a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 640
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 274

Lynn Abercrombie - Ślepy strach

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Lynn Abercrombie - Ślepy strach.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 42 osób, 57 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 389 stron)

LYNN ABERCROMBIE ŚLEPY STRACH Przełożył Maciej Miłkowski Tytuł oryginału: Blind fear: A cold case thriller

1. Hank Gooch ponownie przeciągnął rozżarzoną stalową sztabę przez płomień gazowej kuźni, wyciągnął ją i wrzucił do wody. Świeżo wykuty miecz zasy- czał ze złością, gdy tylko dotknął powierzchni wody. W powietrze uniosły się kłęby pary. Gooch obserwował ostrze poprzez wrzącą wodę. Pod naporem potęż- nych sił, usiłujących ugasić pożogę, rozżarzona czerwień stali błyskawicznie przeszła w czerń. Wówczas ze stalowego ostrza dobiegł go delikatny dźwięk. Brzdęk. Tak właśnie brzmi spuszczanie do kanału ponad dwunastu godzin pra- cy. Odczekał jeszcze dziesięć sekund, po czym wyciągnął miecz z wody. A jakże, oto i ono – centymetrowe pęknięcie na brzegu ostrza. Odkąd Gooch sześć miesięcy temu odszedł z wydziału, usiłował się nauczyć sztuki wyrabiania japońskich mieczy. Bezskutecznie. Zakupił każdą dostępną książkę o wykuwaniu mieczy, obejrzał wszystkie filmy, uczęszczał na specjalistyczne seminaria i repetytoria, uczynił wszystko, co w ludzkiej mocy, aby pojąć, w jaki sposób wyrabia się te durne miecze. Jednakże wszystkie wykute przez niego miecze były do niczego – jeden gorszy od dru- giego. Jeśli nawet nie poskręcały się jak korkociąg w czasie wykuwania, wówczas pękały w czasie hartowania. Jeśli nie pękały, wówczas się wygina- ły. Jeśli się nie wygięły, to wyszczerbiały się, kiedy tylko Gooch próbował cokolwiek nimi przeciąć. Produkował jeden za drugim bezużyteczny kawał

złomu. Sześć miesięcy temu wykoncypował sobie, że po przejściu na wczesną emeryturę zacznie wyrabiać miecze i w ten sposób powiększy swoją poło- wiczną wypłatę o dochód wystarczający, aby żyć całkiem przyzwoicie. Jak dotąd nie zdołał jednak wykuć ani jednego miecza, który można by sprzedać. Finanse zaczęły więc wyglądać dosyć krucho. Okazało się, że wykuwanie mieczy to sztuka o wiele trudniejsza, niż mogło by się wydawać. Po drugiej stronie pomieszczenia leżał śmietnik, który był rezultatem sześciu miesięcy ciężkiej pracy: wypaczone, poskręcanie, połamane i z in- nych powodów nieużyteczne kawały stali – połowa z nich powbijana w ścia- nę, druga połowa leżąca w stosie na podłodze. Gooch cisnął stalowym ostrzem poprzez pokój w stronę sterty, próbując wbić je w drewniane drzwi swojej szopy. W rzucaniu nożami był całkiem niezły, miał więc raz na jakiś czas chociaż te skromną satysfakcję, gdy słyszał tępy dźwięk, z jakim bezu- żyteczne ostrze wbijało się w drewno. Gdy tylko rzucił ostrzem, drzwi jego szopy otworzyły się szeroko. Ostrze pofrunęło przez otwarte drzwi o centymetry, mijając głowę młodego człowieka, którego Gooch nigdy wcześniej nie widział. – Aaa! – młody człowiek zniknął, krzycząc jak mała dziewczynka. Gooch skrzyżował ramiona i spokojnie czekał. – Proszę pana? Proszę pana? – dobiegł go nieśmiały głos. Zza framugi drzwi wychyliła się dłoń, ściskająca portfel z przypiętą do niego policyjną odznaką. – Proszę pana? Tu detektyw Floss. Cody Floss. Jestem z policji, z wy- działu zabójstw. Proszę pana? Proszę pana? Gooch milczał. Zza futryny drzwi ukazała się głowa mężczyzny, zerkającego nieufnie do środka. Prawdę mówiąc, raczej był to jeszcze dzieciak niż mężczyzna.

