a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Michael Palmer - Recepta Coreya

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Michael Palmer - Recepta Coreya.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 83 osób, 104 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 217 stron)

MICHAEL PALMER RECEPTA COREYA (Corey prescription) Przełożyła Zofia Zinserling Wydanie polskie: 2003 Wydanie oryginalne: 1979

Spis treści PROLOG Lipiec 1946 CZĘŚĆ I Kwiecień 1978 CZĘŚĆ II CZĘŚĆ III CZĘŚĆ IV CZĘŚĆ V EPILOG 2 czerwca 1978

PROLOG

Lipiec 1946 Ramirez odchrząknął z zadowoleniem i jednym haustem wychylił swoją szkocką. Już miał sobie nalać, po raz czwarty tego wieczoru, kiedy „Rosa T.” wzleciała na wysokiej fali i niezgrabnie przechyliła się na lewą burtę. Dzięki refleksowi, nabytemu z biegiem lat spędzonych na morzu, zręcznie dopasował kąt nachylenia butelki i napełnił kubek, nie uroniwszy ani kropli. Miał po sześćdziesiątce, lecz gęsta siwa broda i duży brzuch, w połączeniu z ciemną, ogorzałą cerą utrudniały określenie jego wieku. Wszyscy znajomi pamiętali bądź wyobrażali sobie Tomasa Ramireza wyłącznie w roli kapitana „Rosy T.” Frachtowiec, pierwotnie zaprojektowany i używany do transportu bananów, za jego czasów przewiózł wiele ciekawszych ładunków. Przed wojną Ramirez latami przemycał na nim kokainę i marihuanę do Stanów Zjednoczonych i Kanady, a do rozmaitych portów południowoamerykańskich wracał z nieoclonymi wyrobami przemysłowymi i alkoholem. Wkrótce potem, gdy nasiliły się działania wojenne na Atlantyku, Ramirez zrozumiał, że jego specjalność wymaga pieniędzy i ochrony zarówno ze strony aliantów, jak Niemców. Pod banderą panamską „Rosa T.” dostarczała broń z Niemiec partyzantom w Ameryce Środkowej i Południowej, kilkakrotnie zaś pod banderą niemiecką, w czarterze u Amerykanów, przewoziła „biznesmenów” na wybrzeża Norwegii. W sumie od roku 1941 do 1945 kapitan i frachtowiec odbyli ponad trzydzieści rejsów transatlantyckich, a podczas paru ostatnich za wysoką opłatą przewieźli niemieckich przywódców wojskowych i politycznych do portów w Brazylii i Argentynie. Ramirez w pełni zasłużył sobie na międzynarodowe uznanie jako człowiek, który dobrze wykonuje swoją prace i nie pyta o ładunek, jeśli dostaje żądaną sumę. Przez wiele powojennych miesięcy jednak czarterów brakowało i nic nie zarabiał. Musiał zwolnić prawie całą dziewięcioosobową załogę, dwukrotnie zaś podjąć się legalnego, lecz

źle płatnego przewozu. Raptem, pewnego skwarnego dnia w Panamie, wszystko się odmieniło. Ramirez znów stał się wypłacalny, skompletował załogę i wywiązywał się z czarteru tak lukratywnego, że dochód miał mu wystarczyć na wiele miesięcy. Tę odmianę losu zawdzięczał człowiekowi, który leżał pod pokładem na wąskiej koi w największej z trzech małych kajut. Załoga znała tylko jego imię, Nick, on sam zaś prawie cały tydzień rejsu spędził w swojej kabinie, skąd wychodził raz dziennie, aby zjeść skromny południowy posiłek i wypić trochę czerwonego wina z Ramirezem. Wszyscy na pokładzie mylnie sądzili, że pasażera przykuła do koi morska choroba. W istocie Nicholas Ferlazzo prawie szesnaście godzin na dobę poświęcał studiowaniu i uczeniu się na pamięć treści papierów, dokumentów i książek, otrzymanych od mężczyzn, którzy spotkali się z nim w Panamie, a przedtem zorganizowali jego podróż na północ frachtowcem Ramireza. Kapitan spoglądał właśnie na butelkę i zastanawiał się, czy nie wypić piątej whisky, kiedy jego zastępca i jedyny stały członek załogi zastukał do drzwi, po czym wetknął do kabiny twarz pokrytą siwym zarostem. – Nawiązaliśmy kontakt radiowy, panie kapitanie. Zgodnie z planem. Najdalej za godzinę... – Jaka jest nasza pozycja? – przerwał mu Ramirez. – Około sześćdziesięciu mil na północ od latarni w Eastport, stan Maine. Na kursie 280 stopni. – Zaraz będę na mostku. Co z pogodą? – Jest trochę mgły, ale powinniśmy się z nimi sczepić, jeśli wiedzą, co robią. – Jak dotąd wiedzieli – stwierdził Ramirez. Wiadomość o zbliżającym się spotkaniu Ferlazzo przyjął bez większych emocji, odłożył tylko mapy, które właśnie przeglądał, wyciągnął się na wznak i wpatrzył w gładką, szarą metalową ścianę. Miał niewiele ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i dziewiętnaście lat, lecz zapuszczana od trzech miesięcy broda trochę go postarzała. Właściwie niczym się nie wyróżniał. To znaczy niczym z wyjątkiem

