a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 640
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 274

Meade Glenn - Drugi Mesjasz

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Meade Glenn - Drugi Mesjasz.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 42 osób, 62 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 453 stron)

COPYRIGHT © 2011 BY Glenn Meade COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2013 COPYRIGHT © FOR TRANSLATION BY Joanna kamrowska, 2013 TYTUŁ ORYGINAŁU: The Second Messiah WYDANIE I ISBN 978-83-7574-811-6 PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta PROJEKT OKŁADKI NA PODSTAWIE ORYGINAŁU „Grafficon” Konrad Kućmiński , Magdalena Zawadzka FOTOGRAFIE NA OKŁADCE © Rolffimages | Dreamstime.com © Angelo (italia) | Dreamstime.com REDAKCJA Małgorzata Hawrylewicz-Pieńkowska KOREKTA Magdalena Grela-Tokarczyk, Magdalena Byrska SKŁAD „Grafficon” Konrad Kućmiński opracowanie wersji elektronicznej lesiojot WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91

Dla mojego syna Neala, który już wie, że miłość to najważniejszy rozdział historii życia

Czasem lepiej nie grzebać w przeszłości. Kości umarłych mogą skrywać mroczne i niebezpieczne tajemnice. JEAN PAUL CADE W grotach znaleźliśmy najprawdziwszy skarb. Wygląda na to, że wiele zwojów pochodzi z czasów Jezusa. Chcemy wszystko przetłumaczyć jak najdokładniej, a to oznacza, że przed nami miesiące ciężkiej pracy. Kto wie, może w tych starożytnych pergaminach kryją się ważne wiadomości. Może ich zawartość pewnego dnia wprawi świat w zdumienie. OJCIEC ROLAND DE VAUX, SZEF MIĘDZYNARODOWEGO ZESPOŁU PRACUJĄCEGO NAD ODKOPANIEM I PRZEKŁADEM ZWOJÓW ZNAD MORZA MARTWEGO, ZNALEZIONYCH W QUMRAN W IZRAELU W LATACH 1947–1956

1 Na wschód od Jerozolimy Izrael Leon Gold nie wiedział, że zostały mu dwie minuty życia. – Ktoś ci kiedyś mówił, że masz świetne nogi? – z szerokim uśmiechem rzucił do siedzącej obok, zabójczo seksownej kobiety. Gold był dwudziestotrzyletnim, opalonym, przystojnym, umięśnionym, młodym mężczyzną z New Jersey, którego rodzice wyemigrowali do Izraela. Mijając oznakowanym wojskowym dodge’em skąpany w słońcu pomarańczowy gaj, wziął oddech i poczuł słodki zapach, który wdarł się do kabiny przez opuszczoną szybę. Rzucił siedzącej obok kobiecie przelotne spojrzenie. Szeregowa Rachel Else była oszałamiająco piękna. Kapral Gold wychwycił wzrokiem podjeżdżającą do góry spódnicę Rachel i rozpięty guzik jej bluzki, odsłaniający rowek między piersiami. Tak bardzo doprowadzała go do szaleństwa, że ciężko mu było skupić się na zadaniu: dowiezieniu ładunku na posterunek sił obronnych Izraela. Droga przed nimi usiana była ostrymi zakrętami.

– To jak? Mówił ci już ktoś, że masz świetne nogi? – powtórzył Gold. Kąciki ust Rachel uniosły się w delikatnym uśmiechu. – Tak, ty. Jakieś pięć minut temu. Powiedz mi coś, czego nie wiem. Rzuciwszy okiem w lusterko wsteczne, ujrzał słońce płonące w oknach zabudowań i błyszczące na kopule prędko oddalającej się Jerozolimy. Był tylko jeden powód, dla którego Gold został w tym zapomnianym przez Boga kraju, w którym niekończący się konflikt z Palestyńczykami, wysokie podatki, narzekający Żydzi i palący upał były na porządku dziennym. Izraelitki. Zabójczo urodziwe kobiety. A już siły obronne Izraela obfitowały w piękności. Gold był zdecydowany zrobić wszystko, aby wyrwać Rachel. Zredukował bieg, gdy droga zaczęła wić się w górę, a na miejscu słodkiego zapachu pomarańczy pojawiła się piaskowa woń pustyni. – W takim razie czy mówił ci już ktoś, że masz uwodzicielskie spojrzenie i świetne ciało? – Ty, Leonie. Powtarzasz się. – Pójdziesz ze mną na randkę czy nie, szeregowa Else? – Nie. Patrz na drogę, kapralu. – Patrzę. – Na moje nogi. Gold ponownie wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Cóż, nic na to nie poradzę, że przyciągasz wzrok. – Patrz na drogę, Leonie. Rozbijesz wóz i oboje będziemy mieli kłopoty. Gold skoncentrował się na pustej drodze, która pięła się w górę pokrytych warstwą piachu wapiennych wzgórz. Rachel okazała się twardym orzechem do zgryzienia, ale on nie zamierzał tak łatwo się poddawać. Zbliżywszy się do zakrętu, przysunął samochód do krawędzi pobocza. Koła ślizgały się, odpryskując żwir w dół usianego kamieniami wąwozu. W głosie Rachel pojawił się niepokój. – Leonie! Nie rób tak.

