorodność scenerii wydarzeń. Jedynym podobieństwem między nimi jest klarowność prozy. Po lekturze długiego i fascynującego wywiadu udzielonego Brianowi Wooleyowi, z którego zaczerpnąłem uwagi pisarza o Williamie Stonerze, nie mamy wątpliwości, że spośród czterech powieści Stoner jest tekstem najbardziej osobistym, najbardziej związanym z życiem i karierą zawodową Johna Williamsa, choć nie można go uznać za autobiografię. Wywiad został zarejestrowany w 1985 roku, kiedy Williams przeszedł na emeryturę po trzydziestu latach wykładania literatury angielskiej na Uniwersytecie Denver. Naciskany pod koniec rozmowy krytykuje fakt, że uniwersytety zarzuciły czystą pracę badawczą, której rezultatu nie można przewidzieć, na rzecz

utylitarystycznego podejścia polegającego na szybszym i skuteczniejszym rozwiązywaniu problemów, zarówno w naukach humanistycznych, jak i ścisłych, które da się przewidzieć i zmierzyć. Następnie Williams narzeka na zmiany w sposobie wykładania literatury oraz kształtowania stosunku do tekstu, „jakby powieść lub wiersz należało studiować i zrozumieć raczej niż ich doznawać”. Wtedy Wooley pyta żartobliwie: „Innymi słowy należy ją poddać egzegezie?”. „Owszem. Jakby była rodzajem łamigłówki”. „Ale literatura ma być rozrywkowa?” – indaguje Wooley. „Absolutnie. Mój Boże, czytanie bez przyjemności jest głupotą”. W lekturze Stonera znajdziemy rozrywkę najwyższych lotów, którą Williams opisuje jako „ucieczkę do realności”, ale też ból i radość. Już sama jakość prozy sprawia czytelnikowi niekłamaną przyjemność. Osadzona jedno pokolenie wstecz przed czasami Williamsa, powieść wybija się nie tylko klarownością i błyskotliwością narracji, ale też sposobem, w jaki dramatyzuje z pozoru niezbyt atrakcyjną tematykę. Mały świat uniwersytetu otwiera się w niej na wojnę, politykę, lata depresji, miliony tych, „którzy kiedyś chodzili z podniesioną głową”, i wreszcie też na całe życie. Jeśli w ogóle można powiedzieć, że powieść zawiera jedną główną myśl, to ta z pewnością jest powieścią o miłości, o wielu formach, które miłość przybiera, oraz o siłach, które jej przeciwdziałają. „Nie była to [miłość] pasja ducha ani ciała, raczej siła łącząca obydwie te sfery, przez co one same stawały się domeną miłości, jej szczególną substancją”. John McGahern[1] [1] John McGahern (1934–2006) należał do najbardziej uznanych pisarzy irlandzkich swojego pokolenia. Jego twórczość, w tym sześć powieści i cztery zbiory opowiadań, skupiała się wokół politycznych i obyczajowych problemów Irlandii. Jego najbardziej znana powieść Amongst Women była nominowana do nagrody Bookera i została zaadaptowana na popularny serial telewizyjny. Ostatnią powieść, pamiętnik zatytułowany All Will Be Well: A Memoir, opublikował krótko przed śmiercią.

Książkę dedykuję przyjaciołom oraz byłym współpracownikom z Instytutu Filologii Angielskiej Uniwersytetu Missouri. Odkryją oni natychmiast, że przedstawiam literacką fikcję, ponieważ żaden z bohaterów powieści nie jest wzorowany na jakiejkolwiek żyjącej lub zmarłej postaci, a żadne z zamieszczonych na jej kartach wydarzeń nie opisuje rzeczywistości, jaką znaliśmy tam na co dzień. Zauważą również, że raczej swobodnie potraktowałem nie tylko historię, ale także budynki tej uczelni, przez co sam Uniwersytet Missouri stał się w mojej powieści miejscem fikcyjnym.

Rozdział pierwszy William Stoner wstąpił na Uniwersytet Missouri w 1910 roku, kiedy miał dziewiętnaście lat. Osiem lat później, w kulminacyjnym momencie pierwszej wojny światowej, uzyskał stopień doktora nauk humanistycznych i przyjął stanowisko wykładowcy w swojej uczelni, które zajmował do końca życia. Dosłużył się ledwie najniższej rangi profesora uczelnianego i niewielu studentów zachowało we wspomnieniach szczegóły prowadzonych przez niego zajęć. Kiedy zmarł, współpracownicy upamiętnili jego nazwisko, fundując średniowieczny manuskrypt, który do dziś można znaleźć w dziale druków rzadkich biblioteki uniwersyteckiej. Napis na woluminie głosi: „Dla uczczenia pamięci Williama Stonera z Instytutu Filologii Angielskiej, do zbiorów Biblioteki Uniwersytetu Missouri przekazali Jego koledzy”. Sporadyczny student, który sięgnie po ów średniowieczny manuskrypt, zapewne się przelotnie zaciekawi, kim był William Stoner, rzadko jednak dla zaspokojenia tej ciekawości posunie się dalej niż do zadania pytania mimochodem. Koledzy Stonera, którzy nie darzyli go za życia przesadnym szacunkiem, teraz mówią o nim rzadko: starszym jego nazwisko przypomina o czekającym wszystkich końcu, dla młodszych z kolei jest ono tylko słowem, które ani nie przywołuje przeszłych zdarzeń, ani się nie kojarzy z niczym, co mogliby odnieść do własnego życia albo kariery. Urodził się w 1891 roku na małej farmie w środkowej części stanu Missouri, niedaleko wioski Booneville, około czterdziestu mil od uniwersyteckiego miasta Columbia. Choć w dniu jego narodzin rodzice byli młodzi – ojciec skończył dwadzieścia pięć lat, a matka nie miała jeszcze dwudziestu – Stonerowi zawsze się wydawało, że są bardzo starzy, nawet kiedy był małym

