a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony864 912
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań676 272

Konrad T. Lewandowski - Magnetyzer

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Konrad T. Lewandowski - Magnetyzer.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 219 stron)

KONRAD T. LEWANDOWSKI MAGNETYZER

1. Zapach octu Kolejka elektryczna linii EKD z narastającym wizgiem rozpędzających się motorów przecięła ulicę Chałubińskiego i energicznie łoskocząc, pomknęła Nowogrodzką ku stacji końcowej przy Marszałkowskiej. Policjant kierujący ruchem zagwizdał, machnął ręką i na torach dostojnie zaklekotały dwie dorożki. Z donośnym warkotem minęła je ciężarówka z reklamą proszku „Persil pierze wszystko” na drewnianej burcie. Jerzy ruszył na drugą stroną Nowogrodzkiej, stwierdzając ze zdziwieniem, że spora część oczekujących na przejściu dla pieszych, przeważnie dzieciaków, ale też niemało dorosłych, wcale nie ruszyło się z miejsc. Widać przyjezdni z prowincji, przyszli popatrzeć na elektryczny pociąg i czekali teraz na rychły powrót składu. Wybudowana w zeszłym roku podmiejska kolej dojazdowa, łącząca Podkowę Leśną i Grodzisk ze śródmieściem Warszawy, wciąż jeszcze budziła duże zainteresowanie. EKD była zdecydowanie szybsza od tramwaju, a dodatkowy respekt budziły futurystyczne kształty wagoników. W grupie gapiów zwietrzyła interes podwórkowa śpiewaczka w postrzępionej, zielonej spódnicy i pąsowej chuście na głowie, taszcząca na ramieniu obdrapaną harfę, kiedyś zapewne złoconą. Artystka przystanęła pod murem kamienicy, wcisnęła stopkę harfy między chodnikowe płyty i szarpnęła struny, wydobywając z nich skoczną melodię, której po instrumencie z dystyngowanymi, filharmonijnymi tradycjami zgoła trudno się było spodziewać: Czy znacie mnie panowie, I piękne damy? Jam Anka z rogu Sowiej, Gdzie norę mamy! — zawiodło wrzaskliwie dziewczynisko przytupując do taktu męskim buciorem. Mnie znają wszystkie dzieci I wszystkie chłopy. Gdy skinę, wszystko leci, Choć bierz na kopy! Chwila została wybrana idealnie — cała uwaga amatorów elektryfikacji kolei momentalnie skupiła się na śpiewaczce. Także Jerzy przystanął, święcie przekonany, że zmuszona do przesadnej ekspresji struna zaraz jak nic strzeli dziewczynie w brudnych palcach. Aż do tej chwili gotów był przyjąć każdy zakład, że harfa jest dokładnie ostatnim instrumentem nadającym się do jazzowych aranżacji i dobrze, że tego nie zrobił. Niby to z życiowej oraz

profesjonalnej praktyki wiedział, że stolica już nie takie kombinacje widziała, ale własnym oczom uwierzyć nie mógł. Wszakże uszom musiał — wyraźnie słyszał swing: Lecz ja się tylko śmieję, Gdy ci się bractwo leje A niech się, co chce dzieje, Ja powiem wam! Ja mam Wiktora, swego bandziora, Co jest jak zmora I krwawą sławę ma! Jerzy spochmurniał. Dwa lata minęły, a zapomnieć nie sposób… Bandycka sława Wiktora Zielińskiego, nazwanego przez brukowce „Postrachem Warszawy” alias „Krwawym Wiktorem” rosła z każdym kolejnym miesiącem od policyjnej obławy, która przynosząc kres doczesnemu żywotowi gangstera, w zamian przypieczętowała jego uliczną legendę. A także, co tu kryć, zapewniła Jerzemu nadzwyczajnie szybki awans na komisarza. Odruchowo wsunął rękę do kieszeni płaszcza i pogładził kolbę samopowtarzalnego colta wzór 1911, który tak dobrze się wtedy sprawił. Półcalowy pocisk z łatwością przebił dębowe drzwi, za którymi Zieliński spodziewał się znaleźć kolejne wyjście z matni. Mam Wiktora, swego bandziora Przez pysk ma szramę, bo to o damę Tak się z Antkiem grzali fest! Bon vivru ma knajacki on, gdzieś z Grójca gest! Posterunkowy ze skrzyżowania zdecydował położyć kres bezczelnej prowokacji, godzącej w praworządność, ład publiczny i dobre imię policji państwowej. Ruszył przegonić dziewczynę, ale spostrzegłszy Jerzego zawahał się, przystanął i spojrzał na niego pytająco. Musiał poznać opisywanego w swoim czasie w gazetach, najmłodszego w stolicy komisarza Drwęckiego, choć sam Jerzy nie przypominał sobie czy gdzieś się spotkali. W odpowiedzi tylko pokręcił przecząco głową i mundurowy zaraz wrócił na swoje miejsce. Milcząca scena nie uszła uwagi śpiewaczki. Odgadła, że ten jegomość w długim płaszczu i kapeluszu jest pewnie oficerem policji, więc odstawiła harfę, wzięła się pod boki i tańcząc wokół Jerzego zanuciła drugą zwrotkę: Gdy pierwsze słońce błyśnie, Sprzedaję kwiaty I często dłoń mi ściśnie, Gdzieś pan bogaty I szepnie: Pójdźże mała, Ja dam rozkosze I dam co będziesz chciała, No chodź, ja proszę!

Dzieciarnia parsknęła śmiechem, uśmiechnął się też sam Jerzy. Rzucił dziewczynie całe pięćdziesiąt groszy, a niech wie, że państwowa policja też ma swój honor. Z kurtuazją trącił rondo kapelusza i nie oglądając się ruszył swoją drogą. Podwórkowa primadonna znów chwyciła harfę, dalej mocując się ze strunami jakby chciała je powyrywać, w rytmie murzyńskiej muzyki rzuciła za odchodzącym: Mam Wiktora, swego bandziora Co krwawą sławę w mieście ma I ciupę zna! Skończyła refren i zaczęła trzecią zwrotkę. Musiała przy tym cały czas patrzeć za Jerzym, bo gdy on skręcił w prawo, w ulicę Oczki, śpiew urwał się jak ucięty. Domyśliła się kim jest, a teraz zgadła dokąd idzie i wesołość prysła nieodwracalnie. Śpiewaczka czym prędzej odwróciła głowę i mrucząc pod nosem coś co brzmiało jak zaklęcia odczyniające urok, zaczęła skwapliwie zbierać należne datki. Tymczasem komisarz Jerzy Drwęcki wkroczył do królestwa nagłej śmierci. Bynajmniej nie mrocznego, nie posępnego, jak można by prawem gotyku oczekiwać. Cicha, ocieniona licznymi drzewami uliczka aż prosiła się na trasę rodzinnych spacerów. Zaraz za rogiem lśnił żółtym tynkiem i świeżą, ceglaną czerwienią zakład medycyny sądowej, pobudowany ledwie trzy lata temu. Nowiutka, klasycystyczna fasada, rzucała wyzwanie tajemnicom śmierci i rozkładu, jedynie przez kontrast budząc pierwsze tchnienie nienazwanego niepokoju. Ponury pedel przy wejściu już nie łamał gotyckiej konwencji. Popatrzył na Jerzego z taką miną, jakby na końcu języka miał słowa: „Żywych nie obsługujemy!”, ale usłyszawszy nazwisko zrobił wyjątek i łaskawie skierował przybysza do biblioteki. Tam, bawiąc się trzymanym w dłoniach melonikiem, w tę i z powrotem spacerował jegomość pod pięćdziesiątkę w rozpiętym płaszczu z futrzanym kołnierzem o kroju zdradzającym przybysza z Galicji. Drwęcki poznał go natychmiast i szczerze się zdziwił. To miało być ponoć egzaltowane, pensjonarskie samobójstwo do rutynowego zepchnięcia z biurka, czyż po to ściągano by z Krakowa czołowy krajowy autorytet w dziedzinie medycyny kryminalnej? — Pan profesor tutaj? — Jerzy zdjął kapelusz. — Cóż sprowadza do stolicy? — Aaa! — profesor Jan Olbrycht popatrzył badawczo na komisarza. — A tak! Poznaję młody człowieku, poznaję! Drwęcki, nieprawdaż? Specjalista od topienia wisielców…