Gold puścił do niej oko, przysuwając samochód jeszcze bliżej urwiska. – Może teraz zmienisz zdanie? – Przestań, Leonie. Nie wygłupiaj się, to chore. Zginiemy przez ciebie. Gold uśmiechnął się szeroko, gdy koła ponownie zaczęły ślizgać się na żwirze. – Co z tą randką? Zakończ moje męki. Tak czy nie? – Leonie! Uważaj! – krzyknęła Rachel, wpatrzona w drogę przed sobą. Gdy odbił kierownicą w drugą stronę, jego spojrzenie przeskoczyło na drogę. Za następnym zakrętem pojawił się biały ford pick-up. Gold wdepnął pedał hamulca, momentalnie krew w jego żyłach zamieniła się w lód i mężczyzna wiedział, że już po nich. Jego dodge, próbując uniknąć zderzenia, wpadł w poślizg i teraz oba samochody pędziły w stronę krawędzi. Jadący z naprzeciwka pick-up był jak pociąg ekspresowy, który nie może się zatrzymać. A potem wszystko stało się jakby w zwolnionym tempie. Gold wyraźnie widział pasażerów pick-upa: trzech dorosłych w kabinie kierowcy i dwoje nastolatków w otwartym bagażniku – chłopaka i dziewczynę, siedzących pośród skrzyń. Uśmiech na ich twarzach zamienił się w grymas przerażenia, gdy samochody mijały się z piskiem opon. Pojazdy przelotnie otarły się tyłami. Rozległ się zgrzytliwy szczęk metalu rysującego o metal. Dodge wyleciał za krawędź drogi i znalazł się w powietrzu. Gold poczuł na twarzy delikatny wietrzyk. Jego ochrypły z przerażenia głos połączył się w mrożącym krew w żyłach duecie z krzykiem Rachel, by urwać się gwałtownie, gdy samochód wbił się w dno wąwozu, a silnik stanął w płomieniach. Pogłos wielkiego wybuchu rozniósł się na ponad dwadzieścia kilometrów, gdyż ciężarówka wojskowa, pełna min przeciwpiechotnych, wybuchła niemal natychmiast, trawiąc piękne ciała Golda i Rachel tak, że pozostały po nich tylko kości i pył.

Katolicki ksiądz jechał swoim starym, poobijanym renault jakieś dwieście metrów za pick-upem, gdy nagle przez otwarte okno poczuł gorące uderzenie powietrza. Odgłos eksplozji boleśnie zdzielił go po uszach i duchowny nacisnął po hamulcach. Renault zatrzymało się gwałtownie. Mężczyzna zbladł, wpatrzony w pomarańczową kulę ognia wznoszącą się w powietrze i podążającą za nią chmurę tłustawego dymu. Instynktownie wdepnąwszy pedał gazu, ruszył gwałtownie przed siebie. Gdy dotarł na skraj wąwozu, zahamował i wyskoczył z samochodu. Widział, jak płomienie pożerają płonący niczym pocisk samochód wojskowy. Wiedział, że dla tego, kto znajdował się w środku, nie ma już żadnego ratunku. Zauważył białego forda wywróconego kawałek dalej; z kabiny kierowcy unosił się dym. – Panie, zmiłuj się nad nimi – powiedział, obserwując miejsce wypadku z beznamiętnym wyrazem twarzy. Jego plan nie powiódł się. Nie planował czegoś takiego. Jeśli pasażerowie pick-upa musieli zginąć, niech tak będzie – bezcenny, liczący dwa tysiące lat skarb znajdujący się wewnątrz tego samochodu wart był utraty ich życia – ale w żadnym momencie nie przewidywał takiej rzezi. Ruszył w stronę pick-upa. Powietrze rozdarł łańcuch ogłuszających świstów i wybuchów, gdy w wojskowej ciężarówce detonowały kolejne miny. Ksiądz musiał przykucnąć. Kilka sekund później ponownie spojrzał w stronę wywróconego forda. Zauważył sylwetki uwięzionych w zadymionej kabinie pasażerów. Jeden z nich gorączkowo kopał w przednią szybę, próbując się wydostać. Niedaleko wśród gruzów leżały martwe, pokrwawione ciała nastolatków. Ksiądz podniósł się, gdy eksplozje ucichły. Znów rzucił okiem w stronę płonącego pick-upa. Zdesperowany pasażer nie kopał już w szybę, a jego głowa zwisała bezwładnie. Gdzieś pomiędzy kłębami dławiącego kabinę dymu ksiądz zauważył skórzany futerał do map,

wetknięty między przednią szybę a deskę rozdzielczą. Wiedział, że w środku znajdował się starożytny zwój odkryty rankiem tego samego dnia w Qumran i że pick-up zmierzał ze swoim bezcennym towarem do Instytutu Archeologicznego w Jerozolimie. Rozkazy z Rzymu nie pozostawiały wątpliwości. Zaskakujący sekret należy zataić przed światem. Płomienie jęły lizać futerał. – Boże, nie – powiedział ksiądz. Ostrożnie zszedł w dół wąwozu, w kierunku zniszczonego samochodu.

