- Dokumenty5 863
- Odsłony852 363
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań667 962
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Jurgen Thorwald - Stulecie detektywów
Rozmiar : | 2.7 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Jurgen Thorwald - Stulecie detektywów.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Jurgen Thorwald STULECIE DETEKTYWÓW Drogi i przygody kryminalistyki Tytuł oryginału: Das Jahrhundert der Detektive Przełożyli: Wanda Kragen i Karol Bunsch
I. NIEWYMAZALNA PIECZĘĆ, CZYLI PRZYGODY Z IDENTYFIKACJĄ 1. Kiedy w roku 1879 Alfons Bertillon, siła pomocnicza w Pierwszym Wydziale Paryskiej Prefektury Policji, rozpoczął chlubną karierę, dając na arenie historii bodziec do rozwoju nowoczesnej kryminalistyki, liczył lat dwadzieścia sześć, francuska policja kryminalna zaś okrągło siedemdziesiąt. Sûreté, jak zwała się francuska policja kryminalna, miała w owych czasach opinię najstarszej w świecie i najbogatszej w tradycje i uchodziła w ogóle za kolebkę policji kryminalnej. Jej siedemdziesięcioletnie dzieje sięgały wstecz do epoki Napoleona. Jeśli wcześniej istniała już we Francji jakaś władza policyjna, służyła ona raczej szpiclowaniu i więzieniu politycznych przeciwników ówczesnych królów francuskich niż wyświetlaniu przestępstw kryminalnych. Również w drugiej połowie ery napoleońskiej szef I Wydziału Prefektury Paryskiej, utworzonego dla zwalczania zbrodniczości, Hénri, był panem tylko 28 sędziów pokoju oraz kilku inspektorów. Ulice Paryża były wdzięcznym terenem operacyjnym dla całych band zbójów i złodziei. Dopiero w roku 1810, gdy w następstwie wojen napoleońskich rozluźniły się wszystkie więzy społeczne i fala przestępczości groziła Paryżowi zalewem, wybiła godzina narodzin Sûreté, a wraz z nią godzina przeznaczenia jej założyciela — którego cień obecnie, po latach siedemdziesięciu, w pozytywnym zarówno, jak i negatywnym sensie, unosił się jeszcze nad Sûreté — Eugeniusza Franciszka Vidocqa. Do lat trzydziestu pięciu życie Vidocqa było burzliwym pasmem awanturniczych wydarzeń. Syn piekarza z Arras, przedsiębiorca widowiskowy, żołnierz, marynarz, aktor w teatrze marionetek, więziony za pobicie oficera (który uwiódł jedną z jego kochanek) i uciekinier z więzienia. Raz wymknął się w skradzionym mundurze żandarma, innym razem rzucił się z zawrotnej wysokości wieży więziennej w płynącą na dole rzekę. Za każdym razem na nowo chwytany, został w końcu skazany na ciężkie roboty na galerach i przykuty do łańcucha. Całe lata żył w kaźni, ramię w ramię z najstraszniejszymi zbrodniarzami owych czasów, między innymi z członkami osławionego rodu morderców Cornu, w którym już dzieci zaprawiano do mordów i — dla przyzwyczajenia — dawano im do zabawy ludzkie czaszki. W roku 1799 udała mu się trzecia, tym razem pozornie ostateczna ucieczka.
Przez dziesięć lat mieszkał w Paryżu jako handlarz ubrań. Ale przez tych dziesięć lat byli współwięźniowie grozili mu ustawicznie, aż w końcu, przejęty wstrętem i nienawiścią do dawnych towarzyszy, uczynił decydujący krok — zgłosił się w prefekturze policji w Paryżu i zaoferował władzom policyjnym swoje usługi oraz przez tyle lat zdobywaną znajomość świata przestępców, jeśli oszczędził mu więzienia. Wówczas, po siedemdziesięciu latach, niektórzy przedstawiciele Sûreté czuli pewne zażenowanie, gdy była mowa o Vidocqu i narodzinach Sûreté. W końcu bowiem historia życia Vidocqa do roku 1810 była przeciwieństwem wszystkich wyobrażeń lat siedemdziesiątych o pochodzeniu i trybie życia funkcjonariusza policji, nie mówiąc już o szefie policji kryminalnej. Zapomniano, w jak trudnej sytuacji znajdował się Hénri i urzędujący w roku 1810 prefekt policji paryskiej baron Pasquier, kiedy podjęto jedyną w swym rodzaju decyzję, aby powierzyć Vidocqowi główną rolę w zwalczaniu przestępczości. By zamaskować ową rolę przed światem podziemia, zaaresztowano go dla pozoru, a jego uwolnienie odbyło się pod zwodnym płaszczykiem szczęśliwej ucieczki. W pobliżu prefektury policji, w posępnym gmachu przy Petite rue Sainte Anne, założył Vidocq swą kwaterę główną. Współpracowników dobierał sobie wedle zasady, że „jedynie zbrodniarze mogą zwalczać zbrodnię”. Zatrudniał najpierw czterech, potem dwunastu, potem dwudziestu byłych więźniów, płacąc im z potajemnych funduszów i trzymając ich w żelaznej dyscyplinie. W jednym tylko roku z pomocą zaledwie dwunastu ludzi ujął 812 morderców, złodziei, włamywaczy, zbójców i oszustów i wyczyścił meliny przestępców, w których nigdy przedtem nie postała noga inspektora policji czy sędziego pokoju. Po krótkim czasie jego organizacja otrzymała nazwę Sûreté1 i w ciągu dwudziestu lat, wbrew wszelkim wrogim poczynaniom, rozwinęła się w zalążek policji kryminalnej. Tysiączne przebrania i maski, potajemne pobyty w dzielnicach zbrodniarzy, pozorne uwięzienia, przemycanie swych ludzi do więzień i ich pozorne ucieczki lub nawet sfingowana śmierć, gdy spełnili swoje zadanie — wszystko to zapewniało Vidocqowi nieprzerwany strumień informacji. Dokładna znajomość świata przestępczego i jego członków, zwyczajów i metod, cierpliwość oraz zdolność wczucia się; osobisty wkład w utrzymanie stałego kontaktu z „obliczem zbrodni”, jedyna w swoim rodzaju fotograficzna pamięć oraz archiwum, w którym gromadził notatki o znanych
mu zbrodniarzach, ich wyglądzie i metodach pracy — to wszystko stanowiło fundament: jego pracy. Kiedy nie dało się już dłużej ukrywać jego roli jako szefa Sûreté, Vidocq zjawiał się regularnie w więzieniach, aby zaznajomić się z twarzami kryminalistów. Ustąpił dopiero w roku 1833, ponieważ nowy prefekt policji Henryk Gisquet nic godził się dłużej na to, aby cała paryska policja kryminalna, składała się z byłych przestępców. Jako właściciel prywatnej agencji detektywistycznej (prawdopodobnie pierwszej w świecie), zamożny człowiek interesu oraz dostarczyciel pomysłów do powieści wielkiego francuskiego twórcy Balzaka, Vidocq spędził w dostatku zmierzch życia, nim umarł w roku 1857. Mieszczańscy szefowie Sûreté przejęli spadek po Vidocqu. Oto ich nazwiska: Allard, Canler, Claude, lub wówczas, w roku 1879, Gustaw Macé. Sûreté przetrwała cztery przewroty polityczne we Francji: od Napoleona do Burbona, od Burbona do monarchii lipcowej Ludwika Filipa Orleańskiego, od monarchii lipcowej do cesarstwa Napoleona III i od Napoleona III do Trzeciej Republiki. Z dawnego posępnego domu przy ulicy Św. Anny, gdzie urzędował Vidocq, przeniosła się do tak samo niemal ponurego budynku przy Quai de l’Horloges, a w końcu do gmachu prefektury przy Quai d' Orfevres. W miejsce dwudziestu ośmiu podwładnych Vidocqua Sûreté zatrudniła obecnie paruset inspektorów; funkcjonariusze z kryminalną przeszłością ustąpili miejsca mniej lub bardziej czcigodnym obywatelom, ale ani Allard, ani Canler, ani Claude czy Macé nigdy w rzeczywistości nie porzucili metod pracy ustanowionych przez Vidocqua, nie przestali zatrudniać i opłacać sporej, co więcej, stałe rosnącej liczby recydywistów w charakterze szpiclów i współpracowników. Wydaleni z Paryża i potajemnie wracający kryminaliści stawali w obliczu ponownego aresztowania przed wyborem: albo będą pracować dla Sûreté, albo znikną w więzieniach. Nigdy też Sûreté nie przestała wprowadzać do cel więziennych agentów-prowokatorów (przezywanych „moutons”2 ), którzy mieli się wkradać w łaski współwięźniów i pozyskiwać w ten sposób informacje. W regularnych odstępach czasu sami inspektorowie zjawiali się na dziedzińcach więzień, każąc aresztantom defilować przed nimi, aby za przykładem Vidocqa ćwiczyć i wpisać w ten sposób w swoją „fotograficzną pamięć” twarze przestępców. „Parada więźniów” była najszerzej stosowaną metodą służącą do rozpoznawania więźniów uprzednio już karanych lub też do