Wspomnienie tamtego blamażu na egzaminie, sprawiło, że Jerzego zapiekły uszy. Do tej pory nie rozumiał, jak mógł się tak głupio pomylić. Bez wątpienia profesor Olbrycht w tej mierze całkowicie się z nim zgadzał i nie przewidywał rozgrzeszenia. — Rozumiem, panie komisarzu — Olbrycht spoważniał, — że pierwsze koty za płoty i lepiej by tam zostały. A względem pańskiego pytania, informuję, że korzystając z mej obecności na stołecznej konferencji, kolega Grzywno-Dąbrowski poprosił mnie tu na konsultację. O ile wiem, poza mną, oczekiwaliśmy jedynie na pana. — Całe szczęście, że się nie spóźniłem — odparł z godnością Jerzy. Postanowił nie pytać co to za historia, w którą na dodatek zaangażował się osobiście kreator i zwierzchnik tego przybytku. Zamiast dyrektora Dąbrowskiego w bibliotece zjawiło się dwóch posługaczy. Młodszy odebrał od gości okrycia i kapelusze. Drugi, znacznie starszy, łysy, o obliczu wygarbowanym oparami formaliny do stanu zbliżonego zelówce buta, pozostał przy drzwiach krzyżując żylaste ramiona na gumowym fartuchu, pokrytym ciemnymi zaciekami. W milczeniu odczekał aż towarzysz zrobi swoje i odejdzie. Wtedy przybrał postawę zasadniczą i pryncypialnie zaanonsował: — Pan profesor oczekuje wielmożnych panów w prosektorium. — Zrobił krok w bok i wskazał kierunek. — Prowadź mój Charonie — odrzekł profesor Olbrycht. Wyszli na korytarz, skręcili w drzwi po prawej i ruszyli schodami w dół, zstępując w piwniczny chłód. Jerzy przypomniał sobie, że w takich okolicznościach należy całkowicie przestawić się na oddychanie ustami, ale postanowił, że zacznie dyszeć dopiero w ostateczności. W obecności byłego egzaminatora nie chciał pokazać po sobie żadnych emocji. Szedł na końcu z kamienną twarzą. Pierwsza ogarnęła ich fala woni karbolu — jak w szpitalu, ale tu zapach był intensywniejszy. Sekundę później kompozycję wzbogacił ostry sztych formaliny oraz nuta tego nieuchwytnego czegoś, co najpierw wyczuwa się przez skórę karku, na której zaczynają podnosić się drobne włoski. Zapach śmierci w swej pierwszej, jeszcze nie skonkretyzowanej postaci. Konkret przychodzi dopiero z następnym wdechem jako posmak stęchłej słodyczy, która najpierw dotyka czubka języka i rozpełzając się stopniowo, nieubłaganie wpycha go coraz głębiej w gardło, by wreszcie dobić obuchem zgnilizny.

Lecz nie. Do ostateczności jednak nie doszło. Kiedy otworzyły się drzwi prosektorium, zupełnie inny zapach zdominował wszystkie pozostałe. Był to ocet. Woń octu była jednak tak silna i tak ostra, że mogła zupełnie oszołomić każdego, kto znał jedynie niewinny zapach marynat czy nóżek w galarecie. Dopiero to skojarzenie sprowadzało wstrząs poznawczy. Źródłem octowych oparów był leżący na kamiennym stole blado-siny trup dziewczyny, rozpłatany w wielkie, czerwone Y, zaczynające się od wzgórka łonowego i sięgające końcami ramion. Głowę zmarłej dokładnie ogolono, ciemne pukle leżały obok. Jerzy spojrzał na twarz i aż się wzdrygnął — samobójczyni mogła być siostrą śpiewaczki z harfą. Oczywiście, była to jedynie autosugestia. Drugie spojrzenie na zwiotczałe rysy upewniło go, że podobieństwa nie ma żadnego. Obok zwłok z wprawą ściągał gumowe rękawice korpulentny człowieczek w okrągłych, czarnych okularach i z dużym pieprzykiem na lewym policzku. Mniej więcej rówieśnik profesora Olbrychta. — Wiktorze… — Janie! Profesorowie uścisnęli sobie ręce. — Komisarz Drwęcki — przedstawił się Jerzy gospodarzowi. — Młoda podpora krajowej kryminalistyki — Wiktor Grzywno-Dąbrowski skinął głową z uznaniem. — Czytałem gazety i owszem. Miałem też zaszczyt podziwiać pańskiego autorstwa rany postrzałowe, które mi tutaj zwieziono. Nietypowa broń, duży kaliber… Ma pan może przy sobie? — Niestety, panie dyrektorze. Zostawiłem w płaszczu. — To może później, jak będzie okazja. A co to jest, jeśli można zapytać? Kule były systemu Colta, znaczy się rewolwer? — Nie, panie dyrektorze, pistolet samopowtarzalny, naprawdę dobry. Prezent od przyjaciela z błękitnej armii, który służył wcześniej w amerykańskich czołgach pułkownika Pattona. — Ci Amerykanie… — westchnął profesor Grzywno-Dąbrowski — wszędzie mają skłonność do przesady. Obym tylko nie musiał widywać tu częściej rezultatów ich megalomanii. — Obawiam się, panie dyrektorze, że nie da się tego uniknąć — odparł Jerzy. — Słyszałem, że nasi inżynierowie Wilniewczycz i Skrzypiński noszą się z zamiarem wykonania doskonalszej, polskiej wersji tego colta.

— To może chociaż niech zmniejszą kaliber. Choćby na dziewięciomilimetrowy nabój systemu Parabelum. Ten jest już wystarczająco niehumanitarny, wiem co mówię, panie komisarzu. — Nie wątpię — zgodził się Drwęcki. — Panowie! — zmitygował ich profesor Olbrycht. — Pacjentka gotowa poczuć się zaniedbywaną… — Słusznie, panie kolego — dyrektor skinął na posługacza, który przyniósł dodatkowy gumowy fartuch i parę rękawic, a następnie pomógł się w nie ubrać gościowi z Krakowa. W międzyczasie gospodarz z powrotem założył własne rękawice. Jerzy stanął w nogach nieboszczki. — Zgaduję, że nieszczęśnica wypiła ocet lodowy — zaczął Olbrycht pochylając się nad zwłokami. — Bardzo, ale naprawdę bardzo przykra śmierć… — Dorota Borek, lat siedemnaście, panna z dobrego domu, gimnazjalistka — zreferował Grzywno-Dąbrowski. — Zatem podstawową znajomość chemii posiadała — zdziwił się Olbrycht. — Powinna była wiedzieć, albo przynajmniej domyślać się tego, że octowa esencja o mocy osiemdziesięciu procent nie zabija jak trucizna, lecz wskutek ciężkich oparzeń i perforacji organów wewnętrznych. Tylko nieuczone pokojówki i kobiety z nizin społecznych, nie przewidując czekających je cierpień, zwykły sięgać po tak straszne środki jak ocet lodowy czy siarkowy witriol… — końcowe pouczenie skierowane było bez ogródek do Jerzego. Najwyraźniej profesor Olbrycht wciąż nie miał zaufania do kompetencji młodego komisarza. — A no właśnie — skwitował gospodarz. — Zgaduję, że jest coś jeszcze? — Ocet znajdował się nie tylko w obrębie traktu pokarmowego, ale też w narządach płciowych. Wypiła, a ponadto użyła irygatora — poinformował Grzywno-Dąbrowski. — Przemyła sobie też oczy… — O mój Boże! — profesor Olbrycht kolejno uniósł zmarłej powieki, po czym spojrzał w dół brzucha. — Macica jak widzę wypreparowana… W stanie dziewiczym, czy brzemiennym? — Ani to, ani to. Usuwała ciążę. — Kiedy? — Nie sposób określić. Ocet zmacerował bliznę po wyłyżeczkowaniu. Proszę… —