Przerzedzone blond włosy, które wszystkie z pewnością mu wypadną jeszcze przed trzydziestką, mały żałosny wąsik, tani czarny garnitur, a do tego krawat zawiązany bez najmniejszej choćby wprawy. Prawdopodobnie dzieciak awansował na detektywa jakieś dziesięć minut temu. – Proszę pana? Panie poruczniku? Jeśli chodzi o Goocha, to nie uważał się już za żadnego porucznika. Szczerze gardził tymi starymi pierdzielami, którzy na emeryturze wciąż ży- czyli sobie, by zwracać się do nich wedle dawnych stopni. Jak ci pajace, któ- rzy kiedyś służyli w Marines i mówią o sobie per pułkownik przez następ- nych trzydzieści lat. Albo jesteś cywilem, albo nie. – Panie poruczniku. Przysłał mnie szef. Szef. Ten idiota. Wspaniale. – Wiem, że żyjąc tutaj, na wsi – powiedział dzieciak po chwili – praw- dopodobnie nie jest pan na bieżąco. Słyszałem, że miał pan z Diggsem jakieś utarczki i nieporozumienia. Ale on już nie jest u nas szefem. Gooch zmarszczył brwi. Sześć miesięcy życia na prowincji, prawie bez czytania gazet i oglądania telewizji – mój Boże, człowiek szybko przesta- je się orientować. – Nic pan nie wie, panie poruczniku? Szef Diggs jest teraz burmi- strzem Atlanty. Czyż to nie wspaniała nowina. Oto czego najbardziej potrzebuje Atlanta – dwulicowego oportunisty i lizusa, takiego jak Diggs, zarządzające- go całym biznesem. Cóż, to już nie jest problem Goocha. Wyszedł na zaro- śnięte podwórze, potrącając w drzwiach młodego detektywa. Podniósł miecz, który przed chwilą wyrzucił przez drzwi i raz jeszcze przyjrzał się pęknięciu. Wyglądało to jeszcze gorzej niż pierwotnie sądził. Ostrze niemal pękło na pół. – Cholerne gówno – powiedział Gooch.

Wrócił do szopy i cisnął miecz na kupę złomu. Młody detektyw ner- wowo miętosił w ręce kluczyki od samochodu. – Chodzi o to... Gooch przekręcił kurek gazowy w palniku. Żółty płomień zniknął, ale pokrywa izolacyjna nadal utrzymywała ciepło – temperatura płomienia osią- ga niemal dwa i pół tysiąca stopni – i parzyła mu twarz. Zakręcił zawór bez- pieczeństwa i zaczął się zastanawiać, co powinien teraz zrobić. Może spotkać się z dobrym kumplem Jimem Beamem? A może dzisiaj raczej uściskać mi- łego pana Jacka Danielsa? Trudno wybrać, gdy ma się tak wielu przyjaciół. – Panie poruczniku, chodzi o MeChelle. To znaczy, o sierżant Deakes. Gooch rzucił dzieciakowi spojrzenie pełne wyrazu. – Ona zaginęła, panie poruczniku. Zaginęła. To mogło oznaczać wiele różnych rzeczy. Gooch zaczął w myślach odhaczać kolejne możliwości. Zaginęła – nie żyje. Zaginęła – zo- stała porwana. Zaginęła – zemdlała w rynsztoku. Zaginęła, zaginęła. Po raz pierwszy od sześciu miesięcy miał wrażenie, że zajmuje się czymś, co jest w stanie zrozumieć. Przez poprzednie pół roku miał nieustannie wrażenie, że cały czas usiłuje płynąć przez gęstą melasę. Tak więc MeChelle zaginęła. Cóż, wielokrotnie zmagała się ze swoimi demonami... Trudno jednak było sobie wyobrazić, że urwała się, nie mówiąc nic nikomu. Gooch rozejrzał się po szopie, robiąc w myśli spis inwentarza. Wszędzie pełno poskręcanych lub połamanych kawałów złomu. Kogo próbo- wał oszukać? Jako wytwórca mieczy nigdy nie będzie wart nawet splunięcia. – Cholerne gówno – ponownie powiedział Gooch. Wyszedł przez drzwi szopy, po drodze wyrywając młodemu kluczyki z ręki i szybkim krokiem skierował się w stronę domu. – Panie poruczniku! Proszę pana? Niech pan zaczeka! Gooch wszedł do domu, wpadł do sypialni, otworzył szufladę w szaf-

ce nocnej przy łóżku i wyciągnął z niej małe zdjęcie dziewczynki z blond włosami, bez dwóch przednich ząbków. Zdjęcie było już stare i wyblakłe, sklejone taśmą, rogi zdążyły się zaokrąglić. To zdjęcie miał zawsze przy so- bie w czasach, kiedy był policjantem – zdjęcie jego córeczki, które nosił przyklejone z drugiej strony służbowej odznaki. Miało mu przypominać główny powód, dla którego został gliniarzem. Wyszedł z domu. Dzieciak stał na werandzie, nerwowo zaciskając ręce na wysokości swojego brzucha. Gooch przeszedł obojętnie obok niego. – Proszę pana! – krzyknął za nim młody, w chwili gdy Gooch zbliżał się już do jego samochodu. – Poruczniku, Co pan robi? Dokąd pan... Gooch bez słowa wsiadł do samochodu dzieciaka i włączył silnik.

