- Dokumenty5 863
- Odsłony864 912
- Obserwuję554
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 272
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Martin Solares - Czarne minuty
Rozmiar : | 1.7 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Martin Solares - Czarne minuty.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Już w księgarniach: Lotte i Søren Hammer Niegodziwcy Matti Rönkä Dobry brat, zły brat Kjell Ola Dahl Mężczyzna w oknie Friedrich Ani Śmierć nie ulega przedawnieniu Thomas Enger Letarg Lars Kepler Kontrakt Paganiniego Johan Theorin Smuga krwi Kjell Ola Dahl Czwarty napastnik Thomas Enger Bóle fantomowe Lotte i Søren Hammer Wszystko ma swoją cenę Matti Rönkä Przyjaciele z daleka Wojciech Chmielarz Podpalacz Kjell Ola Dahl Wierny przyjaciel Bernhard Jaumann Godzina szakala Wojciech Chmielarz Farma lalek Johan Theorin Święty Psychol Friedrich Ani Ludzie za ścianą Lars Kepler Świadek Thomas Enger Żądza krwi Kjell Ola Dahl Lodowa kąpiel Bernhard Jaumann Kamienista ziemia Jean-Luc Bannalec Śmierć w Pont-Aven Lars Kepler Piaskun Johan Theorin Duch na wyspie Johan Theorin Zmierzch (wyd. 2) Wojciech Chmielarz Przejęcie W serii ukaże się także: Jean-Luc Bannalec Bretońskie układy Więcej informacji: czarne.com.pl
Martín Solares Czarne minuty Przełożył Tomasz Pindel
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej. Tytuł oryginału hiszpańskiego Los minutos negros Projekt okładki Piotr Bukowski Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl Fotografia na okładce © by Phil Schermeister / Corbis / Fotochannels Copyright © by Martín Solares, 2006 First published in the Unites States of America in 2010 by Grove / Atlantic, Inc. Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2015 Copyright © for the Polish translation by Tomasz Pindel, 2015 Redakcja Małgorzata Poździk / d2d.pl Korekta Anna Woś / d2d.pl, Magdalena Adamek / d2d.pl Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl Esta publicación fue realizada con el estímulo del Programa de Apoyo a la Traducción (PROTRAD) dependiente de instituciones culturales mexicanas. Niniejsza publikacja została zrealizowana dzięki środkom Programu Wsparcia dla Tłumaczeń (PROTRAD), podlegającego meksykańskim instytucjom kultury. ISBN 978-83-8049-007-9
Dla Vesty
Mieszkańcy Paracuánu, Tamaulipas POLICJANCI Rosa Isela śliczna stażystka Camarena i Rodrigo Columba młodzi adepci Szkoły Policyjnej Joaquín Taboada zwany Travoltą aktualny komendant policji miejskiej w Paracuánie Ramón Cabrera znany także jako Donica komendant García poprzednik Taboady Lolita sekretarka Rufino Chávez alias Gnom prawa ręka Taboady Ramírez ekspert policyjny Jarquiel alias Profesor oficer policji Wong alias Chińczyk oficer policji Salim alias Beduin oficer policji Zozaya alias Ewangelista oficer policji Tiroloco oficer policji Mena alias Gordolobo oficer policji Luis Calatrava alias Czarownik policjant dyżurujący w porcie pani doktor Ridaura lekarka sądowa i szanowana nauczycielka biologii Vicente Rangel González oficer policji Jorge Romero alias Ślepy pomocnik Rangela Emilio Nieto alias Chicote recepcjonista, stróż, pomagier i posłaniec Cruz Treviño komendant policji federalnej, wcześniej oficer policji miejskiej MIEJSCOWI Bernardo Blanco młody dziennikarz don Rubén Blanco ojciec Bernarda Johnny Guerrero dziennikarz z działu kryminalnego „El Mercurio”
Chilanga fotografka René Luz de Dios López więzień skazany za zabójstwo czterech dziewczynek Fritz Tschanz jezuita Jego Ekscelencja biskup Paracuánu stan Tamaulipas Bill Williams wpływowy przedsiębiorca, właściciel rozlewni Napoje Cola John Williams Junior alias Jack syn wyżej wymienionego Tobías Wolffer lokalny deputowany Rodrigo Montoya dyrektor archiwum miejskiego w Paracuánie Lucilo Rivas właściciel baru León Raúl Silva Santacruz świadek Szczerbaty Juan i Mały Jorge rzeźnicy Okoń rybak Don Isaac Klein restaurator Prorok sprzedawca lodów Lucía Hernández Campillo Inés Gómez Lobato Karla Cevallos Julia Concepción González Daniela Torres ofiary Szakala PRZYJEZDNI porucznik Miguel Rivera González legendarny policjant z Paracuánu B. Traven czyli Traven Torsvan, pisarz doktor Alfonso Quiroz Cuarón kryminolog cieszący się międzynarodową sławą Rigo Tovar piosenkarz król Marsjan kosmita Cormac McCormick były agent FBI Albinos fotograf pracujący dla prasy brukowej NARCOS Chincualillo diler narkotykowy