dyrektor przeszedł do pobliskiego stołu i podał koledze emaliowaną miskę. Jerzy wolał tam nie zaglądać, ale nie dano mu na to żadnej szansy. — W istocie… — profesor Olbrycht wyjął rozciętą macicę i uniósł ją do światła. — Gdybyśmy jednak… — myślał głośno — umieli określić wpływ stężonego octu na tego rodzaju zranienia i blizny… — Owszem — skinął głową Wiktor Grzywno-Dąbrowski — moglibyśmy ustalić przybliżony czas aborcji, gdyby wcześniej, w toku kariery, któryś z nas zetknął się z choćby jednym takim przypadkiem. Wszakże ja się nie zetknąłem. — Ja też, panie kolego — przyznał z powagą Jan Olbrycht. — Ani, obawiam się nasz drogi nestor, profesor Wachholz. — Odnoszę także wrażenie, że i wypitego octu było więcej niż w podobnych przypadkach — dodał gospodarz. — Znacznie więcej — zgodził się z nim Olbrycht badając szczątki żołądka i dwunastnicy. — Ciało bez mała zakiszone… Jakby zawiódł odruch wymiotny… Czy we krwi znaleziono alkaloidy opiumowe? Albo inne substancje znieczulające? — Nie. Też o tym pomyślałem. Analiza nie wykazała niczego, co mogłoby złagodzić ból, ani sprowadzić zwiotczenie mięśni jelitowych. — Nie widzę żadnych śladów obcej przemocy… — Tego się właśnie obawiałem — westchnął ciężko gospodarz. — Liczyłem, że może szanowny kolega wypatrzy jednak coś, co mojej uwadze umknęło. Dlatego prosiłem o konsultację. Jan Olbrycht jeszcze raz, metodycznie, centymetr po centymetrze obejrzał zwłoki. Trwało to długo, na koniec przecząco pokręcił głową. — W grę wchodziłoby obłąkanie — mruknął. — Brak danych po temu. — Zatem to bodaj pierwszy przypadek w historii medycyny sądowej, aby samobójca nie zdradzający jawnych oznak choroby psychicznej sam siebie torturował przed śmiercią… — zadumał się Olbrycht. — Jesteśmy w kropce. — Czy nie prościej założyć, że ktoś ją jednak dręczył? — zapytał Jerzy. — Ktoś kto umiał zataić ślady? — Nic na to nie wskazuje, panie komisarzu — odparł stanowczo Grzywno-Dąbrowski. —

Nie ma absolutnie żadnych śladów użycia przemocy. Ba, nawet pamiątek typowych dla tak okrutnej agonii, jakimi są zwykle spowodowane w konwulsjach stłuczenia i połamane paznokcie. — Ktoś musiał jej to zrobić! — wybuchnął Drwęcki. — Jak to możliwe, żeby normalna dziewczyna z premedytacją wypaliła sobie kwasem oczy, wnętrzności i przyrodzenie? I jeszcze zniosła to z angielskim spokojem?! — Jedyne co mi przychodzi do głowy, to histeria albo hipnoza — odparł gniewnie Olbrycht — Jednak proszę nie liczyć, że potwierdzę taką diagnozę oficjalnie. — Doradzałbym sprawdzić, panie komisarzu, czy zmarła istotnie była normalna — rzekł dyrektor. — Histeria wydaje się prawdopodobna. Jednak tu trzeba uwzględnić jeszcze coś… Drwęcki i Olbrycht popatrzyli badawczo. — Otóż zmuszony byłem odnotować w Warszawie, w ciągu ostatniego półrocza wzmożoną śmiertelność wśród młodych kobiet — oznajmił Wiktor Grzywno-Dąbrowski. — Dlatego pozwoliłem sobie niepokoić władze policyjne — spojrzał znacząco na Jerzego. — Nie chcę panu nic sugerować. Wszelkie dane statystyczne i akta czekają w sekretariacie. — Dziękuję, panie dyrektorze. Czy jestem tu jeszcze potrzebny? — Z całą pewnością nie! — sarknął profesor Olbrycht. Drwęcki skłonił się bez słowa i wyszedł z prosektorium. — Liczyłem, że przyślą kogoś poważniejszego — usprawiedliwił się Olbrycht przed gospodarzem. — Nie młokosa, który cały rozum ma w pistolecie! — Ufajmy, że ten młody człowiek ma jeszcze ukryte zalety — odparł z powagą dyrektor. — Ale zostawmy to już. Mam tu kilka bardzo ciekawych przypadków, które powinny kolegę zainteresować… Jerzy z wdzięcznością przyjął zaproszenie na kawę, którą zaproponowała mu zarządzająca sekretariatem pani Grzywno-Dąbrowska. Tylko za cukier stanowczo podziękował. Sama myśl o słodzeniu zamieniła mu żołądek w spłoszoną łasicę. Sącząc z ulgą cierpko-gorzki napój, przez godzinę analizował sprawy. Wypadki, samobójstwa, morderstwa… Niby nic nadzwyczajnego jak na wielkie miasto, ale rzeczywiście, w stosunku do stanu z poprzedniego półrocza było tego wyraźnie za dużo. Zbyt wiele nawet jak na fluktuację statystyczną. Krzywe na załączonych rozkładach prawdopodobieństwa sprawiały wrażenie jakby je kto naprężył i nagiął… Szczególnie te nagłe zgony, zakwalifikowane jako „śmierć czynnościowa”, co oznaczało wstrzymanie pracy serca pod wpływem wielkiego przestrachu lub rozkoszy cielesnej.

Statystycznie zdarzały się raz na pół wieku w populacji miliona mieszkańców. Tu były trzy w ciągu pięciu miesięcy! Histeria… Drwęcki zmarszczył brwi. Intuicja szeptała, że to właściwy trop, ale jak tego dowieść i na czym by miała ona polegać? Jerzy zdecydował, że też potrzebuje konsultacji. Poprosił o przesłanie akt do urzędu śledczego na Daniłowiczowską i wypisał rewers. Część dokumentów postanowił jednak zabrać ze sobą. Życzliwa gospodyni wypożyczyła Jerzemu starą teczkę męża i tak się rozstali. Na ulicy Drwęcki odetchnął głęboko świeżym powietrzem. Uznał, że musi spokojnie zebrać myśli, więc ruszył spacerkiem w kierunku placu Starynkiewicza. Tam wziął dorożkę i kazał się wieźć na uniwersytet.