chłopcem. W wieku trzydziestu lat jego ojciec wyglądał na pięćdziesiąt. Przygarbiony pracą, bez większej nadziei patrzył na niewielki kawałek jałowej ziemi, który pozwalał rodzinie jakoś przetrwać z roku na rok. Matka podchodziła do swojego życia z cierpliwością, jakby było długą chwilą, którą musi jakoś znieść. Miała jasne, mało wyraziste oczy, a maleńkie zmarszczki wokół nich zdawały się większe z powodu zaczesanych do góry i spiętych w kok z tyłu głowy rzadkich siwiejących włosów. Odkąd tylko pamiętał, William Stoner miał obowiązki. Jako sześciolatek doił kościste krowy, nosił pomyje świniom do chlewa przy domu i podbierał małe jajka patykowatym kurom. Nawet kiedy zaczął uczęszczać do wiejskiej szkoły oddalonej o osiem mil od domu, jego dni wypełniała taka czy inna praca, którą zaczynał, zanim nastawał świt, a kończył po zmroku. W siedemnastym roku życia zaczął się już garbić, przytłoczony ciężarem rozlicznych zajęć. Rodzina, w której był jedynym dzieckiem, prowadziła samotnicze życie, jednoczona koniecznością mozolnej pracy. Wieczorami cała trójka siadywała w małej kuchni oświetlonej lampą naftową i gapiła się w żółty płomień. Często wtedy, między kolacją a porą snu, przez dobrą godzinę słyszeli tylko odgłosy własnych ciał poruszających się ociężale na krześle oraz ciche skrzypienie drewna, powoli przegrywającego walkę z wiekiem domu. Budynek stał na planie kwadratu. Niemalowane belki w sieni a także wokół drzwi wejściowych zaczynały się zapadać. Z upływem lat drewno nabrało kolorów suchej ziemi: przez szarości i brązy ciągnęły się białe smugi. Po jednej stronie znajdował się pokój dzienny, skąpo umeblowany twardymi krzesłami przy ciosanych stołach oraz kuchnia, gdzie rodzina spędzała razem niemal cały czas, który miała dla siebie. Po drugiej były dwie sypialnie, w każdej lakierowany na biało stelaż łóżka, jedno krzesło i jeden stolik z lampą oraz miednicą na blacie. Podłogę pokrywały nierówno ułożone niemalowane deski, popękane ze starości, spomiędzy których ciągle wydostawał się pył, dzień w dzień zamiatany cierpliwie przez matkę Stonera. Szkolne zajęcia traktował tak samo jak resztę swoich uciążliwych obowiązków, choć były nieco mniej wyczerpujące niż te w gospodarstwie. Kiedy wiosną 1910 roku skończył szkołę średnią, spodziewał się, że przejmie więcej pracy w polu, zdawało mu się bowiem, że z każdym miesiącem jego ojciec staje się powolniejszy i bardziej znużony. Ale pewnego wieczoru późną wiosną, po długim dniu spędzonym z motyką na polu kukurydzy, kiedy naczynia po kolacji zniknęły już ze stołu,

ojciec odezwał się do niego. – W zeszłym tygodniu zaszedł do nas powiatowy doradca rolny. William spojrzał na ojca znad ceraty w czerwono-białą kratkę, rozpostartej gładko na okrągłym kuchennym stole. Nie odezwał się. – Powiedział, że na uniwersytecie w Columbii otworzyli nowy kierunek. Wydział Rolnictwa. Jego zdaniem powinieneś tam pójść. Nauka trwa cztery lata. – Cztery lata – powtórzył William. – Dużo to kosztuje? – Wikt i opierunek mógłbyś odpracować – odrzekł ojciec. – Brat cioteczny twojej matki ma dom pod miastem. Zostają jeszcze książki i tym podobne. Wysyłałbym ci dwa, może trzy dolary co miesiąc. William położył dłonie na ceracie, która słabo lśniła w świetle lampy. Nigdy nie wyjeżdżał z domu dalej niż do odległego o piętnaście mil Booneville. Przełknął ślinę, żeby opanować drżenie głosu. – Myśli ojciec, że sami poradzicie sobie ze wszystkim? – zapytał. – Matka i ja damy sobie radę. Górne pole obsieję pszenicą. Będzie mniej roboty. William spojrzał na matkę. – Mamo? – rzucił pytająco. Odpowiedziała bezbarwnym głosem: – Rób tak, jak ci mówi ojciec. – Naprawdę chcecie, żebym wyjechał? – upewniał się, trochę jakby miał nadzieję, że zaprzeczą. – Naprawdę tego chcecie? Ojciec poprawił się na krześle. Spojrzał na swoje grube dłonie, pokryte odciskami i spękaniami, w które ziemia wżarła się tak głęboko, że nie sposób było jej wymyć. Splótł palce i trzymał je nad blatem, zupełnie jakby się modlił. – Ja wielkiego wykształcenia nie mam – rzekł, nie odrywając wzroku od swoich dłoni. – Zacząłem pracować na roli po skończeniu szóstej klasy. Za młodu byłem przeciwny szkole. Ale teraz sam już nie wiem. Ziemia z roku na rok bardziej wysycha i coraz trudniej ją uprawiać. Nie jest już tak żyzna jak wtedy, kiedy byłem chłopcem. Doradca rolny mówił, że na uniwersytecie mają nowe pomysły i uczą różnych rzeczy. Może ma rację. Pracując w polu, zastanawiam się czasem, czy... – Urwał w pół zdania. Silniej zacisnął palce, a jego złożone dłonie opadły na blat stołu. – Zaczynam się zastanawiać... – Zmarszczył gniewnie brwi i pokręcił głową, nadal wpatrzony w swoje dłonie. – Jesienią pojedziesz na uniwersytet. Matka i ja sobie poradzimy.