identyfikowania tych, którzy przypadkiem dostali się do więzienia, a poszukiwani byli za inne zbrodnie. Archiwum Vidocqa rozrosło się w olbrzymi aparat biurokratyczny; góry papierów zalegały wysokie, niemiłe, zakurzone, oświetlone gazem sale prefektury. Tutaj każdy znany przestępca miał swoją kartę, na której zapisane było jego nazwisko, przewinienia i kary oraz opisany był jego wygląd — razem prawie pięć milionów kart. A wciąż przybywały nowe, gdyż wszystkie hotele i oberże, wszyscy obcy znajdowali się pod kontrolą. Odkąd w jednym z więzień brukselskich zastosowano po raz pierwszy w latach czterdziestych wynalezioną niedawno fotografię do utrwalania twarzy przestępcy, Paryż przejął również i tę nową metodę rejestracji i identyfikacji; w paryskiej prefekturze zgromadzono okrągłą liczbę 80 000 zdjęć. Ale chociaż zagraniczni goście dziwili się, jak prędko zatrzymuje się niekiedy w Paryżu przestępców, którzy z ich kraju uciekli do tego miasta, i chociaż owo zdziwienie dało asumpt do legendarnej renomy policji paryskiej — w rzeczywistości Sûreté przeżywała w roku 1879 głęboko trawiący ją kryzys. ═══════ ♦ ═══════ 2. Reguły i miary, według których historia wybiera swych pionierów i bohaterów, należą do jej wielkich tajemnic. Kiedy wybrała. Alfonsa Bertillona, aby wśród tego na zewnątrz ukrytego jeszcze kryzysu zapoczątkował nową erę kryminalistyki, posłużyła się — jeśli chodzi o pozory — chwytem więcej niż dziwnym. Alfons Bertillon był młodym człowiekiem o bladej szczupłej twarzy, smutnej i chłodnej, o ruchach powolnych i glosie bez wyrazu. Cierpiał na dolegliwości przewodu pokarmowego, na krwawienie z nosa i straszliwe ataki migreny, a był tak skryty i nieudolny w nawiązywaniu wszelkich kontaktów, że sprawiał wrażenie wręcz odpychające. Jego skrytość szła w parze z nieufnością, sarkazmem, wybuchami wściekłości, nużącą pedanterią oraz brakiem wszelkich odczuć estetycznych. Był tak dalece niemuzykalny, że podczas służby wojskowej musiał odliczać pojedyncze tony, by sygnał trąbki na pobudkę odróżnić od sygnału na apel. Nawet jeden z jego nielicznych przyjaciół potwierdził potem „jego niewymownie przykry charakter”. Pewien gość prefektury, któremu wiosną roku 1879 powiedziano, że ów Berlillon jest synem poważnego lekarza, statystyka i wiceprzewodniczącego paryskiego Towarzystwa Antropologicznego, doktora
Adolfa Bertillona, oraz wnukiem przyrodnika i matematyka Achilese Guillarda, wybuchnął niedowierzającym śmiechem. Wydawało się istotnie trudno zrozumiale, że ów syn i wnuk ludzi tak wybitnych musiał z powodu kiepskich not i bezprzykładnego zachowania się trzykrotnie opuszczać najlepsze szkoły Francji; że jako praktykant biurowy już po paru tygodniach nauki został zwolniony, w Anglii jako nauczyciel domowy nie zyskał wcale miru, aż w końcu, wyłącznie dzięki stosunkom ojca, wylądował jako pomocnicza siła biurowa w prefekturze policji. Miejsce pracy Bertillona znajdowało się w kącie jednej z dużych sal, w których piętrzyły się kartoteki kryminalistów francuskich. Latem panował w tym kącie upal nie do wytrzymania, zimą zaś taki mróz, że podczas pracy konieczne były rękawiczki, a nogi wręcz kostniały. Tam więc siedział mniej lub bardziej unikany przez innych pracowników Bertillon i schematycznie nanosił na karty kartoteki dane personalne, zanotowane przez funkcjonariuszy policji w czasie aresztowań i śledztwa. Zimną wiosną 1879 kopiował zdrętwiałymi palcami opisy osób, które w rękach zrutynizowanych inspektorów zastygały w bezprzykładną jednostajność. Figurowało tutaj: „wysoki”, „niski”, „średni”; twarz: „przeciętna”, .”znaków szczególnych nie ma”— określenia odnoszące się do tysięcy osób. Na kartkach widniały zdjęcia zrobione przez fotografów, którzy uważali się za artystów. W związku z tym zdjęcia były raczej „artystyczne” niż wyraźne, poza tym często zniekształcone, ponieważ aresztanci bronili się przed fotografowaniem. Wszystko jednak, co przechodziło przez ręce Bertillona, stanowiło lekcję poglądową na temat nurtującego kryzysu, w jakim znalazła się Sûreté. Od czasu wielkiego tryumfu Vidocqa, od czasu powstania jego metod, świat zmienił się, społeczeństwo się zmieniło, a wraz z nim uległy zmianie oblicze i istota przestępczości. Te zmiany nie przeniknęły jednak do świadomości opinii publicznej. Do roku 1879 tylko niewielu ludzi podjęło poważne próby wniknięcia w socjologiczne, biologiczne i psychologiczne tło świata zbrodni i jego rozwoju. Do nich należał na przykład belgijski astronom i statystyk, Adolf Quételet, który w ostatnich dziesiątkach lat usiłował ująć statystycznie przestępczość i obliczyć procent kryminalistów w ludzkiej społeczności. Z drugiej strony, włoski psychiatra, Cezar Lombroso, przedsięwziął rozlegle studia celem wyjaśnienia fizjologii i psychologii zbrodni. W więzieniach i w domach obłąkanych w Pawii mierzył czaszki wielu kryminalistów i doszedł
do wniosku, że każdego zbrodniarza cechuje pewna anomalia kształtu głowy, która zbliża go do zwierzęcia bardziej niż innych ludzi. Zbrodniarz — wnioskował dalej Lombioso — jest zjawiskiem atawistycznym, jest — żeby tak rzec — nawrotem do poprzednich form w rozwoju człowieka; zbrodniarzem człowiek jest już od urodzenia. Od roku 1876, a więc dopiero od lat trzech, książka Lombrosa L'uomo delinąuente in rapporto all’antropologia, alla giuriprudenza e Alle discipline cerceriare3 wywołała także poza Włochami pewną sensację i przynajmniej zwróciła uwagę paru uczonych na fenomen zbrodniczości. Poza tym jednak przestępczość stanowiła świat całkowicie nie zbadany, przyjmowany po prostu jako fakt i zwalczany karami. Nie można było jedynie przeoczać faktu, że owa przestępczość wyglądała w roku 1879 inaczej niż z początkiem stulecia. A już najtrudniej było nie dostrzec, że liczba kryminalistów wzrastała stale wraz z liczbą ludności i rosnącym uprzemysłowieniem. Fenomenalna pamięć Vidocqua, jeśli idzie o twarze przestępców, była czymś niepowtarzalnym; ale nawet stu Vidocqów nie starczyłoby teraz do zapamiętania bezliku twarzy, które w ósmym dziesiątku lat XIX wieku wychynęły z wciąż rozprzestrzeniającego się trzęsawiska zbrodni wszystkich stopni, zarówno wielkich, jak i małych. Wraz z podnoszeniem się ogólnego poziomu inteligencji i wykształcenia rósł także stopień inteligencji kryminalistów. Chociaż tylu było „moutons” w więzieniach, nie potrafili przechytrzyć i wybadać wszystkich współwięźniów, którzy zmieniali nazwiska i wygląd, by zataić poprzednie karty. Kryminaliści rzadko już tylko dawali się zaskoczyć prowokującym trikom inspektorów, którzy na przykład witali prezentowanych jako rzekomo dawnych znajomych. W końcu, jeśli chodzi o premie wyznaczone za zidentyfikowanych recydywistów, prowadziły one w coraz większej mierze do tego, że inspektorzy porozumiewali się z łapczywymi na pieniądze aresztantami i wbrew prawdzie przysięgali, że ten lub ów więzień jest identyczny z poszukiwanym zbrodniarzem, po czym inspektor dzielił się premią ze swym wspólnikiem. Obok sukcesów było mnóstwo niepewności, niedociągnięć, złudzeń i brzemiennych w skutki omyłek. To, co dla Vidocqa oznaczało tylko pomoc pamięci — kartoteka — stało się obecnie z konieczności głównym środkiem identyfikacji. Ale kartoteka rozrosła się ponad wszelką miarę. Dawno już zatraciła swą przejrzystość. Uporządkowanie według nazwisk nie miało sensu, skoro złodzieje,