oczu. Ciemne, niemal metalicznie brązowe, spoglądały spod grubych brwi i przymkniętych powiek tak przenikliwie, że tylko nieliczni potrafili dłużej w nie patrzeć. Miał tydzień, kiedy znaleziono go w starannie zszytych powijakach z tkaniny flagowej pod bramą małego sycylijskiego klasztoru nieopodal Syrakuz, jakieś osiemdziesiąt kilometrów na południe od Etny. Trafił do pobliskiego sierocińca, prowadzonego przez zakonnice z tego zgromadzenia, i spośród trzydzieściorga pięciorga dzieci niczym się nie wyróżniał do ukończenia trzeciego roku życia, kiedy to siostry znalazły go, siedzącego na uboczu i na głos czytającego bajki. Ze zdumieniem stwierdziły, że wcale nie umie czytać, tylko powtarza z pamięci to, co raz usłyszał. W wieku pięciu lat płynnie mówił po włosku i po łacinie, a zaczynał się uczyć francuskiego. Raz poznane fakty znacznie lepiej zapamiętywał, niż rozumiał, choć i to przychodziło mu z wyjątkową łatwością. Pogłoska o tym zadziwiającym dziecku obiegła okoliczne wsie, a pod koniec roku 1931 z położonej za górami pobliskiej Ragusy przyjechał je zobaczyć Dominico Ferlazzo. Z miejsca wyraził chęć zaadoptowania chłopca i jego propozycja, poparta dużym datkiem na sierociniec, została przyjęta. Na decyzję sióstr nie miało wpływu to, że nowy ojciec, najbogatszy padrone w Ragusie, parę lat wcześniej wrócił z Ameryki, gdzie rzekomo popadł w tarapaty; dla nich liczyło się to, że był człowiekiem pobożnym i wielkim dobroczyńcą Kościoła. Młody Nicholas Ferlazzo nie skończył jeszcze szesnastu lat, a już pod kierunkiem specjalnych nauczycieli opanował osiem języków i mówił nimi bez akcentu. Z pomocą innych instruktorów rozwinął swoje wyjątkowe umiejętności sportowe, poznał historię Włoch i Ameryki, stał się wyborowym strzelcem i zgłębił inne dziedziny wiedzy. Starszy Ferlazzo spędzał niezliczone godziny z synem, który przyjmował i odwzajemniał ojcowską miłość z tą samą żarliwością, z jaką poświęcał się studiom. Nicholas miał prawie piętnaście lat, kiedy pierwszy raz przespał się z kobietą, hożą dwudziestodziewięcioletnią pomocą kuchenną. Wkrótce po ukończeniu szesnastu lat zabił pierwszego człowieka.

Zrobił to na prośbę ojca, który podczas jednego z ich częstych spacerów po brązowych, kamienistych wzgórzach wokół Ragusy powiedział: – Wiesz, Nicholas, że bardzo cię kocham i że jesteś dla mnie najważniejszy na świecie. – I ty także jesteś całym moim światem, ojcze – odparł młodzieniec. – Chciałem to usłyszeć, synu... Wiesz, Nicholas, że kiedy przed laty wyjeżdżałem z Ameryki, byli tu ludzie, którzy chcieli mi wyrządzić wielką krzywdę. Teraz już nie ma znaczenia, dlaczego pragnęli mnie zabić, ale mimo upływu lat wciąż tego pragną. Ostatnio doszły mnie słuchy, że do Palermo przyjechał niejaki Amadeo Secchi, a co więcej, że zamierza mnie zamordować. Lat mi przybywa i nie czuję się na siłach sam przed nim obronić. – Opowiedz mi o tym człowieku, ojcze, to go znajdę i zabiję dla ciebie. – Stanie się tak, bo musi. Mam w willi informacje na jego temat. Ale nikt nie może cię zobaczyć ani w jakikolwiek sposób powiązać z jego śmiercią. – Rozumiem, ojcze – odrzekł Nicholas. Trzy dni później na pustej ulicy Palermo nieznany sprawca zabił Amadea Secchiego jednym strzałem w głowę. W ciągu następnych dwóch lat Dominico Ferlazzo trzykrotnie ponawiał takie żądania i trzem jego wrogom zadano śmierć w sposób równie oszczędny i niepozostawiający śladów. Młody Nicholas nie poczuwał się do winy ani nie miał wyrzutów sumienia z powodu tych zabójstw, bo jego wychowaniem moralnym kierował wyłącznie ojciec. Tymczasem coraz większy nacisk kładziono na uczenie Nicholasa przedmiotów związanych z życiem w Ameryce. Szybko dowiedział się od swoich preceptorów wszystkiego, co im było wiadomo o amerykańskim rządzie, historii społecznej i historii kultury, gospodarce, a nawet idiomach. Wojna nie przerwała edukacji Nicholasa, miała zresztą niewielki wpływ na jego rodzinę, a jeśli już o to chodzi, na większość mieszkańców Ragusy. W lutym 1946 roku po raz pierwszy dowiedział się, co zaplanował i przygotował dla niego ojciec. Starszy Ferlazzo poruszył ten temat

