a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony851 902
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań667 644

Mark Billingham - Perswazja

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Mark Billingham - Perswazja.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 339 stron)

Tytuł oryginału: The Dying Hours Copyright © Mark Billingham Ltd 2013 All rights reserved. First published in Great Britain in 2013 by Little, Brown Copyright for the Polish Edition © 2014 Burda Publishing Polska Sp. z o.o. Spółka Komandytowa 02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15 Dział handlowy: tel. 22 360 38 41–42 faks 22 360 38 49 Sprzedaż wysyłkowa: tel. 22 360 37 77 Redakcja: Jadwiga Piller Korekta: Magdalena Szroeder Projekt okładki: Maciej Szymanowicz Zdjęcie na okładce: Schutterstock Redakcja techniczna: Mariusz Teler Redaktor prowadząca: Agnieszka Koszałka ISBN: 978-83-7778-763-2 Skład i łamanie: Katka, Warszawa Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.

Spis treści Dedykacja Motto Prolog Część pierwsza. Pokonując mosty 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13

Część druga. Ta cholerna robota 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 Część trzecia. Szczątki 32 33 34

35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 Część czwarta. Niezbyt długa droga w dół 56

57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 Podziękowania Przypisy

Dla Katie. Nie mógłbym być bardziej dumny.

Zemsta to rodzaj łaski… Tim Lott, Under the Same Stars

Prolog Jak wiele krwi? Kiedy w końcu znalazł właściwą stronę w internecie, przebrnął przez ten cały durny szajs, że trzeba mieć coś, dla czego warto żyć, i próbować zasięgnąć pomocy u specjalistów; kiedy w końcu odnalazł stronę, która naprawdę powiedziała mu to, co chciał wiedzieć, na to jedno jedyne pytanie nie znalazł odpowiedzi. Były tam wszystkie inne informacje: jak i gdzie ciąć, o tym że woda w wannie pomaga podnieść temperaturę ciała i rozszerza żyły czy coś w ten deseń. I pozwala zapewnić nieprzerwany upływ… To było irytujące, bo kiedy już postanowił, co chce zrobić, musiał wiedzieć, jak tego dokonać we właściwy sposób. Miał wszystkie informacje, dzieliło go od nich tylko parę naciśnięć klawisza. A więc… jak wiele krwi musi wypłynąć z ciała, zanim… nadejdzie koniec? Przypuszczalnie parę litrów. Z całą pewnością sporo już wypłynęło. Patrzy na wirujące w wodzie chmury szkarłatu, widzi, jak wznoszą się i opadają, aż w końcu cała woda w wannie zabarwia się na czerwono. I już nie widzi leżącego na dnie wanny noża. To szok, ile tego wypływa. Zastanawia się nad tym jeszcze przez kilka minut, ale stwierdza, że ostatecznie to nie ma znaczenia. Może nie wiedzieć, ile konkretnie krwi musi stracić ciało, ile pint czy litrów, ale odpowiedź jest oczywista, jedyna i w zupełności mu wystarczy. Dostatecznie dużo. Nie jest to też w sumie takie bolesne, a w każdym razie po tych pierwszych cięciach, które z pewnością musiały trochę zapiec. Czytał, że to jeden z łagodniejszych sposobów na pożegnanie się ze światem, w porównaniu z niektórymi, ale tamte i tak nie wchodziły w rachubę. Ten był doskonały. Owszem, bałagan przy tym był nieunikniony, ale sposób – doskonały. Odkąd podjął ostateczną decyzję, borykał się z jeszcze jednym pytaniem, ale nie udało mu się znaleźć żadnej strony internetowej, która podsunęłaby mu na nie jakąś odpowiedź. Co jest potem?

Nigdy nie był specjalnie wierzący, nigdy nie zaprzątał sobie głowy kwestią Boga, lecz teraz nie mógł przestać się zastanawiać. Teraz, w tym miejscu, w którym się obecnie znajdował. Rany boskie, czy poziom wody faktycznie się PODNIÓSŁ? Czy krwi naprawdę było AŻ TYLE? A więc… co potem, co jest po tamtej stronie? Pewnie nic. Zawsze tak właśnie myślał, tylko ciemność, jak wtedy gdy zasypiasz i nic ci się nie przyśni. W sumie nieźle, konstatuje, zważywszy na szajs, z jakim ludzie w większości muszą walczyć przez całe życie, ale mimo wszystko byłoby miło, gdyby jednak miało być coś więcej. Nie chmury, harfy, chóry anielskie i cały ten cyrk, ale, no wiecie… wieczny spokój czy coś. Tak, spokój byłby mile widziany. Cisza i spokój. Unosi wzrok, kiedy mężczyzna w wannie, ten, z którego ciała wypływa właśnie cała krew, znów zaczyna pojękiwać. – Ciii. Przecież mówiłem, że masz być cicho, tak? Mężczyzna porusza się, jego blade ciało osuwa się na dno wanny. Zaczyna się miotać i krzyczy, z ust dobywa się bulgot, z nosa lecą mu smarki. Krew rozpryskuje się po kafelkach i rozlewa fale jasnoczerwonej wody na matę łazienkową. Mężczyzna, który go obserwuje, siedząc na sedesie z opuszczoną klapą, zmienia nieznacznie pozycję i unosi nogi, aby woda nie zachlapała mu stóp. – Spokojnie – mówi. Delikatnie odkłada na bok czasopismo i nachyla się w stronę mężczyzny w wannie. – Może się uspokoisz, stary, i golniesz sobie jeszcze łyczek szkockiej? – Ruchem głowy wskazuje okrwawioną butelkę, stojącą obok wanny. – To pomaga, czytałem o tym. Napij się jeszcze, zamknij oczy i pozwól sobie odpłynąć, co nie? – Sięga po czasopismo. – Niedługo będzie po wszystkim, słowo daję…