Cochiloco dowódca Kolumbijczyków Mały Rambal przywódca portowego kartelu Vivar "adwokat kartelu z Paracuánu pan Obregón przywódca tegoż kartelu POLITYCY Echavarreta prezydent Echavarreta prezydent Juan José Churruca gubernator stanu Tamaulipas José „Pepe” Topete dawny gubernator stanu Norris Torres wpływowy polityk Daniel Torres Sabinas burmistrz Paracuánu pod koniec lat siedemdziesiątych Agustín Barbosa pierwszy burmistrz opozycyjny w Ciudad Madera Edelmiro Morales lider Związku Zawodowego Nauczycieli w stanie Tamaulipas NAJEŹDŹCY agenci Federalnej Dyrekcji Bezpieczeństwa
Najpoważniejszy jak dotąd koszmar w życiu przyśnił mi się, kiedy jechałem autobusem szosą, wzdłuż której rosły sosny. Nie udało mi się ustalić, co miał oznaczać, a w każdym razie nie do końca. Była noc i nie mogłem zasnąć. Za każdym razem, kiedy głowa zaczynała mi opadać, światła nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów natychmiast mnie budziły. Zrozumiałem, że wreszcie śpię, kiedy przestał do mnie docierać pomruk silnika, a światła na drodze zrobiły się delikatne, niebieskie i już mi nie przeszkadzały. Śniło mi się coś przyjemnego, a nawet trochę muzycznego, aż usłyszałem, że pewna sarkastyczna osoba, która dość dobrze mnie zna, usiadła na siedzeniu za mną. Gość odczekał, aż się oswoję z jego obecnością; rozprostował nogi, wyciągnął się i powiedział w stronę mojego karku: „Prawda, że w życiu każdego człowieka przychodzi kiedyś pięć czarnych minut?”. Ta myśl tak mnie przestraszyła, że się obudziłem, a ponieważ na fotelach z tyłu nikogo nie było, resztę nocy spędziłem na popijaniu wody, patrzeniu na księżyc i rozmyślaniu, czy wyczerpałem już limit moich czarnych minut. I tak dojechałem do Paracuánu.
Część pierwsza Tysiąc dziur ma ludzka pamięć
1 Kiedy po raz pierwszy zobaczył dziennikarza, oszacował jego wiek na dwadzieścia lat, ale się pomylił. Dziennikarz z kolei założył, że ranczer w kraciastej koszuli może mieć lat z pięćdziesiąt – i trafił. Obaj jechali na południe. Dziennikarz wracał ze Stanów, właśnie rzucił pracę; mężczyzna w koszuli w kratę wracał z jakiejś misji na północy kraju, ale nie powiedział z jakiej. Wiedzieli, że się zbliżają, bo nie dało się oddychać. Kiedy byli na wysokości Río Muerto, zobaczyli dwa jeepy, przy Dos Cruces wyprzedził ich pick-up policji federalnej, a w okolicy Seis Marías trafili na inspekcję Ósmej Strefy Wojskowej. Żołnierz z latarnią dał znak kierowcy, żeby zjechał na bok, więc ten wykręcił na drogę gruntową i zatrzymał się w świetle potężnego reflektora, między dwoma wałami z worków z piaskiem. Po drugiej stronie szosy stał wielki płócienny namiot, z zestawem radarów, a ponad trzy tuziny żołnierzy robiło sobie rozgrzewkę. Podczas rewizji dziennikarz zapalił światełko nad swoim fotelem i próbował czytać jedyną książkę, jaką miał przy sobie: Ćwiczenia duchowne świętego Ignacego Loyoli, ale po minucie przerwał i spojrzał w stronę wojskowych. Dokładnie przed nim, za workami z piaskiem i pod zadaszeniem z palmowych liści, dwaj żołnierze przyglądali mu się nieżyczliwie. Nie przejąłby się tym, gdyby na dodatek nie mierzyli do niego z karabinu maszynowego dużego kalibru. Ranczer skomentował, że sam by się tak gapił, gdyby musiał spędzać noc na łasce moskitów, w czterdziestostopniowym upale, przyczajony za wałem z worków. Kontrola przeszła bez żadnych zawirowań. Rewidujący ich sierżant musiał po prostu wypełnić swój obowiązek i ze znudzeniem przeglądał bagaże. Chłopak wykorzystał postój autobusu, żeby wypić jogurt, drugą buteleczkę zaproponował ranczerowi. W rewanżu ten poczęstował go ciastkami pemoles. Ranczer zapytał chłopaka, czy studiuje, na co ten odparł, że nie, że już skończył, zdążył nawet zrezygnować z pierwszej pracy: był reporterem w „El Heraldo” w San Antonio. Bo zamierza zrobić sobie rok wakacji i pomieszkać w mieście, a potem wróci do Teksasu. Pokazał mu zdjęcie blondynki, z włosami zaczesanymi do tyłu. Ranczer skomentował, że