2. Sierżant MeChelle Deakes oślepła. Obudziła się z jakimś dziwnym uczuciem. Pierwszą rzeczą, na którą zwróciła uwagę, był zapach. Nie tyle nieprzyjemny, po prostu nie ten, co zwykle. Pachniało nowym dywanem i cementem. Bardzo dziwna kombina- cja. Później usłyszała dźwięk. To zegar. Tik. Tak. Tik. Tak. A później... Coś z jej oczami. Również coś nie zupełnie w porządku. A jednak, dopiero kiedy usiadła i spróbowała się rozejrzeć, zorientowała się, że nic nie widzi. Jej powieki sprawiały wrażenie trwale złączonych. Potarła oczy, ale powieki nie chciały się oddzielić. Wyczuła na nich cieniutką za- schniętą powłokę. W dotyku skorupa nie przypominała zaschniętej ropy, jaka mogłaby się wydobywać z chorego oka. To było raczej coś twardszego. Może plastik. Oczy nieznacznie piekły. Przecierała dalej oczy w nadziei, że to, co nie pozwala jej otworzyć oczu, wreszcie ustąpi i wówczas będzie mogła normalnie widzieć. Przeciera- nie na nic się jednak nie zdało. Nadal nic nie widziała. Z tych czy innych powodów była całkowicie ślepa. Serce zaczęło jej bić szybciej. Krótkie ukłucie paniki. Trzeba do kogoś zadzwonić! Na pogotowie? Do pracy? Może do ojca? Wyciągnęła rękę po telefon. Telefonu jednak nie było. Powinien być na szafce nocnej. Nie było jednak również żadnej nocnej szafki. Wówczas

zorientowała się, że nawet nie jest w łóżku. Leżała na podłodze, na dywanie. MeChelle zupełnie straciła orientację. Próbowała przypomnieć sobie, co wydarzyło się wczoraj wieczorem. Czy była na jakiejś ostrej imprezie lub coś w tym rodzaju? Nie. Wróciła z wydziału prosto do domu, przez krótką chwilę zajmowała się jakąś robotą papierkową, a potem położyła się do łóż- ka. Nie mogła nic z tego wszystkiego zrozumieć. Dlaczego nic nie widzę? – Halo! – zawołała. – Jest tu kto? Usłyszała jak drżący jest jej własny głos. Poza tym żadnej odpowie- dzi. Tylko bicie zegara. Tik. Tak. Tik. Tak. Zaczęła szarpać swoje oczy, tym razem znacznie mocniej, ciągnąć po- wieki, dopóki nie poczuła, że za chwilę je całkowicie rozerwie. Poczuła po- tworny ból. Nic to jednak nie dało. Powieki były idealnie sklejone. Ostatecz- nie poddała się. Jak sklejone, to sklejone. Przekręciła się na brzuch, ostrożnie wstała, rękami usiłowała wymacać przestrzeń przed sobą. W końcu dotarła do ściany. Powierzchnia była dziwna w dotyku. Jak pianka izolacyjna. Raczej porowata niż gładka – coś jak pudeł- ka, w których sprzedaje się jajka. Jeszcze nie oszalała... Ale była już tego bliska. Jej umysł ciągle jesz- cze nie pracował jasno, jakby nie całkiem obudziła się ze snu. Nie, to nie tyl- ko sen. Czuła ślad jakiejś substancji, która przytłumiła jej emocje i spowolni- ła myślenie. Co to takiego? Wczoraj wieczorem nie brała żadnych prochów. Właściwie to od ponad roku nie tknęła żadnej używki – nawet kieliszka wina. Właśnie wtedy ta myśl przyszła jej do głowy z przerażającą jasnością: dzieje się tu coś bardzo złego. Idąc wzdłuż ściany, rękoma badała otoczenie. Żadnych okien, włącz- ników światła. Żadnych drzwi.

Gdzie są drzwi? Gdzie są drzwi? W ciągu kilku sekund doszła do ko- lejnej ściany. Taka sama, jak poprzednia – porowata gąbka. Jak wewnątrz studia nagrań. Zgadza się – to pokój dźwiękoszczelny. Obmacała dokładnie drugą ścianę. Żadnych okien, żadnych drzwi, włączników, gniazdek. Zatrzymała się i wytężyła słuch. Oprócz tykania zegara w pokoju panowała całkowita cisza. Jakby samo powietrze zaniemówiło. Nie było po prostu cicho. Nie tak cicho i spo- kojnie, jak w wyludnionym kinie albo w kościele w środę rano. To była prawdziwa cisza. Cisza skończona. Żadnych samolotów, ruchu ulicznego, dzieci bawiących się na ulicy, szczekających psów. Nic. Ani jednego, naj- mniejszego dźwięku. Tylko to: Tik. Tak. Tik. Tak. Dźwięk, który zdawał się być wszędzie i nigdzie, nie dobiegający z żadnego konkretnego miejsca, ale raczej swobod- nie unoszący się w powietrzu. Z pewnością coś mi umyka. Dlaczego tu jestem? Coś mi na pewno umyka! Na pewno zaszło jakieś nieporozumienie, o czymś zapomniała, coś jej się wymknęło z głowy. Przez jakąś nieprawdopodobną kombinację zbie- gów okoliczności obudziła się z zaklejonymi oczami w studiu nagraniowym. – Na pomoc! Pomocy! Nic nie widzę! – MeChelle rozpaczliwie pró- bowała nie stracić kontroli nad swoim głosem. Nagle przyszedł jej do głowy oślepiająco oczywisty wniosek, który poraził ją jak uderzenie pioruna. Wypadek? Wróćmy na ziemię! To nie jest żaden wypadek. Nie ma tu mowy o żadnym roztargnieniu, zapomnieniu ani dziwnym zbiegu okoliczno- ści. Ostatniej nocy nie urwał jej się film w studiu nagrań. Ktoś ją tutaj celowo umieścił. Serce zaczęło jej łomotać w piersiach. Ktoś ją tu zamknął? Kto? W jakim celu?