CZĘŚĆ PIERWSZA POKONUJĄC MOSTY

1 Tom Thorne schylił się i delikatnie podniósł niedużą szklaną buteleczkę stojącą na nocnym stoliku. Była już otwarta, biały kapturek leżał obok strzykawki, kilka kropel mlecznego płynu rozlało się wokół czubka igły. Powąchał buteleczkę. Nieznany słaby zapach kojarzył mu się z zaprawą gipsową albo środkiem odkażającym. Podsunął buteleczkę w stronę kobiety, która czekała obok niego, i uniósł ją na wysokość jej twarzy. – Co o tym sądzisz? Przez ostatnie pół godziny rozglądał się po całym domu. W łazience znalazł sporo leków, ale zważywszy na wiek osób, których to dotyczyło, nie był zaskoczony. Wszystko wydawało się w należytym porządku, żadnych śladów wtargnięcia do domu z użyciem siły. Szybę w tylnych drzwiach wybiła kobieta, która teraz mocno powąchała buteleczkę, młoda policjantka nazwiskiem Nina Woodley. Ona i jej partner byli pierwszymi funkcjonariuszami, jacy dotarli na miejsce po przyjęciu zgłoszenia. – To insulina – powiedziała w końcu Woodley. – Mój brat jest diabetykiem, więc… Thorne odstawił buteleczkę. Zdjął cienkie, plastikowe rękawiczki i wcisnął je z powrotem do kieszonki policyjnej kamizelki. – Sęk w tym – dodała Woodley – że to środek na receptę. – I co z tego? – Na buteleczce nie ma etykiety. Drzwi do pokoju otworzyły się i wyjrzał zza nich jeden z mundurowych funkcjonariuszy, których rozstawiono na dole. Zanim zdążył się odezwać, minął go wezwany do przypadku lekarz, młody, rumiany na twarzy i energiczny. Poświęcił zaledwie kilka minut oględzinom ciał, podczas gdy Thorne przyglądał mu się z rogu pokoju. Na dole Woodley przybiła gwoździami kawałek grubej plastikowej folii w miejscu wybitej szyby, a inny funkcjonariusz zaparzył dla wszystkich

herbatę. – No i już – powiedział doktor. Zamknął torbę i spojrzał na zegarek, aby ustalić dokładny czas do oświadczenia. – Stwierdzono zgon. – Wydawał się dziwnie wesoły jak na kogoś, kto musiał zerwać się z łóżka za kwadrans czwarta w słotny, październikowy poranek. Thorne pokiwał głową, formalnościom stało się zadość. – Sprawa jest prosta i oczywista. Zero kłopotów jak dla was. – Jak dawno temu? – spytał Thorne. Doktor popatrzył na ciała, jakby to ostatnie spojrzenie mogło coś zmienić. – Przynajmniej dwadzieścia cztery godziny, może trochę więcej. – To by się zgadzało – rzekł Thorne. Telefon alarmowy odebrano tuż po pierwszej w nocy. Jedno z dzieci – syn, obecnie mieszkający w Edynburgu – martwił się, że nie może skontaktować się z rodzicami od ubiegłego popołudnia. Co prawda rodzice rzadko korzystali ze swoich komórek, jak wyjaśnił operatorowi mężczyzna, ale kiedy przez dłuższy czas nie odbierali również telefonu stacjonarnego, zaczął się niepokoić. Przeszukując dom godzinę wcześniej, Thorne odnalazł obie komórki leżące jedna przy drugiej w salonie. Każdy z telefonów zarejestrował od sześciu do siedmiu nieodebranych połączeń. – Zakładając, że położyli się między dziewiątą a dziesiątą – rzekł doktor – musieli umrzeć niedługo potem, a przynajmniej takie jest moje zdanie. Oczywiście to zależy od tego, co robili, jak długo czekali… no wie pan, ale insulina to dobry sposób na pożegnanie się z tym światem. Właściwa dawka i w ciągu godziny jest po wszystkim. – Jasne. – Prawdę mówiąc, ten sposób jest bardzo popularny wśród lekarzy. Sposób na odejście na tamten świat, znaczy się. Jeżeli komuś naprawdę na tym zależy. Thorne pokiwał głową, uważając, że gliniarze mieli więcej powodów, aby „mogło im na tym zależeć”, niż ktokolwiek inny, kto przychodziłby mu na myśl. Zastanawiał się, ilu gliniarzy faktycznie wybierze takie rozwiązanie. I jakie wybrałby on sam. Drzwi znów się otworzyły i pojawiła się w nich Woodley. – Są już kryminalni. – Zaczyna się – mruknął Thorne. – Gry i zabawy towarzyskie. – To ja już pójdę – skwitował lekarz.