włamywacze, fałszerze, oszuści i mordercy zmieniali nazwiska. Podział według wieku, sposobów czy metod kryminalistów już nie wystarczał do tworzenia mniejszych, łatwiejszych do przejrzenia grup w ramach kartotek. Fotografia przestała być skuteczna; 80 000 fotografii była to ilość uniemożliwiająca porównanie zdjęć osób nowo aresztowanych ze zdjęciami uprzednio karanych. Indeks nazwisk był tu tak samo bezsensowny, jak w registraturze opisów osób. W ważnych przypadkach inspektorzy i pisarze szukali nieraz całymi dniami w zbiorze fotografii, by wyłowić w nim jednego jedynego recydywistę. Tak wyglądał naznaczony wewnętrzną niepewnością świat, z którego Alfons Bertillon wyniósł pierwsze i najgłębsze wrażenia odnośnie do policji i Sûreté. ═══════ ♦ ═══════ 3. Bertillon objął służbę jako siła pomocnicza 15 marca roku 1879. Zaledwie cztery miesiące później okazało się, że historia uczyniła dobrze przemyślany wybór, kierując właśnie jego do zakurzonego kąta paryskiej prefektury. Chociaż Bertillon miał usposobienie odpychające i był człowiekiem trudnym w kontakcie, jednak — okazało się to teraz momentem o największym znaczeniu — wyrósł w środowisku ludzi, którzy przyczynili się do tego, że wiek XIX stał się stuleciem nauk przyrodniczych. Atmosfera jego domu rodzicielskiego była przepełniona owym duchem ogromnej ciekawości praw natury, który od kilku dziesięcioleci przełamywał wszystkie tradycyjne szranki wiary i światopoglądu. Już w dzieciństwie oswoił się Bertillon z nazwiskiem Karola Darwina, który w dziele O powstawaniu gatunków wstrząsnął dogmatem biblijnej historii stworzenia i pokazał, że wszystkie istoty żyjące powstały w drodze długiego biologicznego procesu rozwojowego. Słyszał także o Ludwiku Pasteurze, który odkrył świat bakterii i zrewolucjonizował medycynę, słyszał o Daltonie, Gay-Lussacu, Berzeliusie — ludziach, którzy prowadzili chemię ku nieprzeczuwalnym celom; wiedział o anatomach, fizjologach i biologach badających najtajniejsze procesy życiowe człowieka i zwierzęcia. Nieraz siedział u stóp dziadka, kiedy ten badał rośliny i klasyfikował je według gatunków i rodzajów. Przyglądał się, jak ojciec i dziadek, jakby wykonując „sakralne czynności”, mierzyli niezliczone czaszki — czaszki ludzi wszystkich ras — by dociec, czy istnieje związek pomiędzy kształtem głowy a duchowym rozwojem człowieka.
Często obijało mu się o uszy nazwisko Quételeta, uczonego, który nie tylko pracował w kryminalistyce, lecz pragnął również dowieść, że fizyczny rozwój człowieka podlega ścisłym prawom. Jeszcze dzieckiem będąc Bertillon stał nieraz z ojcem i dziadkiem przed „krzywymi Quételeta”, ukazującymi, że proporcje między wielkościami ciał ludzkich układają się wedle pewnego porządku: tyle samo jest karłów, co olbrzymów, tyle samo ludzi bardzo wysokich, co bardzo niskich, tyleż wysokich, co i niskich, gros zaś ludzkości składa się z ludzi średniego wzrostu. Przez całe lata Bertillon patrzył, jak ojciec i dziadek za pomocą pomiarów badają twierdzenie Quételeta, w myśl którego nie ma pod słońcem dwóch ludzi, u których wymiary wszystkich kończyn byłyby tożsame, i że szansa znalezienia dwóch ludzi dokładnie tego samego wzrostu ma się jak jeden do czterech. Bertillon był niezdolny zapalić się do łaciny i innych przedmiotów, które uważane są za najważniejsze w szkołach francuskich. Ale wspomnienie pomiarów dokonywanych przez ojca oraz przez innych antropologów nie opuściło go nigdy. Kiedy w lipcu 1879 — w upalnym wówczas słońcu paryskiego lata — w codziennie jednakowym, tępym kieracie wypełniał i kopiował trzy— lub czterotysięczną kartę, wpadł na pewien pomysł. Pomysł ten — jak potem wyznał — zrodził się z wściekłości na jałowość i bezsens jego pracy i zarazem ze wspomnień młodości. Dlaczego — zapytał siebie — marnotrawi się czas, pieniądze i silę ludzką na rokujące coraz mniej powodzenia próby identyfikacji przestępców? Dlaczego czepiamy się metod starych, prostackich i niedoskonałych, skoro nauki przyrodnicze odkryły „znamię Kaina”, które bezwzględnie odróżnia jednego człowieka od drugiego — mianowicie wymiary jego ciała? Bertillon nie wiedział, że już dziewiętnaście lat wcześniej, w roku 1860, dyrektor więzienia Louvan, Stevens, powołując się na nauki Quételeta, zaproponował — co prawda nadaremnie — aby mierzyć wszystkich dorosłych przestępców, u których nie występowały już dalsze zmiany w wymiarach ciała. Stevens miał na myśli następujące pomiary: obwód głowy, długość uszu, długość nóg, wzrost oraz obwód klatki piersiowej. Był przekonany, że w ten sposób uzyska dane, których nie można będzie zmienić żadnym przebraniem, żadną zmianą nazwiska czy zeszpeceniem. Bertillon wywołał zdziwienie i drwinę u kolegów-pisarzy, kiedy z końcem lipca zaczął porównywać fotografie więźniów. Kładł obok siebie
sfotografowane nosy lub uszy i porównywał ich kształt. Głośny śmiech odpowiedział mu, gdy poprosił o zezwolenie na pomiary więźniów przyprowadzanych w celu rejestracji. W końcu — ku ogólnemu gaudium —- zezwolono na to. Z gniewną zawziętością dokonał Bertillon w ciągu kilku tygodni pomiarów większej liczby aresztantów.Mierzył ich wzrost, długość i obwód głowy, długość ramion, palców i nóg. Przekonał się przy tym, że u różnych ludzi mogą być identyczne pojedyncze wymiary, nigdy jednak cztery czy pięć wymiarów. W dusznym skwarze sierpniowym dręczyły Bertillona ataki migreny i krwawienie z nosa. Ale owładnęła nim, pozornie tak niepotrzebnym i żyjącym bez celu człowiekiem, „potęga idei”. W połowie sierpnia napisał sprawozdanie, w którym przedstawił, w jaki sposób można rozwiązać problem niezmiennych znaków rozpoznawczych zbrodniarzy. Sprawozdanie to przesłał panu Ludwikowi Andrieux, który od marca 1879 sprawował urząd prefekta policji. Nie otrzymał jednak odpowiedzi. Bertillon pracował dalej. We wczesnych godzinach porannych, przed rozpoczęciem służby, odwiedzał wiezienie La Sante. Tam również pozwolono mu — dla zabawy własnej i więźniów — dokonywać pomiarów. Kiedy 1 października tego