bardzo ładna i że nie powinien był rzucać takiej roboty. Dziennikarz odpowiedział, że miał swoje powody. Chłopak przyjrzał się swoim towarzyszom podróży: wyglądali na ludzi prostych i niewykształconych. Był tam ten ranczer w koszuli w kratę, rozpiętej, żeby zamaskować pistolet; ponury palacz podróżujący z maczetą zawiniętą w papier gazetowy, a z tyłu sprawiający wrażenie najgorszego ze wszystkich: brodaty gigant pożerający pomarańcze ze skórką. Wciąż się im przyglądał, kiedy dojechali do drugiego punktu kontrolnego. Już na widok pick-upów zaparkowanych na linii przerywanej pośrodku szosy chłopak nabrał przekonania, że zostaną potraktowani niegrzecznie i wyniośle, ale i tak nie docenił mundurowych. Polecenie zjechania na bok wydał oficer z sumiastym wąsem, który w podniesionej ręce trzymał jednocześnie odznakę i rewolwer. Za nim cały oddział popijał piwo, wszyscy oparci o samochody. Mieli ciemne okulary, choć słońce jeszcze nie wstało, i ubrani byli na czarno, mimo przytłaczającego upału. Z jakiegoś powodu ich swobodne zachowanie zaniepokoiło go bardziej niż pojawienie się żołnierzy. Mając na świeżo pobożne lektury, powiedział: „Jak niezmierzone są możliwości i wielkość świata, na którym mieści się tyle i tak różnych osób”. Wkrótce miał się zorientować, że jeśli ci tutaj mieli jakąś jasną stronę, to tylko białe inicjały policji federalnej wydrukowane na koszulkach. Dowódca wydał rozkaz i jeden grubas wszedł do autobusu. Za nim kroczył chłopaczek z kałasznikowem pod pachą. Żaden z nich nie przewyższał dziennikarza wiekiem, drugi nawet jeszcze nie miał zarostu. Wydawało się, że jest to pierwszy autobus, który w życiu rewidują. Gruby pokazał im odznakę, jakby chciał ich pobłogosławić, i poprosił, żeby wszyscy pozostali na miejscach: muszą dokonać rutynowej kontroli, choć w sumie ona dla nikogo taka nie była. Przeszedł między siedzeniami i spojrzał uważnie na pozostałych pasażerów, jakby nie mógł uwierzyć, że widzi poszukiwanych osobników. Grubas był jednak człowiekiem małej wiary, nawet nie próbował ich aresztować. Następnie wprowadził owczarka niemieckiego, który obwąchał wszystkich po kolei. Kiedy wszedł, dziennikarz wyczuł jakiś ruch na tylnych siedzeniach. Zapewne palacz chował maczetę, ranczer broń, wąsacz wyrzucał
coś przez okno. Zbyteczna ostrożność: to był bardzo inteligentny pies. Podszedł do końca pojazdu i przeszedł obok tamtych, nie zatrzymując się ani nie wahając. Stanął dopiero przed chłopakiem, który czytał Ćwiczenia duchowne. Wtedy grubas rozkazał: – Wysiadać. Wyprowadzili go, popychając lufą pistoletu, przeszukali, jakby był członkiem kartelu w Paracuánie, upokorzyli go grubiańskimi odzywkami, a kiedy powiedział, że pracuje w mediach, kazali mu ściągać kurtkę: A, czyli reporter, i przeszukali kieszenie, czy nie ma tam narkotyków. Potem wysypali zawartość jego torby na stół i gruby zaczął szperać. Zwrócił uwagę na jego ubrania i dyktafon, ale najbardziej spodobały im się jego okulary przeciwsłoneczne. Dziennikarz wyjaśnił, że ma kłopoty z oczami i musi je nosić z przepisu lekarza, ale funkcjonariusz i tak je zarekwirował. Szczyl z kałasznikowem burknął: Dupek pieprzony, i splunął w stronę jego butów. Reszta się uśmiechała. – No, proszę – pochwalił się grubasek. – I mamy pakuneczek. W palcach trzymał skręta z marihuany. Ranczer na swoim fotelu w autobusie pokręcił głową. – To nie jest mój skręt – zaprotestował chłopak. – Widziałem, jak mi go podkładacie. – Nie pieprz, koleś – odparł gruby. Kiedy ataki słowne przybrały na sile, ranczer powiedział do siebie: Dobra, starczy, i wysiadł z autobusu. Podszedł prosto do szefa policjantów, który popijał piwo, oparty o pick-upa. Na jego widok dowódca wyraźnie drgnął. – Kurde, Donica, czego ty tu szukasz? – Odpuść sobie, Cruz, to jakiś szczyl. – Głosować już może. – Jest ze mną. Policjant wydał nieufne warknięcie i krzyknął do dziennikarza: – Po co jedziesz do miasta?! – Hę? – Po co jedziesz do miasta?