Thorne powiedział: – Jasne, dzięki. Patrzył, jak doktor zabiera swój płaszcz leżący w rogu łóżka, a potem wychodzi, nie zamykając za sobą drzwi. Najprawdopodobniej łyknąłbym pigułki, pomyślał Thorne, choć gdybym był naprawdę mocno zdesperowany, mógłbym wziąć też pod uwagę inne opcje. Jaka szkoda, że te najszybsze rozwiązania powodowały też największy bałagan. Odwrócił się, by spojrzeć na ciała na łóżku. Wyglądają na zmęczonych, pomyślał Thorne. Jakby już mieli dość. Skóra na twarzy kobiety wydawała się cienka jak papier. Na policzkach mężczyzny odznaczały się pajączki popękanych żyłek. Już słyszał głosy z korytarza poniżej, znudzony ton i pseudocockneyowski akcent: Tam na górze, taa? Ciężkie kroki na schodach, a po chwili mężczyzna stanął w drzwiach i rozejrzał się pobieżnie po pokoju. Detektyw inspektor Paul Binns pracował na posterunku policji w Lewisham, podobnie jak Thorne, choć kryminalni mieli swoją siedzibę na innym piętrze, toteż ich ścieżki w ciągu ostatnich trzech miesięcy, odkąd Thorne został tam przeniesiony, przecięły się zaledwie kilka razy. Binns był o parę lat młodszy od Thorne’a, tuż po czterdziestce i zdecydowanie szczuplejszy. Ostrzyżony „na zapałkę”, niemal do gołej skóry, kompensował swój wygląd i zachowanie komiksowego przedsiębiorcy pogrzebowego szarym garniturem i krawatem, który mógł służyć jako test dla daltonistów. Skinął głową do Thorne’a i podszedł do łóżka, jakby zwiedzał dział meblowy w hipermarkecie. – No więc? – spytał po minucie. – Co ja tu robię? Zanim Thorne zdążył odpowiedzieć, z jednego z radiowozów z jego zespołu nadeszło zgłoszenie. Na imprezie w Kidbourne zaczęło się robić gorąco i obecność Thorne’a mogła być pożądana. Powiedział, że wciąż jest uwiązany tutaj, wezwał kolejne dwie jednostki do zgłoszenia, a potem wyciszył krótkofalówkę. – Kazałem jednemu z moich konstablów wezwać tu pana – stwierdził. – Tak, wiem, dlatego tu jestem. – Skinienie głową od drzwi było w miarę uprzejme, na więcej Thorne nie mógł raczej liczyć. Wskazał na ciała, poprawił mankiety. – Sprawa wydaje się jasna i oczywista, czyż nie? To samo powiedział lekarz. Thorne podszedł do Binnsa i stanął przy łóżku. – Coś tu nie gra.

Binns skrzyżował ramiona i z trudem stłumił znużone westchnienie. – No to śmiało, dowiedzmy się, o co niby chodzi. – Ta staruszka wyjęła sztuczną szczękę – powiedział Thorne. – Co? – Sztuczną szczękę. Górną. Jest w łazience, w plastikowym pudełku, zapewne tam, gdzie zostawiała ją co wieczór. – No i? – Wyjmuje się sztuczną szczękę, kiedy kładzie się do łóżka, kładzie się spać, tak? To właśnie robi się każdego wieczoru. Każdego normalnego wieczoru, mam rację? Ale nie robi się tego, decydując się na… coś takiego. Nie wtedy, kiedy razem z mężem zamierza się wziąć zabójczą dawkę insuliny i odpłynąć w wieczny sen w uścisku ramion ukochanej osoby. Nie robi się tego, mając świadomość, że już się więcej nie obudzi. Binns spojrzał na niego. – Ona na pewno nie chciałaby, żeby TAK ją odnaleziono – ciągnął Thorne. – Znałeś ją, prawda? – Binns pokręcił głową, pociągnął nosem, pstryknął palcami. – Dalej! Thorne wziął głęboki oddech, starając się zachować niewzruszony, spokojny ton głosu. – Skąd wzięli insulinę? Na buteleczce nie ma etykiety, więc na pewno nie przepisano jej na receptę. Nic w całym domu nie wskazuje, że którekolwiek z nich chorowało na cukrzycę. – Mogli ją zdobyć gdziekolwiek. – Podobnie jak osoba trzecia. – Jakoś mnie to nie przekonuje. – Wobec tego skąd wzięła się tu ta insulina? – Skąd mam wiedzieć? – spytał Binns. – Załatwili przez internet? Widziałem na dole komputer. – Nie wydaje mi się. – Daj spokój, przez internet można załatwić wszystko, trzeba tylko dobrze poszukać. – Może. – Jak już postanawiasz, że ze sobą skończysz, prędzej czy później znajdziesz sposób, zgadza się? Thorne nie odpowiedział.