roku awansował z pomocnika na pisarza, przesłał do prefekta drugi raport. Powoływał się w nim na prawo Quételeta, w myśl którego szansa, że wzrost różnych ludzi jest taki sam, równa się 1:4, i wskazywał, że wymiary kości dorosłego człowieka w ciągu całego życia pozostają takie same. Jeśli — wywodził dalej — dodać do wzrostu drugą miarę, na przykład długość tułowia, szansa zgodności zmniejsza się już do 1:16. Jeśli wykonać jedenaście pomiarów i zapisać je w karcie rejestracyjnej przestępcy, to według rachunku prawdopodobieństwa szansa znalezienia innego kryminalisty o tych samych wymiarach równałaby się 1:4 191 304. Jeśli zrobić czternaście pomiarów, stosunek spadnie nawet do 1: 286 435 456. Wybór pomiarów — objaśniał — jest dostatecznie duży. Prócz wzrostu można by mierzyć długość i szerokość głowy, długość różnych palców, długość przedramienia i nóg. Wszystkie dotychczasowe opisy osób — snuł dalej swoje wywody Bertillon — są powierzchowne i nieprzejrzyste, wszelka identyfikacja wzrokowa jest niepewna i może być źródłem licznych błędów, każdy rodzaj fotografii jest złudny, a każdy wielki zbiór zdjęć jest nie do ogarnięcia. Pomiary kryminalistów natomiast: dają absolutną pewność, że złudzenie oraz zamiana jest niemożliwa. Co więcej — on, Bertillon,
opracował pewien system, by karty z pomiarami więźniów rejestrować w ten sposób, że w ciągu niewielu minut można będzie stwierdzić, czy pomiary nowo dostarczonego aresztanta są już w kartotece, czy też ich nie ma. Bertillon powołał się na swego ojca, który klasyfikując pomiary antopologiczne, stale rozróżniał trzy grupy: wielki, mały i średni, jest rzeczą łatwą — wyjaśniał — rozsegregować kartotekę złożoną na przykład z 90 000 różnych kart pomiarowych, tak aby pojedyncza karta dała się prędko odszukać. Jeśli jako pierwszy pomiar zapisze się na kartach długość głowy i ten pomiar rozsegreguje według schematu: wielki, średni, mały, wynikną z tego już tylko trzy grupy po 30 000 kart. Jeśli jako drugą miarę zanotuje się na kartach szerokość głowy i tu też zrobi się analogiczny podział, pozostanie już tylko dziewięć grup po 10 000 każda. Biorąc pod uwagę łącznie jedenaście pomiarów, uzyska się podział, przy którym na każdą przegródkę kartoteki przypadnie od trzech do dwudziestu kart pomiarowych. To, co dla Bertillona było samo przez się zrozumiałe, musiało się wydawać laikowi w pierwszej chwili zagmatwane, a sam jego raport był również więcej niż chaotyczny; z powodu luk w wykształceniu Bertillon nie umiał nigdy wyrażać się jasno. Jego zdania były nieudolne, sformułowania niezrozumiałe, pedanteria kazała mu powtarzać bez końca jedno i to sarno. Alfons Bertillon był jednak tak pewny swej sprawy, że gorączkowo oczekiwał odpowiedzi prefekta. Nagle uwierzył, że odnalazł sens swego życia i wreszcie będzie mógł udowodnić, że nie jest przypadkiem beznadziejnym i „parszywą owcą” w rodzinie. Czekał tak niemal dwa tygodnie. Potem stało się to, czego z takim napięciem oczekiwał. Prefekt wezwał go do siebie. Ze zdenerwowania jeszcze bardziej niezręczny i speszony niż zwykle, śmiertelnie blady z oczekiwania, wszedł Bertillon do gabinetu prefekta i przeżył niesłychane rozczarowanie. Ludwik Andrieux był politykiem z szeregów republikańskich, na stanowisko prefekta wyniosły go stosunki i machinacje. Nie interesował się nigdy statystyką ani matematyką, a jego wiadomości w zakresie wiedzy policyjnej były na razie nikłe. Ponieważ sam nie pojął wywodów Bertillona, przekazał jego raport do oceny szefowi Sûreté, Macému. Macé posiadał wprawdzie duże doświadczenie policyjne, żywił jednak głęboką pogardę dla teoretyków i teorii. Ma swoje stanowisko wybił się z dolnych szeregów Sûreté jako praktyk. W roku 1869 nazwisko Macégo, wówczas inspektora, rozsławiło wyświetlenie pewnego morderstwa w
Paryżu, tak zwanej sprawy Voirbo. Znaleziono wówczas w pewnej studni poćwiartowane zwłoki, zaszyte starannie w kaliko4 . Cały Paryż popadł w panikę, jedynie dzięki darowi obserwacji i kombinacji Macé odnalazł nie tylko drogę od poćwiartowanych zwłok do pewnego krawca nazwiskiem Voirbo, lecz potrafił także udowodnić mu, że to on poćwiartował zwłoki w swoim pokoju. Sposób, w jaki Macé to zrobił, był świetnym dowodem na jego zdolności dedukcyjne. Wychodząc z założenia, że przy krajaniu zwłok musiało wyciec wiele krwi, zbadał Macé drewnianą podłogę, ale na starannie wyszorowanych deskach nie znalazł żadnych podejrzanych śladów. Widział tylko, że podłoga jest nierówna. W obecności Voirbo nalał na nią wody, po czym kazał zerwać deski w miejscach, gdzie woda gromadziła się i z wolna wsiąkała. Pod spodem znaleziono kałużę zakrzepłej krwi. Voirbo załamał się i wyznał, że zabił przyjaciela nazwiskiem Bodasse, obrabował go i poćwiartował potem zwłoki. W podobny sposób Macé wyświetlił wiele wypadków i w istocie dedukcja odegrała swoją rolę w kryminalistyce. Ale wierzył on tak wyłącznie w praktyczne doświadczenie, wyczucie oraz „fotograficzną pamięć”, że musiał po prostu odrzucić propozycję Bertillona. W swym raporcie do prefekta udowadniał, że policja nie jest areną dla eksperymentów różnych teoretyków, Andrieux zaś w stanowisku Macé znalazł usprawiedliwienie dla swej własnej niemożności zrozumienia projektu Bertillona. Przyjął więc Bertillona tymi historycznie przekazanymi słowami: — Bertillon? Jest pan, zdaje się, urzędnikiem dwudziestego stopnia i dopiero od ośmiu miesięcy u nas, co? I już chce pan mieć własne pomysły... Pańskie sprawozdanie wygląda na dowcip... — Panie prefekcie, jeśli mi pan pozwoli... — odpowiedział niepewnie Bertillon. Andrieux pozwolił. Ale nieumiejętność jasnego wyrażania myśli, która na domiar zwiększała się wskutek zdenerwowania, sprawiła, że Bertillon zaplątał się w wir usiłowań i prób wyjaśnień, które niczego nic wyjaśniły. W końcu prefekt przerwał mu w pół słowa i odprawił go ostrzegając, aby nie nachodził powtórnie prefektury ze swymi pomysłami, w przeciwnym razie jego dymisja będzie kwestią paru minut. Podczas gdy Bertillon, złamany i zarazem pełen przekornego gniewu, wracał do swego kąta, Andrieux zawiadomił jego ojca prosząc go, by postarał się o to, aby syn zajmował się wyłącznie swoją robotą i nie wtrącał się do