2 Rzym Na początku był omen. Niektórzy twierdzą, że osobliwe zdarzenie o północy w Kaplicy Sykstyńskiej zostało już przepowiedziane przez Nostradamusa i jest właśnie tym znakiem, który miał się pojawić. Były też inne sygnały. W Wiecznym Mieście powietrze zawisło w bezruchu, jakby za chwilę miała się rozpętać burza, ale tamtego wieczoru niebo było czyste, a z zachodu wiał delikatny wiatr. Typowy dla Rzymu szał i gwar przemienił się w wyciszony spokój. Na głównych drogach i wzdłuż Tybru kierowcy niekiedy przystawali, wyłączali światła w samochodach i pogłaśniali radia. Wokół gęsto zatłoczonego placu Świętego Piotra anteny satelitarne ekip radiowo- telewizyjnych sterczały, wskazując w niebo, jakby w poszukiwaniu Boskiego przewodnictwa. Gdy intensywne telewizyjne lampy łukowe oświetlały Kaplicę

Sykstyńską, nawet prostytutki w obskurnych barach w rzymskiej dzielnicy czerwonych latarni odpuściły sobie wieczorną robotę, aby posłuchać relacji sączących się z telewizorów i radioodbiorników. Bo przecież ten, kto zostanie wybrany następnym papieżem, ma być też ostatnim – tym, który stanie twarzą w twarz z Armagedonem. Setki milionów ludzi na całym świecie z niepokojem oczekiwały informacji o zakończeniu wyborów. Poprzedni biskup Rzymu nie żył już od dwudziestu ośmiu dni. Po tym jak odprawiono starodawne rytuały, zabalsamowano jego ciało, złamano pieczęcie papieskie i ukończono pochówek, stu dwudziestu kardynałów z Kolegium, ubranych w czerwone kapelusze i czerwone jedwabne szaty, w uroczystej procesji weszło do Kaplicy Sykstyńskiej, aby wybrać nowego Pasterza Kościoła. Po dwudziestu dziewięciu tajnych głosowaniach rozpoczęto przygotowania do kolejnego. Jeśli zegar wybije północ, a następca wciąż nie zostanie wyłoniony, Kościół rozpocznie już piąty tydzień bez przywódcy. Kardynał Umberto Cassini czuł się tak, jakby zaraz miał dostać zawału. Mały, wychudły Sycylijczyk o wodnistych brązowych oczach, śmiejący się dość często, teraz nie miał ochoty i powodów do śmiechu. Krople potu spływały mu po twarzy. W skrywającej tłukące serce klatce piersiowej odzywały się nerwobóle. Powietrze w okazałej piętnastowiecznej Kaplicy Sykstyńskiej śmierdziało potem. Każde okno i każde drzwi były szczelnie zamknięte, a światła musiały być włączone. Temperatura wzrosła do zawilgoconych dwudziestu pięciu stopni, a w napiętej atmosferze czuło się ducha wyczekiwania. Cassini spojrzał na zegar: 23.00. Siedząc w starej kaplicy przy swoim drewnianym stoliku, przebiegł wzrokiem po potężnym malowidle ściennym Michała Anioła, ukazującym okropieństwa Apokalipsy. Umberto Cassini właśnie doświadczał własnej trwogi. Historia wyborów papieskich nigdy nie należała do najspokojniejszych. Cassini przypomniał sobie pewien niepokojący fakt:

konklawe w 1831 roku trwało pięćdziesiąt cztery dni i w tym pełnym niezdecydowania czasie niemal doprowadziło do upadku Kościoła. Tego wieczoru zdawało się czaić w zakamarkach podobne koszmarne zagrożenie. Jako kamerling, przewodniczący konklawe, Cassini był odpowiedzialny za zagwarantowanie wyboru nowego papieża. Ale dwudzieste dziewiąte głosowanie zakończyło się dwie godziny temu i nie przyniosło żadnych zmian. Cassini musnął dłonią brew. – Czy Bóg opuścił swój Kościół w chwili, w której najbardziej Go potrzebujemy? – zastanawiał się na głos. Z trzech kandydatów żaden nie zdobył jeszcze wymaganych osiemdziesięciu głosów przewagi. Przez ostatnie dwa tygodnie ta sama sytuacja powtarzała się za każdym razem: ilość wskazań rozkładała się niemal po równo i jak dotąd wyjście z impasu nie było możliwe. Konklawe zdradzało bardzo wyraźne oznaki niepokoju. Cassini modlił się, aby do północy został wyłoniony nowy papież. Mając nadzieję na przełamanie patowej sytuacji, jeden z członków Kurii Rzymskiej zaproponował dołączenie czwartego kandydata: Amerykanina, kardynała Johna Becketa. Strategia była oczywista – kandydatura Becketa miała przełamać schemat głosowania i wyciągnąć konklawe z tej ślepej uliczki. Cassini oblizał nerwowo usta. Do północy zostało sześćdziesiąt minut. Napięcie zabijało go od środka. Spojrzał przez długość pomieszczenia na Johna Becketa, siedzącego przy jednym ze stołów naprzeciwko. Był znakomitą osobistością. Wysoki, szczupły, z jasnymi włosami i łagodnym, szczerym błękitnym wejrzeniem, zdawał się podobny do samego Chrystusa. Jego twarz była silnie opalona, a skóra dłoni zgrubiała jak u robotnika. Takie ręce mogły zbudować dokładnie tę kaplicę. A jednak było w nim coś królewskiego. Każdy, kto znalazł się w towarzystwie Becketa, natychmiast zdawał sobie sprawę z jego niewyobrażalnie silnej fizycznej obecności. Ci, którzy osobiście znali kardynała, często mówili o jego niezwykłej osobowości i charyzmie. Był synem prawnika z Chicago, uczonym, gorliwym kapłanem, który wolał odrzucić komforty oferowane przez