– Zamieszkam tam. – No to jedź. Wpakowali jego rzeczy z powrotem do walizki, prócz kurtki i okularów. Zamierzał je zabrać, ale wtedy ten z kałasznikowem zaszedł mu drogę. – To zostaje. I wsiadaj do autobusu, bo ci odjedzie. Kiedy autobus ruszył, widzieli, jak grubas przymierza okulary, a ten drugi kurtkę. Poza tym zniknęło mu tysiąc pesos z portfela. – Masz pan dziś szczęśliwy dzień – odezwał się ranczer. – To był komendant Cruz Treviño z policji federalnej. Dziennikarz przytaknął i zacisnął zęby. Zbliżali się już do brzegu rzeki, kiedy dwa gigantyczne napisy powitały ich w imieniu portowego miasta: pierwszy reklamował „Napoje Cola”, a drugi przedstawiał prezydenta z rozłożonymi ramionami. Zarówno on, jak i jego hasło wyborcze byli podziurawieni od kul. W miejscu, gdzie było napisane: „Dobrobyt dla twojej rodziny”, przez dziurki przeświecało światło. Kiedy przejeżdżali mostem, ranczer zdziwił się, że dziennikarz przygląda się rzece z takim zainteresowaniem: widać tam było te same łódki co zawsze, a dalej ogromne ramiona portowych dźwigów, które poruszały swoimi dinozaurzymi szyjami przy załadunku i rozładunku. Już na dworcu autobusowym skierowali się na postój taksówek i wykupili vouchery na przejazd. Czekali na swoją kolej i ranczer się odezwał: – Jeśli chcesz przewozić zioło, trzymaj je w butelce po szamponie, opakowanej w plastik. Nawet nie próbuj chować w puszce po kawie, pierwsza rzecz to tam sprawdzą. Chłopak upierał się, że narkotyki podrzucono mu między rzeczy, bo on nawet tytoniu nie pali. Potem dodał, że ma dług wobec ranczera i chciałby się odwdzięczyć. Czując się z lekka niezręcznie, mężczyzna w kraciastej koszuli wręczył mu swoją wizytówkę: „Agent Ramón Cabrera, policja miejska”. Chłopak spojrzał na niego w osłupieniu, a ranczer nalegał, żeby wsiadł do następnej taksówki. Kiedy samochód znikał za rogiem, Cabrera zauważył, że na ziemi kołysze się zdjęcie blondynki. Musiało wypaść, kiedy chłopak płacił. Wstał i schował je do portfela, nie wiedząc dlaczego.
Pomyślał, że nigdy więcej gościa nie zobaczy, i znów się pomylił.