Nie umiała znaleźć żadnej prawdopodobnej odpowiedzi. Zaczęła ner- wowo wyobrażać sobie wszystkie najbardziej przerażające rzeczy – gwałt, tortury, okaleczenie... Zrozpaczona poszła wzdłuż kolejnej ściany. Jest! Okrągła klamka. Gwałtownie próbowała ją przekręcić, ale klamka nie ruszyła się z miejsca. Drzwi nawet nie drgnęły, nie wyczuła najmniejszego ruchu ani poluzowania zamka czy framugi. Tak jakby drzwi, klamka i ściana były wycięte z jednego olbrzymiego płata stali. Wówczas poczuła przypływ paniki, powoli torującej sobie drogę przez wywołane narkotykami otępienie. Zapragnęła krzyczeć. Na pomoc! Proszę! Nie! Czego chcecie? Nie! Nie róbcie mi krzywdy! Lecz równocześnie z paniką jeszcze inna myśl przebiła się do jej umy- słu. Nie. Krzyk nic nie da. Panikowanie nic nie da. Jeśli została tutaj za- mknięta, to z pewnością był jakiś powód. Ktoś musi być tutaj w pobliżu, prawdopodobnie tuż za ścianą. Ktoś, kto czeka, aż ona się obudzi. Ktoś, kto ją obserwuje. Ktoś, napawający się jej strachem. Na to nie może pozwolić. Jeśli pozwoli by strach ją opanował, wówczas tamci dostaną dokładnie to, czego chcą. Odetchnęła głęboko. Weź się w garść, MeChelle, powiedziała do siebie. Pierwsza zasada policjanta: gdziekolwiek się znajdziesz, po pierwsze musisz przejąć kontrolę nad sytuacją. Z tego pierwszego działania wypływają wszystkie następne. Za- panuj nad sobą, a opanujesz sytuację. Opanuj sytuację, a wrócisz bezpiecznie do domu. – No dobra – krzyknęła, starając się przybrać swój nie znoszący sprze- ciwu głos policjantki. – Hej wy tam! – krzyknęła jeszcze głośniej i wyciągnę- ła ręce przed siebie. – Tutaj jestem. Mówcie.

Tik. Tak. Tik. Tak. Nic więcej, tylko odgłos zegara. Ponownie szarpnęła klamkę. Ani drgnęła. Wzięła głęboki oddech, pró- bując opanować panikę. Odwróciła się plecami do drzwi – Powiedziałam: mówcie. Wówczas głos odpowiedział: – Gratulacje. Wykonałaś pierwszy krok. Tak jak tykanie zegara, głos również był wszędzie wokół. Zdawało się, że dobiegał z głośników zamontowanych gdzieś... W suficie? Na ścia- nach? I tu, i tu? Głos, pomyślała. Głos. Czy słyszałam już gdzieś ten głos? Brzmiał głęboko i władczo. Był gardłowy, uważnie modulowany, beznamiętny, a jed- nak w jakiś sposób złowrogi. Jak głos Boga, w chwili gdy przedstawia te sta- rotestamentowe prawodawcze brednie Izraelitom, posłusznie gnącym karki. – Sierżant Deakes – powiedział głos. – Zostało pani trzynaście godzin. Zegar bije. Bił rzeczywiście. Dźwięk zegara był wszędzie. Tik. Tak. Tik. Tak. – Jak się nazywasz? – spytała rozkazującym głosem. – Masz jeszcze szansę wywinąć się z tego i nie spędzić reszty życia w więzieniu. Lecz głos Boga powiedział już wszystko, co zamierzał powiedzieć. Pozostało tylko bicie zegara. Tik. Tak. Tik. Tak.

3. Cody Floss musiał podbiec, by zdążyć wsiąść do własnego samochodu. Osta- tecznie udało mu się, ale jego tani garnitur cały pokrył się kurzem. – W tych ciuchach wyglądasz jak pomocnik grabarza – powiedział Hank Gooch. – Proszę pana, ten pojazd jest własnością miasta – powiedział młody, zapinając pas bezpieczeństwa, z trudem łapiąc oddech. – Może go prowadzić tylko pracownik miasta. Gooch dodał gazu, wbijając młodego w fotel. – Bądź cicho – powiedział. Gooch był wściekły jak diabli – chodzący kłębek nerwów. Sam nie miał pojęcia dlaczego. Powinien być teraz całkowicie wyluzowany. Po dwudziestu pięciu la- tach życia zawodowego – najpierw jako żołnierz, później jako policjant – przeszedł na wczesną emeryturę, aby poświęcić się od dawna wymarzonemu zajęciu. Chciał stać się skromnym kowalem, wyrabiać miecze zgodnie z ty- siącletnią tradycją japońską. Przez wiele lat snuł to marzenie. Jednakże teraz, kiedy marzenie się spełniło, kiedy osiadł na wsi, kiedy wreszcie mógł robić to, o czym od dawna marzył – zorientował się, że nie- ustannie jest w złym nastroju. Zawsze myślał, że jest typem faceta, którego trudno wyprowadzić z równowagi. Teraz, kiedy jego świat stał się pusty, wy-