dziedzin, które leżą poza ograniczonym kręgiem jego obowiązków. Inaczej będzie musiał, niestety, cofnąć dane mu z łaski zatrudnienie. Doktor Bertillon tyle już przeżył i wycierpiał goryczy i rozczarowań z powodu syna, że natychmiast wezwał go do siebie. Ze złością zażądał wyjaśnienia. Ze złością wziął do rąk kopię raportu złożonego prefektowi. Ale gdy go przeczytał, gniew ustąpił: „Przepraszam cię — powiedział (i ktoś z współczesnych zapisał, jak bardzo był poruszony) — nie śmiałem już wierzyć, że znajdziesz własną drogę. Ale to tutaj jest własną drogą. Jest to wiedza stosowana. Oznacza rewolucję w policji. Wytłumaczę to prefektowi. On musi pojąć... Musi...” Doktor Ludwik Bertillon zgłosił się zaraz nazajutrz u prefekta i usiłował zmienić jego zdanie. Daremnie. Przekonał posła Gustawa Hubbarda, generalnego sekretarza Ministerstwa Finansów o wartości propozycji syna. Hubbard istotnie użył swego wpływu na prefekta — również nadaremnie. Relacjonował, że Andrieux nie jest już wprawdzie taki pewny swego, lecz ze względów prestiżowych nie cofa nigdy raz powziętej decyzji. Jest tylko jedna jedyna szansa: Andrieux nie będzie wiecznie prefektem. Alfons Bertillon musi poczekać aż do jego ustąpienia. Doktor Ludwik Adolf Bertillon posłał jeszcze dwunastu dalszych dobrych znajomych, partyjnych przyjaciół Andrieux, do prefektury. Wszyscy opowiadali to samo: Andrieux nie koryguje siebie. Trzeba czekać na nowego prefekta, długo to chyba nie potrwa. Co jednak oznaczało owo „niedługo” dla Bertillona? Rok? Dwa lata? Pięć lat, dziesięć lat? Dalsze lata w charakterze pisarza. Lata, w ciągu których stale będzie świadom, że zna skuteczną drogę, lecz nie wolno mu na nią wkraczać. Jego współcześni donoszą, że Bertillon pogrążył się na nowo w owej obojętności, na skutek której zawsze dotąd doznawał klęsk w szkole i w życiu. Jednak ojciec zmusił go tym razem do wyczekiwania i wytrwania. Doktor Bertillon — już naznaczony chorobą — uczynił to dyktatorskimi, wręcz proroczymi słowami: „Ty wprowadzisz naszą wiedzę do policji. Ty po raz pierwszy nauczysz policję francuską posługiwać się naukową pracą. Ty będziesz...” Doktor Bertillon nie przeczuwał w tej chwili, że historia albo, jeśli ktoś woli, wielki mistrz Przypadek w tym samym czasie w odległej części świata dwóm innym ludziom poddał myśl uporania się z tym samym problemem, którego rozwiązanie znalazł nagle Alfons Bertillon . W ciągu jednej nocy rozpoczął się — że tak powiem — wielki dramat
oraz narodziny naukowej kryminalistyki. ═══════ ♦ ═══════ 4 . Filozofowie twierdzili niekiedy, że światło poznania przychodzi ze Wschodu. Czy mieli słuszność? Czy to był przypadek, zagadkowe przeznaczenie? W każdym razie w roku 1877 w Hooghly, stolicy rejencji tej samej nazwy w Indiach, leżał na tapczanie w swym gabinecie brytyjski urzędnik administracyjny, William J. Herschel, i dyktował pewien list. Herschel, człowiek czterdziestoczteroletni, więc jeszcze stosunkowo miody, miał siły nadwątlone biegunką amebową i atakami malarii. Brodata twarz o oczach bez połysku była blada i zapadnięta, głos zmęczony i słaby. Napisanie owego listu leżało mu jednak na sercu, toteż ze wszystkich sił starał się użyczyć jego treści przekonania, które przepełniało jego samego. List był skierowany do naczelnego inspektora więzień w Bengalu. Nosił datę: Hooghly, 5 sierpnia 1877. A oto jego tekst: „Niniejszym przesyłam pracę na temat nowej metody identyfikacji osób. Polega ona na odcisku, na kształt stempla, prawego palca wskazującego i środkowego (dla uproszczenia sprawy zdejmowane będą tylko te dwa odciski). Do ich sporządzenia służy zazwyczaj tusz do stempli. Zdejmowanie takiego odcisku nie jest trudniejsze niż sporządzenie zwykłej pieczątki biurowej. Już od kilku miesięcy wypróbowuję ową procedurę na więźniach tudzież w Urzędzie Stanu Cywilnego oraz przy wypłacie pensji i nie natrafiłem na żadne praktyczne trudności. Każda osoba, która obecnie chce sporządzić w Hooghly urzędowy dokument, musi pozwolić na zdjęcie odcisków jej palców; dotychczas nikt nie uchylał się od tej procedury. Sądzę, że gdyby wprowadzono powszechnie owo postępowanie, raz na zawsze położonoby kres wszystkim szwindlom identyfikacyjnym. Sporządziłem w ciągu ostatnich lat dwudziestu tysiące kart z takimi odciskami i obecnie potrafię prawie zawsze zidentyfikować osoby na podstawie tych odcisków...” W istocie minęło dwadzieścia lub ściślej dziewiętnaście lat, odkąd Herschel jako młodziutki sekretarz w Junipur, wyżej położonym okręgu Hooghly, zetknął się po raz pierwszy z osobliwymi odciskami, jakie brudne ludzkie dłonie i palce pozostawiają na drewnie, szkle czy papierze. Były to obrazy pełne upartych linii, pętli, luków i kół. Herschel sam nie potrafił potem powiedzieć, gdzie i w jaki sposób ów fenomen dostał się w pole jego widzenia. Może zaobserwował go u chińskich kupców, którzy przybywali
wówczas do Bengalu i niekiedy pieczętowali zawarte umowy odciskiem poczernionych kciuków. A może dotarły do niego wieści o chińskim zwyczaju, w myśl którego kontrakty rozwodowe uwierzytelniało się odciskiem dłoni męża, a porzuconym dzieciom w przytułkach zdejmowano odciski palców. W każdym razie w roku 1858 Herschel zażądał od Hindusa Rajyadhara Konai, dostawcy budulca drogowego, jako od pierwszego kontrahenta, aby poczernił swą prawą dłoń oraz palce tuszem i odcisnął je pod umową. W tym czasie istnienie linii, które odbiły się na papierze, nie było Herschlowi znane. Przez tajemniczą manipulację chciał raczej zobowiązać zawartą umową Hindusa, który podobnie jak wielu jego ziomków chętnie zapominał o układach i terminach. Potem jednak wzór linii zwrócił jego uwagę. Podczas dyktowania listu leżał obok Herschla pożółkły notes, na którego okładce widniały słowa: „Znaki ręki”. Ów notes pełen był odcisków jego własnych palców oraz palców licznych Hindusów, które Herschel zdejmował w ciągu minionych dziewiętnastu lat w regularnych odstępach czasu. Ze zdziwieniem uświadomił sobie, że odciski palców jednego człowieka nie są nigdy identyczne z odciskami drugiego, że linie na czubkach palców przebiegają u każdego w sposób odmienny. Nauczył się z czasem odróżniać wicie owych ,,wzorów” i rozpoznawać ludzi po „wizerunkach palców”. W pewnym podręczniku anatomii napotkał wyrażenie „linie papilarne” na oznaczenie tych wzorów i przejął ową nazwę. Wreszcie piętnaście lat później stanął przed problemem wypłacenia renty wciąż rosnącej liczbie spensjonowanych żołnierzy hinduskich. Widziani oczyma Europejczyka wszyscy ci żołnierze byli do siebie podobni, po twarzach trudno ich było odróżnić, niemal wszyscy mieli takie same włosy i taki sam kolor oczu, nosili te same, wciąż się powtarzające nazwiska i nie umieli pisać. Nieraz zdarzało się, że po otrzymaniu renty zjawiali się po raz wtóry twierdząc, że jej jeszcze nie dostali. Albo też posyłali przyjaciół czy znajomków, aby żądać powtórnie pensji na to samo nazwisko. Nie mogąc sobie poradzić z rozpoznaniem rencistów, Herschel zażądał w końcu od każdego z nich, aby złożył odcisk dwóch palców zarówno na spisie rencistów, jak też na pokwitowaniu. W ten sposób uporał się wreszcie z problemem odróżniania prawdziwych rencistów od fałszywych. Szwindle ustały natychmiast. W ciągu następnych lat umocniło się w nim przekonanie: linie papilarne na opuszkach palców nie zmieniają się — pozostają zawsze takie same, po