podczas kolejnej przechadzki po zapylonych, porośniętych krzewami wzgórzach. Był jak zawsze w rozmowie z synem bezpośredni i szczery. – Lekarze w Palermo – powiedział, obejmując chłopca ramieniem – poinformowali mnie, że odrasta mi guz żołądka. Zaproponowali kolejną operację, ale nie ma prawie żadnej nadziei na usunięcie całego. Postanowiłem nie poddawać się zabiegowi, a ich zdaniem to kwestia najwyżej paru miesięcy. – Czy to pewne, ojcze? Są przecież inni lekarze, do których moglibyśmy się zwrócić. Może w Rzymie... – Nie, synu – przerwał Dominico – to pewne. Wiem o tym od kilku tygodni i już zacząłem zabezpieczać ci przyszłość. Twoja matka pojedzie na północ, gdzie zamieszka u swojej rodziny, willa zostanie sprzedana. Dla mnie ważne jest teraz tylko to, żebyś mógł kontynuować studia. Potem Nicholas nigdy już nie był tak bliski łez. – Oczywiście nie przerwę nauki, ojcze. Ale willa... – To nie jest miejsce dla ciebie, Nicholas. Już wiele lat temu postanowiłem urządzić cię gdzie indziej, a teraz, po wojnie, znów otwierają się przed tobą liczne możliwości w Ameryce. Skontaktowałem się z twoim stryjem Peterem w Bostonie. Zgodził się zapewnić ci start w nowym życiu. Jego zdaniem możesz się dostać na jakiś amerykański uniwersytet, zna też bezdzietne małżeństwo, które chętnie zaopiekuje się tobą jak własnym synem. Wiem, że to przerażająca perspektywa, musisz mi jednak obiecać realizację tych planów. – Zrobię wszystko, o co mnie poprosisz, ojcze. Wiesz, że zawsze tak było. – Dobrze. Masz wyjechać latem. Peter prosił, abyś mu oddał ważną przysługę w zamian za to, że zatroszczy się o twoją przyszłość. Parę razy pomogłeś mi... no... rozprawić się z tymi, którzy chcieli mnie skrzywdzić, a teraz twój stryj pragnąłby, abyś wyeliminował jego wroga. To mój jedyny brat i byliśmy sobie bardzo bliscy, kiedy mieszkałem w Ameryce. Jego wrogów należy traktować tak jak moich. Po wykonaniu dla niego tej roboty będziesz mógł dalej się

kształcić i prowadzić nowe życie. Do tego czasu musisz bardziej przykładać się do studiowania zagadnień amerykańskich i pomóc mi w zlikwidowaniu willi. W ciągu następnych miesięcy stan zdrowia starszego Ferlazza szybko się pogarszał. Na początku kwietnia chory zmarł w obecności syna. Młody Nicholas niczym nie zdradzał swych uczuć, tylko po pogrzebie godzinami wędrował po wzgórzach, gdzie kiedyś spacerował z ojcem. W czerwcu Peter Ferlazzo przysłał mu wiadomość wraz z instrukcją, że ma spakować najniezbędniejsze rzeczy i wsiąść w Palermo na frachtowiec, odpływający do Panamy w Ameryce Środkowej. Po przybyciu na miejsce odbiorą go przyjaciele i załatwią mu przejazd do Stanów Zjednoczonych. Bez płaczu i prawie bez obaw Nicholas Ferlazzo opuścił po piętnastu latach dom i udał się do Palermo. To Ramirez pierwszy dostrzegł światła podpływającej łodzi. Ze żwawością, jakiej trudno byłoby oczekiwać po człowieku tak zwalistym, pognał na dziób „Rosy T.” i wysłał umówiony sygnał. Z chwilą gdy odpowiedziały mu błyski, polecił swemu zastępcy zawiadomić Nicka. – Weź to. – Ramirez podał oficerowi krótki rewolwer. – Nie wypuszczaj go z kabiny, dopóki nie dam ci sygnału, że nam zapłacili. Potem płyniemy do Bostonu. Jest tam, jak słyszę, wiele pięknych kobiet, które chętnie pomogą nam wydać zarobione pieniądze. Oficer stał na posterunku pod drzwiami, a tymczasem Ferlazzo starannie pakował do torby marynarskiej wszystkie przestudiowane materiały i skromną garderobę. Z tej samej torby wyciągnął tekturowe pudełko o rozmiarach mniej więcej dwadzieścia na dwadzieścia centymetrów i wysokości dziesięciu centymetrów. Otworzył je, połączył dwa druciki i po nałożeniu pokrywki wepchnął głęboko w róg koi. Wygładziwszy cienki materac, czekał na znak. Przy lekkim kołysaniu Północnego Atlantyku Ferlazzo brał torbę marynarską i złaził po sznurowej drabince na pokład niewielkiej łodzi wycieczkowej, zacumowanej do frachtowca. Kapitan Ramirez, po parokrotnym przeliczeniu otrzymanych pięćdziesięciu tysięcy dolarów, stał na mostku, kiedy łódź

odcumowała i skierowała się na północny wschód. Na jej pokładzie, już w odległości może pół mili od frachtowca, Ferlazzo spotkał się oko w oko ze swymi nowymi towarzyszami. – Naprawdę zapłaciliście mu pięćdziesiąt tysięcy dolarów za dostarczenie mnie tutaj? – zapytał niedowierzająco. Jego gospodarz, dystyngowany mężczyzna w tweedowym ubraniu i szerokim krawacie, odpowiedział z uśmiechem: – W banknotach, których nikt nigdy nie próbowałby wydać. W tym momencie nocne niebo rozjaśnił błysk z południowego zachodu. Trzy sekundy później do uszu zebranych na pokładzie łodzi wycieczkowej doleciał stłumiony huk. W odległości niespełna mili „Rosa T.” buchnęła płomieniem i przełamała się na pół. Zatonęła po pięciu minutach. Nicholas Ferlazzo zatrzymał się przy barze, aby nalać sobie szklaneczkę chianti, zanim wyciągnie się na miękkiej skórzanej kanapie i znów pogrąży w lekturze.

