a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony852 612
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań668 070

Michael Connelly - Dziewięć smoków

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Michael Connelly - Dziewięć smoków.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 312 stron)

Wydanie elektroniczne

MICHAEL CONNELLY Czołowy amerykański autor powieści kryminalnych. Studiował dziennikarstwo na University of Florida; tam też uległ fascynacji prozą Raymonda Chandlera. Po stu- diach pracował jako reporter specjalizujący się w sprawach kryminalnych. W 1992 ukazała się jego pierwsza książka Czarne echo, która zdobyła prestiżową Nagrodę Edgara Allana Poe w kategorii debiutu. Łącznie Connelly napisał ponad 20 powie- ści, m.in. Poeta, Krwawa profesja (sfilmowana przez Clinta Eastwooda), Wydział spraw zamkniętych, Prawnik z lincolna, Oskarżyciel, Piąty świadek, The Drop i The Black Box. Pisarz jest laureatem wszystkich najważniejszych nagród przyzna- wanych w uprawianym przez niego gatunku literackim, zarówno krajowych jak za- granicznych: Anthony Award, Macavity Award, Shamus Award, Nero Award i wielu innych. W latach 2003-2004 pełnił funkcję prezesa stowarzyszenia Mystery Writers of America. www.michaelconnelly.com

Tego autora STRACH NA WRÓBLE TELEFON Mickey Haller PRAWNIK Z LINCOLNA OSKARŻYCIEL PIĄTY ŚWIADEK Harry Bosch WYDZIAŁ SPRAW ZAMKNIĘTYCH DZIEWIĘĆ SMOKÓW UPADEK CZARNE PUDEŁKO

Tytuł oryginału: 9 DRAGONS Copyright © Hieronymus Inc. 2009 All rights reserved Published by arrangement with Little, Brown & Co., New York, USA Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2013 Polish translation copyright © Robert Waliś 2013 Redakcja: Anna Magierska Ilustracja na okładce: littlesam/Shutterstock Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz ISBN 978-83-7885-068-7 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.

Całej ekipie z Enterprise Boulevard w Lebanon w stanie Indiana. Wielkie dzięki

CZĘŚĆ I Wydział specjalny do spraw zabójstw

Rozdział 1 Harry Bosch zajrzał do boksu swojego partnera po drugiej stronie przejścia i przez chwilę obserwował, jak ten oddaje się codziennemu rytuałowi: wyrównuje sterty teczek, usuwa papiery ze środka blatu i chowa wypłukany kubek po kawie do szuflady biurka. Bosch zerknął na zegarek i stwierdził, że jest dopiero wpół do czwartej. Wydawało się, że każdego dnia Ignacio Ferras rozpoczyna rytuał minutę albo dwie wcześniej. Był wtorek po Święcie Pracy, początek skróconego tygodnia, a on już powoli zbierał się do wyjścia. Zawsze motywował go telefon z domu, gdzie czekała żona z kilkuletnim dzieckiem i nowo narodzonymi bliźniakami. Ko- bieta wpatrywała się w zegarek jak właściciel sklepu ze słodyczami w grube dzie- ciaki. Potrzebowała odpoczynku, który mógł jej zapewnić tylko powrót męża. Po- mimo odległości i prawie półtorametrowych solidnych ścianek oddzielających sta- nowiska pracy w nowym centrum dowodzenia Bosch zazwyczaj słyszał obie strony rozmowy, która zaczynała się od słów: „Kiedy wrócisz?”. Gdy Ferras wreszcie uporządkował swoje stanowisko, spojrzał na Boscha. – Harry, będę leciał – rzekł. – Chcę zdążyć przed korkami. Czekam jeszcze na kilka telefonów, ale znają numer mojej komórki, więc nie muszę tutaj siedzieć. Mówiąc, Ferras masował sobie lewe ramię. To również stanowiło część rytuału. W ten sposób bez słów przypominał Boschowi, że przed dwoma laty został po- strzelony, więc zasłużył na to, by wcześniej kończyć pracę. Bosch tylko pokiwał głową. Tak naprawdę nie chodziło o to, czy jego partner wcześniej wychodzi do domu i czy na to zasłużył. Chodziło o jego zaangażowanie w pracę wydziału zabójstw i o to, czy mu go nie zabraknie, gdy wreszcie dostaną kolejne wezwanie. Ferras odbył dziewięciomiesięczną fizykoterapię i rehabilitację, zanim ponownie zameldował się w centrum dowodzenia, jednak pracował nad ko- lejnymi sprawami z irytującą niechęcią. Brakowało mu zapału, a Bosch nie miał ochoty dłużej na niego czekać. Miał także dosyć czekania na nową zdobycz. Minęły już cztery tygodnie od ostatniej sprawy, a świat na dobre pogrążył się w upale późnego lata. Bosch wie-