latach pięciu, dziesięciu, piętnastu, dziewiętnastu. Notes Herschla dostarczał na to niezbitych dowodów. Choćby człowiek się zestarzał, choćby na skutek choroby i wieku jego twarz i postać uległy zmianie, rysunek linii pozostawał ten sam. Pozostawał osobisty, niezmienny znak, po którym można było poznać człowieka nawet po śmierci, choćby nie pozostało zeń nic prócz kawałka skóry na palcach ręki. Czy to był cud? Czy może przypadek lub akt woli Stwórcy, który chciał naznaczyć każdego człowieka tak, by nie można było zamienić? Herschel nie wiedział. W jednym więzień podległego mu okręgu, kazał umieszczać na spisach więźniów przy każdym nazwisku odciski palców odpowiedniego więźnia. I jakkolwiek może to brzmieć niewiarygodnie, nastał ład w chaosie, w którym od niepamiętnych czasów zamiast skazanych szmuglowano podstawione osoby, ciężkich zbrodniarzy podsuwano w miejsce skazanych na lekkie kary i rzadko tylko można było stwierdzić, czy nowoskazany stawał już uprzednio przed sądem. Żywy umysł Herschla zaczął malować obrazy przyszłości wybierające daleko poza Hooghly. Myśli jego pomknęły do Anglii, do Londynu. Czy i w ojczyźnie nie było tak, że żaden funkcjonariusz policji nie potrafił z całę pewnością rozpoznać przestępcy, oszusta, włamywacza, złodzieja, który był już uprzednio karany, jeśli ten (co mógł uczynić z łatwością) zmienił nazwisko? Czy nawet fotografie nie okazały się złudne? Czy nie zdarzało się często, że niewinni dostawali się do ciężkiego więzienia lub nawet na szubienicę jako ofiary straszliwych pomyłek identyfikacyjnych? Czy już od dawna nie szukano znaków, które charakteryzują człowieka w ten sposób, że wszelka omyłka byłaby niemożliwa? Herschel nie musiał długo szukać, by znaleźć przykład w londyńskim światku kryminalnym, w którym przez lata walczono o zidentyfikowanie pewnego człowieka. Każdy znał proces Tichborna o milionowy spadek po lordzie Jamesie Tichbornie. Od roku 1866 do 1894 proces ten trzymał Londyn w napięciu. Z jakiego powodu? Z powodu oszusta, który podawał się za Rogera, zaginionego w roku 1854 jedynego syna i spadkobiercę lorda Jamesa! Z powodu topornego, wręcz groteskowego człowieka nazwiskiem Castro z Wagga Wagga w Australii, który potrafił po mistrzowsku wprowadzić w błąd zarówno na pół ślepą matkę Rogera, jak krewnych i lekarzy, nawet takich sławnych adwokatów londyńskich, jak Sargeant Ballantine i Edward Kenealy! Słowem — z powodu hochsztaplera, który w roku 1874, po latach
niekończących się rozpraw i wyrzuceniu paru milionów funtów na koszty sądowe, został skazany na czternaście lat ciężkiego więzienia. Ilu świadków wzięło go za prawdziwego Rogera Tichborne'a! Ilu świadków zidentyfikowało go jako Rogera! I przysięgało na to! Ile więc rzekomo pewnych cech fizycznych skłamało! Co by się natomiast stało (oto pytanie, które nie opuszczało już Herschla), gdyby posłużono się wówczas stosowanymi przez niego odciskami palców? Czy Roger Tichborne nie był żołnierzem? Co by się stało, gdyby już wówczas za pomocą odcisków rejestrowano wszystkich pełniących służbę wojskową? Czy ten olbrzymi proces nie zakończyłby się w ciągu paru mimu, gdyby można było przedłożyć odciski palców Rogera z czasów jego służby wojskowej? Poduszka do stempli, odcisk palców Castra, porównanie... i już by się rozstrzygnęło, że Castro jest oszustem. Przeto William Herschel kontynuował swój list w sposób następujący: „Jako przykład, jak cenna może być moja procedura, zakładam, że Roger Tichborne musiałby, idąc do wojska, zdeponować odciski swoich palców. W tym wypadku cały proces zostałby zakończony w ciągu dziesięciu minut... Sądzę, że nie trzeba dalszych wywodów, jak konieczna jest w więzieniach identyfikacja. Odcisk palca jest środkiem pozwalającym zawsze na stwierdzenie, czy arcsziant jest identyczny ze skazanym już uprzednio przez sędziów. Wystarczy wywołać numer więźnia i zdjąć odcisk jego palca. Jeśli to ktoś inny, okaże się natychmiast. Czy nr 1302 nie żyje naprawdę, czy też podstawiono zwłoki? Trup ma dwa palce mogące odpowiedzieć na to pytanie. Proszę uprzejmie o łaskawe zwrócenie uwagi na tę sprawę i zezwolenie mi na zapytanie, czy mogę wypróbować tę metodę również w innych więzieniach?” Tymi słowy zakończył Herschel swój list. Dołączył jednak do niego pewną liczbę owych odcisków, jakie zebrał był w ciągu lat dziewiętnastu, i dopisał: ,,O staranne przechowanie załączonych wzorów prosi oddany W. Herschel”. Po czym zapieczętował list wychudłą ręką. Był jednak dobrej myśli, pełen nadziei, że znajdzie zainteresowanie i zgodę. Zbyt mało zajmował się losem, jaki przypadł w udziale już tylu nowatorom przed nim. Po dziesięciu dniach trzymał w ręku odpowiedź naczelnego inspektora — list pełen życzliwych słów, ale słowa te maskowały jedynie fakt, że naczelny inspektor wie o złym stanie zdrowia Herschla i jego propozycje uważa za
wytwory gorączkowych fantazji. Odpowiedź ta pogrążyła Herschla w depresji, która sparaliżowała go na całe lata i nie pozwoliła mu przedsięwziąć dalszych kroków na rzecz jego odkrycia. Owładnęło nim jedno tylko pragnienie: wrócić do Anglii i tam szukać wyzdrowienia. Z końcem roku 1879 wybrał się w drogę. ═══════ ♦ ═══════ 5. W tym miejscu musielibyśmy powtórnie mówić o nie wyjaśnionej wewnętrznej logice historii albo też o wielkim przypadku. W tych samych bowiem latach, kiedy W. Herschel opadał w Hooghly z sił i pisał swój tak ważki, ale daremny list do naczelnego inspektora więzień w Bengalu, pewien szkocki lekarz, doktor Henry Faulds, pracował w szpitalu Tsukiji w Tokio wykładając japońskim studentom fizjologię. Faulds był człowiekiem o całkiem innym sposobie bycia niż Herschel — kłótliwy prezbiterianin, mądry i pełen fantazji, ale zarazem drażliwy, choleryczny, egocentryczny i uparty aż do ograniczenia. Nigdy nie zetknął się z Herschlem, nigdy nie słyszał o jego eksperymentach w Indiach. Kiedy jednak z początkiem roku 1880 skierował do brytyjskiego czasopisma „Nature” w Londynie list, znajdowały się w nim słowa: „W roku 1879 obejrzałem kilka znalezionych w Japonii prehistorycznych skorup glinianych i uwagę moją zwróciły na nich odciski palców, które musiały powstać jeszcze wtedy, gdy glina była miękka. Porównanie tych odcisków z nowo sporządzonymi sprawiło, że zacząłem ogólnie studiować ów problem... Rysunek linii skóry palców nie ulega zmianie przez całe życie, może zatem lepiej aniżeli fotografia służyć identyfikacji”. Nigdy nie zostało wyjaśnione, czy Faulds spotkał się z odciskami palców rzeczywiście w ten sposób, jak to przedstawił w liście. Raz jeden tylko wspomniał później, że Chińczycy znali odciski palców; słyszał o tym. Nigdy nie mówił o fakcie, że również w Japonii odciski palców nie były niczym niezwykłym. Najstarszy oryginał japońskiego odcisku ręki z wyraźnie widocznymi liniami papilarnymi znajdował się (jak potem stwierdzono) w jednej z świątyń w Kioto; chodziło tu o podanie, na którym widoczna była ręka cesarza Goshiwa. Do roku 1860 znajdowano nieraz odbitki rąk na japońskich dokumentach, w kolorze czarnym i czerwonym. W gospodach często było w zwyczaju wydawanie poczty gościom za pokwitowaniem przez odcisk kciuka, jeśli goście nie posiadali używanych tam zwykle pieczątek z