CZĘŚĆ I

Kwiecień 1978 Reasumując, ta 56–letnia Portugalka zgłosiła się w gabinecie z bólem prawego ramienia, spowodowanym, jak wykazało badanie, zapaleniem mięśnia trójgłowego. Na początek zaleca się unieruchomienie i aspirynę. Ciśnienie krwi wynosi 210/115, a obie siatkówki wskazują na długotrwale nadciśnienie. Niestety nie zdołałem przekonać pacjentki o potrzebie ponownego badania i leczenia. Planuje się nawiązanie kontaktu z jej synem, który mówi po angielsku, i z jego pomocą podejmę dalsze kroki w sprawie uregulowania ciśnienia. Kończę dyktować... L.T.C. Dziękuję. Luke Corey wyłączył dyktafon, zamknął oczy i, odchylony do tyłu, pocierał garb nosa. Promień przedwieczornego słońca padł na róg jego biurka, migotliwą smugą położył się na wzorzystej tapecie gabinetu. Coreya zaprzątała myśl o dwudziestu dwóch osobach, których problemami zdrowotnymi zajmował się tego dnia. Przez dziesięć minut rozkoszował się ciszą, w czym przeszkadzał mu tylko ból w dolnej części kręgosłupa. Ostatnio te cholerne plecy zaczynały mu dokuczać chyba z każdym dniem wcześniej. – Mam trzydzieści sześć lat i połowę życia za sobą – mruknął pod nosem. Wstał, przeciągnął się i rozejrzał po gabinecie, trochę zagraconym, lecz emanującym miłe ciepło. Od czterech lat zajmował ten narożny pokój w sześćdziesięcioletnim domu, podobnym do innych budynków na przylądku Cod. Na umeblowanie gabinetu składało się szerokie, stare dębowe biurko, bardzo miękka niebieska kozetka i sięgający sufitu regał, wypełniony podręcznikami, notatnikami i nieoprawionymi czasopismami. Niskie beżowe krzesło stało na ukos do krzesła za biurkiem, dzięki czemu Lukę nie musiał robić tego, czego bardzo nie lubił – rozmawiać z pacjentem siedzącym po drugiej stronie biurka. Na wprost pojedynczego okna z ośmioma szybkami wisiały na ścianie cztery certyfikaty w czarnych ramkach.

Te wypisane ozdobnymi literami dokumenty stwierdzały, że gabinet należy do Lewisa Tylera Coreya III, który ukończył college w Harvardzie w 1963 roku, a szkołę medyczną na Uniwersytecie Missisipi w 1967. Dwa pozostałe certyfikaty poświadczały prawo doktora Coreya do praktyki lekarskiej w stanie Massachusetts i członkostwo Amerykańskiego Zrzeszenia Lekarzy Rodzinnych. W lewej dolnej szufladzie biurka leżał piąty dokument, w oryginalnej kopercie i nieoprawiony, pochwała prezydenta Stanów Zjednoczonych z lipca 1970 roku. Na kopercie, w płaskim czarnym pudełeczku, spoczywał medal ze srebrną gwiazdą i purpurowym sercem. Parominutową ciszę przerwały trzaski i długotrwałe buczenie leżącego na biurku pagera. Buczenie ucichło, po czym rozległ się nosowy, niemal bezpłciowy głos szpitalnej telefonistki: – Doktor Corey proszony jest o telefon na oddział nagłych przypadków. Doktor Corey, oddział nagłych przypadków, proszę. Tu K T Y 817, koniec. Luke stanął przy oknie i popatrzył na rudzika, zapamiętale skaczącego po trawniku. Następnie z westchnieniem rezygnacji podszedł do biurka, wyłączył pager i podniósł słuchawkę. – Tato, czy mogę skończyć? Ćwiczę już prawie od godziny i jestem zmęczony. – Możesz skończyć, Luke, jak zagrasz prawidłowo. Ponad tydzień pracujesz nad tą samą fugą i wciąż popełniasz te same błędy. No, a jak tu zostać gwiazdą fortepianowego recitalu pani Hartman, jeśli się nie opanuje prostej fugi Bacha? – Ale, tatku, ja po prostu nie mogę. – Luke, wiesz, że twoja matka i ja nie chcemy słuchać, jak mówisz „nie mogę”. Więc zrób sobie jednominutową przerwę, a potem spróbujemy od początku. – Tak jest. Janet Dibbs była przełożoną pielęgniarek na oddziale nagłych przypadków szpitala w Strathmore i własna praca napełniała ją uzasadnioną dumą.

Ponieważ Strathmore leżało na przylądku Cod, normalna liczba jego mieszkańców, wynosząca dziesięć tysięcy, w sezonie letnim wzrastała niemal dziesięciokrotnie. Na oddziale nagłych przypadków proporcjonalnie wzrastała liczba pacjentów, co rokrocznie pociągało za sobą trudności z personelem, które panna Dibbs zawsze potrafiła przezwyciężyć. Jeśli miała jakąś wadę, to tę, że lubiła podkreślać, jak bardzo troszczy się o chorych. Trzydziestojednoletnia i niezamężna Janet była oddana swej pracy, swemu szpitalowi i swoim podopiecznym. Głębokim szacunkiem, graniczącym z miłością, darzyła „dobrych doktorów” – mądrych i współczujących lekarzy – nie miała natomiast litości dla „konowałów”, którzy odbębniali robotę albo głośno wyrokowali o życiu i śmierci na podstawie nikłych objawów klinicznych i którym brakowało odwagi, by poprosić o pomoc. Kilka razy Janet otwarcie zakwestionowała zalecenia „konowałów” w obecności innych członków personelu, a przynajmniej raz doniesiono na nią zwierzchniczce pielęgniarek, gdyż poprosiła chirurga o ocenę stanu zdrowia wyjątkowo ciężko chorego pacjenta, nie uzyskawszy zgody jego lekarza. Prawie od dnia swego przybycia do Strathmore Luke stał się ulubieńcem Janet Dibbs. Jej uczucia zrodziły się i okrzepły podczas ratowania ich pierwszego wspólnego pacjenta, mężczyzny, u którego nastąpiło zatrzymanie akcji serca. Po zastosowaniu elektrowstrząsów rytm serca chorego prawie się unormował. Luke wydawał odpowiednie polecenia silnym, lecz opanowanym głosem, często akcentując swoje żądania słowem „proszę” i otwarcie komentując poprawne wykonanie zabiegów przez pielęgniarki. Zespół, złożony z trzech pielęgniarek i dwóch lekarzy, zaczął pracować w spokojniejszym rytmie, gdy wtem Susan Carmichael wykrzyknęła: – Panie doktorze Corey, nie słyszę jego ciśnienia. Przed minutą było 90 na 60. – Proszę zwiększyć dopływ kroplówki. – Już to zrobiłam. – Walt, zacznij znów masaż. Panno Dibbs, proszę o wlew z