– I to wszystko? – spytał Binns. – Sztuczna szczęka i insulina? Serio? Thorne ponownie spojrzał na ciała Johna i Margaret Cooperów, lat siedemdziesiąt pięć i siedemdziesiąt trzy. Kołdrę podciągnięto wysoko, ale widać było wyraźnie, że Margaret Cooper jedną ręką obejmowała męża przez pierś, a twarz miała wtuloną w jego ramię. Na łyżeczkę, pomyślał. Pary sypiały „na łyżeczkę” w starych piosenkach, które lubiła jego matka, w tych smętnych pościelówach miłosnych czy jak to kiedyś nazywano; być może tych samych, których w młodości słuchało z wypiekami na twarzach tych dwoje. Usta kobiety zwiotczały, lekko rozchylone. Policzki miała zapadnięte. Górna warga cofnęła się w szczelinę, gdzie powinna znajdować się sztuczna szczęka. Spoza rozchylonych warg jej męża widać było pożółkłe zęby i koniuszek poszarzałego języka. Oczy miał mocno zamknięte. Umarli przytuleni do siebie, ale Thorne nie wątpił, że ich śmierć nie była spokojna i łagodna. – Cóż jeszcze? – spytał Binns. – Mam papierkową robotę, z którą muszę się uporać. Było coś jeszcze. Thorne to wiedział. Jego oczy wypatrzyły coś w ciągu kilku pierwszych sekund, kiedy wszedł do tego pokoju: fragment informacji wizualnej, może nie do końca sensownej, której jego umysł nie był w stanie odpowiednio przetworzyć. Kształt lub cień, COŚ co było nie tak. Ale uporczywie nie potrafił tego wychwycić, jak piosenka, którą rozpoznajesz, ale jej tytuł ci umyka. Starając się, by nie wypadło to zbyt ostentacyjnie, znów rozejrzał się po pokoju. Szafa zamknięta. Zasłony zaciągnięte. Kosmetyki i inne drobiazgi na toaletce: szczotka do włosów, portfel, płatki kosmetyczne. Garść monet w małej, porcelanowej miseczce. Damski szlafrok przerzucony przez oparcie jednego krzesła, męskie ubranie starannie złożone na drugim. Buty i kapcie wsunięte równo pod krzesło. Tani długopis, książka i futerał na okulary na nocnej szafce żony, książka z krzyżówkami przy łóżku na podłodze, duża czarna torebka zawieszona u wezgłowia łóżka. Butelka i strzykawka po stronie mężczyzny. Na wpół opróżniona szklaneczka z wodą. Tubka z maścią, puszka deep heat… Co było nie tak na tym obrazku? – Nie ma listu pożegnalnego – powiedział Thorne. Binns odwrócił się i oparł o wezgłowie. – Wiesz, że to o niczym nie świadczy – zauważył.