2 Dla agenta Cabrery sprawa zaczęła się w poniedziałek 15 lutego. Tego dnia komendant Taboada spotkał się ze swoim najlepszym człowiekiem, niejakim Chávezem. Zdaniem sekretarki doszło do kłótni i Chávez podniósł głos. W połowie spotkania komendant wyjrzał zza grubej żaluzji oddzielającej jego gabinet od głównej sali, zmierzył wzrokiem wszystkich obecnych i wybrał jedynego podwładnego, któremu, jego zdaniem, jeszcze można zaufać. Czyli Donicę Cabrerę. Donica gawędził właśnie ze stażystkami, kiedy powiedziano mu, że szef go wzywa. W chwili, w której wchodził do gabinetu komendanta, agent Chávez z niego wychodził i potrącił Cabrerę ramieniem. Na szczęście Cabrera, jako typ spokojny, nie odpowiedział na tę zaczepkę i zameldował się przełożonemu. – Cokolwiek teraz robisz, zostaw to i zajmij się trupem z ulicy Palma. Chodziło mu o dziennikarza, którego zwłoki znaleziono poprzedniego dnia. W niedzielny wieczór, kilka godzin po zgłoszeniu zabójstwa, agent Chávez w wyniku błyskawicznej akcji zatrzymał miejscowego dilera Chincualillo, i to z dowodami wystarczającymi, żeby go przymknąć na piętnaście lat. Winowajca działał sam i motywem był rabunek. Ale komendant Taboada nie wyglądał na zadowolonego. – Brakuje mi danych: ustal, co robił dziennikarz w ciągu swoich ostatnich dni. Gdzie był, z kim się widział, o czym gadali. Jeśli coś pisał, chcę to przeczytać. Muszę wiedzieć, w czym grzebał. Dla Donicy Cabrery, który oczywiście wiedział, że Chincualillo był dostawcą pracującym dla kartelu z Paracuánu, prośba szefa stanowiła problem z zakresu etyki zawodowej. – Dlaczego Chávez tego nie zrobi? – Wolę, żebyś ty się tym zajął. Donica się zawahał: – Mam kupę roboty. – Niech ci nowi pomogą. Donica odpowiedział, że nie, nie ma takiej potrzeby, da sobie radę sam…
Nie znosił nowych. – Jeszcze jedno – dorzucił komendant. – Idź się spotkać z ojcem zamordowanego, panem Rubénem Blanco, i reprezentuj mnie na pogrzebie. To jest bardzo ważne, żebyś się do niego zgłosił, żeby wiedział, że przychodzisz ode mnie, i masz tam potem stać, aż się wszystko skończy. To będzie w zakładzie pogrzebowym Funerales Del Golfo i lepiej się pośpiesz, o dwunastej go chowają. Marynarki nie masz? – Tutaj nie. – Niech ci coś pożyczą, tak nie możesz iść. – Coś jeszcze? – Tak: dyskrecja, nikt ma nie wiedzieć, czym się zajmujesz. Cabrera wrócił do biurka i poprosił praktykantki, żeby mu znalazły raport z sekcji zwłok. Dziewczyny za dużo pracy nie miały, pokłóciły się więc, która pójdzie. Przyniosła go ostatecznie Rosa Isela, dwudziestolatka o szmaragdowych oczach, która oparła się o biurko i kiedy już przekazała raport, nie spuszczała z Cabrery oka. Donica uśmiechał się mile tym połechtany, dopóki dziewczyna nie przyznała, że przypomina jej ojca. Widząc zakłopotanie detektywa, rozpłynęła się w uśmiechu. – Mam dla pana prezent. Był to notes. – A dlaczego? – Żeby pan wyrzucił tamten. Chodziło jej o zeszyt, którego aktualnie używał. Był już tak pogryzmolony, że Donica pisał czasami na stronach, których używał już niekiedy i dwa razy, autentyczny palimpsest, jak to się mówi w języku prawniczym. Bo też Donica miał ostatnio mnóstwo pracy. – Dzięki, koleżanko. Nie przyniosłabyś mi kawy? Isela spełniła jego najmroczniejszą zachciankę i postawiła napój na blacie. Trzeba zaznaczyć, że przynosił własną kawę, bo tę biurową uważał za koszmarną. Po dziesięciu minutach pojawił się Camarena, jeden z nowych, żeby pogadać ze stażystkami. Camarena był młodym mężczyzną, wysokim, uśmiechniętym, miał wzięcie u kobiet. Tego dnia popisywał się przynajmniej trzema całusami przy ustach: jednego z nich mógł dostać od Rosy Iseli.