dział, że kolejne zabójstwo jest pewne jak wiatr Santa Ana wiejący znad górskich przełęczy. Ferras wstał i zamknął biurko na kluczyk. Właśnie zdejmował marynarkę z opar- cia krzesła, gdy Bosch zobaczył, że Larry Gandle wychodzi ze swojego gabinetu w głębi sali i kieruje się w ich stronę. Jako starszy z partnerów Bosch miał pierw- szeństwo w wyborze stanowiska pracy, gdy przed miesiącem wydział zabójstw roz- począł przenosiny z sypiącego się Centrum Parkera do nowego budynku. Więk- szość śledczych wybrała boksy z oknami wychodzącymi na ratusz, jednak Bosch umiejscowił się po przeciwnej stronie. Odstąpił atrakcyjny widok swojemu partne- rowi i wybrał stanowisko, z którego mógł obserwować, co się dzieje w centrum do- wodzenia. Teraz zobaczył nadchodzącego porucznika i instynktownie wiedział, że Ferras nie wróci wcześniej do domu. Gandle trzymał kartkę wyrwaną z notatnika i szedł wyjątkowo dziarsko. Bosch domyślił się, że czekanie dobiegło końca. Otrzymali wezwanie. Nowe zabójstwo. Wstał z krzesła. – Bosch, Ferras, mam coś dla was – powiedział Gandle, gdy się zbliżył. – Spra- wa dla południowego wydziału. Bosch zauważył, że jego partner wyraźnie zmarkotniał, ale zignorował go i się- gnął po kartkę, którą trzymał Gandle. Zerknął na zapisany adres. South Normandie Avenue. Już kiedyś tam był. – To sklep monopolowy – wyjaśnił Gandle. – Jeden zastrzelony za ladą, patrol ma świadka. Tylko tyle wiem. Możecie jechać? – Możemy – odparł Bosch, zanim Ferras zdążył zaprotestować. Ale nie na wiele się to zdało. – Poruczniku, przecież to wydział specjalny do spraw zabójstw – rzekł Ferras, obracając się i wskazując łeb dzika przymocowany nad drzwiami centrum dowo- dzenia. – Po co bierzemy napad na monopolowy? Dobrze pan wie, że to robota gangów, a goście z południowego mogą zamknąć sprawę przed północą, a przy- najmniej ustalić nazwisko zabójcy. Miał rację. Wydział specjalny zajmował się najtrudniejszymi i najbardziej złożo- nymi sprawami. Stanowił elitę, która prowadziła ciężkie dochodzenia z nieustępli- wością dzika ryjącego w błocie w poszukiwaniu trufli. Napad na sklep monopolo- wy na terytorium kontrolowanym przez gangi nie spełniał tych kryteriów. Gandle, z którego łysina i surowy wyraz twarzy czyniły idealnego szefa, rozłożył ręce z całkowitym brakiem współczucia.

– Mówiłem wszystkim podczas ostatniego zebrania, że w tym tygodniu pomaga- my południowym. Do czternastego mają większość ludzi na kursie i pracują tylko z podstawową załogą. W ciągu weekendu wpadły im trzy sprawy, a dziś rano kolej- na. Nie wiedzą, w co włożyć ręce. Wy macie wolne, więc zajmiecie się tym napa- dem. Koniec kropka. Jakieś pytania? Patrol czeka ze świadkiem. – W porządku, szefie – odrzekł Bosch, kończąc dyskusję. – Będę czekał na wieści. Gandle wrócił do swojego gabinetu, a Bosch zdjął płaszcz z oparcia krzesła, wło- żył go, po czym otworzył środkową szufladę biurka. Wyjął skórzany notatnik z tyl- nej kieszeni spodni i umieścił w nim nowy zapas kartek w linie. Nowe zabójstwo wymaga nowego notatnika. To był jego rytuał. Popatrzył na policyjną tarczę wytło- czoną na okładce, po czym schował notes z powrotem do kieszeni. Prawdę mó- wiąc, nie obchodziło go, co to za sprawa. Po prostu chciał się czymś zająć. Z tą ro- botą jest tak samo jak ze wszystkim. Jeśli masz zbyt długą przerwę, tracisz formę. A Bosch chciał tego uniknąć. Ferras stał z rękami na biodrach, patrząc na zegar wiszący na ścianie nad tablica- mi ogłoszeń. – Cholera – burknął. – Zawsze tak jest. – Jak to „zawsze”? – zdziwił się Bosch. – Od miesiąca nie mieliśmy żadnej spra- wy. – Zacząłem się do tego przyzwyczajać. – Skoro nie podoba ci się praca przy zabójstwach, zawsze możesz usiąść za biur- kiem w wydziale kradzieży samochodów. – Racja. – No to idziemy. Bosch wyszedł z boksu i ruszył przejściem w stronę drzwi. Ferras podążył za nim, wyciągając telefon, żeby zadzwonić do żony i przekazać jej złe wieści. Gdy wychodzili z centrum dowodzenia, obaj podnieśli rękę i poklepali dzika po płaskim pysku, żeby przyniósł im szczęście.

Rozdział 2 Bosch nie musiał pouczać Ferrasa w drodze do południowej części Los Angeles. Jego milczenie było wystarczająco wymowne. W końcu młodszy partner nie wy- trzymał cichej presji i odkrył karty. – Mam już dosyć. – Czego? – spytał Bosch. – Bliźniaków. Ciągle tylko harówka i płacz. Efekt domina. Jedno się budzi i roz- drażnia drugie, a potem wstaje najstarsze dziecko. Nikt się nie wysypia, a żona… – Co? – Czy ja wiem, po prostu wariuje. Cały czas do mnie wydzwania, pyta, kiedy wrócę do domu. Więc wracam, a wtedy przychodzi moja kolej na opiekę nad chłopcami i nie mam ani chwili wytchnienia. Tylko praca, dzieci, praca, dzieci, praca, dzieci, każdego dnia. – Myśleliście o niani? – Nie stać nas. Nie w obecnej sytuacji. Już nawet nie dostajemy nadgodzin. Bosch nie wiedział, co odpowiedzieć. Jego córka Madeline przed miesiącem skończyła trzynaście lat i dzieliło go od niej ponad piętnaście tysięcy kilometrów. Nigdy nie angażował się bezpośrednio w jej wychowanie. Spędzał z nią tylko czte- ry tygodnie w roku, dwa w Hongkongu i dwa w Los Angeles. Jakiej sensownej rady mógł udzielić pełnoetatowemu tatusiowi z trójką dzieci, wliczając bliźniaki? – Nie wiem, co mam ci powiedzieć – odrzekł. – Wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć. Zrobię, co tylko będę mógł, kiedy to będzie konieczne, ale… – Wiem, Harry. Doceniam to. Najgorszy jest pierwszy rok. Będzie o wiele ła- twiej, kiedy bliźniaki trochę podrosną. – Tak, ale może nie chodzi tylko o dzieci, Ignacio, lecz o ciebie. – O mnie? Co masz na myśli? – Może to w tobie tkwi problem. Może za wcześnie wróciłeś. Zastanawiałeś się kiedyś nad tym? Ferras przez chwilę rozważał to w milczeniu.