Była to najdłuższa przemowa, jaką William kiedykolwiek usłyszał z ust ojca. Tamtej jesieni pojechał do Columbii, wstąpił na uniwersytet i rozpoczął studia na Wydziale Rolnictwa. Do Columbii zabrał nowy garnitur z czarnego sukna, zamówiony z katalogu sieci Sears & Roebuck z matczynych pieniędzy za jajka, znoszony szynel po ojcu, niebieskie serżowe spodnie, w których wcześniej chodził tylko do kościoła metodystów w Booneville, dwie białe koszule, dwie zmiany ubrań roboczych oraz dwadzieścia pięć dolarów pożyczonych przez ojca od sąsiada pod zastaw jesiennego zbioru pszenicy. Wyruszył pieszo z Booneville, dokąd wcześnie rano rodzice zawieźli go wozem zaprzężonym w muły. Był gorący jesienny dzień i nad drogą z Booneville do Columbii unosił się kurz. Maszerował dobrą godzinę, kiedy zatrzymała się przy nim furmanka i woźnica zapytał, czy go podwieźć. William skinął twierdząco głową, po czym wskoczył na kozioł. Serżowe spodnie miał do kolan czerwone od pyłu, a jego ogorzałą od słońca i wiatru twarz pokrywał zaskorupiały brud wymieszany z potem. Przez całą długą drogę czyścił nogawki, niezdarnie strzepując z nich pył, oraz przeczesywał palcami niesforne jasne włosy, które za nic nie chciały leżeć płasko na głowie. Do Columbii dotarli późnym popołudniem. Woźnica wysadził Stonera na przedmieściach, po czym wskazał na zabudowania w cieniu wysokich wiązów. – To twój uniwersytet – oznajmił. – Tutaj będziesz się uczył. Mężczyzna odjechał, a Stoner przez kilka minut stał nieruchomo, wpatrując się w kompleks budynków. Dotychczas nie widział czegoś tak olśniewającego. Ściany z czerwonej cegły pięły się w górę na ogromnej połaci zieleni, którą przecinały kamienne chodniki i małe kępki drzew. Ogarnął go podziw, po chwili zaś poczuł się bezpieczny i spokojny jak nigdy wcześniej. Chociaż było już późno, przez wiele minut chodził wokół kampusu, tylko obserwując, jakby nie miał prawa wejść na jego teren. Ściemniało się już, kiedy zapytał przechodnia, jak dojść do Ashland Gravel – drogi prowadzącej do gospodarstwa Jima Foote’a, brata ciotecznego matki, u którego miał zamieszkać w zamian za pracę. Już po zmroku dotarł do białego piętrowego domu o drewnianej konstrukcji. Nie znał państwa Foote’ów, czuł się więc dziwnie, zachodząc do nich tak późno. Przywitali go skinieniem głowy, uważnie badając wzrokiem. Po dłuższej chwili, przez którą Stoner stał zakłopotany w progu, Jim Foote gestem

zaprosił go do małego mrocznego salonu, zastawionego wyściełanymi krzesłami i pełnego bibelotów na dyskretnie połyskujących stołach. Nie usiadł. – Jadłeś kolację? – zapytał Foote. – Nie, proszę wuja – odpowiedział Stoner. Pani Foote kiwnęła na niego palcem wskazującym i wyszła, cicho stąpając. Stoner poszedł za nią przez kilka pomieszczeń do kuchni, gdzie gestem wskazała mu miejsce przy stole. Postawiła przed nim dzbanek mleka i położyła kilka kromek zimnego chleba kukurydzianego. Wypił łyczek, żeby zwilżyć suche z podniecenia usta, ale chleb nie przeszedłby mu przez gardło. Foote wszedł do kuchni i stanął obok żony. Mierzył niewiele ponad metr sześćdziesiąt, miał szczupłą twarz oraz spiczasty nos. Ona była dobre dziesięć centymetrów wyższa od niego, mocno zbudowana. Oczy skrywała za okularami bez oprawek, a jej cienkie wargi zaciskały się z zaciętością. Patrzyli niecierpliwie, jak Stoner popija mleko. – Rano nakarmisz i napoisz inwentarz, a potem dasz świniom pomyje – powiedział szybko Foote. Stoner spojrzał na niego osłupiałym wzrokiem. – Tym się zajmiesz co rano, zanim wyjdziesz do szkoły – wyjaśnił Foote. – Wieczorem znowu nakarmisz inwentarz, wylejesz pomyje, zbierzesz jajka i wydoisz krowy. Jak znajdziesz chwilę, to narąbiesz drewna na opał, a w soboty i niedziele pomożesz mi przy tym, co akurat będę robił. – Dobrze, proszę wuja – wyjąkał Stoner. Tak więc przez dziewięć miesięcy, w zamian za wikt i opierunek, Stoner karmił i poił inwentarz żywy, wylewał świniom pomyje, zbierał jajka, doił krowy i rąbał drewno na opał. Ponadto orał i bronował pole, wykopywał pniaki (zimą przebijając się przez kilka centymetrów zamarzniętej ziemi) oraz ubijał masło dla pani Foote, która z aprobatą kiwała głową, obserwując posępnym wzrokiem, jak drewniany bijak unosi się i opuszcza w maselnicy. Zamieszkał na piętrze w dawnym składziku, gdzie umeblowanie stanowił czarny metalowy stelaż z powyginaną ramą podtrzymującą cienki materac wypełniony pierzem, pęknięty stół z lampą naftową na blacie, twarde chybotliwe krzesło oraz duża skrzynia, służąca mu jako biurko. Zimą mógł liczyć tylko na ciepło przenikające przez podłogę z pomieszczeń na parterze, owijał się więc w podarte kołdry, które mu dali, i chuchał w dłonie, żeby nie przerywać kartek w książce, kiedy je odwracał. Obowiązki na uniwersytecie traktował tak samo jak pracę na farmie –