pełniony jedynie złudzeniami, wszystko zaczęło go wkurzać. Rzucanie pusz- kami po piwie w telewizor – te sprawy. Doszło do tego, że któregoś dnia, kie- dy w wiadomościach pokazywali jakiegoś załganego polityka, Gooch wziął telewizor na ręce, doczłapał z nim do okna i wyrzucił go przez nie na traw- nik. Do tej pory tam właśnie leżał – utaplany w błocie i zarastający trawą. Krzyż na drogę. A teraz bez żadnego konkretnego powodu miał ochotę dać w mordę temu dzieciakowi. Młody nie zrobił mu nic złego. Po prostu działał mu na nerwy. Szczerze mówiąc, ostatnio mógł to powiedzieć na temat większości ludzi, jakich spotykał. - No dobra – powiedział Gooch, kiedy jechali pełną wertepów, brudną drogą, prowadzącą z jego domu na główną szosę. Po prawie stronie drogi rósł las, po lewej pola uprawne, na środku których wielki nawilżacz na kółkach przysiadł niczym olbrzymi zwierz. – Opowiadaj o MeChelle. – No więc, wczoraj popołudniu pracowała nad jakąś sprawą, później wyszła, aby przesłuchać świadka... A dzisiaj po prostu nie zjawiła się w pra- cy. Gooch czekał na dalszy ciąg opowieści, w czasie jazdy przez długą, rozjeżdżoną żwirową drogę między jego domem a główną drogą. To, że Me- Chelle nie pojawiła się w pracy, to jeszcze za mało, aby szef wyciągał kogoś z emerytury. Wjechał na drogę nr 8, skierował samochód w stronę Newnan, gdzie ósemka krzyżuje się z drogą krajową, którą mogliby dojechać do Atlanty. Za- nim dojechali do drogi krajowej, nie doczekał się żadnego niezakłamanego wyjaśnienia. Gooch zatrzymał samochód, wyciągnął kluczyki i wysiadł. Przed nim

rozpościerało się duże pole soi, na którego odległym końcu widać było biały domek farmera. – Dokąd pan idzie? – zapytał młody poprzez okna od strony pasażera. – Zamierzam wyrzucić twoje kluczyki gdzieś między tamte rośliny – odparł Gooch. – Dlaczego? – Bo marnujesz mój czas. W ten sposób odpłacę ci tym samym. – Ale, o czym... Gooch zamachnął się. – Chwila! Niech pan poczeka! – krzyknął Cody, wyskakując z samo- chodu i chwytając rękę Goocha. – Dobra. To jeszcze nie cała historia. Gooch strzepnął rękę młodego. – W zasadzie – powiedział Cody – właściwie to, hmm, szef niezupeł- nie mnie wysłał. Najwyższy czas. Nadchodzi Opowieść. Ludzie to uwielbiają – zanim powiedzą prawdę, najpierw dostaniesz Opowieść. Gooch westchnął. Opo- wieść nigdy nie jest prostym wyliczeniem faktów, to raczej jakaś wersja prawdy – hojnie zabarwiona stertą samousprawiedliwiających bzdur. Nie ma wyjścia – trzeba wysłuchać Opowieści, zanim prawda zamajaczy na horyzon- cie. – Wie pan, jak to jest – powiedział Cody, przybierając przepraszający wyraz twarzy – dopiero się przeniosłem do wydziału zabójstw. Wcześniej by- łem w antynarkotykowym. Szło mi średnio – krótko mówiąc, nie byłem w tym zbyt dobry – lecz cóż, mój ojciec zasiada we władzach hrabstwa. Ja ra- czej nie byłem najlepszym ulicznym policjantem świata i nie wiem dokładnie jak było, ale myślę, że ojciec pociągnął za odpowiednie sznurki i dlatego awansowałem na detektywa. Więc po tym jak nie szło mi w narkotykach, przesunęli mnie do kradzieży, tam też nie najlepiej pasowałem, nie wiem dla-

czego – może nie te osoby, może nie ta osobowość – więc przesunęli mnie do wydziału zabójstw. Gooch oparł się o samochód i gapił się bezmyślnie w niebo. – Tak czy inaczej, znalazłem się w wydziale, a co do sierżant Deakes, dla mnie to policyjny geniusz. Sam pan pewnie wie. Może tylko jest trochę dziwna, nie? W każdym razie, kiedy dziś się nie pojawiła, pomyślałem: Co ja mam do cholery robić? – Byłeś u Hicksa? – major Denny Hicks, jako szef całego departamen- tu był przełożonym MeChelle. – Mniej więcej. – Mniej więcej? – No, powiedziałem mu, że nie pojawiła się w pracy. A major powie- dział, że to już nie pierwszy raz, kiedy się gdzieś urwała, i że zajmą się tym, jeśli nie wypłynie na powierzchnie przez dwa, trzy dni. – Więc szef wcale nie wysłał cię po mnie? – No... – Chryste Panie! Gooch odczekał jeszcze minutę, licząc na to, że dzieciak powie wresz- cie całą prawdę, ale ten tylko stał i gapił się na pole soi. – Co dokładnie spieprzyłeś? – spytał w końcu Gooch. – Aleja... – Synku, najpierw myślałem, że jesteś po prostu zwykłym idiotą – po- wiedział Gooch – ale teraz widzę, że jest dużo gorzej. Jeśli mnie jeszcze raz okłamiesz, to urwę ci twój durny łeb. A teraz gadaj, co tu się dzieje? Chłopak zaczął płakać. – Myślisz, że przez to zrobi mi się ciebie żal? – wypalił Gooch. Chłopak nie odpowiadał. Gooch wyciągnął rękę, chwycił pukiel włosów Cody’ego tuż za