2. Majowa jutrzenka Przyszedł rozkaz świece z kościoła brać i bagnety sadzą czernić. Zrazu wiara niezbyt się do tego kwapiła, ale kiedy proboszcz z ostrowickiego kościółka sam wyniósł dla wojska całe naręcze gromnic i razem z organistą zaczął krajać je na ogarki, obawa przed świętokradztwem prysła. Żwawo zabrali się do roboty i po dwóch kwadransach żaden bagnet w drugim baonie ani błysnął w ostatnich promieniach słońca kryjącego się za Górą Kalwarii na przeciwległym brzegu Wisły. Dowództwo przykazało jeszcze dobrze się płaszczami okutać, żeby ukryć białe portki i pasy bandoletów, które krzyżując się na piersiach żołnierzy, tworzyły widoczny z daleka wielki, jasny znak X. I jeszcze głowy trzymać nisko, aby żaden orzeł na rogatej czapce nikomu przed czasem skrzydłami nie załopotał. Zaczęli formować linie w gęstniejącym mroku. Drugi baon na przedzie, w szyku tyralierskim, reszta miała nacierać jawnie, w zwykłych kolumnach uderzeniowych. Ruszyli w milczeniu, po długim, stłumionym trelu gwizdka, kiedy połówkę księżyca przysłoniły chmury. Jedynym, ale dobrym drogowskazem w ciemnościach był blask pochodni na austriackim szańcu, osłaniającym budowę mostu, który jenerał Sokolnicki właśnie znieść nakazał. Iść po ciemku, udając przy tym garbatego, trzymając w rękach naraz karabin i obie poły płaszcza było przedsięwzięciem bardziej dla cyrkowca niż żołnierza Warszawskiego Księstwa. Skulony Fedorczyk po stu krokach przydeptał sobie w jakiejś bruździe skraj kapoty i omal nie wyrył nosem w ziemię jak bocian. Żeby nie rozkaz być cicho, skląłby to wszystko w żywy kamień. Taki był zły, że wcale nie myślał o strachu i ryzyku, a te było duże. Mieli podejść skrycie tak blisko, jak się da, skoczyć na okop i zewrzeć się ze strażą póki nie nadbiegną główne siły. Plan był może i dobry, ale zaskoczyć Austriaków się nie udało. Sto kroków od szańca, nieszczęśliwym trafem wpadli na ichni patrol, który wyroił się przed Polakami jak gromadka białych zjaw. — Was is das?! — zagdakał ktoś po niemiecku. — Nie! To was szlag trafi! — odwrzasnął rozsierdzony Pasikonik, znaczy się porucznik Chełmiński. — Bij trutni, wiara!

Biiij!!! — poniosło się wzdłuż linii. Idąc za przykładem kamratów Fedorczyk z dziką radością zrzucił płaszcz i wyprostował na całą wysokość. Hurmem runęli na Austriaków, ogłupionych nagłą materializacją przeciwnika. Dopadli cesarskich w trzech susach i tylko chrupnęło przeciągle, jak wkłuli się w nich bagnetami. Sadza momentalnie zeszła z ostrzy, które błysnęły krwawo wyciągane z ran. Ktoś wypalił, raz, drugi, trzeci, zagłuszając krzyki. Austriacki patrol przestał istnieć w okamgnieniu, ale nadzieję zaskoczenia diabli wzięli. Polscy piechurzy na złamanie karku pognali ku szańcowi, którego szczyt zaroił się mnóstwem świateł i ludzi. Zrazu przywitał ich bezwładny ogień karabinowy. Zbyt rzadki by powstrzymać atakujących. Fedorczyk biegł, jak inni wrzeszczał: „hurraa!!!”, aż dotarł do załamania fosy przy barku bastionowego okopu. Tu nagle coś kazało mu spojrzeć w lewo. Zobaczył kitę iskier tryskających z zapału armaty i nagle świat się zatrzymał. Matka podała mu do ust pierś pachnącą mlekiem, dziecięcą łopatką pomagał ojcu ładować wiślany piach na wóz, belfer Grzyb stukał trzciną w pokrytą literami tablicę, Kaśka płoniła się i całowała coraz mocniej, wreszcie wyprężony na baczność na placu ćwiczeń słuchał rugania kaprala Zagóry, który otworzywszy gębę ryknął piorunowym grzmotem… Fedorczyk stał tak blisko, że podmuch z armatniej paszczy wrzucił go do fosy, ale kartacze wizgnęły obok. Potępieńcze wycie ołowianych kulek momentalnie przeszło w szybki, tępy werbel uderzeń w ludzkie ciała. Jęków kolegów nie usłyszał. Myśli wymiotło, w uszach dzwoniło jak na sumę, jednak młode i wyćwiczone ciało samo zwinęło się w locie, ułożyło odpowiednio i Fedorczyk spadł jak kot, nie upuszczając karabinu. Jak gdzie blisko, a tęgo gruchnie, to zacisnąć tyłek, co by się nie posrać i dychać głęboko — przypomniał sobie naukę kaprala Zagóry i po trzech wdechach otrząsnął się z szoku na tyle, by móc rozeznać się w sytuacji. Koledzy w większości już przeskoczyli fosę i jak wielkie żuki wspinali się teraz na stok kurtyny szańca. Fedorczyk z miejsca ruszył za nimi, nie bacząc na tłum Austriaków na szczycie, błyski i hurgot wycelowanych w dół karabinów. Pełzł w górę zaciskając zęby. Mają zabić, to kulą w twarz albo pierś. W plecy za nic! Kiedy jednak zobaczył pochylające się ku niemu lufy, wbrew własnej woli znieruchomiał, wciskając twarz w wilgotną ziemię i udając trupa. Utknęli pod ogniem i nie mieliby żadnych szans, gdyby zostali sami, ale jenerał Sokolnicki na zatracenie ich przecież nie posłał. Widząc, że z zaskoczenia nici, pchnął wszystkie

pięć batalionów piechoty do frontalnego ataku. W skąpym blasku księżyca wojska rozwinęły się na przedpolu w długie linie strzeleckie, które grzmiąc raz za razem potężnymi salwami, mierzonymi tuż nad szczyt szańca, nie pozwoliły zmasakrować drugiego baonu. Jedyna polska bateria ostrzelała granatami austriackie działa i wdała się z nimi w pojedynek artyleryjski, zmuszając je do zaprzestania ognia kartaczowego przeciw piechocie. Wtedy kolejne kompanie zaczęły zruszać się do ataku na austriacki przyczółek. Do fosy dotarła druga fala polskich żołnierzy, po niej trzecia i czwarta. Przyniesiono drabiny i osęki. Na stoku wokół Fedorczyka zaroiło się od kamratów, zrobiło się ciasno i raźno. — Dalej wiara! — rozległ się z boku energiczny głos Pasikonika. — Nie zapuszczać mi tu korzeni! Dalej w górę! Ruszyli po stromiźnie na czworakach, pomagając sobie czym kto mógł, kolbami, pazurami, bagnetami. Jak ciemna lawa, niepowstrzymanie dopełzli do grani i wspierani przez bratni ostrzał z tyłu, przelali się przez szczyt szańca, samą masą spychając zeń Austriaków. Ci jednak byli już gotowi do kontrataku. Specjalnie odczekali aż Polacy stłoczą się na szczycie wału i zamilkną osłaniający ich dotąd strzelcy by nie razić swoich. Od tego momentu musiała minąć jeszcze dłuższa chwila, zanim nacierających zbierze się dostatecznie wielu i uszykują się do dalszej walki. To był czas, w którym można było odzyskać szaniec i Austriacy nie zamierzali go zmarnować. Feuer!!! Setki błysków prosto w oczy. Fedorczyk miał wrażenie, że stoi przed plutonem egzekucyjnym. Jednak tej nocy już przeżył swoją śmierć, więc teraz tylko się zdziwił, że go nie trafili. Zabici i ranni lawinami osypali się po obu stokach szańca. Kilka nie zadeptanych w zamieszaniu pochodni oświetliło podrygujący pokot ciał w białych i granatowych mundurach. Jeszcze nie przebrzmiał huk salw, gdy Austriacy ruszyli na bagnety. Na okrwawionym wale podniósł się krzyk. Nie grozy, ale wściekłości. Polska piechota wybuchła furią jak zraniony zwierz. Nikt nie oglądał się na rozkazy dowódców, kolegów, czy własne rany. Kto żyw runął w dół, byle się dobrać do wroga. Austriacy ruszyli z bagnetami na polskie wojsko… Wyobrażacie to sobie?! Kpina jaka, czy zuchwalstwo durne? Widać mało im było raszyńskich grobli, na których ich rozmieciono jak widłami słomę. Mało też, tydzień później, boju pod Grochowem. A więc wreszcie, majową nocą, pod Górą Kalwarii armia arcyksięcia Ferdynanda d’Este odrobiła lekcję moresu do końca. Jan Fedorczyk był z pierwszymi co dopadli nieszczęsnych, cesarskich piechurów, którym