dokładnie i sumiennie. Nie dawały mu przyjemności, ale też nie były przykre. Po pierwszym roku średnia jego ocen wyniosła nieco poniżej czterech. Przyjął to z zadowoleniem i ani przez chwilę nie przyszło mu do głowy, że mogłaby być wyższa. Zdawał sobie sprawę z faktu, że nauczył się wielu rzeczy, o których wcześniej nie miał pojęcia, oznaczało to jednak dla niego tylko tyle, że na drugim roku studiów poradzi sobie tak samo dobrze jak na pierwszym. Latem po tym pierwszym roku studiów wrócił do domu rodziców i pomagał przy zbiorach. Kiedyś ojciec zapytał, jak mu się podoba w szkole. Odpowiedział, że bardzo, na co ojciec skinął głową i więcej już na ten temat nie rozmawiali. William Stoner wrócił do Columbii na drugi rok studiów. Dopiero wtedy odkrył, dlaczego chodzi na uniwersytet. Po pierwszym roku stał się na kampusie znaną postacią. Bez względu na pogodę nosił ten sam garnitur z czarnego sukna, białą koszulę i sznurkowy krawat. Rękawy marynarki odkrywały przeguby jego dłoni, a nogawki spodni w niezgrabny sposób trzepotały wokół jego nóg, jakby ubranie należało wcześniej do kogoś innego. Pracy miał tym więcej, im bardziej gnuśni stawali się jego gospodarze. Długie wieczory spędzał w swoim pokoju, metodycznie wykonując zadania przydzielane przez wykładowców. Rozpoczął procedurę prowadzącą do licencjatu na Wydziale Rolnictwa. W trakcie pierwszego semestru wybrał dwa kursy z nauk ścisłych na poziomie podstawowym, jeden z chemii gleby, oferowany przez Zakład Rolnictwa, oraz obowiązkowy dla wszystkich studentów, będący raczej formalnością przegląd literatury angielskiej. Po kilku tygodniach miał niejakie trudności z naukami ścisłymi: wymagały wiele pracy i musiał zapamiętać mnóstwo rzeczy. Zajęcia z chemii gleby nawet go zainteresowały, nie miał bowiem pojęcia, że brązowe grudy, z którymi się męczył w polu przez całe swoje życie, są zupełnie czymś innym, niż mu się wydawało, i zaczął powoli rozumieć, jak zdobywana wiedza na ich temat może się okazać pożyteczna po powrocie do gospodarstwa rodziców. Ale obowiązkowy przegląd literatury angielskiej zaintrygował go i zaniepokoił jak nic przedtem. Wykładowca był mężczyzną w średnim wieku, niewiele po pięćdziesiątce. Nazywał się Archer Sloane i podchodził do obowiązków dydaktycznych z pogardliwym lekceważeniem, jakby między swoją wiedzą a tym, co mógł

powiedzieć studentom, dostrzegał przepaść tak ogromną, że nie chciało mu się podjąć choćby próby, żeby ją zasypać. Większość studentów bała się go i nie darzyła sympatią, on zaś odpłacał im zdystansowanym, ironicznym rozbawieniem. Był średniego wzrostu i miał pociągłą, gładko ogoloną twarz, pełną głębokich zmarszczek. Często w niecierpliwym geście przeczesywał palcami gęstą siwą czuprynę. Mówił, ledwie poruszając wargami, bezbarwnym, oschłym tonem pozbawionym intonacji czy jakiegokolwiek zaangażowania, ale jego długie szczupłe palce poruszały się przy tym z gracją i przekonująco, jakby chciały ubrać słowa w kształty, których nie mógł nadać im głos. Z dala od sali wykładowej, czy to przy ciężkiej pracy w obejściu, czy przy nauce, kiedy w pozbawionym okien pomieszczeniu na poddaszu raz po raz mrugał powiekami w słabym świetle lampy naftowej, Stoner często łapał się na tym, że ma przed oczami wyobrażenie tego człowieka. Chociaż ledwie potrafił przypomnieć sobie twarz któregokolwiek innego wykładowcy albo wskazać na coś szczególnego w przebiegu dowolnych innych zajęć, to postać Archera Sloane’a zawsze czyhała na granicy jego podświadomości, zawsze rozbrzmiewał tam jego oschły głos i pogardliwie bezceremonialne słowa o jakimś fragmencie poematu Boewulf albo dystychu Chaucera. Okazało się, że z przeglądem literatury Stoner nie radzi sobie tak dobrze jak z pozostałymi kursami. Chociaż zapamiętał wszystkich autorów, tytuły ich dzieł, związane z nimi daty oraz umiał wskazać, kto wywarł na nich wpływ, to ledwie zaliczył pierwszy egzamin. Niewiele lepiej poszło mu z drugim. Po książki z listy lektur sięgał tak często, niektóre czytając po kilka razy, że zaczęły na tym cierpieć pozostałe przedmioty. Ale teksty, które czytał, pozostawały tylko drukiem na papierze i nie potrafił dostrzec żadnego pożytku z tego, co robił. Podczas jednego z wykładów uważnie się wsłuchiwał w słowa Archera Sloane’a, jakby w ich beznamiętnym i oschłym brzmieniu tkwiła wskazówka mogąca doprowadzić go tam, dokąd chciał dotrzeć. Zgarbiony na krześle zbyt małym, żeby mógł wygodnie się rozsiąść, ściskał krawędzie ławki tak silnie, że na brązowej, zgrubiałej skórze jego dłoni wyraźnie bielały kostki. Marszcząc brwi, zagryzał dolną wargę. Ale im bardziej rozpaczliwe stawało się skupienie Stonera i jego kolegów, tym wyraźniej okazywał im swoją pogardę Archer Sloane. W pewnej chwili ta pogarda zamieniła się w gniew, który wykładowca wyładował ni mniej, ni więcej tylko na Williamie Stonerze.