– Czasami tak się zdarza – rzekł Bosch. – Dostajesz kulkę i zaczynasz myśleć, że piorun może trafić dwa razy w to samo miejsce. – Posłuchaj, Harry, nie wiem, co to za bzdury, ale akurat z tym nie mam proble- mu. Po prostu cały czas jestem niewyspany i kurewsko zmęczony, a nie mam szan- sy odpocząć, bo żona wsiada mi na kark, kiedy tylko wracam do domu. – Skoro tak mówisz, partnerze. – Otóż to, partnerze. Właśnie tak mówię. I uwierz mi, że ciągle słyszę to od niej, więc chociaż ty oszczędź mi takiego gadania. Bosch pokiwał głową i zamilkł. Wiedział, kiedy odpuścić. Gandle wysłał ich pod numer siedemnaście przy South Normandie Avenue, zaledwie kilka przecznic od niesławnego skrzyżowania z Florence, gdzie w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym drugim helikoptery sta- cji telewizyjnych uchwyciły i przekazały na cały świat najstraszniejsze obrazy z ulicznych zamieszek. Wielu ludziom Los Angeles wciąż kojarzyło się głównie z tymi relacjami. Jednak Bosch szybko zdał sobie sprawę, że zna tę okolicę oraz sklep monopolo- wy, do którego zmierzali, z zupełnie innych zamieszek i z innego powodu. Sklep monopolowy Wróżba odgrodzono żółtą taśmą oznaczającą miejsce zbrod- ni. Zebrała się niewielka grupa gapiów, ale w tej dzielnicy morderstwa nie należały do rzadkości. Miejscowi wielokrotnie mieli z nimi do czynienia. Bosch zatrzymał sedana obok trzech radiowozów. Wyjął teczkę z bagażnika, po czym zamknął sa- mochód i ruszył w stronę żółtej taśmy. Bosch i Ferras podali swoje nazwiska i numery służbowe policjantowi, który prowadził rejestr osób oglądających miejsce przestępstwa, po czym przeszli pod ta- śmą. Gdy zbliżyli się do drzwi sklepu, Bosch sięgnął do prawej kieszeni marynarki i wyjął opakowanie zapałek w kształcie książeczki. Było stare i zużyte. Na wierz- chu widniała nazwa sklepu oraz adres niewielkiego żółtego budynku, przed którym stali. Kciukiem otworzył zapałki. Brakowało tylko jednej zapałki, a wewnątrz wy- drukowano wróżbę, która znajdowała się w każdym opakowaniu. Szczęśliwy człowiek, który znajdzie schronienie w sobie. Bosch nosił te zapałki przy sobie od ponad dziesięciu lat. Nie z powodu wróżby, choć zgadzał się z tym, co głosiła, ale ze względu na brakującą zapałkę i to, o czym

mu przypominała. – Co się dzieje, Harry? – spytał Ferras. Bosch zdał sobie sprawę, że zatrzymał się przed sklepem. – Nic, po prostu już kiedyś tutaj byłem. – Kiedy? Podczas któregoś dochodzenia? – W pewnym sensie. Ale to było dawno temu. Wchodzimy. Bosch ominął partnera i wszedł przez otwarte drzwi sklepu. Wewnątrz stało kilku policjantów i sierżant. Sklep był długi i wąski, miał zaled- wie trzy rzędy półek. Na końcu przejścia między półkami Bosch dostrzegł korytarz i otwarte drzwi prowadzące na parking za sklepem. Skrzynki z zimnymi napojami stały wzdłuż ściany w lewym rzędzie oraz w głębi sklepu. W prawym rzędzie wy- stawiono wysokoprocentowe napoje, a środek zarezerwowano dla win, czerwonych po prawej i białych po lewej stronie. W korytarzu na tyłach Bosch zauważył kolejnych dwóch policjantów i odgadł, że przetrzymują świadka w składziku albo biurze. Postawił teczkę na podłodze obok drzwi. Z kieszeni płaszcza wyjął dwie pary lateksowych rękawiczek. Wręczył jedną Ferrasowi, po czym obaj je włożyli. Sierżant zauważył przybycie dwóch śledczych i odłączył się od swoich ludzi. – Ray Lucas – przedstawił się. – Mamy jedną ofiarę za ladą. Nazywa się John Li, pisane L-I. Według nas to się stało niecałe dwie godziny temu. Wygląda na to, że ktoś okradł sklep i nie chciał zostawiać świadka. Wielu z nas z siedemdziesiątego siódmego posterunku znało pana Li. To był porządny staruszek. Lucas przywołał Boscha i Ferrasa do kontuaru. Bosch przytrzymał płaszcz, żeby o nic nie zaczepić, gdy okrążali ladę i wciskali się w wąską przestrzeń. Przykucnął jak łapacz w baseballu, aby dokładniej przyjrzeć się trupowi na podłodze, a Ferras pochylił się nad nim niczym sędzia. Ofiarą był mniej więcej siedemdziesięcioletni Azjata. Leżał na plecach, wpatru- jąc się w sufit niewidzącymi oczami. Obnażone zęby zaciskały się w niemal kpią- cym grymasie. Krew pokrywała usta, policzek i podbródek. Mężczyzna wykaszlał ją, gdy umierał. Przód koszuli nasiąkł krwią, a Bosch widział na piersi ofiary co najmniej trzy otwory po pociskach. Zgięta w kolanie prawa noga niezdarnie tkwiła pod lewą. Najwyraźniej sklepikarz upadł tam, gdzie stał, kiedy go zastrzelono. – Nie znaleźliśmy żadnych łusek – odezwał się Lucas. – Zabójca je sprzątnął. Był też na tyle sprytny, że wyjął płytę z nagrywarki na zapleczu. Bosch pokiwał głową. Dzielnicowi zawsze chcieli być pomocni, ale on jeszcze