Camarena zaparzył sobie kawy bezkofeinowej i podszedł do swojego biurka. Kto przy zdrowych zmysłach może chcieć pić kawę bezkofeinową? zastanawiał się Donica. To był ciężki dzień. Próbował wczytać się w raport, ale nie mógł się skupić, czytał więc nieuważnie, aż przerwał mu kolejny z nowych: – Przepraszam, gdzie tu jest magazyn? – Nosił w pomieszczeniu ciemne okulary. Cabrera pomyślał, że ci nowi nie mają pojęcia, czym tak naprawdę są ciemne okulary. Noszenie ich podczas rozmowy z przełożonym oznacza brak szacunku, więc Donica usadził go surowym tonem: – A czego tam szukasz? – A niczego. – Chłopak zdjął okulary. – Posłali mnie po mopa. Automat do kawy cieknie. – Weź tego z szafy na końcu korytarza; w magazynie nie masz czego szukać, jasne? Z auta ciekł mu olej, automat do kawy przeciekał, co dalej? Zachoruje na prostatę, jak go straszył lekarz? Może faktycznie, zważywszy na wiek, powinien pić mniej kawy i więcej czystej wody. Ale czy przeżyłby bez kawy? Po chwili deprymujących rozmyślań (wizja świata bez kofeiny, rzeczywistość jako długa, nudna pustka), zdołał wreszcie skupić się na tekście. Raport informował, że dziennikarzowi poderżnięto gardło od ucha do ucha, rozcięto aortę i przez tę dziurę wyciągnięto język. Innymi słowy, pomyślał, zrobili mu kolumbijski krawat, żeby nie było wątpliwości, kto jest sprawcą. Od kiedy ludzie z portu związali się z kolumbijskim kartelem, takie rzeczy zdarzają się coraz częściej… Myślał o tym, a kiedy wrócił do lektury, poczuł palenie w żołądku. Cholera, powiedział sobie, w co ja się wpakowałem? Gdy kończył czytać raport, żołądek znów zadudnił, i Cabrera uznał, że to znak: nie powinien brać tej sprawy. Ale poczucie obowiązku okazało się silniejsze i poszedł odszukać Ramíreza. W całej komendzie istniała tylko jedna osoba, która mogła pożyczyć mu odpowiednich rozmiarów marynarkę, i był nią ekspert Ramírez. Nie żeby Donica był gruby, po prostu był bardzo szeroki w ramionach. Natomiast
Ramírez… W portowym mieście, o którym mowa, ludzie po ukończeniu czterdziestki stają przed wyborem: albo znajdą sobie jakieś ciekawe zajęcie, albo biorą się do jedzenia, z rezultatami powszechnie wiadomymi. Ekspert Ramírez zaliczał się do tej drugiej kategorii. Miał nie tyle podwójny podbródek, ile potrójny, brzuch wylewał mu się nad paskiem. Donica wszedł się z nim przywitać i zauważył, że za biurkiem w głębi pomieszczenia jakiś chłopak w okularach stuka coś na klawiaturze komputera. – A to co za jeden? – Mój pomocnik, Rodrigo Columba. Ramírez nie miał pojęcia, o co się go prosi. W domu dziennikarza nie znaleziono żadnych rękopisów, brudnopisów, niczego. Jedynie jakiś zeszyt, zupełnie bez znaczenia. – Pokaż mi go. – Ale ostrożnie… – Wiem, wiem. Kiedyś zdjęto odciski linii papilarnych Donicy na miejscu przestępstwa i od tego czasu nikt mu nie odpuszczał. Ramírez podał mu zeszyt i Cabrera przejrzał go z rękawiczkami na dłoniach i używając pęsety, żeby nie dawać kolegom powodów do zmartwień. Był to kajet w czarnych okładkach: dziennik, który, mówiąc ściśle, na pierwszy rzut oka nie zawierał niczego istotnego – dwie czy trzy daty, wiersz o Xilitlán oraz jedno nazwisko „Vicente Rangel”… Donica poczuł pieczenie w żołądku: Kurważ mać, niemożliwe. Przeczytał wiersz i uznał, że fatalny, i nie znalazł żadnego dodatkowego wpisu. Dziwne, uznał. Nie umiał sobie wyobrazić dziennikarza, który nie robi notatek… dziennikarza, który nie pisze. I wzmianka tego nazwiska, Vicente Rangel. Nie powiedział niczego ekspertowi, ale korzystając z jego nieuwagi, wyrwał tę stronę i schował ją w kieszeni spodni, na oczach zdumionego okularnika. Nie pierwszy raz uszkadzał dowody rzeczowe. Donica z godnością zlekceważył wzrok okularnika i zwrócił się do Ramíreza: – Komputer miał? – No, mieć to miał… ale nie możemy go odpalić. Domaga się hasła i nie
ma jak go złamać. – Wezwijcie technika. – Właśnie tym się zajmuje obecny tu kolega, policjant nowego pokolenia, nie taki jak ty, Donica, co wciąż używasz maszyny do pisania. Chłopak w okularach uśmiechnął się do Donicy, a ten uniknął jego spojrzenia. – A kasety? Znaleźliście? – Kasety z nagraniami? Nie było. – Nie, nie z nagraniami, takie do zapisywania informacji. – To się nazywa dyskietka – odpowiedział Ramírez. – Albo CD. Ekspert pochylił się nad dowodami, wyjął z plastikowego woreczka dyskietkę i podał ją Donicy jednym ruchem i z większym wdziękiem, niż się można było spodziewać. – Tyle znaleźliśmy. Poproś Columbę o pomoc. Chłopak w okularach wetknął dyskietkę do komputera. Na ekranie pokazał się pusty folder. – Czysta jest… – Pokaż. Donica spojrzał na pusty ekran i rzeczywiście, dyskietka była czysta. – Albo nie jest sformatowana na peceta, musiałbym sprawdzić na macintoshu. Jak pan chce, to sprawdzę potem na innym systemie operacyjnym. Cabrera odpowiedział pomrukiem: – Daj mi ksero tego zeszytu – polecił okularnikowi – i używaj rękawiczek, kolego, żeby ci się nie przytrafiło to, co mnie. – Ty – Ramírez nagle się zorientował – a dlaczego właściwie ty prowadzisz sprawę dziennikarza? To nie było śledztwo Cháveza? Cabrera dał mu znak, żeby mówił ciszej. Wyszli na korytarz i Donica wyjaśnił: – Polecenie szefa. Ramírez westchnął ciężko: – Ja na twoim miejscu bym się migał, stary, tu coś śmierdzi. – Ale dlaczego, co? Co słyszałeś?