Thorne wiedział doskonale, ale to było najlepsze, co mu przyszło do głowy, gdy gorączkowo – i jak dotąd na próżno – starał się zidentyfikować coś, co nie dawało mu spokoju i nie pasowało mu w tym wszystkim. Jego przyjaciel Phil Hendricks sporo mu opowiedział o samobójstwach podczas ostatniego dochodzenia, przy którym wspólnie pracowali… ostatniej sprawie, którą Thorne prowadził jako detektyw. Patolog uczestniczył niedawno w seminarium na ten temat i z przyjemnością dzielił się z Thorne’em nabytą wiedzą. Prawda była taka, że w większości przypadków ludzie popełniający samobójstwo nie zostawiali listów pożegnalnych. To jeden z wielu mitów. – Nawiasem mówiąc, wiem, co robisz – burknął Binns. – Och, doprawdy? – Thorne zignorował serię trzasków i wizgów ze swego radia. Zgłoszenie domniemanego włamania w Brockley. Na imprezie w Kidbourne dochodziło do eskalacji przemocy. – Zamieniam się w słuch. Binns uśmiechnął się. – Tak. Zważywszy na to, gdzie byłeś wcześniej i gdzie jesteś teraz… wydaje się całkiem zrozumiałe, że trochę ci odbija, prawda? Jest rzeczą normalną, że próbujesz doszukiwać się w czymś tak oczywistym… czegoś całkiem innego. – Mimochodem spojrzał na komórkę, którą trzymał w lewym ręku. – Rozumiem to, stary. Szczerze ci współczuję. Protekcjonalność, pomyślał Thorne. – Nie wiem, jak bym się zachował, będąc na twoim miejscu. – Wkurzałbyś się na przemądrzałych detektywów, którym się wydaje, że wszystko wiedzą najlepiej. – Naprawdę? – Binns udał zaskoczenie. – A jaki ty kiedyś byłeś, co? Thorne zacisnął palce na staroświeckim, metalowym wezgłowiu łóżka. – Chcę tu ściągnąć ekipę kryminalną – powiedział. Zadaniem ekipy było gruntowne zbadanie potencjalnego miejsca zbrodni i zebranie istotnych materiałów dowodowych jeszcze przed przekazaniem sprawy konkretnej jednostce śledczej. To oni decydowali, czy dany przypadek był klasyfikowany jako „nagła śmierć”, czy też nie. I czy w grę wchodziła śmierć podejrzana. – No cóż, sam wiesz, jak to działa. – Binns oparł się o ścianę przy staroświeckiej toaletce. – Obecnie system działa inaczej. Mam na myśli twoją i moją formację. A w każdym razie inaczej niż za twoich czasów, jak mi się wydaje.

– Dobrze ci się wydaje – odrzekł Thorne. Za twoich czasów. Minęło prawie dwadzieścia pięć lat, odkąd Tom Thorne, idąc do pracy, musiał wkładać służbowy mundur. Odkąd był funkcjonariuszem służby mundurowej. Śnieżnobiała koszula z dwiema lśniącymi gwiazdkami inspektora na epoletach. Czarny, przypinany krawat. Ta pieprzona czapka… – Wszystko zależy ode mnie – stwierdził Binns. – To ja decyduję, czy należy tu sprowadzić ekipę kryminalnych. – Znam procedury – odparł Thorne. Ale Binns wolał mu przypomnieć. – Tylko detektyw inspektor może zawezwać ekipę. – Rozumiem – powiedział Thorne. – To do dzieła. – Binns miał rację, że procedura trochę się różniła od tej sprzed dwóch dekad. Teraz była nieco bardziej elastyczna. Nie przestrzegano zbyt przesadnie ścisłego łańcucha dowodzenia. Może nie wszyscy byli w ten sposób odpowiednio kryci, ale przynajmniej zyskiwano na czasie. – Szczerze mówiąc, nie rozumiem, po co miałbym to zrobić. – Naprawdę? – spytał Thorne. – Argument ze sztuczną szczęką jest śmiechu wart i wątpię, by kogokolwiek obchodziło, skąd tych dwoje wzięło insulinę. – Binns rozejrzał się po pokoju i wzruszył ramionami. – Ściągnę tu kryminalnych, a oni powiedzą to samo, mam rację? I koniec końców wyjdziemy na idiotów. – Mimo wszystko – mruknął Thorne – byłbym rad, gdybyś ich tu ściągnął. Binns pokręcił głową. – Nic z tego. – Jasne – wycedził Thorne. Poczuł, że krew napływa mu do twarzy. – To przez to, gdzie jesteś ty, a gdzie ja. Palant… Binns też trochę poczerwieniał, lecz poza tym wydawał się nieporuszony tą obelgą. – Myśl sobie, co chcesz, kolego, ale nie zamierzam marnować czyjegokolwiek czasu tylko dlatego, że dostrzegasz morderstwo tam, gdzie go nie ma. – Podszedł do drzwi i odwrócił się. – Może po tym, co się stało, powinieneś był wziąć dłuższy urlop albo w ogóle rzucić tę robotę. Bo ostatnią sprawę spieprzyłeś po prostu koncertowo.