Po omówieniu dwóch sztuk Williama Shakespeare’ a przystępowali właśnie do dyskusji nad jego sonetami. Studenci siedzieli podenerwowani i niepewni, coraz bardziej przerażeni rosnącym z każdą chwilą napięciem między nimi a przygarbioną postacią, która patrzyła na nich zza katedry. Sloane właśnie odczytał na głos siedemdziesiąty trzeci sonet i teraz wodził wzrokiem po sali, zaciskając wargi w pozbawionym wesołości uśmieszku. – Jakie jest więc przesłanie tego sonetu? – zapytał opryskliwie, po czym zawiesił głos i zaczął przeszukiwać salę oczami, w których ponura rozpacz szła o lepsze z błogą przyjemnością. – Pan Wilbur? – Brak odpowiedzi. – Pan Schmidt? – Ktoś kaszlnął. Sloane przeniósł swoje ciemne błyszczące spojrzenie na Stonera. – Panie Stoner, jakie jest przesłanie tego sonetu? Stoner przełknął ślinę i spróbował otworzyć usta. – To sonet, panie Stoner – rzucił cierpko Sloane. – Utwór poetycki złożony z czternastu wersów o specjalnym układzie rymów, co z pewnością wykuł pan na blachę. Został napisany w języku, którym, jak sądzę, posługuje się pan już od ładnych kilku lat, a jego autorem jest William Shakespeare. Poeta ten już nie żyje, ale mimo to zajmuje poczesne miejsce w umysłach co niektórych. – Patrzył na Stonera jeszcze przez moment, po czym w jego oczach zagościła obojętność, kiedy wbił niewidzący wzrok w jakiś punkt nad głowami studentów. Nie zaglądając do książki, wyrecytował sonet po raz wtóry, głosem głębokim i miękkim, jakby na tę krótką chwilę przeistoczył się w słowa, dźwięki i rymy. Późną porę roku we mnie już dostrzeżesz, Co liście rozżółci, nim je z drzew postrąca, I trą konary nagie o kościelną wieżę, Gdzie już nie zakwili chmara śpiewająca. Dnia zobaczysz we mnie cichutkie zmierzchanie, Co hen za widnokrąg spycha tarczę słońca; Gdy zgaśnie, już tylko noc czarna nastanie, Ulgę niosąc we śnie, który nie ma końca. Dopatrzysz się we mnie, jak ogień dogasa Na stosie popiołów spalonej młodości, Przez to, czym się sycił w swych najlepszych czasach Pożarty do szczętu, bez żadnej litości. Dlatego twe serce mocniej kochać łaknie

Wszystko, czego wkrótce niechybnie zabraknie. Nastała cisza. Ktoś odkaszlnął. Sloane powtórzył dwa ostatnie wersy, tym razem już jednak beznamiętnie, swoim zwykłym głosem. Dlatego twe serce mocniej kochać łaknie Wszystko, czego wkrótce niechybnie zabraknie. Sloane ponownie wbił wzrok w Williama Stonera. – Szekspir przemawia do pana sprzed trzystu lat – stwierdził oschle. – Słyszy go pan, Stoner? William Stoner uświadomił sobie, że od kilku chwil wstrzymuje oddech. Powoli wypuścił powietrze, zupełnie nie czując, jak porusza się przy tym jego ubranie. Oderwał wzrok od Sloane’a, żeby się rozejrzeć po sali. Promienie słońca wpadały przez okna ukosem, oświetlając twarze siedzących studentów w taki sposób, że zdawało się, iż mają źródło w ich głowach i stamtąd rozpraszają półmrok wnętrza. Jeden ze studentów mrugnął i oświetlony meszek na jego policzku przykrył cień. Stoner zdał sobie sprawę, że jego palce rozluźniają silny uścisk, którym trzymały blat ławki. Obrócił dłonie, dziwiąc się ich brązowej barwie i ze zdumieniem stwierdzając, że paznokcie kończą się równo z opuszkami tępo wieńczącymi palce. Mógłby przysiąc, że czuje, jak niewidzialna krew przepływa przez maleńkie naczynia i żyły, pulsując delikatnie, aby potem spod paznokci niepewnie się przedostać do reszty jego ciała. Sloane znów mówił: – Co Shakespeare chce panu powiedzieć, Stoner? Jakie jest przesłanie tego sonetu? Niechętnie i powoli wzrok Stonera zaczął się podnosić. – Przesłanie brzmi... – zaczął, nieznacznym gestem lekko unosząc dłoń w powietrze. Poczuł, że zaszkliły mu się oczy, kiedy znalazły sylwetkę Archera Sloane’a. – Przesłanie brzmi... – powtórzył, ale nie zdołał dokończyć zaczętego zdania. Sloane patrzył na niego z zaciekawieniem, po czym gwałtownie skinął głową. – Dziękuję państwu, na dzisiaj koniec – oznajmił, a następnie, nie patrząc

na nikogo, odwrócił się i wyszedł z sali. William Stoner ledwo dostrzegał wokół siebie studentów, choć ci wstali z miejsc i noga za nogą opuszczali salę, zrzędząc pod nosem. Przez kilka minut po ich wyjściu siedział nieruchomo, gapiąc się przed siebie na wąskie deski podłogi do cna odarte z lakieru przez szurające niecierpliwie stopy studentów, których nigdy nie pozna ani nawet nie zobaczy. Poruszał swoimi stopami, poprzez podeszwy butów czując chropowatość suchego drewna i słysząc jego zgrzyt. Potem także on podniósł się z miejsca i powoli wyszedł. Lekki chłód późnego jesiennego dnia przenikał przez jego ubranie. Rozejrzał się dookoła. Powyginane, sękate gałęzie nagich drzew wiły się na tle bladego nieba. Studenci, biegnąc w pośpiechu na wykłady, obijali się o niego. Słyszał ich pomrukiwanie, słyszał stukot ich obcasów o kamienne chodniki, widział ich twarze, czerwone od chłodu oraz pochylone na lekkim wietrze sylwetki. Patrzył na nich zaciekawiony, jakby widział ich po raz pierwszy, czując, że są mu bardzo dalecy, a jednocześnie bardzo bliscy. Hołubił to uczucie, pędząc na kolejne zajęcia. Towarzyszyło mu podczas wykładu z chemii gleby, kiedy profesor monotonnym głosem dyktował do zeszytu formuły, których potem trzeba było się wyuczyć na pamięć w mozolnym wysiłku. Tylko że ten wysiłek właśnie stawał się mu obcy. W drugim semestrze tamtego roku akademickiego William Stoner porzucił zajęcia z przedmiotów ścisłych i zrezygnował z planów licencjatu na Wydziale Rolnictwa. Zapisał się na wstęp do filozofii oraz historii starożytnej, a także na dwa kursy z literatury angielskiej na poziomie podstawowym. Latem znów wrócił na farmę rodziców i pomagał ojcu przy zbiorach, ani słowem nie wspomniał jednak o uniwersytecie. Gdy jako znacznie starszy mężczyzna wracał pamięcią do dwóch ostatnich lat studiów licencjackich, miał wrażenie, że były czymś nierealnym – okresem należącym do kogoś innego, wypełnionym nie tyle typową dla niego systematyczną pracą, ile zrywami. Jedna chwila zlewała się z drugą, a mimo to była od niej oderwana. Miał wrażenie, że czas go nie dotyczy: obserwował tylko, jak się przemieszcza przed jego oczami, jakby ktoś szarpnięciami przesuwał gigantyczną dioramę. Nabrał świadomości własnego wyglądu, której wcześniej nigdy nie miał. Czasem stawał przed lustrem, patrząc na pociągłą twarz zwieńczoną strzechą suchych brązowych włosów, dotykał wystających kości policzkowych; przyglądał się chudym nadgarstkom wystającym spod za krótkich o kilka