nie potrzebował tych informacji, które mogły się okazać mylące. – Chyba że użył rewolweru – odparł. – Wtedy nie musiałby sprzątać łusek. – Być może – odrzekł Lucas. – Ale tutaj rzadko widuje się rewolwery. Nikt nie chce dać się zaskoczyć podczas strzelaniny z zaledwie sześcioma kulkami w maga- zynku. Lucas chciał pokazać Boschowi, że zna tę okolicę, a śledczy jest tutaj tylko go- ściem. – Będę o tym pamiętał – odpowiedział Bosch. Skupił się na zwłokach i w milczeniu obejrzał miejsce zbrodni. Był pewien, że ofiarą jest człowiek, którego spotkał w tym sklepie przed laty. Nawet znajdował się w tym samym miejscu, za ladą. Bosch dostrzegł miękką paczkę papierosów w kie- szeni koszuli. Zauważył na prawej dłoni ofiary rozmazaną krew. Wcale go to nie zdziwiło. Od najwcześniejszego dzieciństwa ludzie dotykają ran, próbując je ochronić i sprawić, by się zagoiły. To naturalny odruch. Tutaj ofiara zrobiła to samo, chwytając się za pierś po pierwszym postrzale. Rany były od siebie oddalone o jakieś dziesięć centymetrów i stanowiły wierz- chołki równobocznego trójkąta. Bosch wiedział, że ślady po trzech szybkich strza- łach z niewielkiej odległości zazwyczaj są ciaśniej zgrupowane. Przypuszczał więc, że ofiara została postrzelona raz, po czym upadła na podłogę. Wtedy zabójca prze- chylił się nad ladą i strzelił jeszcze dwukrotnie, stąd taki rozrzut ran. Pociski przebiły klatkę piersiową mężczyzny, rozrywając serce i płuca. Wykrztu- szona krew wskazywała na to, że śmierć nie nastąpiła natychmiast. Ofiara usiłowa- ła oddychać. Po wielu latach prowadzenia dochodzeń Bosch był pewien jednego. Nie istnieje coś takiego jak łatwa śmierć. – Nie ma rany postrzałowej głowy – odezwał się Bosch. – Właśnie – odrzekł Ferras. – O czym to świadczy? Bosch zdał sobie sprawę, że głośno myśli. – Może o niczym. Chociaż wygląda na to, że ktoś najpierw dla pewności oddał trzy strzały w pierś, a potem zrezygnował ze strzału w głowę. – Jakby przeczył sam sobie. – Właśnie. Bosch oderwał wzrok od ciała, po czym się rozejrzał. Od razu zauważył broń przyczepioną pod blatem. Znajdowała się w łatwo dostępnym miejscu, żeby sklepi- karz w razie potrzeby mógł się obronić przed napadem, jednak pistolet wciąż tkwił

w kaburze. – Mamy tutaj broń – powiedział Bosch. – Chyba czterdziestkapiątka w kaburze, ale staruszek nie miał szansy jej wyciągnąć. – Napastnik szybko wszedł i strzelił, zanim sprzedawca zdążył sięgnąć po splu- wę – rzekł Ferras. – Może w okolicy wiedzieli, że stary trzyma pistolet pod ladą. Lucas cmoknął, jakby się z tym nie zgadzał. – Co się stało, sierżancie? – spytał Bosch. – Musiał go mieć od niedawna – wyjaśnił Lucas. – W ciągu ostatnich pięciu lat, odkąd tutaj pracuję, okradli go przynajmniej sześć razy. Z tego co mi wiadomo, nigdy nie sięgnął po broń. Pierwsze słyszę, żeby ją tutaj trzymał. Bosch pokiwał głową. To była cenna informacja. Obejrzał się. – Niech mi pan coś powie o świadku – rzucił przez ramię. – Tak naprawdę ona nie była świadkiem – odrzekł Lucas. – Chodzi o panią Li, żonę ofiary. Przyszła do męża z kolacją i znalazła go martwego. Trzymamy ją w pokoju na zapleczu, ale potrzebujemy tłumacza. Zadzwoniliśmy do ACU i po- prosiliśmy o kogoś, kto zna chiński. Bosch ponownie zerknął na twarz trupa, po czym wstał, głośno strzelając kolana- mi. Lucas wspomniał o instytucji, którą kiedyś nazywano Jednostką do spraw Prze- stępstw Popełnianych przez Azjatów. Niedawno zmieniono jej nazwę na AGU, czyli Jednostkę do spraw Azjatyckich Gangów, w odpowiedzi na głosy, że stara na- zwa obraża azjatyckich mieszkańców miasta, gdyż sugeruje, iż wszyscy przedsta- wiciele tej rasy są zamieszani w działalność przestępczą. Jednak stara gwardia, do której należał Lucas, wciąż używała skrótu ACU. Niezależnie od brzmienia nazwy czy akronimu decyzja o wezwaniu dodatkowego oficera śledczego powinna pozo- stawać w gestii Boscha, który prowadził dochodzenie. – Zna pan chiński, sierżancie? – Nie, dlatego zadzwoniłem do ACU. – Więc skąd pan wiedział, że należy wezwać tłumacza chińskiego, a nie koreań- skiego albo wietnamskiego? – Wykonuję ten zawód od dwudziestu sześciu lat, detektywie, i… – I rozpoznaje pan chiński na pierwszy rzut oka. – Nie, po prostu obecnie ciężko jest mi wytrzymać na służbie bez dodatkowego kopa, więc codziennie wpadam tutaj po napój energetyzujący. Dodaje mi sił na ko- lejne pięć godzin. Dzięki temu miałem okazję poznać pana Li i dowiedziałem się, że razem z żoną pochodzą z Chin.