uchem i gwałtownie szarpnął. – Aaa! – dzieciak bezskutecznie próbował odtrącić rękę Goocha. – Przestań ryczeć, zacznij gadać – powiedział Gooch, puszczając wło- sy chłopaka. Cody Floss pociągnął nosem jeszcze parę razy, po czym otarł twarz i cieniutkim głosem zapytał: – Wie pan, dlaczego postanowiłem wstąpić na służbę do policji? Wspaniale, pomyślał Gooch. Jedziemy z poruszającym wyznaniem. – Pamięta pan tę sprawę, którą zajmował się pan w 1997? Tę uduszo- ną dziewczynę, Jeannie Montfreize? Tę sprawę, która pan rozwiązał? Gooch miał wielką ochotę z powrotem wsiąść do samochodu. W ten sposób jednak zaburzyłby potok wyznań Cody’ego. Skrzyżował ręce i uzbro- ił się w cierpliwość. Z pewnością trzeba będzie wysłuchać całej masy bzdur kompletnie niezwiązanych z tematem, ale może dzięki temu chłopak dojdzie w końcu do jakiś użytecznych informacji. Na horyzoncie widać było zielony traktor przecinający pole – maleńki z tej odległości. Cody Floss ciągnął swoją opowieść. – Pamiętam, jak pan dopadł dwóch gości, którzy to zrobili. Melvina Eddy’ego i Purvisa Nixa. Pamiętam te wielką strzelaninę, którą pokazywali na żywo w telewizji. Jak pan zastrzelił ich obu. Widziałem to wszystko w te- lewizji. Byłem wtedy w szkole średniej i próbowałem jakoś wykoncypować, co mam zamiar robić w życiu. Wtedy zobaczyłem w telewizji, jak pan dopa- da tych dwóch gości i od razu pomyślałem: Kurcze, chcę być tym facetem. Nie. Tylko nie to. – Wstyd mi to powiedzieć, ale mam cały album z wycinkami o spra- wach, które pan rozwiązał. Ja po prostu chciałem być... panem. – Są na to odpowiednie leki, synku – powiedział Gooch. – Ja po prostu próbuję powiedzieć... – Cody urwał i schował twarz

w dłoniach. – Synku, nie jestem zainteresowany twoimi problemami. Możesz to sobie wbić do głowy? Powiedz mi o MeChelle. – Chciałbym być dobrym policjantem! Naprawdę! Ale... – nastąpiła długa cisza, a potem chłopak powiedział: – Myślę, że to co się jej przydarzy- ło, to moja wina. A kiedy zorientowałem się, że w wydziale nic nie zrobią w sprawie jej zniknięcia, pomyślałem... Wiedziałem, że potrzebuję pomocy. – Jak dotąd to pierwsza w miarę sensowna rzecz, jaką powiedziałeś – odparł Gooch. – A teraz powiedz mi, co spieprzyłeś. – MeChelle prowadziła tę sprawę. Zgłosiła się do niej jakaś niewido- ma pani. Miała białą laskę i tak dalej. Usiadła w gabinecie u MeChelle i po- wiedziała, że wie, kto zabił jej matkę. MeChelle zadała jej kilka pytań i oka- zało się, że ta pani... – Pozwól, że ci przerwę. Jesteś gliniarzem, a nie filozofem. Gliniarze zajmują się szczegółami, a nie ogółami. Każda osoba, o której mówisz, ma nazwisko i określony wygląd. Każda sytuacja wydarzyła się w określonym miejscu i czasie. A teraz zacznij od nowa. Chłopak majstrował coś przy swoim krawacie. – Dobra. A więc, wczoraj, około 15:30 osoba z białą laską pojawiła się w naszym biurze. Przedstawiła się jako Lane Priest. Biała, metr siedemdzie- siąt pięć wzrostu, pięćdziesiąt parę kilo, blondynka. Wygląd... Hmm... Cho- ciaż była niewidoma – niezła z niej była sztuka. – A co nie można być jednocześnie niewidomym i atrakcyjnym fi- zycznie? – Nie wiem – odparł chłopak przerażony, tak jakby na takie pytanie była jakaś jedna poprawna odpowiedź. Gooch wyjął z kieszeni paczkę tytoniu do żucia, odgryzł kawałek i wepchnął go sobie do ust. Ten dzieciak coraz bardziej go irytował. Tytoń