centymetrów rękawów płaszcza i zastanawiał się, czy innym wydawał się tak samo groteskowy jak samemu sobie. Nie miał planów na przyszłość i z nikim się nie dzielił swoją niepewnością. Nadal pracował u Jima i Sereny Foote’ów za wikt i opierunek, ale już nie tak dużo jak podczas pierwszych dwóch lat studiów. Przez trzy godziny każdego popołudnia oraz przez pół dnia w weekendy pozwalał się wykorzystywać do każdej roboty w obejściu, pozostały czas natomiast rezerwował dla siebie. Część tego czasu spędzał w małym pokoiku na poddaszu, najchętniej jednak po wykładach i odrobieniu pańszczyzny u Foote’ów wracał na uniwersytet. Wieczorami często chodził bez celu po długim czworokątnym dziedzińcu na kampusie, wśród par, które się tam przechadzały, szepcząc do siebie czule. Chociaż nie znał nikogo z tych ludzi ani się do nich nie odzywał, czuł, że łączy go z nimi silna więź. Czasem przystawał pośrodku dziedzińca, patrząc na pięć wysokich kolumn strzelających w niebo z chłodnej trawy przed budynkiem Jesse Hall. Dowiedział się, że kolumny są pozostałością po głównym gmachu uniwersyteckim, zniszczonym wiele lat temu przez pożar. Szarosrebrne w świetle księżyca, nagie i czyste, zdawały się symbolizować życie, z którego zaczął właśnie korzystać, podobnie jak świątynia symbolizuje bóstwo. W bibliotece uniwersyteckiej błąkał się między regałami, wśród tysięcy książek, delektując się zatęchłym zapachem skór, płótna i wysychającego papieru niczym wonią egzotycznych kadzideł. Czasem przystawał, sięgał na półkę po któryś z tomów i trzymał go przez chwilę w dłoniach wciąż nieprzywykłych do grzbietów, okładek oraz stronic, które nie stawiają im żadnego oporu. Potem przeglądał książkę, czytając przypadkowe ustępy, a jego sztywne palce chwytały papier z wyjątkową ostrożnością, jakby się bał, że niezgrabnymi dłońmi mógłby zniszczyć to, co odkrył z tak wielkim wysiłkiem. Nie miał przyjaciół ani znajomych i po raz pierwszy w życiu zaczął sobie uświadamiać swoją samotność. Czasem nocą w pokoiku na strychu podnosił oczy znad książki, żeby wbić wzrok w mroczny kąt, gdzie migotliwy płomień lampy walczył z cieniami. Jeśli wpatrywał się w nie wystarczająco długo i intensywnie, ciemność zamieniała się w światło, przyjmując niematerialny kształt tego, o czym czytał. Zaczynał czuć, że czas go nie dotyczy, jak wtedy, kiedy podczas wykładu odezwał się do niego Archer Sloane. Przeszłość wyłaniała się z ciemności, a ludzie wstawali z martwych przed jego oczami.

Potem przeszłość i umarli przenikali do teraźniejszości, wplatając się między żywych, a on przez krótką chwilę doznawał wizji zbyt silnej, by potrafił się od niej uwolnić, nawet gdyby tego pragnął. Albo kroczył przed nim Tristan z piękną Izoldą u boku, albo w połyskującym mroku wirowali Francesca i Paolo, albo Helena prowadziła sprytnego Parysa, a na ich twarzach mimo ciemności wyraźnie dostrzegał gorycz konsekwencji popełnionych czynów. Towarzyszył im wszystkim tak, jak nie mógł towarzyszyć studentom, którzy znaleźli tymczasowy dom na wielkim uniwersytecie w Columbii i biegali z wykładu na wykład, niepomni na nieprzyjazny klimat środkowego zachodu. Przez rok nauczył się greki oraz łaciny wystarczająco dobrze, żeby czytać proste teksty. Często miał czerwone, zapuchnięte oczy – z braku snu i przemęczenia. Czasem myślał o sobie sprzed kilku lat, a wtedy zaskakiwało go wspomnienie dziwacznej postaci tak samo brązowej i bezwolnej jak ziemia, z której wyrosła. Myślał o swoich rodzicach, którzy wydawali mu się niemal tak samo dziwni jak dziecko, które spłodzili. Czuł do nich współczucie przemieszane z resztkami miłości. Mniej więcej w połowie czwartego roku studiów Archer Sloane zaczepił go po jednym z wykładów i zaprosił na pogawędkę do swojego gabinetu. Była zima i nad kampusem wisiała nisko typowa dla środkowego zachodu wilgotna mgła. Nawet późnym przedpołudniem cienkie gałęzie dereni połyskiwały szronem, a czarne winorośle pnące się po wielkich kolumnach przed Jesse Hall obrzeżyły się opalizującymi kryształkami, które skrzyły się blaskiem na szarym kamiennym tle. Szynel był już tak bardzo sfatygowany, że Stoner postanowił go nie wkładać na spotkanie ze Sloane’em, chociaż panował przejmujący chłód. Dygotał z zimna, kiedy biegł po chodniku, a następnie w górę szerokich kamiennych schodów prowadzących do Jesse Hall. Po zimowym chłodzie wnętrze budynku zdawało się wyjątkowo ciepłe. Szarość dnia przesączała się do środka przez szklane drzwi po obydwu stronach wielkiego holu, przez co wyłożone żółtymi płytami podłogi lśniły jaśniej niż szare lampy nad nimi, a olbrzymie dębowe kolumny i przecierane ściany połyskiwały w półmroku. Odgłosy szurania stóp i przytłumionych rozmów niknęły w przepastnym wnętrzu. Niewyraźne sylwetki kroczyły powoli, schodząc się i rozchodząc, a w dusznym powietrzu dominował zapach olejnych lamperii oraz wilgotnych wełnianych płaszczy. Po gładkich marmurowych schodach Stoner dotarł na piętro do gabinetu Archera Sloane’a. Zapukał w zamknięte drzwi, usłyszał pozwolenie i wszedł do