amerykańską ojczyznę i poświęcić się życiu religijnemu. Jako pięćdziesięciosiedmioletni obcokrajowiec z początku został uznany za zbyt młodego na stanowisko papieża. A teraz Cassini zastanawiał się, w jaki sposób rozłożą się głosy. Kardynałowie udali się na modlitwę, prosząc Ducha Świętego o inspirację. Wrócili, położyli zakryte karty do głosowania na złotej tacy, a następnie włożyli je do złotego kielicha na znak dokonania świętego czynu. Z poważnymi minami zasiedli do stolików, czekając, aż trzech członków komisji podliczającej zsumuje głosy. Minuty powoli uciekały; Cassini bawił się swoim pektorałem. Gdy komisja skończyła, jeden z kardynałów podszedł do niego i podał kartkę z wynikami. Rozłożywszy ją z niepokojem, Cassini prześledził tekst i nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. John Becket – osiemdziesiąt jeden głosów. Nie tego się spodziewał. Becket nie tylko zupełnie zmienił rozkład sił, on wygrał. Pomimo zaskakującego rozstrzygnięcia Cassini poczuł falę ulgi. Wziął głęboki oddech; bóle w klatce piersiowej pomału odpływały. Jeden z członków komisji ogłosił wyniki. – Kardynał John Becket: osiemdziesiąt jeden głosów. Gdy wyczytywano pozostałe nazwiska, zdawało się to niezbyt istotne, bowiem całe napięcie w kaplicy jakby magicznie odpuściło. Wszystkie oczy zwróciły się na Johna Becketa, który najzwyczajniej w świecie siedział zszokowany, jak człowiek, który wyczuwa napierające nań ze wszystkich stron zagrożenie i jest świadom, że nie ma ucieczki. Zamknął oczy; jego usta zaczęły poruszać się w cichej modlitwie. Umberto Cassini pomimo swej cherlawości powstał majestatycznie. W towarzystwie mistrza ceremonii i trzech członków komisji podszedł do Becketa. Według nakazu tradycji zadał pytanie po łacinie: – Czy ty, Wasza Eminencjo, Przewielebny Księże Kardynale, przyjmujesz stanowisko papieża, które zostało ci powierzone w wyniku kanonicznie przeprowadzonych wyborów? Becket milczał i wciąż nie otwierał oczu. Zniecierpliwiony Cassini powtórzył pytanie:

– Czy ty, Wasza Eminencjo, Przewielebny Księże Kardynale, przyjmujesz stanowisko papieża...? John Becket nadal nie odpowiadał. Wyraźnie można było wyczuć narastające w kaplicy napięcie. Becket bardzo powoli otworzył oczy. Wstał, górując wzrostem nad Cassinim i pozostałymi. Pot lśnił nad jego górną wargą. – Kamerlingu, dogłębnie poruszyło mnie zaufanie, jakim moi bracia kardynałowie mnie obdarzyli. Żadne słowa nie wyrażą mej wewnętrznej pokory. Zupełnie szczerze nie spodziewałem się tego wyboru. Jest to dla mnie ogromna niespodzianka – urwał, aby wziąć głębszy wdech. – Przyjmę urząd, kamerlingu. Przyjmę imię... Ale głos Becketa załamał się, a jego przenikliwe błękitne oczy napełniły się łzami emocji. – Wybaczcie mi, proszę. Ale zanim przejdę dalej, zanim wybiorę imię, muszę wszystkim tu zgromadzonym wyjaśnić pewną rzecz. Muszę powiedzieć wam coś bardzo osobistego, coś, czego nigdy nikomu nie mówiłem. Noszę tę tajemnicę w sercu i czuję, że już pora, aby ujrzała ona światło dzienne. Jego niespodziewane wyznanie miało piorunujący efekt. W kaplicy zapadła pełna zdumienia cisza, jakby wszyscy obecni spodziewali się, że zaraz przyjdzie im usłyszeć jakiś zatrważający sekret. Wzrok Cassiniego przebiegł po zakłopotanych twarzach elektorów, po zegarze na ścianie – dochodziła północ – aż wreszcie zatrzymał się na Beckecie. – Z całym szacunkiem, John. Ale zasady są jasne. Musisz przyjąć stanowisko, należy zachować nakazaną przez protokół kolejność... – Kamerlingu, znam zasady. Ale Duch Święty nakazuje mi mówić. Obawiam się, że gdy już powiem swoje, wielu kardynałów będzie żałować mojego wyboru na papieża. W kaplicy zapadła grobowa cisza. Zdawało się, jakby ktoś wyciągnął z granatu zawleczkę i teraz wszyscy czekali na wybuch. Cassini, czując, jak jego serce przyspiesza, wziął pełen niepokoju oddech. – Co też chcesz nam wyjaśnić? John Becket milczał przez chwilę, po czym rozejrzał się po twarzach