Bosch pokiwał głową zawstydzony, że próbował upokorzyć Lucasa. – Chyba też będę musiał spróbować jednego z tych napojów – rzekł. – Czy to pani Li wezwała policję? – Nie, jak już wspomniałem, niezbyt dobrze zna angielski. Z tego co wiem, za- dzwoniła do swojego syna, a on nas wezwał. Bosch wyszedł zza kontuaru. Ferras jeszcze za nim został i przykucnął, żeby tak samo jak partner z bliska przyjrzeć się zwłokom i broni. – Gdzie jest ich syn? – spytał Bosch. – Już jest w drodze, ale musi dojechać z Valley, gdzie pracuje – odparł Lucas. – Lada chwila powinien się pojawić. Bosch wskazał kontuar. – Kiedy przyjedzie, nie pozwólcie mu tego zobaczyć. – Jasne. – Od teraz będziemy musieli utrzymywać to miejsce w czystości. Lucas zrozumiał i wyprowadził swoich ludzi ze sklepu. Gdy Ferras skończył oględziny za ladą, dołączył do partnera przy drzwiach wejściowych, skąd ten przy- glądał się kamerze zamontowanej pod sufitem na środku sklepu. – Zajrzyj na zaplecze – polecił Bosch. – Sprawdź, czy facet rzeczywiście zabrał płytę, i rzuć okiem na świadka. – W porządku. – Aha, no i znajdź termostat. Tutaj jest za gorąco. Nie chcę, żeby zwłoki zaczęły się rozkładać. Ferras ruszył środkowym przejściem. Bosch obejrzał się, aby ogarnąć wzrokiem całe pomieszczenie. Kontuar miał około czterech metrów długości. Pośrodku stała kasa, a obok niej znajdowała się wolna przestrzeń, gdzie klienci mogli kłaść towa- ry. Z jednej strony piętrzyły się stojaki z gumami do żucia i cukierkami, a z drugiej umieszczono napoje energetyzujące, plastikową gablotę z tanimi cygarami oraz ta- blicę z wynikami lotto. Nad kasą przymocowano drucianą półkę na kartony z pa- pierosami. Na półkach za ladą stały ekskluzywne alkohole, o które trzeba było prosić sprze- dawcę. Bosch zauważył sześć rządków koniaku Hennessy. Wiedział, że w tym dro- gim trunku gustują bogaci gangsterzy. Był prawie pewien, że sklep znajduje się na terytorium Kryminalistów z Hoover Street, ulicznego gangu, który kiedyś stanowił odłam Cripsów, ale potem stał się na tyle potężny, że jego przywódcy postanowili zacząć pracować na swoją reputację pod nową nazwą.

Uwagę Boscha zwróciły dwie rzeczy. Podszedł do lady. Kasa leżała wywrócona na kontuarze, odsłaniając kwadrat brudu i kurzu na lami- nacie. Bosch uznał, że zabójca szarpnął ją w swoją stronę, gdy wyciągał pieniądze z szuflady, a to oznaczało, że pan Li nie otworzył szuflady i nie dał napastnikowi gotówki. Czyli wtedy już pewnie leżał postrzelony. Zatem teoria Ferrasa, według której zabójca zaczął strzelać zaraz po wejściu, okazałaby się prawdziwa. Takie ustalenia będą niezwykle ważne podczas procesu, gdyż pomogą oskarżycielowi udowodnić zamiar zabójstwa. A przede wszystkim pozwolą Boschowi zrozumieć, co wydarzyło się w sklepie i jakiego człowieka szukają. Sięgnął do kieszeni i wyjął okulary, których używał do oglądania przedmiotów z bliska. Włożył je i niczego nie dotykając, pochylił się nad blatem, by przyjrzeć się klawiaturze kasy. Nie zauważył żadnego wyraźnie oznaczonego przycisku słu- żącego do otwierania szuflady. Sam nie był pewien, jak to zrobić, więc zastanawiał się, skąd zabójca to wiedział. Wyprostował się i popatrzył na półki na ścianie za ladą. Butelki koniaku Hennes- sy zajmowały środek pierwszego rzędu, skąd pan Li łatwo mógł je wziąć, gdy poja- wiali się członkowie gangu z Hoover Street. Nie brakowało ani jednej. Bosch ponownie pochylił się nad kontuarem. Tym razem spróbował sięgnąć po koniak. Stwierdził, że jeśli oprze się o ladę, może bez problemu dosięgnąć półki i zabrać jedną z butelek. – Harry? Bosch wyprostował się i odwrócił w stronę swojego partnera. – Sierżant miał rację – rzekł Ferras. – Kamera zapisuje obraz na płycie, ale nie ma jej w nagrywarce. Albo ktoś ją zabrał, albo nic się nie nagrywało, a kamera to tylko atrapa. – Są jakieś inne płyty? – Znalazłem dwie na ladzie, ale to jednopłytowy system. Nagrywa wciąż na tej samej ścieżce. Widywałem wiele takich, kiedy jeszcze pracowałem w wydziale kradzieży. Płyta wystarcza mniej więcej na dobę nagrania. Jeśli chcesz coś spraw- dzić, to ją wyciągasz, ale musisz to zrobić tego samego dnia. – Okay, zadbaj o to, żebyśmy dostali te dodatkowe płyty. Lucas ponownie wszedł do sklepu. – Przyjechał człowiek z ACU – oznajmił. – Mam go wpuścić? Bosch przez dłuższą chwilę patrzył na Lucasa, zanim odpowiedział. – Oni się nazywają AGU – rzekł w końcu. – Ale proszę go nie wpuszczać. Zaraz

do niego wyjdę.