Thorne nie mógł zaprzeczyć, więc zmilczał. – Jeżeli chcesz, zgłoś to chłopakom z MIT – rzekł Binns, wskazując w stronę łóżka. – Mamy zespół techników kryminalnych w Lewisham, zgadza się? Całkiem spora ekipa. Taka jak ta, do której należał kiedyś Thorne. – Tak, jasne. Może to zrobię. – Co prawda decyzja należy wyłącznie do ciebie, ale jeżeli chcesz wkurzyć jeszcze więcej ludzi, to proszę bardzo. Thorne nagle, wyraźniej niż kiedykolwiek dotąd, uświadomił sobie, jaki konkretnie sprzęt służbowy miał w kieszonkach policyjnej kamizelki. Kajdanki, pałkę teleskopową, gaz łzawiący… – To ja już będę się zbierał – powiedział Binns, ostatni raz poprawiając mankiety. – Chcesz w to brnąć, to sobie brnij, ale beze mnie. – Detektyw odwrócił się i wychodząc z sypialni, znów zerknął na ekran blackberry. Thorne odczekał minutę, aby oddech wrócił mu do normy, a potem zawołał Woodley. Polecił jej, aby skontaktowała się z policją Lothian and Borders i zleciła komuś przekazanie synowi Cooperów, mieszkającemu w Edynburgu, wiadomości o śmierci rodziców. Poprosił, aby zorientowała się, czy zmarła para miała jeszcze jakieś inne dzieci, a jeżeli tak, żeby powiadomiono ich również o tym, co się stało. Na żądanie Thorne’a miała pozostać na miejscu aż do przybycia pracownika z biura koronera, który odebrał wezwanie. – Postaraj się nie naruszyć niczego w tym pokoju – powiedział. – A przynajmniej na razie. Woodley uniosła brew. – Ależ, szefie… Thorne jeszcze raz się rozejrzał, zabrał swój płaszcz i czapkę, szybko zbiegł na dół, wyszedł na zewnątrz i wsiadł do samochodu. Dotarcie do Kidbourne, z włączoną syreną i kogutem, nie powinno mu zająć więcej niż kilka minut, a jeśli sytuacja na miejscu wciąż była tak napięta, postara się uczynić wszystko, aby zażegnać konflikt. Oczywiście istniała spora szansa, że przy tej okazji sam też może oberwać, ale zważywszy na to, w jakim był obecnie nastroju, nie zamierzał zbytnio się tym przejmować.

2 Była prawie ósma rano, zanim Thorne wrócił do mieszkania w Tulse Hill i jak zwykle – o ile zupełnie się z nią nie mijał – Helen właśnie szykowała się do wyjścia. Była w kuchni, skąd przechodziło się do dalszych pomieszczeń, usytuowanych na bazie litery L; kanapa, fotel, stereo i telewizor, na podłodze jak zawsze zabawki i książeczki dla dzieci. Skończyła zapinać synkowi płaszczyk i wyjęła z ust niedojedzony kawałek tosta. – Boże, nic ci nie jest? Thorne rzucił płaszcz przeciwdeszczowy na krzesło w kuchni, zdarł odpinany krawat i rozpiął guziki koszuli. Koniuszkiem palca dotknął bulwy pod prawym okiem i skrzywił się nieznacznie. – Przeżyję. – Znowu wnerwiłeś tę dziarską lewacką sierżant? – spytała Helen. – Mówiłam, że któregoś dnia ci przyłoży. Thorne uśmiechnął się i podszedł, żeby wstawić wodę. – Jakiś debil urządził imprezkę i uznał, że to dobry pomysł, aby podać adres na Facebooku. Trzysta osób próbowało wedrzeć się do jednego mieszkania w Kidbourne. – Musiała być nielicha zabawa. – Dopiero kiedy poszczuliśmy uczestników psami. – Thorne sięgnął po kubek. – Oczyściły to miejsce szybciej niż singiel Phila Collinsa. Helen zaśmiała się i odgryzła kawałek tosta. – Zgarnąłem ze sześciu za udział w burdzie. – Znów dotknął twarzy, nalewając wrzątku do kubka. – I kolesia, który tak mnie urządził. – Miło. – Helen przeżuwała powoli. – Co poza tym? Thorne wzruszył ramionami. – Parę włamań. – Przyciskał saszetkę z herbatą do ścianki kubka, przypominając sobie raporty, które zdał na koniec swojej zmiany. – Pod White Lion doszło do