zebranych. – Wiele lat temu, już jako ksiądz, przyrzekłem sobie pewną rzecz. Przyrzekłem sobie, że jeśli kiedyś zostanę wybrany na następcę Rybaka, zrobię wszystko, aby osiągnąć pewne osobiste cele. To właśnie one stanowią moje życiowe wyzwanie. Wszystkie oczy w majestatycznej kaplicy były zwrócone na Becketa. Fakt, że był Amerykaninem, urodzonym i wychowanym w Chicago, uwidaczniał się tylko wtedy, gdy mężczyzna mówił. Choć posługiwał się włoskim dość płynnie, Ameryka widniała w jego wypowiedziach niczym stempel wizowy. – Kościół jest skałą i zdaję sobie sprawę z tego, że kamień nie jest materiałem plastycznym. Ale przyrzekłem sobie, że nastanie nowa era dla katolików, era szczerości i prawdy. Postanowiłem, że jeśli kiedykolwiek zostanę wybrany na namiestnika Chrystusa, mój pontyfikat da Kościołowi zupełnie nowy początek, ale w tym będzie potrzebne również wasze wsparcie i pomoc. W kaplicy panował nienaturalny bezruch. – Tej nocy, gdy siedzimy pod wizjami Michała Anioła, pod obrazami Stworzenia i Potopu, gdy jesteśmy świadkami przerażającej Apokalipsy, jestem pewien, że to, co zaproponuję, wielu z was odbierze jako zagrożenie. Chcę was zapewnić, że nie takie są moje intencje. Jestem przekonany, że właśnie takiego postępowania chciałby od nas Chrystus i właśnie takich idei nasza duchowa wspólnota teraz bardzo potrzebuje. Przyrzekłem sobie, że staniemy się szczerzy i ukażemy światu wszystko. Koniec kłamstw. Koniec tajemnic ukrywanych przed naszą zbiorowością i całym światem. Kościół należy do wszystkich, nie tylko do tych, którzy zarządzają Watykanem. Fala niedowierzania przelała się przez osłupiały tłum. – Co dokładnie proponujesz? – zapytał starszawy kardynał, ignorując zasady protokołu. – Że pozwolimy badać ludziom sprawy Watykanu, zajrzeć do środka? – Tak, właśnie o to mi chodzi – powiedział stanowczym tonem Becket. – Nie będziemy niczego przemilczać. Podamy do wiedzy

publicznej nawet najmroczniejsze sekrety skryte w naszych archiwach. Zgromadzeni westchnęli jedynie i znów zamilkli. Cassini, stojący obok Becketa, miał wrażenie, że jego serce zaraz eksploduje. Nigdy w historii Kościoła nie zdarzyło się coś takiego. – A finanse Watykanu? – odezwał się kolejny kardynał. – Również jawne. Dało się słyszeć pomruk niedowierzania. Głos Becketa, pełen stanowczości, znów rozbrzmiał wśród ścian dusznej, zatłoczonej kaplicy. – Czy Chrystus chciał, byśmy kłamali? Czy chciał, byśmy trzymali rzeczy w tajemnicy? Czy chciał, by ci z nas, którzy sprawują władzę, zachowywali się jak zatajający informacje, małostkowi biurokraci i przedstawiciele banków? Nie wydaje mi się. Chrystus wierzył przede wszystkim w prawdę i my też powinniśmy. Kolejny starszy kardynał postanowił zabrać głos: – John, są tajemnice zbyt straszne, aby świat się o nich dowiedział. Becket spojrzał na mówiącego, ale zwrócił się do wszystkich zgromadzonych: – Masz na myśli, że to Watykan nie chce, aby świat dowiedział się o pewnych rzeczach. O sprawach celowo trzymanych w ukryciu, o nieprzyjemnych pomyłkach, które popełnił, a o których owczarnia nie powinna wiedzieć. Ale właśnie ludzie muszą poznać prawdę. Nie tylko katolicy, ale wszyscy chrześcijanie. Nasze archiwa dotyczą również ich. Wszystkim wyznawcom przyświeca ten sam cel, więc wszyscy mają prawo poznać mroczne sekrety, umowy, które były zawierane w imię Chrystusa. Becket patrzył po twarzach zebranych, rozłożył ręce jakby w błagalnym geście. – Prosimy naszych wiernych, aby wyznawali błędy, które popełniają, gdy sami nie chcemy wyznać własnych grzechów. Tak nie można. Wybraliście mnie dziś, więc przyjmując stanowisko, przedstawiam wam cele mojego pontyfikatu. Nastanie nowy dzień, nowy początek, który zaprowadzi nas na ścieżkę Jezusa Chrystusa. Dziękuję. Na twarzach kilku starszych kardynałów malowało się głębokie