Rozdział 3 Bosch wyszedł ze sklepu na światło dnia. Wciąż było ciepło, choć zbliżał się wieczór. W mieście wiał suchy wiatr Santa Ana. W powietrzu wisiał całun dymu z ognisk płonących na wzgórzach. Bosch czuł, jak pot wysycha mu na karku. Za drzwiami od razu wpadł na śledczego w cywilu. – Detektyw Bosch? – Zgadza się. – Detektyw David Chu, AGU. Wezwali mnie miejscowi policjanci. W czym mogę pomóc? Chu był niski i drobnej budowy. Mówił po angielsku bez akcentu. Bosch gestem nakazał mu iść za sobą, po czym schylił się pod taśmą i ruszył do swojego samo- chodu. Po drodze zdjął marynarkę. Wyjął pudełko zapałek i schował je do kieszeni spodni, a potem złożył marynarkę podszewką na zewnątrz i umieścił ją w tekturo- wym pudełku, które trzymał w bagażniku służbowego auta. – Gorąco tutaj – wyjaśnił. Odpiął środkowy guzik koszuli, po czym wsunął pod nią krawat. Zamierzał w pełni zaangażować się w badanie miejsca zbrodni i nie chciał, by cokolwiek mu przeszkadzało. – Tam też jest gorąco – rzekł Chu. – Sierżant kazał mi czekać, aż pan wyjdzie. – Przepraszam, że tak wyszło. A więc sytuacja wygląda następująco: staruszek, który od lat prowadził ten sklep, leży martwy za ladą. Został postrzelony przynajm- niej trzykrotnie, prawdopodobnie podczas napadu rabunkowego. Znalazła go żona, która nie mówi po angielsku. Zadzwoniła do ich syna, który wezwał policję. Oczy- wiście musimy ją przesłuchać i na tym będzie polegało pana zadanie. Możemy tak- że potrzebować pomocy podczas rozmowy z synem, kiedy się pojawi. – To na pewno Chińczycy? – Na pewno. Sierżant, który nas wezwał, znał ofiarę, pana Li. – Czy pan wie, którym dialektem porozumiewa się pani Li? Cofnęli się do żółtej taśmy.

– Nie. To jakiś problem? – Znam pięć podstawowych chińskich dialektów i bardzo dobrze mówię po kan- tońsku oraz mandaryńsku. W Los Angeles najczęściej spotyka się te dwie odmiany. Tym razem Bosch przytrzymał taśmę, żeby Chu mógł pod nią przejść. – A pan skąd pochodzi? – Urodziłem się tutaj, detektywie, ale moja rodzina przyjechała z Hongkongu i u mnie w domu mówiło się po mandaryńsku. – Naprawdę? Moja córka mieszka w Hongkongu ze swoją matką. Coraz lepiej sobie radzi z mandaryńskim. – To świetnie. Mam nadzieję, że będzie z tego miała pożytek. Weszli do sklepu i Bosch pozwolił Chu zerknąć na zwłoki za ladą, po czym po- prowadził go na zaplecze, gdzie czekał na nich Ferras. Chu pomógł detektywom przywitać się z panią Li. Świeżo owdowiała kobieta była w szoku. Nic nie wskazywało na to, by płakała. Wydawała się nieobecna, a Bosch już kiedyś widział taki stan. Jej mąż leżał mar- twy na podłodze, a wokół krążyli nieznajomi mówiący w obcym języku. Podejrze- wał, że pani Li czeka na przybycie syna i dopiero wtedy popłyną łzy. Chu rozmawiał z nią delikatnie i serdecznie. Bosch podejrzewał, że mówią po mandaryńsku. Córka powiedziała mu, że ten dialekt jest bardziej śpiewny i mniej gardłowy niż kantoński i niektóre inne odmiany chińskiego. Po kilku minutach Chu wrócił do Boscha i Ferrasa. – Zostawiła męża samego i pojechała do domu, żeby przygotować kolację. Kie- dy wróciła, myślała, że w sklepie nikogo nie ma. Potem znalazła ciało za kontu- arem. Nie widziała nikogo innego. Zaparkowała za sklepem i weszła tylnymi drzwiami, korzystając z kluczy. Bosch pokiwał głową. – Jak długo jej nie było? Niech pan spyta, o której godzinie wyszła ze sklepu. Chu wykonał polecenie i po chwili przekazał Boschowi odpowiedź: – Każdego dnia wychodzi o czternastej trzydzieści, żeby przywieźć kolację. Po- tem wraca. – Czy w sklepie jeszcze ktoś pracuje? – Nie, już o to pytałem. Tylko pani Li i jej mąż. Każdego dnia pracują od jedena- stej do dwudziestej drugiej. W niedzielę sklep jest zamknięty. Typowa historia z życia imigrantów, pomyślał Bosch. Tylko nie spodziewali się, że na jej końcu czekają pociski.