uspokoił go nieco, miał też czym zająć ręce. – Po prostu opowiedz tę historię. – A tak. Słusznie. A zatem, tak czy inaczej, ta kobieta, pani Priest, po- wiedziała, że jej matka została zamordowana osiemnaście lat temu, a ona wie, kto to zrobił. Sierżant Deakes spytała ją, skąd to wie, a tamta odparła, że słyszała głos tamtego człowieka, kiedy mordował jej matkę, i że nigdy nie za- pomni tego głosu. A poprzedniego dnia usłyszała ponownie ten sam głos. Sierżant Deakes spytała, czyj to głos. Pani Priest odpowiedziała, że nie wie, ale ma ten głos nagrany. Wyciągnęła odtwarzacz mp3 i puściła z niego nagra- nie jakiejś reklamy. A potem powiedziała: „Ten facet z reklamy. To właśnie on. To on zabił moją matkę”. Gooch kiwnął głową. Dzieciak nareszcie przeszedł do rzeczy. – Tak więc MeChelle, to jest sierżant Deakes, spisała zeznanie, a nie- widoma wyszła. – Kto był z nią? – wtrącił Gooch. – Z kim? – Z Lane Priest, twoim świadkiem. Jest niewidoma. Prawie na pewno ktoś musiał ją przyprowadzić na komisariat. Pytam, kto. – Kurcze, nikogo nie zauważyłem – powiedział chłopak, mrużąc oczy. – I nie pomyślałeś, że to dosyć dziwne? – Szczerze? Chyba w ogóle o tym nie myślałem... – Mów dalej. – Kobieta wyszła. MeChelle wysłała mnie do archiwum po teczkę tej sprawy. Więc poszedłem tam, ale nie znalazłem żadnej teczki. Pani Priest po- wiedziała, że jej matka, nazwiskiem Kathleen Bolligrew, została zamordowa- na chyba gdzieś w 1989, nie pamiętam dokładnie. Więc przejrzałem dane z 1989 i nic tam nie ma o tej sprawie. Więc sprawdziłem kilka lat w przód i wstecz. Nic, nada. Wedle naszych papierów w ogóle nie było takiego mor-

derstwa. Potem wróciłem do gabinetu MeChelle, a jej już tam nie było. Zo- stawiła kartkę na biurku, na której napisała, że otrzymała jakiś telefon od tamtej niewidomej. – Od Lane Priest. Ona ma nazwisko. – Lane Priest, tak. Właśnie od niej. W każdym razie, MeChelle napisa- ła, że ta niewidoma zadzwoniła, mówiąc, że chce coś dodać do swoich ze- znań. Dlatego MeChelle pojechała ją raz jeszcze przesłuchać. Gooch wiedział, co się szykuje. – Proszę pana, ja...Tego dnia mieliśmy z moją narzeczoną zająć się ca- teringiem. W listopadzie bierzemy ślub, więc teraz krążymy i próbujemy róż- nego rodzaju aperitify, czy jak tam się to nazywa. Rozumie pan, Crystal – moja narzeczona – ma bardzo wyraźne wyobrażenia o tym, jak ma wszystko wyglądać na ślubie... Byłem już i tak spóźniony, a wiedziałem, że ona się wścieknie, więc, no cóż... – chłopak zawiesił głos. – Wiedziałeś, że ta sprawa to fałszywka – powiedział Gooch – ale po- zwoliłeś sierżant Deakes biegać za jakimś głupim telefonem, bo się bałeś, że twoja dziewczyna na ciebie nakrzyczy? – No... – A dziś rano sierżant Deakes nie pojawiła się w pracy i wtedy wpa- dłeś na to, że może wczoraj wieczorem dzwonił do niej jakiś zbir, którego kiedyś przymknęła, i który teraz chce wyrównać z nią rachunki. – Właściwie... – A tak naprawdę to w ogóle rozmawiałeś z majorem Hicksem? Chłopak nie odpowiedział. – Synku – powiedział Gooch, z obrzydzeniem potrząsając głową – je- steś najgłupszym sukinsynem, jakiego w życiu widziałem. Chłopak ciężko oparł się o maskę samochodu. Zaraz na dobre wpadnie w żałosne użalanie się nad sobą.