– Nie zastanawiałeś się, czy komendant cię nie wykorzystuje? – Co chcesz powiedzieć? W tej chwili pojawił się inny kolega z prośbą o ekspertyzę, z której to sytuacji skorzystał Ramírez, żeby odroczyć rozmowę: – Potem poszukam tego, o co prosisz, dobra? Teraz mam kupę roboty.
3 Już miał wsiadać do auta, ale zobaczył, że w jednej oponie ma flaka, i rozbolała go głowa. Nie wiedział, czy to opona wywołała migrenę, czy ból głowy sprawił, że z opony uszło powietrze, miał natomiast jasność, że jeśli zacznie zmieniać koło, nie zdąży na pogrzeb. Do tego zaleje się potem, bo o tej porze słońce paliło na popiół. Na szczęście dwie przecznice od komendy był zakład wulkanizacyjny; Donica udał się do właściciela i zostawił mu kluczyki. Ponieważ w zasięgu wzroku taksówek nie było, wyszedł na środek ulicy, zastanawiając się, czy lepiej iść na piechotę (w końcu zakład pogrzebowy znajdował się dość blisko, ale Donica miał co innego na głowie, pewne myśli, które nie chciały się ułożyć). Kilka minut później zobaczył, że nadjeżdża stary i rozwalający się gruchot z dyskotekową lampką zwisającą z wstecznego lusterka. Polecił taksówkarzowi, żeby zawiózł go do domu zmarłego, stojącego przed zatoką, gdzie, jak sądził, zdobędzie więcej informacji. Skoro zapoznał się już z wynikami autopsji, chciał teraz zobaczyć miejsce zbrodni, bo też Donica był człowiekiem metodycznym. Kierowca miał przeciwsłoneczne okulary, włosy tłuste i obficie nażelowane. Do tego zieloną koszulkę, w stylu wojskowym. Od jakiegoś czasu, pomyślał Cabrera, wszyscy noszą ubrania wojskowe. W pierwszej chwili adres niczego mu nie powiedział, ulica Palma numer 10, ale ledwie zobaczył, zaraz skojarzył: No proszę, kto by pomyślał, że dojdzie tu do zbrodni? Donica przypomniał sobie dawne czasy, przynajmniej sprzed dwudziestu lat, kiedy to dom z numerem dziesiątym był jednym z nielicznych budynków stojących w tej dzielnicy. Z początku zdarzały się problemy z kanalizacją i elektrycznością, przy ulicy były dwa czy trzy domy, a chodnik kończył się sto metrów dalej. Donica zawsze lubił jeździć autem, robić sobie samochodowe przejażdżki, a w młodości chętnie parkował w pobliżu, po zmroku, przodem w stronę zatoki, czasami sam, a czasami w towarzystwie ówczesnych narzeczonych. Policjantowi zrobiło się przez moment przyjemnie, kiedy przypomniał sobie przeżyte tu chwile, w towarzystwie tamtych dziewczyn. Od jak dawna tu nie przyjeżdżam? zastanawiał się. Okolica zmieniła się w ekskluzywną dzielnicę z bogatymi
domami, a przez nowe budowle nie dało się już tak łatwo zobaczyć zatoki. Gdyby nie to śledztwo, pomyślał, nie miałbym tu czego szukać. Miejsce zbrodni okazało się bezpretensjonalnym budynkiem mieszkalnym. Stał między dwoma wystawnymi pałacykami, ale nie to zwróciło jego uwagę. Od frontu plastikowe taśmy broniły wstępu przez główne drzwi, a przed nimi, przy progu, obrysowano kontury ciała. Coś się tu nie zgadzało i wytrawne oko Cabrery od razu wypatrzyło co. Poprosił taksówkarza, żeby poczekał, i wysiadł z samochodu. Rzut oka na plamy krwi potwierdził jego obawy, niestaranność, z jaką obrysowano zwłoki dziennikarza, nie dawała specjalnych nadziei co do efektów śledztwa. Wydaje się, że ubili go w środku i wyciągnęli na zewnątrz, stwierdził, ale w raporcie nie ma wzmianki na ten