Usłyszał głosy dobiegające z przedniej części sklepu i wyjrzał na korytarz. Tech- nicy z wydziału kryminalistyki dotarli na miejsce i zabierali się do pracy. Bosch wrócił do składziku, gdzie trwało przesłuchanie pani Li. – Panie Chu – przerwał detektywowi. Śledczy z AGU podniósł na niego wzrok. – Niech pan ją spyta o syna. Czy był w domu, gdy do niego zadzwoniła? – Już pytałem. Syn pracuje w drugim sklepie w Valley. Cała rodzina mieszka ra- zem w połowie drogi, w dzielnicy Wilshire. Bosch zrozumiał, że Chu wie, co robi, i nie potrzebuje wskazówek. – W porządku, wracamy do wejścia. Niech pan z nią dalej rozmawia, a kiedy przyjedzie jej syn, zabierzemy oboje na komisariat. Nie ma pan nic przeciwko? – Nie – odparł Chu. – To dobrze. Proszę dać mi znać, jeśli będzie pan czegoś potrzebował. Bosch i Ferras udali się korytarzem w stronę przedniej części sklepu. Bosch znał wszystkich przybyłych techników. Razem z nimi przyjechał zespół specjalistów z biura koronera, którzy mieli dokonać oględzin zwłok i zabrać ciało. Bosch i Ferras postanowili się rozdzielić. Bosch miał zostać w sklepie, by nadzo- rować zbieranie dowodów i usunięcie zwłok, a jego partner porozmawiać z oko- licznymi mieszkańcami. W sąsiedztwie sklepu monopolowego mieściło się wiele małych biznesów. Detektyw zamierzał chodzić od drzwi do drzwi, szukając kogoś, kto słyszał lub widział coś, co mogło mieć związek z zabójstwem. Obaj śledczy wiedzieli, że zapewne będzie to bezowocny wysiłek, jednak nie można było z niego zrezygnować. Opis samochodu lub podejrzanej osoby może stanowić element ukła- danki, który ostatecznie umożliwi rozwikłanie sprawy. To podstawowa zasada pra- cy wydziału zabójstw. – Mogę wziąć jednego z policjantów? – spytał Ferras. – Dobrze znają okolicę. – Jasne. Bosch podejrzewał, że znajomość terenu nie jest prawdziwym powodem, dla którego Ferras chce zabrać ze sobą policjanta. Jego partner uważał, że przyda mu się wsparcie, gdy będzie pukał do drzwi i odwiedzał okoliczne sklepy. Dwie minuty po odejściu Ferrasa Bosch usłyszał krzyki i odgłosy zamieszania przed sklepem. Wyszedł więc na zewnątrz i zobaczył, że dwóch ludzi Lucasa stara się powstrzymać mężczyznę, który próbuje sforsować żółtą taśmę. Mężczyzna był Azjatą i miał dwadzieścia kilka lat. Był ubrany w dopasowaną koszulkę, która pod- kreślała jego szczupłą sylwetkę. Bosch szybko zbliżył się do źródła problemu.

– W porządku, wystarczy tego dobrego – powiedział z naciskiem, aby nikt nie miał wątpliwości, że to on tutaj dowodzi. – Puśćcie go – dodał. – Chcę zobaczyć ojca – powiedział młodzieniec. – Tak się tego nie załatwia. Bosch podszedł bliżej i skinął głową na dwóch policjantów. – Ja się zajmę panem Li. Policjanci zostawili go z synem ofiary. – Jak brzmi pana pełna godność? – Robert Li. Chcę zobaczyć ojca. – Rozumiem. Pozwolę panu, jeśli rzeczywiście pan tego chce. Ale dopiero kiedy zabezpieczymy miejsce zdarzenia. Jestem głównym śledczym i nawet ja jeszcze nie mogę zobaczyć pańskiego ojca. Dlatego proszę się uspokoić. To jedyny sposób, żeby osiągnąć to, na czym panu zależy. Młodzieniec spuścił wzrok i pokiwał głową. Bosch położył mu dłoń na ramieniu. – Bardzo dobrze – rzekł. – Gdzie jest moja matka? – Jest w pokoju na zapleczu, gdzie rozmawia z nią detektyw. – Mogę się z nią zobaczyć? – Tak. Za chwilę wprowadzę pana tylnym wejściem. Tylko najpierw muszę panu zadać kilka pytań. Dobrze? – Niech będzie. Słucham. – Przede wszystkim, nazywam się Harry Bosch i prowadzę to dochodzenie. Znajdę tego, kto zabił pańskiego ojca. Obiecuję. – Proszę nie składać obietnic, których nie ma pan zamiaru dotrzymać. Nawet go pan nie znał. Nic to pana nie obchodzi. To tylko kolejne… nieważne. – Kolejne co? – Powiedziałem: nieważne. Bosch przez chwilę wpatrywał się w młodzieńca. – Ile pan ma lat? – Dwadzieścia sześć, a teraz chciałbym się zobaczyć z matką. Odwrócił się, żeby ruszyć ku tyłom sklepu, ale Bosch złapał go za ramię. Męż- czyzna był silny, lecz Bosch dysponował zaskakująco mocnym chwytem. Robert zatrzymał się i popatrzył na przytrzymującą go rękę. – Zanim zabiorę pana do matki, najpierw coś panu pokażę. Puścił Azjatę, po czym podał mu zapałki wyjęte z kieszeni.

Li popatrzył na nie bez zdziwienia. – No i co? Rozdawaliśmy je, dopóki nie pogorszyła się koniunktura. Potem już nie mogliśmy sobie pozwolić na prezenty. Bosch zabrał zapałki i pokiwał głową. – Dostałem je w sklepie pańskiego ojca dwanaście lat temu – powiedział. – Miał pan wtedy około czternastu lat. W mieście omal nie wybuchły zamieszki. Zaczęło się właśnie tutaj, na tym skrzyżowaniu. – Pamiętam. Obrabowali sklep i pobili ojca. Nigdy nie powinien tutaj wracać. Matka i ja prosiliśmy, żeby otworzył sklep w Valley, ale nas nie posłuchał. Nie za- mierzał pozwolić, żeby ktokolwiek go przepędził. I proszę zobaczyć, do czego go to doprowadziło. Bezsilnie wskazał witrynę sklepu. – Cóż, ja także tutaj byłem tamtego wieczoru – rzekł Bosch. – Dwanaście lat temu. Zamieszki szybko się skończyły, ale była jedna ofiara. – Owszem, policjant. Wyciągnęli go z samochodu. – Byłem w tym samochodzie razem z nim, ale do mnie się nie dobrali. A kiedy dotarłem do tego miejsca, byłem już bezpieczny. Musiałem zapalić i wszedłem do sklepu. Pana ojciec stał za ladą, lecz złodzieje zabrali mu wszystkie kartony z pa- pierosami. Bosch podniósł zapałki. – Zostało mu tylko mnóstwo tego. Wtedy sięgnął do kieszeni, wyjął własną paczkę i poczęstował mnie swoim ostatnim papierosem. – Bosch pokiwał głową. Tak właśnie było. – Nie znałem pańskiego ojca, ale znajdę człowieka, który go za- bił. Robert Li pokiwał głową i wbił wzrok w ziemię. – No dobrze – rzekł Bosch. – Chodźmy do pana matki.