wydawało się, że oni tu atakują. Starczyła chwila zajadłej szermierki na bagnety, by austriackie linie stanęły w miejscu. Cesarskim niewolnikom, pędzonym do walki kijem kaprala, na odwadze nie zbywało i nijak im było równać się z zapałem mazowieckich ochotników. A Polaków wciąż przybywało. Gromadami przedzierali się przez zdobyty szaniec i dołączali do towarzyszy po drugiej stronie. W głębokim mroku nie sposób było rozeznać kolorów i znaków proporców. Szeregi tworzyły się więc i zwierały samorzutnie, w miarę jak kolega stawał u boku kolegi. Oficerowie nie przeszkadzali, tylko rozumnie wspomagając budujący się ład, wprowadzali coraz większy porządek. Aż szyki okrzepły i zrosły się w jedno ciało. Jeszcze austriaccy dowódcy próbowali naciskać lub choćby tylko utrzymać pole, ale wszystko było już na nic. Z narastającym zgrzytem i szczękiem stali, sypiąc iskrami z trących o siebie bagnetów, polska machina ruszyła. Fedorczyk zrazu więcej odbijał wrogie ostrza niż sam kuł, ale wkrótce krew tak zagrała mu w żyłach, że przestał dbać o zastawy, byle tylko skoczyć i pchnąć, aż po wylot lufy. W drapieżnej malignie, która go ogarnęła, przeciwnicy zdawali się poruszać wolno jak senne larwy. Białe figury bez twarzy, niekiedy z ciemną plamą otwartych ust, dźgane raz po raz padały gdzieś w dół, w bok, w niebyt. Parada i sztych. Zupełnie nie miał poczucia, że to ludzie. Uderzał, pchał, przekręcał bagnet w ranie, wyszarpywał i znowu. Co chwila gorący deszcz tryskał mu na twarz i dłonie. Nie zważał na to. Zamaszyście odtrącał austriackie karabiny, z impetem bił między żebra, poprawiał kopniakiem, wyrywał bagnet i znów pchał z całej mocy, marząc tylko o tym, by zrobić to jeszcze raz. W miarę upływu czasu koledzy przeszkadzali mu w tym bardziej niż wrogowie. Bojowej furii na całą noc nie starczyło. Stopniowo Fedorczyk zwalniał tempo i kiedy kończył sprawę z jednym przeciwnikiem, bardziej zapalczywi i mniej zmęczeni kamraci wpychali się przed niego. Austriacy już dawno rozpoczęliby odwrót, gdyby mieli dokąd i jak. Polska artyleria wzmocniona zdobytymi działami strzaskała i podpaliła niedokończony most. W desperacji próbowali jeszcze oprzeć się o własne tabory, które parę razy przeszły z rąk do rąk, aż w końcu stracili je całkiem. O pierwszym brzasku ich wola pękła. Przestali być stawiającym opór wojskiem. Stali się bezwładną masą, pragnącą tylko tego, by przestano ją wreszcie kłuć i bić kolbami. Podobnie jak pod Raszynem, nabrawszy polskich bagnetów w brzuchy ile wlezie, Austriacy zgubili szyk i cofali się coraz szybciej, aż do granic paniki. Różnica była taka, że tym razem Polacy im nie odpuścili. Zepchnęli cesarskich z brzegu do samej Wisły, wdeptali trupy w

przybrzeżne błoto i sitowie, pogonili ku głębi i wirom nurtu. Dopiero stojąc po kolana, po pas w lodowato zimnej wodzie Austriacy ochłonęli. Chociaż skłuto ich dobre pięć setek, dwakroć tyle co pod Raszynem, to cesarskich zostało jeszcze ponad tysiąc z bronią w ręku. Teraz, korzystając z tego, że polska piechota zatrzymała się na brzegu, znów zaczęli skupiać się na płyciźnie i formować linie. — Stóóój!!! Równaj! — Niezmordowany Pasikonik wymachując szpadą przebiegł przed frontem żołnierzy swoimi nieprawdopodobnie długimi krokami, niemalże susami, którym zawdzięczał przezwisko. W walce zgubił kapelusz, potężnie podbito mu lewe oko i odchlastano pałaszem jedną połę mundurowego fraka, cud istny, że nie pół zadka. — Łaaaduj broń! Fedorczyk sięgnął po patron do ładownicy, rozgryzł papier, wcisnął ładunek w lufę, chwycił za stempel. Wszystkie ruchy szybko i pewnie, choć ręce z wysiłku drżały. Uniósł karabin, podsypał panewkę i skończył razem z innymi. — Cel! — krzyknął Pasikonik stając z boku. — Za Raszyn, wiara, salwą! Ognia! Huknęło przeciągle, zakotłował się dym. W dymie gwałtowny chlupot wiślanej wody, jakby sumy miały tarło i przeciągłe skowyty tonących rannych. Daleko poniosło się rozpaczliwe: Hiiiillfe!!! — Ładuj broń! — odpowiedział na to Pasikonik. Ręka Fedorczyka zamarła w pół ruchu. Nie dalej jak dwadzieścia kroków przed nim miotał się w rzece austriacki chorąży ze sztandarem. Wiatr akurat tak zwiał chmurę prochowego dymu, że Austriak zniknął swoim z oczu. Nie myśląc, pchnięty pierwszym impulsem Fedorczyk skoczył w wodę i rzucił się po zdobycz. Pół dystansu przebiegł, zanim chorąży zdążył się zorientować i zawołać o pomoc. Trzech drabów natychmiast pobrnęło mu na ratunek, jednak Fedorczyk był bliżej. Austriak uniósł pistolet i wymierzył. Polak się nie zawahał, wziął wysoki zamach karabinem. Kurek pistoletu szczęknął bezsilnie na panewce i wtedy spojrzeli sobie w oczy. Stało się coś dziwnego. Coś, co sprawiło, że obaj na ułamek chwili znieruchomieli. Do Fedorczyka dotarło, że przed nim stoi żywy, czujący człowiek. Nie chciał go zabijać, zrozumiał to bardzo wyraźnie patrząc w niebieskie oczy tamtego, ale ręce same zrobiły swoje. Uderzył bagnetem dokładnie między te oczy, wysadził jedno z oczodołu, drapieżnie chwycił drzewce sztandaru i pomknął z powrotem na brzeg. Wszystko stało się tak, jakby niemego i bezsilnego Fedorczyka poniosła władająca jego ciałem bestia. Lecz nie czas był na grymasy sumienia. Dym rozwiał się całkiem i teraz już ze dwie