przerażenie, jakby to nie papież, ale sam diabeł przed nimi przemówił. Ale większość wyglądała na dogłębnie poruszoną, bowiem zdawało się, jakby orzeźwiający podmuch wiatru z siłą huraganu przeleciał przez stęchłe korytarze stolicy papieskiej. Każdy z zebranych czuł, że znajduje się w obecności człowieka, od którego promieniują charyzma i władza. Umberto Cassini na początku oniemiał, lecz po chwili się przeraził. Uniósł oczy na Johna Becketa, który wpatrywał się w obecnych swoim przeszywającym, szczerym błękitnym wzrokiem. – Trwożycie się, widzę. Mam więc pytanie. Czy brak wam odwagi, przyjaciele? Pan kładzie na naszych ramionach brzemię. Ale On również obdarzy nas siłą, abyśmy mogli je unieść. Tym samym przyjmuję nominację na papieża. Ego recipero in nomen of verum. Przyjmuję w imię prawdy. A imię moje brzmieć będzie Celestyn. 3 Trzydzieści kilometrów na wschód od Jerozolimy W pobliżu Morza Martwego Izrael Starożytni wierzyli, że dusze zmarłych krążą w pobliżu swoich grobów. Jack Cane, zmierzający w stronę miejsca pochówku, też chciał w to wierzyć. Toyota land cruiser podskakiwała na pustynnym szlaku. Gdy ten się urwał, Cane wyłączył silnik, zaciągnął hamulec ręczny i wysiadł z samochodu. Grób znajdował się niedaleko zakrętu, na wzniesieniu, sześć kilometrów od Morza Martwego. Był gustownie otoczony kamieniami i pokryty żwirem. Sprawiał wrażenie miejsca przepełnionego spokojem: w dole obok znajdował się wąwóz, zawiewał piaszczysty wiatr, a po niebie czasem przelatywał jastrząb. Życie dało Jackowi okrutną lekcję: smutek po stracie bliskich jest

najcięższym krzyżem, jaki można nieść. Dziś bardziej niż kiedykolwiek czuł potrzebę rozmowy ze swoimi duchami. Smagany rozgrzanym do białości słońcem judejskiej pustyni podszedł do tylnych drzwi land cruisera. Miał trzydzieści dziewięć lat i ten pewny siebie chłopięcy wygląd, uznawany przez niektóre kobiety za pociągający. Ale za tą atrakcyjną prezencją kryła się poważna rana. Jego opalone ciało dobrze znało smak wysiłku fizycznego. Miał na sobie typowy ubiór archeologa – zakurzone krótkie spodnie i znoszone skórzane buty – który wyraźnie wskazywał na dzień ciężkiej, wykańczającej pracy przy wykopach. Ale zamiast zmęczenia Jack odczuwał potężną radość. Właśnie dziś, w rocznicę tamtej śmierci, odkrył zadziwiający skarb. Uniósł dłoń, aby ochronić oczy przed zawziętym słońcem, i przyjrzał się krajobrazowi w oddali. Pustynne wzniesienie zwrócone było w stronę oddalonej o dwadzieścia pięć kilometrów Jerozolimy. Starożytne miasto lśniło w słońcu, a sławna Kopuła na skale błyszczała jak lustro. Tak długo czekałem na ten dzień, ale nie wierzyłem, że w ogóle nadejdzie. Cane otworzył tylne drzwi land cruisera. Na siedzeniu leżał bukiet białych lilii i plastikowa litrowa flaszka wody mineralnej. Ostrożnie wyjął kwiaty i butelkę, po czym odwrócił się w stronę grobu. Oczy zaszły mu łzami. Nie było dnia, żeby nie myślał o tragicznej śmierci rodziców. O tym, jak ich zniknięcie zmieniło go na zawsze. A dziś jak nigdy chciał im przekazać coś bardzo ważnego. Czy duchy zmarłych słyszą, co mówią żyjący? Chciałbym wierzyć, że oni usłyszą. Zalany falą emocji, ruszył w stronę grobu.

4 Morze Śródziemne Trzy kilometry od wybrzeża Tel Awiwu Izrael Był to jacht godny saudyjskiego króla, ale mężczyzna, który był jego właścicielem, urodził się nędzarzem. Lśniąca biała łódź migocząca od wypolerowanego chromu odpłynęła od izraelskiego wybrzeża zaraz po północy. Jacht wart pięćdziesiąt milionów dolarów był wyposażony w najnowszą technologię, lądowisko dla helikopterów, dwa bary, salę balową i dwanaście luksusowych kajut – to wszystko, aby dogodzić gościom. Tamtego popołudnia wokół niego śmigały, wzburzając morską wodę, trzy ryczące skutery Kawasaki. Dosiadający ich trzej umięśnieni ochroniarze należeli do trzydziestosześcioosobowej załogi, składającej się między innymi ze znanego francuskiego szefa kuchni, zwabionego ze sławnej paryskiej restauracji. Weekendowymi gośćmi specjalnymi były trzy odziane w bikini piękności, które opalały się nad turkusowym basenem na rufie. Jedna z nich była znana z tego, że znalazła się w rozkładówce „Playboya”, a dwie pozostałe były dobrze opłacanymi paryskimi modelkami, których twarze były piękniejsze niż anioły Botticellego. Mężczyzna, którego hojnością mogły się cieszyć, stał samotnie przy wodzie. Hassan Malik, wpatrzony w niebo, miał na sobie biały lniany garnitur. Roztaczał aurę ciszy i spokoju, aurę człowieka całkowicie panującego nad ciałem i emocjami. Jego twarz miała ostre, wyraźne rysy, zdawała się silna i zapisana doświadczeniem, a bystre, inteligentne oczy były gotowe zauważyć każdy szczegół. W tym konkretnym momencie były skupione nie na trzech pięknych kobietach, lecz na linii horyzontu, na której pojawił się będący częścią wyposażenia jachtu, pędzący znad izraelskiego wybrzeża helikopter firmy Bell.