środka. Gabinet był długi i wąski, oświetlony jednym oknem w odległym końcu. Półki zapchane książkami pięły się do samego sufitu. Przy oknie wciśnięto biurko, a za nim na tle światła odcinała się ciemna sylwetka Archera Sloane’a. – Ach, pan Stoner – sucho stwierdził Sloane, nieznacznie się unosząc i wskazując obite skórą krzesło naprzeciwko siebie. Stoner usiadł. – Przeglądałem pańskie oceny. – Sloane zrobił pauzę, po czym uniósł leżącą na biurku teczkę, patrząc na nią z ironiczną obojętnością. – Mam nadzieję, że mi pan wybaczy tę dociekliwość. Stoner zwilżył wargi i poruszył się na krześle. Próbował tak złożyć swoje wielkie dłonie, żeby się stały niewidoczne. – Oczywiście, panie profesorze – powiedział chropawym głosem. Sloane skinął głową. – No dobrze. Z dokumentów wynika, że rozpoczął pan naukę na uczelni jako student rolnictwa. Dopiero na drugim roku zajął się pan literaturą, czy tak? – Tak, panie profesorze – potwierdził Stoner. Sloane rozsiadł się wygodnie na krześle i podniósł wzrok, wbijając go w prostokąt światła, które wpadało do środka przez małe wysokie okno. Złożył dłonie, stykając tylko opuszki palców, po czym zwrócił się do siedzącego przed nim sztywno młodego człowieka. – Oficjalnym celem tego spotkania jest poinformowanie pana o konieczności formalnej zmiany kierunku studiów, która potwierdzi odejście od początkowego programu oraz przyjęcie obecnego toku nauki. To kwestia kilkuminutowej wizyty w dziekanacie. Dopełni pan tej formalności, prawda? – Tak, panie profesorze – zapewnił Stoner. – Zapewne jednak się pan domyśla, że nie jest to powód, dla którego poprosiłem, żeby pan do mnie zajrzał. Czy ma pan coś przeciwko temu, że zadam teraz kilka pytań dotyczących pańskich planów na przyszłość? – Nie, panie profesorze. Sloane dotknął teczki z aktami, którą chwilę wcześniej rzucił na biurko. – Zdaje się, że wstępując na uniwersytet, był pan nieco starszy od swoich kolegów. Miał pan prawie dwadzieścia lat, czy tak? – Tak, panie profesorze – potwierdził Stoner. – I wtedy zamierzał pan iść tokiem studiów oferowanym przez Wydział

Rolnictwa? – Tak, panie profesorze. Sloane ponownie się odchylił do tyłu, uważnie oglądając mroczny sufit swojego wysokiego gabinetu. – A co zamierza pan obecnie? – zapytał znienacka. Stoner milczał. Nie myślał o tym. Nie chciał o tym myśleć. Odparł w końcu z nutką urazy w głosie: – Nie wiem. Nie zastanawiałem się. Sloane kontynuował: – Czy wypatruje pan dnia, w którym opuści pan te mury, żeby wkroczyć w świat, od którego pana oddzielają? Stoner uśmiechnął się z zażenowaniem. – Nie, panie profesorze. Sloane uderzył otwartą dłonią w teczkę z dokumentami na blacie biurka. – Z akt wynika, że pochodzi pan z małej wsi. Zakładam, że pańscy rodzice prowadzą gospodarstwo rolne, czy tak? Stoner potakująco skinął głową. – Czy zamierza pan wrócić do pracy na roli po zakończeniu studiów i uzyskaniu dyplomu? – Nie, panie profesorze – odpowiedział Stoner ze zdecydowaniem w głosie, które go całkowicie zaskoczyło. Ze zdumieniem myślał o decyzji, którą właśnie podjął. Sloane pokiwał głową. – Faktycznie, jako adept nauki o literaturze zdobywa pan wiedzę i umiejętności, które raczej się nie przydadzą do uprawiania ziemi. – Nie wrócę na wieś – podjął Stoner, zupełnie jakby nie słyszał ostatnich słów wykładowcy. – Nie wiem jeszcze, co będę robił. – Spojrzał na swoje dłonie i powiedział do nich: – Jeszcze do mnie nie dociera, że z końcem roku opuszczę uniwersytet. Sloane rzucił od niechcenia: – Oczywiście nie ma takiej konieczności, żeby pan opuszczał uczelnię. Zapewne nie dysponuje pan żadnymi środkami do życia? Stoner pokręcił głową. – Osiąga pan doskonałe wyniki w nauce. Z wyjątkiem... – Sloane zawiesił głos, z uśmiechem unosząc brwi. – Z wyjątkiem przeglądu na drugim roku, wszystkie zajęcia literaturoznawcze zaliczył pan na pięć, pozostałe przedmioty na co najmniej cztery. Jeśli tylko zdoła pan się utrzymać przez