bójki na noże. Dwójka dzieciaków próbowała zdemolować KFC z użyciem kijów bejsbolowych, bo najwyraźniej poprosili o sałatkę coleslaw, a dostali z fasolą… – No w sumie to mieli rację – powiedziała Helen, wychodząc do holu. – Kierowca autobusu został zaatakowany maczetą, kiedy upomniał kobietę, żeby nie odlewała się w pojeździe… – Co takiego? Kobieta miała maczetę? – Helen pojawiła się w drzwiach, wsuwając jedną rękę do rękawa długiego płaszcza. – Najwyraźniej – odparł Thorne. – Błyszczące, nowiutkie volvo wjechało od frontu w dom przy High Road, kiedy ktoś próbował zwędzić tę brykę. A poza tym to samo co zwykle, nawaleni awanturnicy, rozróby domowe. Ach, no i kilka przypadków seksu pod chmurką na parkingu za Comet. – Cóż, nie ma to jak trochę sobie ulżyć po długim wieczorze, czyż nie? Wrzucił zużytą saszetkę herbaty do kosza. – Ja tylko patrzyłem, słowo daję! – A więc w sumie miła, spokojna zmiana? Thorne odwrócił się. Z kubkiem w ręku patrzył, jak Helen sprawdza, czy ma w torebce wszystko, co było niezbędne do pracy, a potem zawiesza torbę z rzeczami, których mógł potrzebować Alfie, na jednej z rączek wózka. – A, no i były też zwłoki – dodał. – Para staruszków, których znaleziono martwych w łóżku. Helen uniosła wzrok. – Para? Ale jak to, popełnili samobójstwo? Alfie podszedł do kredensu obok Thorne’a i zaczął otwierać i zamykać szafki, ciesząc się z powstałego hałasu. – Przypuszczalnie – odparł Thorne. – Przypuszczalnie? Thorne nie był w stanie odgadnąć jej wyrazu twarzy. Troska? Podejrzliwość? Wciąż jeszcze nie znali się na tyle dobrze, by umieć to rozszyfrować. – Nic takiego – powiedział. – Na pewno? – Miałem w związku z tym drobną scysję z detektywem inspektorem, to wszystko. – To do ciebie niepodobne. Thorne uśmiechnął się. Wiedział, kiedy bywała naprawdę sarkastyczna. – Ten dupek nie chciał autoryzować zaleconych przeze mnie działań. – Napił się

herbaty, aby przepłukać gorzki smak porażki, usunąć wspomnienie ostrej wymiany zdań z Binnsem. – Posłuchaj, muszę już iść… – Helen podeszła po synka. Podniosła go, wsadziła do wózka i zaczęła zapinać paski. – Może ja z nim pójdę? – spytał Thorne. Wziął od Helen niedużą, wełnianą czapeczkę i nałożył chłopcu na głowę. Raz czy dwa, kiedy Helen była bardzo spóźniona, Thorne odprowadził jej półtorarocznego synka do opiekunki. Cieszył się, gdy mógł pobyć z Alfiem, ale z uwagi na pracę zmianową miał na to naprawdę niewiele czasu. I równie mało czasu spędzał z matką chłopca, co przyznawał z prawdziwym żalem. Byli jak statki mijające się nocą na morzu, zwłaszcza kiedy Thorne robił na nocnej zmianie. – Nie trzeba – odparła Helen. Pocałowała go i poprawiła synkowi czapeczkę. – Połóż się. – Naprawdę mogę to zrobić. – Nana! – zawołał Alfie. – Zadzwonię do ciebie – Helen popchnęła wózek z synkiem w stronę frontowych drzwi – …jak dotrzemy do Janine. – Baw się dobrze – powiedział Thorne. Pojawiła się ponownie w kilka sekund później, zapinając płaszcz, podczas gdy w korytarzu Alfie domagał się drugiego śniadania. – Możemy pomówić o tym później, jeżeli zechcesz – dodała. – Dobra? – Nie ma o czym mówić – rzekł Thorne. Odwrócił się, wytarł ślad po kubku na blacie, po czym odstawił mleko do lodówki i za chwilę usłyszał trzask zamykanych frontowych drzwi. Zabrał herbatę i usiadł przy kuchennym stole. Przez minutę czy dwie wertował egzemplarz wczorajszego „Evening Standard”, potem włączył telewizor. Obejrzał wiadomości, ale niewiele do niego dotarło. Od trzech miesięcy on i Helen Weeks w zasadzie mieszkali razem. „W zasadzie”, bo tak naprawdę nigdy nie rozmawiali o bardziej formalnym związku. Wychodzili raczej z założenia, że dopóki pracował na posterunku w Lewisham, było mu wygodniej zostawać w Tulse Hill niż codziennie przyjeżdżać tu ze swojego mieszkania w Kentish Town. Raz czy dwa rozmawiali nawet o tym, żeby je wynająć, ale Thorne się wahał, choć z pewnością dodatkowy zastrzyk gotówki bardzo by mu się przydał. Nie chciał, by obcy ludzie kręcili mu