temat. Kurważ mać, pomyślał, w co ja się wpakowałem? Mówić komendantowi czy nie? – i zaczął kopać w glinianą doniczkę z takim uporem, że aż pękła. Taksówkarz zapytał, czy jedzie. Cabrera odkrzyknął: Niech pan tam zaczeka! i obszedł dom, żeby sprawdzić, czy uda się wejść do środka. Na końcu ogrodu, gdzie zaczynała się zatoka, spoczywał ogromny buldożer. Po drzewach na patio nie został nawet ślad, zamiast nich zainstalowano te wielkie rury gazowe. W głębi wywieszka Związku Pracowników Naftowych informowała: „Uwaga! Nie kopać!”, a napis wieńczyła zadowolona z siebie czaszka. Trzy niecierpliwe klaksony przywróciły go do rzeczywistości. No cholera jasna, przecież idę! zawołał do kierowcy. Po co ten pośpiech, szefie, przecież płacę? Taksówkarz udawał, że to nie do niego, i nastawił radio na „Klasyków muzyki tropikalnej”. Przed przylegającym pałacykiem indiańska służąca szorowała plamę krwi, która wyciekła aż tam. Dziewczyna, która próbowała pozbyć się plamy za pomocą mydła i szczotki, wystraszyła się na jego widok. Chciał ją zapytać, czy ona albo jej pracodawczyni nie widziały czegoś podejrzanego, ale dziewczyna patrzyła na niego, jakby jej miał zrobić krzywdę, i po sposobie, w jaki chwyciła swoje przybory, zrozumiał, że jest gotowa do ucieczki. Cabrera pokazał jej odznakę, ale dziewczyna była tak przestraszona, że nie dało się wydusić z niej nawet zdania. Toteż pożegnał się i wsiadł
z powrotem do rozsypującej się taksówki. Kiedy samochód ruszał, służąca znów zaczęła szorować krew chłopaka. Niebawem śladu po nim nie będzie. Donica spojrzał na miejsce zbrodni, a wiatr poruszył policyjnymi taśmami.
4 – Dokąd teraz, szefie? Cabrera zerknął na zegarek i powiedział, żeby jechali do zakładu pogrzebowego Funerales del Golfo. – Główny zakład czy filia? – Główny i dociśnij pan gazu, bo późno się zrobiło. Kierowca ruszył aleją w stronę centrum. Na wysokości szpitala wojskowego, po krótkiej przepychance, wyprzedził pick-upa z przyciemnionymi szybami, który jechał równocześnie dwoma pasami. – Panie – odezwał się taksówkarz – to był dom zmarłego, nie? Tam mieszkał ten dziennikarz, co go ubili… – Tak jest. – To prawda, co mówią? – A co mówią? – Że był wmieszany w sprawy kartelu i przyjaźnił się z Małym Rambalem… Miał mu odpowiedzieć, ale zanim dojechali do świateł, pick-up zajechał im drogę. Taksówkarz zahamował gwałtownie i zatrzymał się na środku ulicy. Pierwsze, co Cabrera zobaczył, gdy otwarły się drzwi, to skórzany but z metalowymi ornamentami. Donica wyobraził sobie dwumetrowego ranczera, antypatycznego i skorego do bitki, ale zamiast niego pick-up wypluł jakiegoś dzieciaka, metr pięćdziesiąt, i to w znacznej mierze dzięki kowbojskim butom. Nie mógł mieć więcej niż dwanaście lat, ale już nosił się z butą typową dla narcos. Miał na sobie kurtkę z błyszczącej skóry, a za paskiem widoczny pistolet. Z początku nie zrozumiał, bo chłopak mówił strasznie szybko, ale potem się zorientował, że czepia się taksówkarza, że ten go wyprzedził. – Śpieszy się? Bardzo się śpieszysz, dupku? – mówił do kierowcy. – Zaraz ci przejdzie ochota na pośpiech, kutasie złamany. W tym momencie zauważył, że taksówkarz nie jechał sam. – A ty co, złamasie? Mówił ktoś coś do ciebie? W tym mieście, kto nie milczy, nigdzie nie zajdzie. Na szczęście Donica