dopaminy. – Tak, panie doktorze. Jakie stężenie? – Słucham? – Dopamina, panie doktorze. Jakie ma być stężenie? Przez parę sekund na sali panowała absolutna cisza, przerywana tylko odgłosami masażu serca i aparatu tlenowego. Luke, wpatrzony w podłogę, podniósł głowę, lekko ją przekrzywił i powiedział: – Cholera, panno Dibbs, zupełnie zgłupiałem. Czy może mi pani pomóc? – Myślę, że 800 miligramów na 500 centymetrów sześciennych soli fizjologicznej wystarczy. – Doskonale, proszę to zmieszać i podać. Wytrwałości, on sobie poradzi. Po dziesięciu minutach ciśnienie krwi się ustabilizowało. Luke nie próbował przepraszać za swoją wpadkę. Uśmiechnął się tylko gorzko i zwrócił do Janet Dibbs przy pozostałych członkach zespołu: – Dzięki za wyratowanie z opresji. Oby tylko była pani przy mnie, jak mi się coś stanie. – Oddział nagłych przypadków, panna Dibbs. – Janet, tu Luke. Co tam masz? – Pięćdziesięciopięcioletnią kobietę, która miała zapaść podczas obiadu z przyjaciółmi. Nie ma tu lekarza, a ty jesteś na liście nocnych dyżurów. – Jaki stan? – Nie reaguje, ciśnienie 230 na 130, oddech 30, a puls 120, regularny. Pewnie udar. – Źrenice? – W położeniu środkowym, równe i reagujące. – Zrób EKG i podaj dekstran. Będę za dwie minuty. Luke odłożył słuchawkę. Przez chwilę rozcierał sobie plecy, narzucił cienką brązową wiatrówkę i wyszedł tylnymi drzwiami. Zazwyczaj na piechotę przebywał te pięćset metrów z gabinetów lekarskich T. Kennera Putnama i Lewisa T. Coreya do wybudowanego

przed piętnastoma laty szpitala. Tego wieczoru jednak śpieszył się do nagłego przypadku, więc postanowił pojechać swoim oldsmobilem z roku 1966, którego jeden z jego przyjaciół nazwał „Kong” po tym, jak bez zadraśnięć wyszedł ze zderzenia, kompletnie skasowawszy nowego dużego forda. Luke lubił starego, masywnego oldsa, bo mieścił się w nim wygodnie mimo swoich stu osiemdziesięciu ośmiu centymetrów wzrostu i osiemdziesięciu ośmiu kilogramów wagi. Był mężczyzną przystojnym, o nieregularnych, wyrazistych rysach, z wyglądu „początkującym rzezimieszkiem”, jak określiła go dawna sympatia. Ponieważ nie używał grzebienia, a proste, brązowawe włosy przeczesywał palcami, zawsze wydawały się zmierzwione, niemal skołtunione. Z taką prezencją i głęboko osadzonymi, niebieskozielonymi oczami najwyraźniej budził instynkty macierzyńskie u kobiet we wszystkich kategoriach wiekowych. Zdawał sobie sprawę, że chcą mu matkować, lecz nie umiał pogodzić się z faktem, że niejedna uważa go też za mężczyznę pociągającego fizycznie. Tych talentów i pewności siebie, które wykazywał na gruncie zawodowym, brakowało mu w kontaktach z kobietami. Drzwiczki starego oldsa po strome kierowcy jak zawsze nie chciały się odblokować. Luke sięgnął do prawej tylnej kieszeni po kluczyk, przypomniał sobie, że nigdy nie zamyka samochodu, uśmiechnął się do siebie, uniósł nieco klamkę i otworzył drzwiczki. – Co oznacza ta trójka z francuskiego? – Madame Smeeth mnie nie lubi. Chyba nie podoba jej się mój akcent. – Słuchaj, Luke, pani Smith od dawna uczy francuskiego i jeśli uważa, że masz zły akcent, to pewnie ma rację. Czy po szkole robiłeś dodatkowe ćwiczenia? – Nie. Trenowałem koszykówkę i... – Daj sobie spokój z treningiem. Wiesz doskonale, że tegoroczne oceny będą po raz pierwszy brane pod uwagę. Czy mamy ci załatwić korepetycje z francuskiego?

– Nie. To nie jest konieczne... – Nie sądzisz, Lew, że jesteś zbyt wymagający... – Margaret, wiem, że z trójkami nie można się dostać do college’u. – Spróbuję się poprawić w następnym okresie. – Dobrze, Luke... i, Luke... – Słucham? – Jestem zadowolony z tych piątek z pozostałych przedmiotów. Szpitalne oddziały nagłych przypadków, z ich ustawiczną krzątaniną i sztucznym oświetleniem, mają jakiś ponadczasowy charakter. Już same tylko liczne zegary ścienne, porozwieszane w różnych miejscach, pozwalają personelowi snuć domysły, jak mogłoby być w świecie zewnętrznym. Od pierwszych dni praktyki Luke czuł się swojsko w tym otoczeniu. Dwudziestego pierwszego kwietnia o godzinie 18.15 na oddziale nagłych przypadków szpitala w Strathmore ruch był szczególnie ożywiony. Bezradne wrzaski dziecka, któremu w sali numer 2 zakładano szwy, zlewały się z ciągłymi telefonami, a od czasu do czasu dolatywały zdania typowe dla oddziału ratunkowego: „Można prosić o jak najszybsze przywołanie CBC?”, „... cóż, przenieście kogoś, ten człowiek powinien być na oddziale intensywnej opieki...”, „Doktorze Clarke, pańska pacjentka leży już w sali numer 5. Jest bardzo zdenerwowana tym długim czekaniem...”, „Więc powiedzcie jej, niech idzie do... mniejsza z tym, sam jej powiem”. Luke wszedł przez automatycznie rozsuwające się drzwi, rozejrzał się dookoła i po chwili ruszył do sali numer 6, zarezerwowanej dla najcięższych przypadków. Janet Dibbs regulowała dopływ kroplówki, druga pielęgniarka mierzyła ciśnienie trochę za tęgiej kruczowłosej kobiecie, która bez ruchu leżała na wąskim stole. Luke obrzucił pacjentkę przelotnym spojrzeniem, po czym lekko się skrzywił i podniósł wzrok na siostrę przełożoną. – No więc? – Od mojego telefonu niewiele się zmieniło. Przywieziona karetką, przyszli jednak jacyś przyjaciele czy krewni. Są w poczekalni. Ona nazywa się Evelyn Samuels. Pięćdziesiąt siedem lat. Brak karty