dziesiątki Austriaków rzuciły za Fedorczykiem by odzyskać sztandar. Bezczelność Polaka sprawiła, że na moment odzyskali wolę walki. Koledzy zaś już składali się do strzału, mierząc prosto w Fedorczyka i goniących go wrogów. Pewnie, że nie chcieli trafić kamrata, ale gdy się pali salwą, nie ma czasu by dokładnie mierzyć. Zresztą to Pan Bóg kule nosi… Ustrzelą, jak nic strzelą! — myślał zdesperowany Fedorczyk patrząc w bratnie lufy, które za nic nie chciały usunąć się na boki. Za dużo rozwścieczonych austriackich piechurów goniło tuż za nim, miotając wyzwiska niemieckie, węgierskie i po śląsku też ktoś mu wrzucał od „takich synów”… Pasikonik zwrócił głowę do uciekającego, szybko poruszając ustami. Co mówił, tego Fedorczyk w rozgardiaszu nie usłyszał, ale był pewien, że są to słowa: „Padnij durniu”! Więc runął twarzą w przybrzeżne błocko, a wiślana woda wdarła mu się w uszy razem z grzmotem palby. Przez trzy uderzenia serca, cały spięty czekał, aż ktoś go dziabnie w plecy, ale nic takiego nie nastąpiło. Przekręcił się więc szybko na bok i rozejrzał. Przy nim nie było nikogo. Kamraci całą pogoń wystrzelali równo i spławili do Gdańska. Stojący dalej Austriacy podnosili ręce do góry. Wreszcie było po bitwie! Fedorczyk wygramolił się z mułu i wlokąc za sobą zdobyty sztandar i karabin, poczłapał na brzeg. O dziwo, nikt mu nie gratulował, ani nawet się nie śmiał. Wszyscy patrzyli gdzie indziej. Zanim zdążył pojąć co się dzieje, tłum żołnierzy nagle się rozstąpił i wprost na Fedorczyka utytłanego jak nieboskie stworzenie wyjechał konno sam jenerał Michał Sokolnicki z dwoma adiutantami. Już większej konfuzji być nie mogło! Fedorczyk zbaraniał. W pierwszej chwili myślał tylko o tym, ile to dni aresztu wlepią mu za zmoczenie patronów w ładownicy. Potem jednak przyszło mu do głowy, że choć umarł w butach, to przynajmniej resztki warszawskiego fasonu ratować trzeba. Plasnął więc złachmanionym sztandarem pod kopyta jeneralskiego konia, postawił karabin przy nodze i zasalutował zamaszyście, nie bacząc, że wiślana woda leje mu się spod rogatywki, która z bożą pomocą wciąż trzymała się głowy, i wartko płynie za uszami, prosto za kołnierz kurtki. Ileż tej wody mogło zebrać się w tak wysokiej i pojemnej czapce? Widać dużo, bo za nic nie chciała przestać lecieć… Jenerał Sokolnicki patrzył na to z góry z kamienną twarzą. Jakby czekał aż Fedorczyk

odcieknie. — Nazwisko, stopień i przydział! — polecił surowo. — Melduję posłusznie, starszy szeregowy Jan Fedorczyk, drugi baon, szósty pułk fizylierów Jegomości Króla Saskiego, Księcia Warszawskiego — wyrecytował z przydechem. — Jak tam, Fedorczyk — Sokolnicki przestał udawać powagę. — A ryby duże tej wiosny? Wojsko wokół parsknęło śmiechem. — Melduję posłusznie, że ryb nie widać, bo psubraty wodę zmąciły — Fedorczyk wyszczerzył się szeroko, oddychając z ulgą. — Gdzie wasz dowódca? — Na rozkaz, jenerale! — obok Fedorczyka wyprężył się służbiście Pasikonik. — Porucznik Chełmiński Adolf! — Biorę was na świadka, że tego żołnierza nakazuję przedstawić księciu Józefowi do odznaczenia krzyżem virtuti militari. — Tak jest! — odpowiedział Pasikonik. — Zapiszcie to, Koźmian — Sokolnicki zwrócił się do adiutanta, po czym znów spojrzał na Fedorczyka. — Czytać i pisać pewnie nie umiecie? — zagadnął życzliwie. — Melduję posłusznie, że umiem, panie jenerale. — A to skąd? — Ojciec do szkół posyłali — oznajmił z dumą. — A wasz ojciec kto? — Piaskarz z Powiśla, panie jenerale. Rodzic chciał mnie wykierować na księdza, ale ja wolałem do wojska. — Zuch! Piszcie więc Koźmian i wniosek o awans na podporucznika. Nad przydziałem potem się zastanowimy. — Za pozwoleniem, jenerale — wtrącił Pasikonik — mnie zastępca potrzebny. — Dobrze, niech zostanie w oddziale — zgodził się Sokolnicki, po czym wyprostował się w siodle i popatrzył przez lunetę na drugi brzeg Wisły. Tam, z tratwy zacumowanej obok dymiących szczątków mostu, austriaccy kanonierzy staczali właśnie jedyne działo, które zdołali ocalić z pogromu. Od Góry Kalwarii doleciał nikły

dźwięk kościelnej sygnaturki. Ktoś się za nich modlił… Po ostrowickiej stronie zrezygnowani piechurzy w białych mundurach kolejno wychodzili z wody i składali broń. — Jeńców odprowadzić do Modlina — polecił jenerał. — Wedle rozkazu! — zasalutował Pasikonik. Sokolnicki już nie słuchał. Zadumany popatrzył na wschodzące słońce. Wstawał świt 3 maja, roku pańskiego 1809. — Osiemnasta jutrzenka majowej konstytucji… — powiedział jenerał zdejmując kapelusz. Adiutanci poszli za jego przykładem. Zerwała się burza oklasków. Pod sufit poleciały gimnazjalne czapki. — A wam, kochana młodzieży — rzekł, gdy owacja ucichła, siwy starzec w granatowo- amarantowym mundurze styczniowego weterana — życzę aby każdy z was w równie godny sposób uczcił swoje osiemnastolecie. Bitwa pod Górą Kalwarii, w której mój dziad Jan zdobył sztandar i patent oficerski, w istocie rozstrzygnęła całą wojną. Austriacy nie zdołali już potem przedostać się na prawy brzeg Wisły, gdzie polskie wojska kolejno zabierały im Lublin, Zamość, Lwów, aż na koniec sam Kraków. — Czy są pytania do naszego drogiego gościa? — odezwał się dyrektor szkoły rozglądając po sali. — Proszę, mów Bartnicki! — Czemu szanowny pan nie opowiadał nam o swoich przygodach w Powstaniu Styczniowym, ale o swoim dziadku? — A bo widzisz, młody człowieku, my Fedorczykowie jesteśmy z tych Polaków co bardziej lubią bić, niż żeby ich bito. Wojna z Austrią w 1809 roku była jedyną wygraną przez Polskę w całym XIX stuleciu. Prawdę powiedziawszy, całe życie zazdrościłem memu szanownemu przodkowi, że w tak udanym historycznym dziele przyszło mu brać udział. Ja ten smak zwycięstwa tylko przez małą chwilę pod Grochowiskami czułem, kiedyśmy pod Langiewiczem na kosach Moskali roznieśli. Dziadek mój na większy honor i pamięć zasługuje. — A co się z pańskim dziadkiem potem działo? — Hulał, młody człowieku. Hulał w oficerskiej kompanii, bo zwycięską wojenkę uczcić trzeba było, a panny z dobrych domów głowy dla niego traciły, ale to już nie jest temat na budującą akademię dla szkolnej dziatwy. Jeszcze by mnie wasz dobrodziej katecheta jako żywo prześwięcił…

Wybuchł śmiech i znów oklaski. Dyrektor gimnazjum pochylił się do gościa. — Szanowny panie Hiacyntusie — szepnął. — Zaraz kończymy i zapraszam na kieliszeczek koniaku do mojego gabinetu, a potem na obiad. — Za obiad dziękuję — odparł weteran — jestem już umówiony, ale kieliszeczek koniaczku chętnie i owszem.