mniej więcej rok po zakończeniu studiów pierwszego stopnia, to z pewnością uzyska pan w tym czasie magisterium, a wtedy poprowadzi pan zajęcia ze studentami, pracując równocześnie nad swoim doktoratem. Oczywiście pod warunkiem, że taki scenariusz w ogóle pana zainteresuje. Stoner wyprostował się. – Co pan profesor chce przez to powiedzieć? – zapytał, wyraźnie słysząc w swoich słowach coś niby strach. Sloane pochylił się do przodu, przybliżając swoją pociągłą twarz do rozmówcy. Stoner patrzył, jak jej rysy miękną; słuchał głosu, który pozbawiony oschłości i drwiny stawał się delikatny, niemal bezbronny. – Naprawdę pan nie wie, panie Stoner? – zapytał Sloane. – Jeszcze pan tego w sobie nie odkrył? Będzie pan nauczycielem. Nagle Sloane wydał mu się bardzo odległy, a ściany gabinetu odpłynęły daleko. Stoner odniósł wrażenie, że zawisł w powietrzu, po czym usłyszał, jak zadaje pytanie: – Jest pan tego pewien? – Tak, jestem – zapewnił go łagodnie Sloane. – Ale skąd pan to wie? Jak zyskał pan tę pewność? – To miłość, panie Stoner – odparł Sloane radośnie. – Pan jest zakochany. Po prostu. Po prostu. Stoner zarejestrował fakt, że skinął głową i powiedział coś błahego. Chwilę potem opuszczał gabinet. Czuł mrowienie wokół ust i drętwiejące opuszki palców. Szedł jakby we śnie, a mimo to docierało do niego wszystko, co się dzieje wokół. Otarł się o boazerię na ścianie korytarza i zdało mu się, że czuje ciepło oraz wiek drewnianych listew. Kiedy nieśpiesznie schodził po schodach, zdumiał go fakt, że żyłkowany, chłodny marmur jakby trochę się ślizga pod jego stopami. W holu przytłumione rozmowy zamieniły się w chór wyraźnie słyszalnych pojedynczych głosów, a twarze studentów były teraz i bliskie, i dziwne, i znajome. Z budynku Jesse Hall wyszedł na światło dnia. Kampusu nie przytłaczała już szarość, Stoner wbił więc oczy w niebo, gdzie zdawał się szukać możliwości, których nie potrafił nazwać. W pierwszym tygodniu czerwca 1914 roku William Stoner wraz z sześćdziesięcioma innymi młodymi mężczyznami oraz garstką młodych kobiet otrzymał dyplom ukończenia studiów licencjackich na Uniwersytecie Missouri. Aby uczestniczyć w ceremonii, jego rodzice – w pożyczonym powozie

ciągniętym przez ich starą gniadą kobyłę – wyruszyli dzień wcześniej, przez noc pokonując czterdzieści kilka mil, żeby na farmę Foote’ów zajechać tuż po świcie, z karkami sztywnymi po bezsennej podróży. Stoner zszedł na dół, żeby ich przywitać na podwórzu. Stojąc obok siebie w rześkim porannym powietrzu, czekali, aż do nich podejdzie. Stoner wymienił z ojcem szybki uścisk dłoni. Nie patrzyli przy tym na siebie. – Jak się masz? – rzucił tylko ojciec. Matka skinęła głową. – Twój ojciec i ja przyjechaliśmy, żeby zobaczyć, jak odbierasz dyplom. Przez chwilę Stoner milczał. Potem powiedział: – Lepiej wejdźcie do środka i zjedzcie śniadanie. W kuchni siedzieli sami: odkąd Stoner zamieszkał na strychu, Foote’owie sypiali do późna. Mimo to jednak ani podczas posiłku, ani później, kiedy rodzice skończyli jeść, Stoner nie zdobył się na odwagę, żeby im zakomunikować, że zmienił plany i nie zamierza wracać na rolę. Raz albo dwa już miał się odezwać, ale zrezygnował, gdy spojrzał na ich opalone twarze odcinające się nagością od nowiutkich ubrań i pomyślał o długiej podróży, którą właśnie odbyli, oraz jeszcze dłuższych latach, przez które oczekiwali na jego powrót. Siedział sztywno razem z nimi, dopóki nie wypili do końca kawy, a Foote’owie nie podnieśli się z łóżka i nie przyszli do kuchni. Wtedy oznajmił, że musi teraz pójść na uczelnię, a z nimi zobaczy się później, podczas ceremonii rozdania dyplomów. Włóczył się po kampusie, trzymając czarną togę i czapkę wypożyczone wcześniej. Były ciężkie i nieporęczne, nie znalazł jednak żadnego miejsca, gdzie mógłby je zostawić. Myślał o tym, co musi powiedzieć swoim rodzicom, po raz pierwszy zdając sobie sprawę z ostateczności swojej decyzji. Omal nie pożałował, że ją podjął. Czuł się zbyt niedoskonały, by osiągnąć cel, który tak lekkomyślnie sobie wyznaczył. Rozmyślał o atrakcjach świata, którego się wyrzekł. Opłakiwał swoją własną stratę, opłakiwał stratę poniesioną przez rodziców, nawet jednak w tej rozpaczy czuł, że się od nich oddala. To poczucie straty zabrał ze sobą na ceremonię rozdania dyplomów. Kiedy wyczytano jego nazwisko i wszedł na podium, żeby odebrać dyplom z rąk mężczyzny skrywającego twarz za miękką siwą brodą, nie mógł uwierzyć, że to się dzieje naprawdę, a pergaminowy zwój nie miał żadnego znaczenia. Stoner potrafił myśleć tylko o swoich rodzicach siedzących sztywno