szpitalnej, ale Hazel z recepcji chyba ją zna i twierdzi, że mieszka sama. Luke szybko badał Evelyn Samuels, co parę sekund zauważał kilka różnych rzeczy i notował je w pamięci, nie przestając rozmawiać z Janet Dibbs. Źrenice 4 milimetry, lekko reagują, nie ma spontanicznych ruchów oczu ani kończyn. Lekkie zesztywnienie szyi. – Co z ciśnieniem? – Skoczyło aż do 250 na 140. Ale tętno spadło do 80, a oddech do 15. – Wygląda to na krwotok albo kryzys nadciśnieniowy. Daj 300 diazoksyny. Rytm serca regularny. Żadnych szmerów. Płuca czyste. – Pani Olsen, poproszę o oftalmoskop. – Już, panie doktorze. Tętno na tętnicach udowych wyczuwalne, odruch Babińskiego obustronnie dodatni. – Proszę oftalmoskop, panie doktorze. – Dzięki. Poproszę o młoteczek do badania odruchów i sprawdzenie, czemu Janet tak się guzdrze z diazoksyną. Żadnych odruchów. Teraz szyja wydaje się trochę sztywniejsza. Tętno naszyjnych wyczuwalne. Na dnie oka żadnych wylewów, może trochę zamazane krawędzie tarczy nerwu wzrokowego. Naczynia siatkówki zwężone, ale prawie w normie. – Diazoksyna podana, panie doktorze. – Dobrze, zdaje się, że to krwotok. Proszę mi podać półlitrową butelkę mannitolu i sprawdzić, czy Lowenstein dyżuruje pod telefonem. Są już oznaki wzrastającego ciśnienia śródczaszkowego. – Mam wezwać neurologa? – Tylko pod warunkiem, że będzie to Lowenstein. Tamci dwaj nie byli najlepsi. Och, Janet, powiedz też jej bliskim, że stan jest ciężki. Poproś, niech zaczekają. Wyjdę do nich, jak tylko będę mógł. Luke wyprostował się nad stołem i skrzywił, bo po raz pierwszy od przyjścia na oddział zdał sobie sprawę z dokuczliwego bólu w plecach. Była teraz 18.45, a zanosiło się na długą noc. Trzeba jeszcze zrobić wieczorny obchód.

– Proszę, przyniosłam mannitol. Doktor Lowenstein jest na zebraniu. – Wejście Janet wyrwało Luke’a z krótkiej zadumy. – Nie podawaj go, dopóki nie zobaczymy, co się dzieje z ciśnieniem. W miarę możności sprawdzaj je co jedną, dwie minuty. Chcę porozmawiać z jej rodziną. Och, i proszę o tackę z cienkimi igłami. Chyba spróbujemy pobrać płyn rdzeniowy, aby sprawdzić, czy nie ma krwotoku. Trzy osoby, dwóch mężczyzn i kobieta, podniosły się na widok Luke’a i z głębi zatłoczonej poczekalni przeszły za nim do separatki na końcu oddziału. Mężczyźni mieli poważne, zatroskane miny. Kobieta płakała. – Nazywam się doktor Corey. Czy ktoś z państwa jest spokrewniony z panią Samuels? – zapytał Luke i raptem przypomniał sobie, że na palcu pacjentki nie zauważył obrączki. – Nie, jesteśmy tylko przyjaciółmi. Byliśmy na obiedzie u Evelyn, kiedy dostała zapaści. – Odpowiadał jeden z mężczyzn, w wieku – jak domyślał się Luke – od pięćdziesięciu pięciu do sześćdziesięciu lat, siwiejący, w niebieskiej sportowej marynarce, bez krawata. – Czy może mi pan powiedzieć, co się właściwie stało? – To było niewiarygodnie nagłe – odparł mężczyzna. – Wyglądała doskonale i chyba świetnie się czuła, gdy wtem złapała się za głowę, pochyliła do przodu i runęła na podłogę. Ani na chwilę nie przestała oddychać, puls miała raczej normalny, więc wezwałem pogotowie. – Czy był to atak? Wie pan, czy zażywała jakieś lekarstwa? – Nic mi o tym nie wiadomo, a przyjaźnimy się od paru lat – odezwał się drugi mężczyzna, z wyglądu czterdziestopięcioletni, zadbany, wypielęgnowany, w jasnożółtym swetrze i muszce. – Mogłaby to wiedzieć jej córka. Ma córkę. Wiesz, gdzie mieszka jej córka, Lii? – Jak ona się czuje, panie doktorze? – Kobieta imieniem Lii miała zapewne czterdziestkę, lecz wyglądała o dziesięć lat starzej. Była bardzo wymalowana. – Naszym zdaniem miała udar; najprawdopodobniej jakiś krwotok. Robimy wszystko, co się da, ale w tej chwili nie wygląda to dobrze. – Jej córka Karen pracuje w opiece społecznej w Nowym Jorku. Nie