Hassan Malik mieszkał w kilkunastu stolicach świata: w apartamencie na szczycie Trump Tower w Nowym Jorku, dwóch posiadłościach w Londynie oraz willi pałacowej pod Rzymem; ale nigdzie nie czuł się jak w domu. Jego dusza należała do świata spieczonych słońcem pustyń leżących za Jerozolimą, po których niegdyś stąpali jego beduińscy przodkowie. Wyrósł w skrajnym ubóstwie, ale to właśnie ono rozpaliło w nim płomień i doprowadziło go do bogactwa, o jakim niejeden może jedynie pomarzyć. Usłyszał łoskot śmigła, gdy helikopter przechylił się gwałtownie i zaczął zniżać lot. Nim maszyna usiadła łagodnie, przez chwilę wisiała nad lądowiskiem na rufie. Otworzyły się drzwi pasażera i ze środka wyłonił się jego brat Nidal. Miał dwadzieścia osiem lat, jego chłopięca twarz była wychudzona. Był ubrany w ciemny garnitur od Armaniego i białą jedwabną koszulę z rozpiętym kołnierzykiem, a jego broda była starannie przystrzyżona. Wściekłe oliwkowe oczy zdawały się traktować cały świat podejrzliwie. Hassan Malik czekał, aż brat podejdzie i ucałuje go w oba policzki. – I jak? – Cane wyjechał z Qumran i skierował się w stronę grobu. Nasz pilot załatwił pozwolenie od kontroli ruchu powietrznego Izraela, żebyśmy mogli przelecieć nad miastem – powiedział Nidal. – Dobrze. – Malik ruszył za bratem w kierunku helikoptera, wszedł do środka i zatrzasnął drzwi. Pilot wzniósł maszynę w gorące błękitne przestworza. Hassan spojrzał na zegarek: 17.00. Za piętnaście minut spotkam moje duchy. Jak to mawiał jego ojciec? „Nigdy nie uciekniesz przeszłości”. Hassan Malik wcale tego nie chciał. Chciał pamiętać swoją przeszłość, bo była dlań jak sztylet wbity prosto w serce, jak rana, która domagała się zemsty. Dobrze wiedział, jak ją pomścić. Najpierw wykorzystam Jacka Cane’a. Potem go zabiję. Potężne silniki General Motors rzuciły śmigłowcem naprzód, posyłając pasażerów w stronę złotej kopuły Jerozolimy.

5 Jack Cane siedział na skale zwróconej w stronę nagrobka. Kwiaty umieścił w spieczonym słońcem, wypełnionym gąbkami i żwirem wgłębieniu tworzącym maleńką oazę otoczoną gustownym kamiennym ogrodzeniem. Otworzył butelkę wody i nawodnił glebę. Położywszy pusty plastik obok siebie, omiótł wzrokiem wyrzeźbiony w granitowej płycie napis, w którym zawierał się cały jego ból. Ku czci Roberta i Margaret Cane, którzy ponieśli w tym miejscu tragiczną śmierć. Spoczywajcie w pokoju. Zawsze będę za wami tęsknił, zawsze będę was kochał. Wasz syn Jack. Wciąż za nimi tęsknił i zawsze będzie. Po ich odejściu pozostał w nim głęboki smutek, rozdzierający żal. Jack wyjął z kieszeni znoszony skórzany portfel i otworzył go. Rozłożył kartkę – wystrzępioną, dwudziestoletnią kopię wycinku z gazety, którą przechowywał w pękniętej plastikowej osłonce. Wbił wzrok w słowa, które znał na pamięć: JERUSALEM POST SŁYNNY AMERYKAŃSKI ARCHEOLOG I JEGO ŻONA ZGINĘLI W TRAGICZNYM WYPADKU Pięć osób poniosło śmierć wczoraj po południu, a kolejne dwie otrzymały poważne obrażenia w wypadku na odległym odcinku drogi niedaleko Qumran. Jerozolimska policja donosi, że dwóch mężczyzn i jedna kobieta zostali śmiertelnie ranni, gdy ich pick-up zderzył się z ciężarówką sił obronnych Izraela, a następnie spadł do wąwozu. Ofiary to poważany

nowojorski archeolog Robert Cane (69 l.), jego żona Margaret (58 l.) i lokalny beduiński kopacz Basim Malik. Nastoletni pasażerowie, podróżujący na bagażniku – Lela Raul i Jack Cane (oboje 17 l.) – znajdują się w szpitalu. Według doniesień policji nie udało się jeszcze ustalić tożsamości dwóch pasażerów przewożącej wojskową amunicję ciężarówki. Ustalono, że Robert Cane pracował na terenie międzynarodowych wykopalisk w Qumran. On i jego beduiński pomocnik wcześniej tego samego dnia odkryli fragmenty starożytnego zwoju i w chwili wypadku zmierzali do Jerozolimy, aby przekazać znalezisko do izraelskiego Instytutu Archeologicznego. Policja obawia się, że zwój mógł zostać strawiony przez płomienie. Ojciec Franz Kubel, mianowany przez Watykan koordynator wykopalisk w Qumran i współpracownik Cane’a, jest wstrząśnięty tym, co się stało. – To straszne wieści. Robert Cane był wspaniałym człowiekiem i szanowanym archeologiem. Będzie nam go brakowało. Tutejszy kierowca Basim Malik pozostawił żonę i troje dzieci. Jack złożył kartkę i zamknął oczy. Często, gdy odwiedzał grób, nachodziła go pewna wizja, i naszła również teraz. Znów miał siedemnaście lat, znajdował się w obozie w Qumran. Był ciepły wiosenny dzień, a on przyglądał się, jak jego rodzice w pocie czoła przekopują wzgórze nad starożytnymi ruinami. W wizji biegł w górę zbocza, aby do nich dołączyć. Zauważali go, machali do niego i rozpościerali ramiona, aby się z nim przywitać. Ale im bliżej docierał, tym bardziej obraz jego najbliższych się rozpływał. Zamrugał, czując wzbierającą w oczach wilgoć. Wiedział, dlaczego sen przychodził. Bardzo kochał rodziców. Ojciec był cierpliwym, wesołym mężczyzną o bystrych niebieskich oczach i zaraźliwym śmiechu. Zawsze chętnie dzielił się z innymi swoją pasją do archeologii. Matka była blondynką i miała piękną twarz z wysokimi kośćmi policzkowymi. Jack zapamiętał ją jako radosną kobietę, roztaczającą ciepło mogące rozgonić przygnębienie każdego dnia. Kumpel ze studiów powiedział mu pewnego razu: „Każda rodzina jest popieprzona i dysfunkcyjna. Ale niektóre są bardziej dysfunkcyjne niż