nazwiskiem. W czasie gdy Faulds wykładał w Tokio, panował w Japonii zwyczaj zaopatrywania drzwi w czerwone i białe odciski ręki. Faulds twierdził w liście do „Nature”, że odciski ludzkich palców nie ulegają zmianie w ciągu całego życia. To twierdzenie przede wszystkim zrodziło wątpliwości co do wyjaśnienia, jakie dał on sam w sprawie zajmowania się problemem odcisków. Jest bowiem i pozostaje niejasne, jak mógł w niespełna rok dojść do takiego stwierdzenia, jeśli nie opierało się ono na doświadczeniach japońskiej i chińskiej tradycji. Ale jakkolwiek miała się rzecz, od roku 1879 do 1880 zebrał Faulds liczne odciski palców i studiował odmienność linii papilarnych. Interesowały go przy tym zrazu problemy etnologiczne — czy na przykład w liniach odcisków istnieją różnice między narodami. Potem studiował zagadnienie dziedziczenia linii papilarnych. W końcu przypadek naprowadził go na ślad, którego nie przestał już tropić. W sąsiedztwie jego domu złodziej wspiął się na biało tynkowany mur. Zwrócono uwagę Fauldsa, którego hobby zbierania odcisków od dawna było znane, na widniejące na murze ślady ludzkich palców poczernionych sadzą. Kiedy Faulds badał ów ślad, dowiedział się, że sprawcę już ujęto. Poprosił japońską policję o zezwolenie na zdjęcie odcisków palców aresztowanego. Porównawszy wzór linii na odcisku pozostawionym na murze z odciskiem rzekomego sprawcy, stwierdził, że różnią się one od siebie. Ponieważ odcisk na murze musiał pochodzić od prawdziwego sprawcy (potknął się on o wystygłą fajerkę z węglem), Faulds wnosił, że aresztowany nie jest faktycznym sprawcą. Miał słuszność. W parę dni potem znaleziono rzeczywistego włamywacza. Faulds zdjął również odciski jego palców: odpowiadały dokładnie odciskowi na murze. Lotny umysł Fauldsa zadał sobie od razu pytanie: a gdyby tak na miejscu każdego przestępstwa szukać odcisków sprawcy? Gdyby w ten sposób można było udowodnić winę złodziejom i mordercom? Pomysł ten przybrał realny kształt, gdy wydarzyła się druga kradzież. Tym razem poproszono Fauldsa o pomoc. Na jakimś naczyniu do picia odkrył on ślady całej ręki. Przy tej okazji stwierdził również, że i bez poczernienia palce pozostawiają odciski. Gruczoły potowe na czubkach palców wytwarzają tłustą wydzielinę, która może rysować się na przedmiotach tak samo wyraźnie jak sadza czy farba. Ale nie to było decydujące. Decydujący okazał się niewiarygodny wręcz przypadek. Podczas swych uprzednich studiów Faulds uprosił również służących w różnych domach, aby zostawili mu odciski swych palców. Teraz porównał odciski na
naczyniu z odciskami w swej kolekcji. Jemu samemu wydało się to zrazu niemożliwe i niewiarygodne, wręcz potworne, ale to był fakt: odciski na naczyniu zgadzały się z odciskami palców jednego ze służących. Kiedy zażądano odeń wyjaśnienia, przyznał się. Teraz nic ulegało już dla Fauldsa wątpliwości, że odkrył metodę dowodzenia winy — metodę, która musi zrewolucjonizować pracę policji na całym świecie. W istocie odkrył możliwości, których Herschel sobie nie uświadamiał. Ale Faulds nie zadowolił się tym. Nie był policjantem. Skoro jednak przypadek zwabił go w domenę policji i zbrodni, fantazja i siła wyobraźni pozwoliły mu na wyciągnięcie dalszych wniosków, które zgadzały się z wnioskami chorego człowieka w Hooghly. Wszystkie swoje doświadczenia i konkluzje przedstawił w liście do angielskiego czasopisma „Nature”. Pisał: „Jeśli na miejscu przestępstwa odkryje się odciski palców, może to doprowadzić do wykrycia sprawcy. W dwóch wypadkach wypróbowałem to praktycznie. W praktyce zaś w medycynie sądowej odciski palców znajdą jeszcze inne zastosowanie, gdy na przykład z okaleczonych zwłok zostaną tylko ręce. jeśli linie papilarne zmarłego znane były wcześniej, będą one miały większą moc dowodową tożsamości zwłok niż zwykle cytowane w groszowych kryminałach znamię przyrodzone... Można zdjąć odciski palców każdego zbrodniarza po skazaniu go i zebrać je. Jeśli ten sam przestępca zostanie później ujęty z powodu nowej zbrodni i poda fałszywe nazwisko, można będzie przez porównanie odcisków dojść do prawdziwego nazwiska. Wzór głównych linii nic zmienia się w ciągu całego życia, dlatego przy identyfikacji może oddać lepsze usługi niż fotografia”. Czasopismo „Naturę”opublikowało list: Fauldsa 28 października 1880 roku. W parę dni potem zamknął się krąg dokoła dwóch ludzi przeznaczonych do tego, by — niezależnie jeden od drugiego — powziąć pomysł stosowania daktyloskopii jako sposobu identyfikacji i z Dalekiego Wschodu przenieść go do Furopy, gdyż William Herschel (który tymczasem powrócił do Anglii i z wolna odzyskiwał zdrowie) przeczytał sprawozdanie Fauldsa w swym domu w Littlemore. Ale krąg zamknął się zaledwie na parę chwil, aby wnet znowu się rozerwać. Natychmiast po przeczytaniu sprawozdania Fauldsa Herschel zebrał siły i z kolei on wystosował list do „Nature”. Informował w nim, że już dwadzieścia lat przed Fauldsem sporządzał odciski palców i używał ich do rozmaitych celów. Wyłącznie zachowanie się jego przełożonych oraz jego
choroba przeszkodziły mu w publikacji tych odkryć. O oryginalnych pomysłach Fauldsa, dotyczących znaczenia odcisków na miejscu przestępstwa, Herschel nie wspomniał. Można pojąć uczucia, jakie owładnęły Herschlem, gdy przeczytał, że ktoś inny w ciągu jednego roku wynalazł to, nad czym on pracował od lat dwudziestu. Było zrozumiałe, iż zgłosił prawo pierwszeństwa do tego pomysłu i w pierwszym podnieceniu przeszedł do porządku nad niewątpliwie oryginalnymi myślami Fauldsa. Bądź co bądź Herschel zadowolił się na razie rzeczowym wskazaniem na własną pracę. Jednak dla kłótliwej natury Fauldsa list Heschla, ledwie się o nim dowiedział, oznaczał wyzwanie — wyzwanie rzucone przez kogoś, kto chciał podważyć prawo pierwszeństwa jego własnych pomysłów. Czyż było jego winą, że Herschel nie wystąpił publicznie, lecz zrezygnował? On, Faulds, zwrócił uwagę świata na odciski palców, jedynie on... Faulds nie wahał się ani przez chwilę podjąć walki, o której Herschel wcale jeszcze nie myślał. Postanowił wrócić do Anglii. Ale jeszcze przed powrotem wystosował liczne listy do różnych sławnych osobistości, aby zapoznać je ze swymi ideami i zapewnić sobie pierwszeństwo. Pisał do naukowców, jak Karol Darwin. Pisał do brytyjskiego sekretarza stanu MSW oraz do prezydenta policji londyńskiej Edmunda Hendersona. Obu oferował swój wynalazek. Ale nikt z miarodajnych osobistości policji londyńskiej nie odpowiedział. Tylko poprzez znajomego w Londynie Faulds dowiedział się, że w Scotland Yardzie, sławnej siedzibie policji londyńskiej, uważają go za oszusta. Napisał więc do Francji, do prefekta policji paryskiej, pana Andrieux. Faulds nie mógł wiedzieć, że Andrieux jest człowiekiem najmniej odpowiednim, jeśli chodzi o zachwycanie się wywrotowymi ideami. A tym bardziej, gdy wysyłał list, nie śniło mu się nawet, że Andrieux po dwuletnim zaledwie urzędowaniu jest w przededniu dymisji, a nowy polityk, Jean Camecasse, ma objąć urząd prefekta policji paryskiej, i że tym samym otworzy się droga dla innego pomysłu w sprawie identyfikacji i dla innego człowieka, o którego istnieniu nie miał pojęcia — dla Alfonsa Bertillona. ═══════ ♦ ═══════ 6. Jedną z wielu legend, jakimi wybrukowana jest droga do historii, stanowi późniejsze twierdzenie, iż Jean Camecasse był człowiekiem o szerokich horyzontach, który natychmiast pojął Bertillona.