wiem, gdzie mieszka, ale Evelyn wciąż o niej mówi. Przyniosłam torebkę Evelyn. Może w portfelu znajdziemy adres Karen. Luke brał właśnie portfel do ręki, kiedy Janet Dibbs wetknęła głowę do pokoju. – Panie doktorze, czy może pan przyjść natychmiast? Oddał portfel kobiecie. – Proszę, niech pani poszuka czegoś o jej córce. Wrócę, jak tylko będę mógł. Janet mówiła bez przerwy, idąc z nim szybko do sali numer 6. – Lewa źrenica powiększyła się, jest dużo większa od prawej, ciśnienie spadło do stu dwudziestu, tętno zaledwie pięćdziesiąt i oddech też zwolniony. – Podłącz mannitol i przetaczaj możliwie szybko. Musimy podjąć próbę zmniejszenia obrzęku mózgu. Po założeniu kroplówki proszę o podanie jej dwunastu miligramów deksamethasonu i założenie cewnika. A jeśli to katoliczka, Janet, wezwij księdza. Luke przejrzał wyniki badań Evelyn Samuels i utwierdził się w przekonaniu, że ciśnienie śródczaszkowe rośnie dość szybko. Ponieważ nie dało się zrobić wiele więcej, pozostała mu tylko nadzieja, że zalecone przez niego środki zahamują proces. Przez dwie minuty stał i wpatrywał się w kobietę, która całkowicie zaprzątała jego myśli i pochłaniała energię. Zaledwie godzinę wcześniej nawet jej nie znał. Sądząc na pierwszy rzut oka, w młodości musiała być śliczna. Mimo nadwagi twarz miała dość szczupłą i delikatną, co podkreślały czarne włosy, przycięte do ramion. Spod plastikowej maski tlenowej przebijała cienka kreska różowawej szminki, a w każdym uchu tkwił kolczyk z perłą. Poza tym pacjentka nie miała żadnej biżuterii. Dopiero w tym momencie Luke zauważył jej lewy nadgarstek i zastanowił się, ile razy, będąc lekarzem, przeoczył jakiś ważny znak szczególny, w rodzaju zniekształconej kończyny, bo skupiał się na tym, co w danej chwili dolegało choremu. Kobieta miała przegub ręki owinięty plastrem-przylepcem szerokości około czterech centymetrów. Luke już zamierzał go zerwać, gdy Janet wniosła na tacy cewnik i

zabrała się do roboty. – Kobieta w separatce znalazła chyba jakieś informacje o córce tej pani – powiedziała. – Pójdź tam, jeśli masz ochotę. Ja dopilnuję tu wszystkiego. Luke obrzucił spojrzeniem plaster na ręce, postanowił go zdjąć przy pierwszej okazji i przeszedł do separatki, gdzie kobieta imieniem Lii, już z suchymi oczami i poprawionym makijażem, trzymała wystrzępiony kartonik. – Jest – powiedziała. – „W razie wypadku proszę zawiadomić pannę Karen Samuels, 888 West 57th Street, Nowy Jork, 1–212–877– 4982”. Kiedy Luke brał kartkę, jeden z mężczyzn zapytał: – Jak ona się czuje? – Niedobrze. Wciąż jest nieprzytomna, ale robimy wszystko, co w naszej mocy. – Myśli pan, że na coś byśmy się tu przydali? – Jeśli chcą państwo zaczekać, proszę bardzo, ale w takich przypadkach trudno cokolwiek przewidzieć. Mogą też państwo zostawić swój numer telefonu. Zadzwonię, jak tylko nastąpi zmiana. – Dziękujemy, panie doktorze, tak będzie najlepiej. – Jesteś zajęty, Luke? Czy mogę wejść? Chciałabym chwilkę z tobą porozmawiać. – Oczywiście, mamo, właśnie kończę tę cholerną chemię. Jeszcze cztery miesiące i będzie po wszystkim. Przynajmniej po szkole średniej. – Luke, wiesz, że ciebie i Elizabeth kocham nad wszystko na świecie. – Naturalnie wiem o tym, mamo, i my też cię kochamy was oboje. – Ostatnio prawie nie rozmawiam z ojcem. – To przez ten przeklęty college, mamo. Tata nie potrafi chyba zrozumieć, że... – Wiem, co się dzieje. Luke, twój ojciec i ja jesteśmy małżeństwem od ponad dwudziestu lat. Ja najlepiej wiem, jaki potraf i być zawzięty i uparty. Od dnia twych narodzin chce dla ciebie tylko tego, co uważa

za najlepsze... – Tak, mamo, ale to, co on uważa za najlepsze, niekoniecznie jest... – Zaczekaj, Luke. Pozwól mi skończyć. Chcę tylko, abyś zrozumiał, że on kocha cię tak samo jak ja. Oczywiście poczuł się dotknięty, kiedy nie skorzystałeś z możliwości wcześniejszego rozpoczęcia studiów na Harvardzie. To jego uczelnia. Po prostu zakładał, że... – Na tym polega trudność. Zawsze zakłada, nie pytając mnie o zdanie. Czasami przyłapuję się na tym, że nie robię czegoś, na co mam ochotę, tylko dlatego, że on na to nalega. – I to dotyczy również college’u? – No... tak czasem myślę. – Więc co zamierzasz? – Chyba od początku planowałem, że prędzej czy później przyjmę propozycję z Harvardu. – Jak mówiłam, twój ojciec jest uparty. Dobranoc, Luke. – Zrobię to tylko dlatego, że ja chcę tam studiować. Dobranoc, mamo. Po powrocie do sali numer 6 Luke spojrzał najpierw na Evelyn Samuels, która leciutko poruszała prawą ręką i obiema nogami, potem na Janet, wpatrzoną w niego z uśmiechem i podziwem. – Źrenice zmalały i trochę reagują na światło – oznajmiła. – Ruchy zaczęły się jakieś dwie minuty temu. Jeszcze jedno cudowne wyleczenie? – Wątpię. – Luke znów oglądał przez oftalmoskop siateczkę tętnic i żył na dnie oka Evelyn Samuels. – Spróbujmy pobrać trochę płynu rdzeniowego, a później postaram się złapać jej córkę w Nowym Jorku. Teraz proszę o pomoc. We dwoje ostrożnie przewrócili pacjentkę na lewy bok. Pielęgniarka jednym ramieniem przyciągała kolana Evelyn, drugim szyję, aby wygiąć jej plecy i ułatwić dostęp do przestrzeni między kręgami. Luke przetarł skórę i wstrzyknął małą ilość nowokainy, na wypadek gdyby pacjentka poczuła ból. Następnie zmierzył położenie dwóch przylegających do siebie kręgów, gładko wbił cienką igłę i uśmiechnął się pod nosem, kiedy poczuł pierwsze, a następnie drugie