Rozdział 4 Detektywi zabezpieczyli miejsce zbrodni i wrócili na komisariat dopiero przed północą. Bosch postanowił, że nie przywiezie rodziny ofiary do komendy policji na oficjalne przesłuchanie. Zamiast tego zaprosił ich do siebie na środę rano, po czym puścił do domu, gdzie mogli w spokoju przeżyć żałobę. Wkrótce po powrocie Bosch odesłał także Ferrasa, by ten spróbował załagodzić sytuację w domu. Sam został w pracy i zabrał się do porządkowania dowodów oraz spokojnej analizy ze- branych informacji. Zapowiadała się pracowita środa. Rano czekały go spotkania z rodziną Li, później powinna się pojawić część wyników z laboratorium krymina- listycznego, niewykluczona była także autopsja. Chociaż – zgodnie z oczekiwaniami – rozmowy Ferrasa z właścicielami okolicz- nych sklepów okazały się bezowocne, wieczorna praca pozwoliła wyłonić poten- cjalnego podejrzanego. W niedzielę po południu, trzy dni przez zabójstwem, pan Li doprowadził do konfrontacji z nastolatkiem, którego podejrzewał o regularne drob- ne kradzieże ze sklepu. Według zeznań pani Li przetłumaczonych przez detektywa Chu chłopak gniewnie wyparł się winy i zarzucił panu Li rasizm, utrzymując, że sprzedawca oskarżył go ze względu na czarny kolor skóry. Był to śmieszny argu- ment, gdyż dziewięćdziesiąt dziewięć procent obrotów sklepu generowali okoliczni czarnoskórzy mieszkańcy. Jednak Li nie zadzwonił na policję. Jedynie wyrzucił chłopaka ze sklepu i zabronił mu wracać. Pani Li powiedziała detektywowi, że na odchodnym nastolatek zapowiedział, iż następnym razem wróci tylko po to, żeby odstrzelić sprzedawcy łeb. W odpowiedzi Li wyjął pistolet spod lady i wycelował w młodzieńca, zapewniając go, że będzie na to przygotowany. To oznaczało, że chłopak wiedział o broni ukrytej pod blatem. Jeśli chciał speł- nić swoją groźbę, musiał działać szybko i otworzyć ogień natychmiast po wejściu do sklepu. Rano pani Li przejrzy rejestr znanych członków gangów i poszuka zdjęcia nasto- latka, który groził jej mężowi. Jeśli jest powiązany z Kryminalistami z Hoover Street, to niewykluczone, że jego wizerunek znajduje się w kartotece.

Jednak Bosch nie był przekonany, czy to dobry trop. Niektóre fakty ustalone na miejscu zbrodni nie wskazywały na zabójstwo z zemsty. Oczywiście sprawdzą ten wątek i porozmawiają z nastolatkiem, ale Bosch wątpił, by to pozwoliło zamknąć dochodzenie. Sprawa zapowiadała się na bardziej skomplikowaną. Obok gabinetu kapitana znajdowała się świetlica z długim drewnianym stołem. Zazwyczaj korzystano z niej podczas przerwy na lunch, a czasami także podczas zebrań albo prywatnych rozmów przedstawicieli różnych zespołów na temat pro- wadzonych dochodzeń. Pomieszczenie było puste, więc Bosch rozłożył na stole kil- ka zdjęć, chwilę wcześniej przysłanych z laboratorium kryminalistycznego. Ułożył chaotyczną mozaikę, która stworzyła pełny obraz miejsca zbrodni. Efekt przypominał prace angielskiego artysty fotografa Davida Hockneya, który przez ja- kiś czas mieszkał w Los Angeles i stworzył kilka kolaży dokumentujących sceny z życia południowej Kalifornii. Bosch poznał te prace, ponieważ Hockney był jego sąsiadem na wzgórzach ponad przełęczą Cahuenga. Chociaż Harry nigdy nie spo- tkał artysty osobiście, uznawał go za pokrewną duszę, bo sam miał zwyczaj układa- nia mozaiki ze zdjęć pochodzących z miejsca zbrodni, co pozwalało mu skuteczniej szukać nowych szczegółów i perspektyw. Hockney stosował tę samą zasadę w swojej pracy. Patrząc na zdjęcia i sącząc czarną kawę z kubka, Bosch zwrócił uwagę na te same elementy, które zaciekawiły go, gdy był w sklepie. Na środku pierwszego rzędu półek tuż za ladą stały nienaruszone butelki koniaku Hennessy. Harry’emu nie chciało się wierzyć, że jakikolwiek członek gangu mógłby zabrać pieniądze, ale nie tknąć alkoholu. Koniak stanowiłby trofeum. Znajdował się w zasięgu ręki, zwłaszcza jeśli zabójca musiałby wejść za ladę, żeby pozbierać łuski. Dlaczego miałby zostawić trunek? Bosch uznał, że powinni szukać człowieka, którego nie interesuje koniak Hen- nessy. A zatem kogoś, kto nie należy do gangu. Zaciekawił go również wygląd ran na ciele ofiary. Na tej podstawie Bosch wy- kluczył udział nastoletniego złodzieja. Trzy postrzały w pierś nie pozostawiały wąt- pliwości, że napastnik chciał zabić. Jednak nie strzelił ofierze w twarz, co zadawało kłam teorii o zemście. Bosch badał setki morderstw, większość z użyciem broni palnej, więc wiedział, że postrzał w twarz jest charakterystyczny dla osobistych po- rachunków i świadczy o tym, że ofiara znała zabójcę. Ta zasada działa w obie stro- ny. Trzy postrzały w pierś wskazują na egzekucję pozbawioną osobistych moty- wów. Dlatego Bosch był pewien, że nieznany nastolatek nie jest zabójcą. Powinni