– Wsiadaj – powiedział Gooch, po czym sam wskoczył do samochodu i odpalił silnik. – Aha, panie poruczniku, zapomniałem jeszcze o jednym – powiedział młody, z pośpiechem wsiadając do samochodu. – Znalazłem to dzisiaj w biu- rze w mojej skrzynce pocztowej. Wyciągnął kopertę i podał ją Goochowi. Na kopercie wydrukowany był napis: DORĘCZYĆ DO RĄK WŁASNYCH PORUCZNIKA HANKA GOOCHA. – Byłoby lepiej, gdybyś mi to dał od razu – powiedział Gooch – za- miast marnować mój czas swoimi wynurzeniami. Gooch wyciągnął z kieszeni składany nóż, otworzył go, przeciął ko- pertę i wytrząsnął jej zawartość na kolana. Z koperty wypadła złożona na pół pojedyncza kartka papieru. Gooch rozprostował ją ostrzem noża, uważając, aby nie dotknąć kartki palcami. Tekst na kartce wydrukowany był tą samą czcionką, co na kopercie. Na kartce napisano: SIERŻANT DEAKES POZOSTAŁO TRZYNAŚCIE GODZIN ŻY- CIA. JEŚLI SKONTAKTUJESZ SIĘ Z KIMŚ INNYM Z POLICJI, SIER- ŻANT DEAKES UMRZE. PÓŹNIEJ DOWIESZ SIĘ, CO MASZ ROBIĆ. ODMOWA WYKONANIA POLECEŃ, ZAOWOCUJE NATYCHMIA- STOWĄ ŚMIERCIĄ SIERŻANT DEAKES. Gooch ponownie zwinął kartkę, podniósł ja ostrzem noża. – Zapakuj to i opisz – powiedział. – Sprawdzimy, czy są na tym jakieś odciski palców. – Czy to coś o sierżant Deakes? – spytał młody policjant, wskazując na złożoną kartkę papieru. Gooch nie odpowiedział. Ruszył z piskiem opon, zostawiając za sobą chmurę kurzu i drobnych kamyków. – Co teraz zrobimy? – zapytał młody, kiedy wreszcie udało mu się

umieścić list w plastikowej torebce na dowody rzeczowe. – My? – spytał Gooch i wypluł przez okno resztki tytoniu. – Synku, raczej ja. Zamierzam ją odnaleźć.

4. Pozostało trzynaście godzin? Ale do czego? MeChelle zastanawiała się, czy głos powie coś więcej. Głos jednak milczał, zewsząd dobiegał ją jedynie odgłos pracującego zegara. Kto tam jest? Czemu ją tutaj zamknęli? Czego od niej chcą? Ktokolwiek ją tu zamknął, prawdopodobnie to właśnie jego głos do- biega z głośnika. Pan Głos. W myśli nadała mu takie imię. Dobrze jest jakoś ponazywać swoich wrogów, nieprawdaż? Wtedy się wie, przeciwko komu się walczy. MeChelle natężyła ucho ciekawie, próbując usłyszeć jakikolwiek inny dźwięk niż bicie zegara. Nadal jednak nie słyszała nic innego. Żadnych sa- molotów, pociągów, samochodów, wiatru – nic. Tik. Tak. Tik. Tak. Zdawało jej się, że zegar bije bardzo głośno. Potem zorientowała się, że to tylko złudzenie. Dźwięk zdawał się bardzo głośny, bo nie mieszał się z żadnymi innymi dźwiękami. – Halo! Bez odpowiedzi. Zdecydowała się krzyknąć ile sił w płucach: – Na pomoc! Hej! Ratunku! Pomocy! – krzyknęła nie tyle z paniki, ale dlatego, że warto było tego spróbować. Być może Głos pilnuje drzwi wej- ściowych, ale być może nie. Może ściany są wystarczająco grube, aby żadne dochodzące z pokoju wołanie o pomoc nie przedostało się do przyjaznych uszu, a może nie.

Trzeba spróbować. Krzyknęła. Wysoki, piskliwy krzyk – taki, jak w filmach grozy. Krzyknęła nie tylko ze strachu, ale także dlatego, że wiedziała, iż nic tak nie przykuwa ludzkiej uwagi jak krzyk przerażonej kobiety. Lecz dźwięk zamarł, jak tylko opuścił jej usta. Pokój był idealnie dźwiękoszczelny. Nic nie docierało z zewnątrz, nic ze środka się na zewnątrz nie wydostanie. Jak w studiu nagrań. Mogłaby sobie wypruć płuca od krzyku, a i tak nic by to nie dało. Być może ktoś jest kilka metrów od niej, tuż za ścianą, a i tak nie usłyszy jej krzyku. Pokrzyczała jeszcze trochę, ale ostatecznie dała sobie spokój. Zdawała sobie sprawę z porażającą jasnością, że i tak nic to nie da. Ktokolwiek ją tutaj umieścił – pan Głos – jest bystry, ostrożny i dobrze przygotowany. Wszystko dokładnie przemyśleli. Nikt jej nie usłyszy. Czas przestać marnować siły. A poza tym krzyk sprawiał, że czuła się jeszcze bardziej przerażona i roztrzęsiona, wpadała w panikę. Panika jest tym, co może zabić. Spokojnie. Trzeba ustalić priorytety. Punkt pierwszy, poszukać jakiejś broni. Punkt drugi, poszukać drogi ucieczki. Punkt trzeci, poszukać środków komunikacji. Jej oddech przyspieszał, powoli wymykając się spod kontroli, panika narastała i narastała. Spokojnie. Oddychaj głęboko. Opanuj się. MeChelle zaczęła badać rękoma najbliższe otoczenie. Zdała sobie sprawę, że jak dotąd zbadała tylko trzy z czterech ścian pokoju. Poszła więc wzdłuż czwartej ściany. Wymacała kolejną okrągłą klamkę i przekręciła ją. Serce skoczyło jej do gardła. Tym razem klamka się przekręciła. – Halo! Jest tu kto? Żadnej odpowiedzi. Wymacując drogę przed sobą, weszła do drugiego pokoju. Wchodząc, usłyszała delikatny, buczący odgłos. Nie licząc bicia zegara, był to pierwszy