ciche pstryknięcie. Krople płynu rdzeniowego spływały szybciej niż zwykle, blado-czerwone, a nie krystalicznie czyste, jak powinny. Kiedy dziesięć skapnęło do małej szklanej probówki, Luke wyciągnął igłę. – Zabieram to do laboratorium – powiedział. – Wygląda kiepsko. – Na oddziale intensywnej opieki nie ma wolnych łóżek, Luke. Możemy ją tu jeszcze jakiś czas zatrzymać? – Pewnie, dozuj mannitol mniej więcej po dwieście centymetrów sześciennych na godzinę. Spróbuję dodzwonić się do jej córki, potem zrobię wieczorny obchód, jeśli mi się uda. – Zamówić ci jakąś kolację? – Nie, dzięki. Przegryzę coś na jednym z pięter. Poza tym – dodał z uśmiechem – nie chcę jeść kolacji przed lunchem. Dopiero na drugim piętrze, czekając w pokoju lekarskim na połączenie z Nowym Jorkiem, przypomniał sobie o plastrze na nadgarstku. – Przykro mi, ale Karen wyjechała na weekend. Mówi jej współlokatorka Jackie. Czy mam coś przekazać? – Jackie, tu doktor Lewis Corey z przylądka Cod. Dzwonię, bo matkę Karen przywieziono do tutejszego szpitala. Podejrzewam rozległy zawał. – O mój Boże. Czy ona, to znaczy, czy będzie... – Nie wiem. Może mi powiesz, jak mógłbym się skontaktować z Karen? – Nie, nie mam pojęcia. Jest na jakiejś farmie w Connecticut. Nie znam nawet nazwisk jej przyjaciół, z którymi pojechała. – Posłuchaj. Może jutro spróbujesz zadzwonić do niej do pracy i spytać, czy nie wiedzą, gdzie jest. Powiedz jej, żeby przyjechała na przylądek Cod albo zatelefonowała do doktora Lewisa Coreya, numer kierunkowy 617, potem 526–2990. – Panie doktorze, widziałam panią Samuels tylko raz, ale była dla mnie naprawdę miła. Czy mógłby pan zadzwonić później i powiedzieć mi, jak ona się czuje? – Oczywiście, Jackie. A ty się postaraj odnaleźć Karen, dobrze? – Postaram się. Do widzenia panu.

– Do widzenia. Nie wszyscy lekarze robią w szpitalu obchód wieczorny, tak jak poranny. Często nie jest to właściwie konieczne albo możliwe. Luke przywykł do wieczornych obchodów podczas praktyki w Szpitalu Miejskim w Bostonie. Lubił traktować obchody poranne roboczo, wieczorne zaś towarzysko: przystawał i upewniał się, czy pacjenci są przygotowani na noc, odpowiadał na ewentualne pytania ich bądź ich krewnych. Kiedy rozpoczął samodzielną praktykę i został wspólnikiem czcigodnego Kena Putnama, co wieczór robił obchód w szpitalu. Z biegiem lat jednak rosnąca liczba pacjentów i związany z tym nawał pracy zmusiły go do ograniczenia się do dwóch obchodów tygodniowo albo do weekendowych dyżurów „pod telefonem”, pełnionych za siebie, wspólnika i jeszcze jednego lekarza ogólnego. Do dziewiątej zdążył zobaczyć dziesięciu pacjentów i pozostało mu jeszcze czterech, kiedy poproszono go o telefon na oddział nagłych przypadków. Janet, która podniosła słuchawkę, nie kryła entuzjazmu. – Ocknęła się, Luke. Nasza pani się ocknęła. Najpierw spytała o Karen, potem o lekarza. Ciągle coś mamrocze o kluczu. – Już idę. – Och, Luke, po co ma ten plaster na ręce? – Nie wiem. Czekaj, może się dowiemy. W zadziwiającym przypływie energii Luke zbiegł po schodach na oddział nagłych przypadków, przeskakując po trzy stopnie na raz. Plecy jakby przestały go boleć, a utykanie, zawsze trochę widoczne na równych powierzchniach, przestało rzucać się w oczy, gdy złapał za poręcz. Teraz na oddziale panował o wiele większy spokój. Luke mijał po drodze gipsownię, gdzie przystanął i pośmiał się w duchu z ortopedy Johna Nowaka, który z twarzą i ramionami upstrzonymi gipsem, nucąc fałszywie, wygładzał gips na ręce chłopca w dresie ligi dziecięcej. Nowak spojrzał na drzwi i ruchem głowy wskazał dziewięcioletniego pacjenta. – Zanim ten wałkoń przejdzie do ligi młodzieżowej, musimy go nauczyć, jak się robi uniki przed wysokimi piłkami – powiedział. –