3. Trzecia wartość logiczna O eksterytorialności uniwersytetów stanowi nie wywodzący się ze średniowiecza ich status prawny, lecz klimat, nastrój wyczekiwania, bliskości czegoś wielkiego. W kościołach bywa podobnie, ale uniwersytet ma w sobie więcej życia. Akademicka cisza nie onieśmiela, lecz kusi owocem z drzewa dobrego i złego, ma głębię, w której trwa nieustanna obietnica odkrywania tajemnic. Unoszące się myśli nadają powietrzu wyraźnie inną gęstość. Nawet jeśli na brukowanych dziedzińcach akurat nie ma ciszy, jest gwar i stukot wielu kroków, echa te brzmią inaczej niż gdziekolwiek indziej, gdzie tupot jest tylko hałasem i świadectwem pośpiechu. Na uniwersytecie wszelkie odgłosy towarzyszą drodze do większego celu, coś znaczą, choć może nie dostrzegają tego zakuwający lub pocący się przed egzaminem studenci, a na pewno nie ci którzy oblali. Żeby to dostrzec, trzeba tu przyjść po prawdę. Do gabinetu Jana Łukasiewicza, profesora logiki, zapukano energicznie. — Pan mówił, że jest ostatni do egzaminu? — Łukasiewicz spojrzał zdziwiony na zaczerwienionego studenta, kulącego się na krześle przed biurkiem. — Tak, panie rektorze. — Proszę zobaczyć, panie… — zerknął do indeksu — panie Piekarski, kogo tu jeszcze licho przyniosło? Student ruszył do drzwi, a Łukasiewicz popatrzył w zadumie na rubrykę ocen. — Witam szanownego pana rektora! — Drwęcki?! — ucieszył się profesor. — Wchodźże, panie kolego, zapraszam, już kończymy te męki! — spojrzał z ukosa na studenta, który nerwowo poprawił krawat. — Dobrze, panie Piekarski, coś tam jednak w pańskich kościołach dzwoni, a od człowieka z takim nazwiskiem wprost nieprzyzwoitością było żądać mówienia z większym sensem. Trójka! — pochylił się nad indeksem. — Dziękuję, panie rektorze. — Żegnam, pana! — Łukasiewicz oddał indeks i wstał przywitać się z Drwęckim. — Jakże się cieszę, panie kolego! Czyżby wreszcie pan przyszedł po rozum do głowy? Katedra i ja czekamy z otwartymi ramionami!

Jerzy zwlekał z odpowiedzią do czasu aż za studentem zamknęły się drzwi. — Przykro mi, panie rektorze, ale profesji już zmieniać nie zamierzam. Łukasiewicz nie ukrył rozczarowania. — Mój Boże! — zawołał. — Tak marnować talent! Panie kolego! Niechże pan na siebie popatrzy, no proszę! Toż wygląda pan wprost jak wycięty z jankeskiego komiksu! I co tak panu kieszeń płaszcza rozpycha? Rewolwer, pewnie? — Pistolet… — Z bronią?! Do świątyni nauki?! — zaperzył się profesor. — Nie chcę tego wiedzieć i nie przyjmuję do wiadomości! W głowie się nie mieści! Inteligentny człowiek, a lata po mieście i strzela do ludzi! — Chronię obywateli — usprawiedliwiał się Jerzy. — Tak, zaraz mi pan niechybnie powie, że to z miłości ludzkości! Całkiem jak ten amorek lub czerwonoarmista! Tyle tylko, że pan, w przeciwieństwie do tamtych, jeszcze gołym tyłem nie świeci! — Panie rektorze… — A niech tam! — Łukasiewicz machnął ręką. — Wie pan, panie kolego, jak na pana teraz patrzę, to oczami duszy widzę jak płoną pańskie nie napisane rozprawy. Taka szkoda! Naprawdę nic a nic sumienie pana nie gryzie za tę dezercję z królestwa logiki? — Naprawdę nic tam po mnie, panie rektorze. Program ścisłej logicyzacji matematyki i filozofii jest ślepą uliczką w rozwoju nauki — replikował stanowczo Drwęcki. — Z całym szacunkiem, ale mnie to nie przekonuje. Sama konwencja, umowność symboli i jeszcze raz konwencja. Filozofii nie da się zastąpić formalnym, analitycznym wywodem. Nie można uciekać od antynomii, trzeba je brać takimi jakie są. — Dialektycznie czy metafizycznie? — rzucił z przekąsem Łukasiewicz. — Ja wolę życiowo, panie rektorze. Choćby w najciemniejszych tego życia przejawach. Są w warszawskich zaułkach rzeczy… —. .. o których się warszawskim logikom nie śniło — dokończył za niego profesor. — Tak, już mi pan to mówił, panie kolego. Ale może chociaż doktorat by pan dokończył, co? — Może kiedyś. — Jak pana postrzelą w głowę? Słyszałem o tej dintojrze za śmierć Zielińskiego… — Sprawa jest zamknięta, a dintojrę wymyśliła prasa. Na policjantów się nie poluje,

panie rektorze, tyle rozumu to i w półświatku mają. Zresztą, z prawami podziemia, jeśli mam je traktować poważnie, byłem w zgodzie. Po naszej stronie padło dwóch funkcjonariuszy, więc Zieliński i rozstrzelany na Cytadeli Łukawski to było oko za oko, trup pochował trupa. Ten trzeci zaś, to już prywatna próba zyskania sławy przez jednego z następców Zielińskiego. — A pan był szybszy — pokiwał głową Łukasiewicz. — Jak w westernie… — Kwantyfikatorem bym się nie obronił. — Cóż, niech będzie. To z czym pan przychodzi? — Chciałbym wiedzieć, co pan rektor o tym sądzi… — Drwęcki otworzył teczkę. — Dalibyście już spokój z tym rektorem — mruknął Łukasiewicz wracając za biurko. — To było tak dawno, że już prawie nieprawda… — Jak pan sobie życzy, panie profesorze. — Cóż to jest? Jerzy pokrótce zreferował rezultaty porannej wizyty w zakładzie medycyny sądowej. — Taaak… — Łukasiewicz wpatrzył się w opracowanie statystyczne profesora Grzywno- Dąbrowskiego, na którym Jerzy dopisał liczne własne uwagi. — Właściwie wszystko jest w porządku. Piękne i młode katoliczki idą do nieba… — Czy piękne nie wiem, ale zdecydowanie za młode — skomentował Drwęcki pochylając się nad ramieniem profesora. — Zgadza się. Krzywa umieralności w tej grupie społecznej wyraźnie uniosła się w górę… — myślał głośno Łukasiewicz. — Przyczyną nie są jednak zgony spowodowane zakażeniem krwi po pokątnych zabiegach przerywania ciąży, bowiem te pozostały w normie, jeśli, w rzeczy samej, można nazwać normą dwieście takich tragedii rocznie… Nie da się zatem, jak zwykle, obwinić tu postępującego upadku obyczajów… I ma pan słuszność, panie kolego — wskazał dopisek na marginesie — że przypadkowa fluktuacja to nie jest… Ta znacznie równiej rozłożyłaby się na przedstawicielki innych wyznań, a u żydówek mamy nawet spadek… Co zatem pan sugeruje, panie kolego? — Czytałem niedawno amerykański artykuł na temat statystycznego ujęcia działalności seryjnych morderców kobiet, ale nasz profil zgadza się z nim tylko częściowo. Liczba ofiar zabójstw nie wzrosła aż tak bardzo. — Widzę, panie kolego. Za wzrost śmiertelności odpowiadają głównie samobójstwa i nieszczęśliwe wypadki. Te ostatnie zaś, jak sama nazwa wskazuje, powinny zdarzać się