się po domu, i nie zamierzał zaprzątać sobie głowy regulacjami prawnymi związanymi z podnajmem lokalu oraz przyjęciem na siebie funkcji gospodarza czynszówki. Ale gdyby miał być wobec siebie całkiem uczciwy, wstrzymywała go raczej nadzieja rychłego powrotu do północnego Londynu niż cokolwiek innego. Prawda wyglądała tak, że Thorne był z krwi i kości północnym londyńczykiem i wszystko na południe od South Bank wciąż wydawało mu się obce. Rozwłóczone, bezduszne, w kolorze piasku. Powietrze też było tutaj inne, ciężej mu się oddychało. Agenci od nieruchomości i artystowskie typy z południowego wschodu używali chwytliwych określeń „prawdziwe” i „naturalny sznyt”, aby zachęcić do zakupu mieszkań właśnie w tej części Londynu. Ci bardziej zadziorni mówili o kortach tenisowych, boiskach do rugby albo o jeleniach w Richmond Park, ale wszyscy bez wyjątku popatrywali z zazdrością przez rzekę w stronę Camden, Islington i Hackney. Fatalna komunikacja i jeszcze gorsze drużyny piłkarskie… Thorne wiedział doskonale, że mnóstwo południowych londyńczyków patrzyło na północną część miasta z równie nieskrywaną zgrozą, ale nie dbał o to. Północny Londyn był miastem, które znał i kochał. Oczywiście nie powiedział o tym Helen. Przekraczał rzekę tak często, jak tylko mógł. Przyjeżdżał, aby spotkać się z Philem Hendricksem w Grafton Arms albo Bengal Lancerze i od czasu do czasu także z Dave’em Hollandem, detektywem sierżantem z wydziału zabójstw z Becke House, w Colindale. Ze starej jednostki Thorne’a… – No i jak ci się to podoba? – zapytał go ostatnim razem Holland. Wystarczył mu jeden rzut oka na twarz Thorne’a i zaraz wlepił wzrok w dno swojej szklaneczki z piwem, mając świadomość, że nie byłby w stanie wymyślić głupszego pytania, nawet gdyby usilnie próbował. Trzy miesiące minęły od sprawy, która połączyła Thorne’a i Helen, sprawy, po której został zdegradowany do służby mundurowej. – Oczywiście nie mówimy tu o utracie stopnia służbowego – zapewnił go komisarz. – Nadal pozostaniesz policjantem w stopniu inspektora. – Mężczyzna z trudem ukrywał zadowolenie, że w końcu udało mu się utrącić Thorne’a, któremu wcześniej tyle razy wszystko uchodziło na sucho. – Kto wie? Może okaże się, że to było najwłaściwsze posunięcie. Thorne czuł się zdegradowany i upokorzony, choć miał świadomość, że poniekąd sobie na to zasłużył. Ale ostatecznie potraktowano go naprawdę ulgowo. Wiedział, że to, co zrobił – co musiał zrobić – aby młoda matka wyszła z życiem

z zabarykadowanego sklepiku, gdzie przetrzymywał ją uzbrojony desperat – nie zostanie przyjęte z aprobatą przez jego przełożonych. Na szczęście, jak często sobie powtarzał, wkładając nieskazitelnie białą koszulę z epoletami i czapkę, udało mu się ocalić detektyw sierżant Helen Weeks i – co było pewnym zaskoczeniem dla nich obojga – wylądował z nią w łóżku. – Jeszcze jedna? – zapytał Hendricks, kiedy Thorne mu o tym opowiedział. – Po tym, jak wyszło z tą ostatnią? Poprzednia dziewczyna Thorne’a, również policjantka. Rozstali się kilka miesięcy wcześniej, nim zaczął spotykać się z Helen. – Powinieneś raz na zawsze wybić sobie z głowy te baby, stary. Przejdź na ciemną stronę. – Raczej nie. – Wiesz, to zawsze jest tylko kwestią czasu. – W sumie to nie tyle seks mnie odrzuca – skwitował Thorne – ile zamiłowanie do musicali i tych małych, kanapowych piesków. – To był jeden z docinków, który mógł ujść Thorne’owi płazem, bo Hendricks był najmniej stereotypowym gejem, jakiego można sobie wyobrazić. Z mnóstwem tatuaży i kolczyków, zadziorny, gotów złamać rękę każdemu, kto by choć słowem wspomniał o Judy Garland. – Daję wam trzy miesiące – stwierdził Hendricks. – Góra. Thorne zabrał herbatę i poszedł do niedużej łazienki. Postawił kubek na rezerwuarze i odlał się. Detektyw Helen Weeks. Thorne spuścił wodę, zastanawiając się, jak w ogóle mógł pomyśleć, że Helen należała do osób, które angażowały się w tego typu gierki. Nigdy w życiu! Wyjął z apteczki nad umywalką pudełko ze środkami przeciwbólowymi i mocno, zdecydowanie zamknął małe drzwiczki z lustrem po zewnętrznej stronie. – Palant – powiedział. Spojrzał na swoje odbicie. Było bardziej otępiałe, bardziej martwe niż ostatnim razem, kiedy się sobie przyglądał. Pasemka siwizny, wciąż wyraźniej widoczne po jednej stronie, teraz pojawiły się już niemal wszędzie. Mała prosta blizna widniała na tym, co jeszcze do niedawna było jego jedynym podbródkiem. Z kuchni dobiegł sygnał komórki i Thorne czym prędzej pobiegł ją odebrać. Helen wydawała się zdyszana. Właśnie odstawiła Alfiego do opiekunki i była w drodze na posterunek. – Pogadamy, jak wrócę. O ubiegłej nocy, znaczy się.