inne”. Nie takie było doświadczenie Cane’a. Miał niewiarygodnie szczęśliwe dzieciństwo. Towarzysząc rodzicom w podróżach do wykopalisk w Ameryce Południowej, Egipcie, Rzymie i Izraelu, nim skończył szesnaście lat, zdążył już zwiedzić pół świata z dwiema osobami, które nigdy nie przestały go kochać i fascynować. Znów zamknął oczy, znów miał siedemnaście lat i znów zalała go fala wspomnień... 6 Nigdy nie zapomni tamtego dnia. Wyrył się w jego umyśle jak znak wypalony kowalskim stemplem. Jego rodzice i beduiński kierowca Basim Malik jechali w przedniej kabinie. Jack siedział na otwartym bagażniku, rozmawiając i śmiejąc się z Lelą Raul, Izraelitką, z którą zdążył się zaprzyjaźnić w ciągu ostatnich trzech miesięcy, od chwili gdy jej ojciec, sierżant policji, został przeniesiony do pracy w pobliskim kibucu. Dziewczyna była inteligentna i sympatyczna, miała czekoladowobrązowe oczy, zmysłowe usta i długie czarne włosy. Zrobiła ogromne wrażenie na wychudłym, niezdarnym siedemnastolatku. Ni stąd, ni zowąd samochód skręcił gwałtownie. Cane wciąż pamiętał krzyki pasażerów i mdlące odczucia w żołądku, gdy ich pick-up pędził, wpadł do wąwozu i koziołkował. Silny podmuch od niedalekiego wybuchu zrzucił ich gwałtownie z bagażnika. Zauważył leżącą bezładnie Lelę. A potem ich pojazd stanął w płomieniach. Próbował wstać, ale jego lewa noga była strzaskana, a z paskudnej rany pod kolanem tryskała krew. Nie słyszał nic poza bolesnym dzwonieniem. Bezradny, ogarnięty bólem, próbował doczołgać się do ściany ognia, która skrywała wywróconego pick-upa, ale było już za późno.

Przed oczami stanął mu straszliwy widok: jego matka dziko tłukła w przednią szybę, jej włosy płonęły. Ojciec szarpał się zaciekle, gdy wreszcie gęsty dym pochłonął całą kabinę. Ostatnią rzeczą, jaką Jack usłyszał, zanim stracił przytomność, zanim wszystko odpłynęło, były stłumione krzyki umęczonych rodziców. Gdy się ocknął, był oszołomiony, zauważył klęczącego nad nim katolickiego księdza, który klepał go po twarzy. – Słyszysz mnie? Obudź się. Błagam, obudź się. Cane rozpoznał ojca Johna Becketa, ale ledwo co go słyszał. Duchowny był jednym z nielicznych katolickich kleryków pracujących przy wykopach. Spostrzegł leżącą niedaleko Lelę – była oparta o skałę, nieprzytomna, a głowa zwisała jej na bok. Zajął się nią kolejny ksiądz: rudy, niski i sztywny mężczyzna o ostrych rysach twarzy, budową ciała przypominający dżokeja. Jack rozpoznał go – był jednym z archeologów przybyłych z katolickim przedstawicielstwem. – Panna ma wstrząśnienie mózgu, ale nie ma żadnych problemów z oddychaniem. To ojciec Kubel. Też akurat przejeżdżał obok miejsca wypadku. Zna się na pierwszej pomocy, zajmie się twoją koleżanką. Twierdzi, że nic jej nie grozi. Rozumiesz, co mówię? – zapytał Becket. Jack pokiwał głową i zauważył, jak sztywny, mały ksiądz klepie Lelę po twarzy, próbując ją obudzić. – Co z moimi rodzicami? – zapytał Jack. Ojciec Becket spojrzał w stronę wraku. Smród palonego ciała wdarł się w nozdrza Jacka i chłopak z przerażeniem wpatrywał się w to, co pozostało z pick-upa. Ktoś próbował siłą otworzyć drzwi, ale najwyraźniej się nie udało. Przednia szyba była w połowie potłuczona, po desce rozdzielczej pozostał jedynie roztopiony plastik. Ze środka wydobywała się strużka czarnego dymu. Nie mógł dostrzec ani matki, ani kierowcy, ale najbliżej okna leżało ciało ojca, spalone na węglową