Camecasse podobnie jak Andrieux był politykiem. Jako prefekt policji zyskał pewną sławę dzięki temu, że był założycielem pierwszych szkól policyjnych. Ale dziwne wyobrażenia Bertillona były dla niego tak samo niezrozumiale jak dla jego poprzednika. Przed objęciem stanowiska w roku 1881 nie słyszał nigdy o tytularnym pisarzu I Wydziału. Doktor Ludwik Adolf Bertillon dręczony ciężkim artretyzmem leżał wówczas w Neuilly, niezdolny zużytkować osobiście na korzyść swego syna zmianę prefekta, której tak gorąco wyczekiwał. Ale pisał listy, depeszował, słał znowu przyjaciół do prefektury. Jako lekarz zdawał sobie sprawę, że nie ma nadziei na wyzdrowienie i że niewiele pozostało mu czasu na utorowanie drogi synowi. Jednak dopiero w listopadzie 1882, więc po przeszło roku, udało się jednemu z jego przyjaciół, szanowanemu adwokatowi paryskiemu Edgarowi Demange, przekonać Camecasse'a, aby zezwolił Bertillonowi na. próbę, jeśli nie chce stracić okazji zdobycia opinii protektora nowych metod zwalczania przestępstw. W parę tygodni potem, w połowie listopada, Camecasse wezwał do siebie pisarza Bertillona. Ojciec przygotował syna co prawda, mimo to niezdarny i niezręczny sposób wystąpienia Alfonsa Bertillona rzucił cień także i na to pierwsze spotkanie z nowym prefektem. Może nie udałoby się ponownie, gdyby Camecasse nie dał słowa Demange'owi, że syn doktora Bertillona tym razem będzie miał szansę. Udręczony Camecasse oświadczył w końcu: „Dobrze, uzyska pan szansę wypróbowania swych pomysłów. Od przyszłego tygodnia wprowadzimy na próbę pańską metodę identyfikacji. Dostanie pan w tym celu dwie siły pomocnicze. Daję panu trzymiesięczny termin. Jeśli w ciągu tego czasu pozna pan recydywistę wyłącznie na podstawie pańskich metod...” Jeśli spojrzeć na daną Bertillonowi szansę realnie, nie zasługiwała ona na to miano. Bo jak często zdarzało się, że więzień w ciągu ledwie trzech miesięcy został ujęty, oskarżony, skazany, zwolniony i ponownie zatrzymany? Bertillon sam chyba musiał zdawać sobie sprawę, że jedynie jakiś niezwykle szczęśliwy przypadek mógłby mu umożliwić wypełnienie warunków prefekta. Ale milcząc przyjął, co mu ofiarowano. Prawdopodobnie uczynił słusznie, bo gdy Gustaw Macé dowiedział się, że ma oddać do dyspozycji Bertillona dwóch pisarzy, zawrzał oburzeniem. System Bertillona — oświadczył — byłby może skuteczny, gdyby jego pomiary były dokonywane zawsze przez bardzo sumiennych urzędników w sposób jak najbardziej skrupulatny. Ale, na miłość boską, nie wolno zapominać o duchu
rutyny i o mechanicznym sposobie pracy większości urzędników! Przemawiała tu znowu głęboka nieufność starego praktyka do chorowitego teoretyka i do wszystkiego, co się zwało metodą naukową. W jego proteście jednak kryło się ziarnko prawdy, co miało się okazać znacznie później, i to w sposób tragiczny dla Bertillona. Tym razem Macé nie przeforsował swej opinii. Ale prawdopodobnie Camecasse nie oczekiwał zgoła, że Bertillonowi uda się próba. W sali, w której dotychczas pracował, podjął Bertillon, teraz już jawnie, swoje pomiary i rejestrację. Ale w jakich warunkach? Koledzy obserwowali go z nie mniejszą drwiną. Na swych pomocnikach nie mógł polegać, gdyż nie pojmowali sensu tego, co robili. Usiłowali się buntować przeciw zrzędnej, nieustępliwej pedanterii, z jaką Bertillon ich pilnował. Wiedzieli oczywiście o wrogości Macégo i za plecami Bertillona wymieniali uwagi z innymi funkcjonariuszami. Ale słuchali mimo to, nauczyli się bowiem obawiać zimnej wściekłości Bertillona, kiedy zdybal ich na jakiejś niedokładności. Bertillon pracował w pewnego rodzaju niemym, zawziętym opętaniu. Mierzył, kontrolował, notował. Co wieczór śpieszył z wynikami do małego mieszkanka, w którym od zimy 1881 bywał częstym gościem. Należało ono do młodej Austriaczki, Amelii Notar, niepozornej krótkowzrocznej istoty, która utrzymywała się w Paryżu z lekcji języka niemieckiego. Pewnego dnia poprosiła na ulicy Bertillona, by pomógł jej przejść przez jezdnię, i tak ów pełen zahamowań, niechętny ludziom człowiek zawarł szybko osobliwe przymierze z podobnie pozbawioną kontaktu kobietą, słuchającą cierpliwie jego wywodów. Potem z owego przymierza narodziło się równie osobliwe małżeństwo. Bertillon nie dowierzał swym pisarzom na tyle, by pozwolić im wypełniać karty rejestracyjne. Załatwiała to Amelia Notar; od rana do późnej nocy pisała swym zawsze jednakowym pismem. Z początkiem stycznia 1883 rejestr Bertillona wynosił już pięćset kart, w połowie stycznia okrągła tysiąc kart, z początkiem lutego blisko tysiąc sześćset kart. System rejestracyjny funkcjonował należycie. Ale jakie to miało znaczenie? Rozpoczął się luty, miesiąc, w którym miało zapaść rozstrzygnięcie — trzeci miesiąc wyznaczonego terminu. 15 lutego kartoteka zawierała blisko tysiąc osiemset kart pomiarowych. Ale nie przyprowadzono dotąd nikogo, kogo by Bertillon już raz wymierzył i mógł rozpoznać na podstawie swoich kart. Luty był posępny, niebo chmurne, i ta pochmurność owładnęła jak
gdyby umysłem Bertillona. Był jeszcze bardziej drażliwy niż zwykle, w czasie pracy patrzył ponuro przed siebie. Gwałtowne migreny odezwały się znowu, powtórzyły się krwawienia z nosa, żołądek się buntował. 17 lutego dzieliło go jeszcze tylko 12 dni od końca terminu, 19 lutego już tylko 10 dni. 20 lutego, na krótko przed końcem urzędowania, Bertillon sporządzał pomiary pewnego więźnia, który podał nazwisko Dupont. Był to ostatni więzień tego dnia, a szósty Dupont. Od dawna nazwisko Dupont cieszyło się powodzeniem jako pseudonim u kryminalistów o niezbyt bujnej fantazji. Bertillon mierzył: długość głowy 157 mm, szerokość głowy 156 mm, palec środkowy 114 mm, palec mały 89 mm... Poprzednich dni parę razy przyłapywał się na tym, że w twarzy więźnia zdawał się dostrzegać znane mu rysy. Drżącymi rękami przeglądał potem karty, pełen nadziei, że wreszcie znajdzie to, czego tak bardzo potrzebował. Ale za każdym razem bywał zwiedziony, zwiedziony zawodnością wzroku, przeciw której właśnie wystąpił był ze swoją metodą. Kiedy teraz skończył pomiary więźnia Duponta, miał znowu wrażenie, że ma przed sobą znajomą twarz. W posępnym nastroju bronił się przeciw własnemu odczuciu. Wymiary więźnia Duponta podpadały pod kategorię „średni” i zaprowadziły Bertillona do odpowiedniego działu kartoteki. Szerokość głowy zmniejszała liczbę przedziałek kartoteki, w których miał szukać, do dziewięciu, długość palca środkowego do trzech, długość palca małego do jednej przedziałki. Znajdowało się tu tylko pięćdziesiąt kart. W parę minut później Bertillon trzymał w lodowato zimnej ręce jedną z tych kart. Zawierała ona dokładne wymiary, których szukał — ale wymiary te należały do człowieka, nic nazywającego się Dupont, lecz Martin. Aresztowany 15 grudnia 1882 za kradzież pustych flaszek. Bertillon zwrócił się do aresztanta: — Widziałem was tu już kiedyś — oświadczył głosem załamującym się z przejęcia — 15 grudnia ubiegłego roku byliście aresztowani za kradzież pustych flaszek. Wówczas nazywaliście się Martin... Przez mgnienie oka panowała zapierająca dech cisza. Policjant, który przyprowadził Duponta, oniemiał z wrażenia. Potem więzień wybuchnął ze złością: „No dobrze, to ja byłem”. Inni urzędnicy, świadkowie tej sceny, wpatrzyli się w Bertillona bez słowa. Jedni sądzili pewnie, że przypadek przyszedł mu z pomocą, inni czuli, że ów wyśmiewany i wydrwiony człowiek przeżył właśnie chwilę triumfu. Bertillon opanował się i odpowiedział na ich spojrzenie wzrokiem pełnym