wszystkim, niezależnie od płci i wieku. Tymczasem tutaj, doprawdy wygląda to tak, jakby młode gimnazjalistki ruszyły masowo do kopalń i hut, narażając się na ryzyko profesji górnika czy metalowca. Trzeba by się przyjrzeć, czy nie zbyt lekko uznano te zgony za wypadki. — Sprawdzanie setek rutynowych dochodzeń nie wchodzi w grę — odparł Drwęcki. — Nie mamy tylu ludzi. Już dzwoniłem w tej kwestii do mojego przełożonego, nadkomisarza Sawilskiego, który nalega, abym sprawę wyjaśniał sam. — To współczuję. Naraził się pan? — Chyba nie. Myślę, że pan nadkomisarz w tak osobliwy sposób wyraża swą troskę o mnie. Woli, żebym raczej siedział za biurkiem niż wchodził w paradę bandytom na mieście. — Obawia się, że wkrótce zabraknie zbirów dla innych policjantów? Czy tego, żeby podczas załatwiania spraw w swym jankeskim stylu, nie ustrzelił pan mimochodem jakiej staruszki? — Każdy opryszek zyskałby wielki szacunek wśród swoich jako zabójca zabójcy Zielińskiego — stwierdził sucho Jerzy. — Mam nie okazywać obawy, ale też nie napraszać się o kulkę lub majcher. — Dobrze, panie kolego, widzę, że pan już wszystko świetnie przeanalizował beze mnie. Czym wobec tego mogę służyć? — Tym, co pan profesor osobiście był łaskaw odkryć. Trzecią wartością logiczną. Uczył nas pan, że w logice oprócz prawdy i fałszu jest jeszcze wartość trzecia, czyli możliwość. Zatem jaką możliwość pan profesor tu dostrzega? — Możliwość, powiada pan… — Łukasiewicz w skupieniu wpatrzył się w statystykę. — Cóż, mogło by tu być możliwości kilka… — powoli przerzucał kartki. — Jednak tak naprawdę, byłby one tylko pochodnymi jednej możliwości, niestety. Te przypadki samobójstw ze szczególnym samoudręczeniem stanowią zbyt wyraźną wskazówkę. — Tego się właśnie obawiałem, panie profesorze. Widzi pan związek? — Proszę pamiętać, że możliwość od prawdy dzieli jeszcze cały szereg implikacji, które mogą pchnąć pańskie śledztwo na całkiem inne tory. Szczerze panu tego życzę, panie Jerzy. — Jednak wstępny kierunek dochodzenia wydaje się panu profesorowi słuszny? Mogę uznać, że zachodzi możliwość wiążąca te dziwne samobójstwa z ogólnym wzrostem śmiertelności? — To bez wątpienia, panie magistrze. Szkoda tylko, że sądy w swojej praktyce nie

oswoiły się jeszcze z regułami logiki trójwartościowej. Będzie pan teraz musiał dokonać transformacji naszych rozumowań z powrotem do tradycyjnych dwóch wartości logicznych Arystotelesa. Komu jak komu, ale panu nie muszę mówić jak. Radzę zacząć typować świadków i podejrzanych właśnie pod tym kątem — spochmurniały Łukasiewicz oddał komisarzowi papiery. — Jacyś okultyści, astrolodzy… Chociaż nie, to musi być coś bardziej przyziemnego i okrutnego. Od szarlatanerii się nie umiera na taką skalę. — Dziękuję za pomoc, panie profesorze. Do widzenia. — Panie Jerzy! — Łukasiewicz powstrzymał go w progu. — Tak, panie profesorze? — Zaczynam panu wierzyć, że są w stołecznych zaułkach rzeczy, o których nie śniło się uniwersyteckim logikom z Warszawy i Lwowa. — Obawiam się, że tym razem to mogą nie być wyłącznie zaułki — odparł Drwęcki zakładając kapelusz. Rozmowa z byłym promotorem zdenerwowała Jerzego bardziej niż się spodziewał. Przypuszczać to jedno, a co innego zyskać potwierdzenie, choćby ostrożne. Ktoś założył w Warszawie sektę samobójców…? Drwęcki szedł coraz bardziej zirytowany. Na litość boską, wszak Polska to nie Indie, gdzie kobiety ponoć jeszcze dawały się palić na stosach, ani Japonia gdzie ludzie bez krępacji pruli sobie brzuchy! Jak mogło nad Wisłą przyjąć się coś tak obcego polskiej kulturze i mentalności? Ktoś przyjechał i sprowadził? Tylko skąd mógł przybyć tak demoniczny cudzoziemiec? Widać musiał… Mijając pomnik Kopernika, Jerzy uznał, że trzeba popytać w kręgach artystycznych, bo tam ktoś taki na pewno nie mógłby ujść uwadze. W tej chwili przypomniał sobie, że słyszał o jakimś nowym narkotyku, bodaj z meksykańskiego kaktusa, z którym eksperymentowali niektórzy współcześni malarze. Zła podróż i dobra podróż… tak nazywano skrajnie różne stany po zażyciu… Ten zły doprowadzał do szaleństwa i poczucia winy, które mogło skończyć się samobójstwem. Drwęcki lepiej poszukał w głowie i znalazł — pejotl, Ignacy Witkiewicz! Na początek to był jakiś trop i młody komisarz, skręcając w Świętokrzyską od razu poczuł się lepiej. Tak dobrze, że aż poczuł głód. Spojrzał na zegarek, dochodziła druga. Był najwyższy czas ruszać na obiad do pani Ireny! Jerzy przyśpieszył kroku, mijając chodzącą reklamę czernidła do wąsów. Nie było to całkiem łatwe, gdyż czernidło zdążyło już wchłonąć całkiem sporo uniwersalnego

rozpuszczalnika i sunęło zakosami, desperacko łapiąc równowagę. Wyglądało na to, że delikwent spędzi tę noc w areszcie, bo okolice Placu Napoleona były zbyt pryncypialną dzielnicą aby mundurowi patrzyli przez palce na takie zakłócanie porządku. Przy Jasnej zresztą czekali już aż czernidło samo się do nich pofatyguje. Na rogu Marszałkowskiej Jerzego z kolei bardzo finezyjnie ominął rozpędzony gazeciarz. — Biskup sekty mariawitów! Podeeejrzany!!! O uwodzenie nieletnich wyznawczyń! — wywrzeszczał chłopak i załopotał zadrukowaną płachtą papieru przed oczami komisarza. Drwęcki przecząco pokręcił głową. Sprawę arcybiskupa Kowalskiego znał ze słyszenia od kolegów, którzy się nią zajmowali i nie zamierzał czytać o tym w prasie, która bez ogródek ostrzyła sobie zęby na wielki skandal. Mariawici nigdy nie cieszyli się sympatią ulicy i doskonale nadawali się na kozła ofiarnego, w miejsce żydów, których zaczepianie trąciło zgoła nie stołecznym obskurantyzmem. Gazeciarz widząc, że nic tu po nim odskoczył od Jerzego jak wystrzelony z procy. — Biskuuup uwooodziciel!!! — poniosło się wzdłuż ulicy. Pięć minut później Drwęcki skręcił w Wielką, w stronę Dworca Głównego. Na roku Wielkiej i Śliskiej ujrzał z daleka znajomy szyld: „Obiady Domowe”. W bramie, poniżej szyldu stał wyprężony jak struna strona stróż z miotłą u nogi i zamaszyście salutował ruskim obyczajem, czyli całą dłonią, komuś kto właśnie wszedł do kamienicy. Jerzy uśmiechnął się. Znaczy, pan Hiacyntus już przybył! Drwęcki rozejrzał się szybko, przepuścił jadącą na dworzec taksówkę i lżejszy o połowę trosk przebiegł ruchliwą jezdnię na skos przed wylotem Pańskiej. Cieć przed bramą nadchodzącego Jerzego zaszczycił już tylko skinieniem głowy, nie przerywając zamiatania. Pan Hiacyntus był szalenie rześkim staruszkiem i mimo swych osiemdziesięciu pięciu lat nie raz już proponował Jerzemu wyścigi po schodach na trzecie piętro, do drzwi pani Ireny. W normalnej sytuacji, przy dystansie jaki ich teraz dzielił, Drwęcki nigdy by go nie dogonił, ale akurat była pora majowych obchodów i pan Hiacyntus miał na sobie szacowny mundur powstańca 1863 roku, zatem poruszał się w sposób adekwatny do wieku i szarży, znaczy powstrzymywał się od biegania. Na pewno znów wracał z jakiejś szkolnej akademii, na które zwyczajowo był rozchwytywany, gdyż na tle kolegów z Domu Weterana przy Floriańskiej, matuzalemów równie dostojnych co omszałych, wyróżniał się zupełnie niezwykłą elokwencją i pamięcią oraz równie świetnym słuchem. Tylko Jerzy wiedział, że gawędy o dawnych dziejach