a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 640
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 274

Mo Hayder - Granica mroku

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Mo Hayder - Granica mroku.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 97 osób, 111 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 543 stron)

Pogrzeb odbywał się w anglikańskim kościele na wzgórzu, na obrzeżach Bath, starożytnego uzdrowiska. Ponad tysiącletni kościółek mieścił niewiele poza kaplicą, a podjazd przed budynkiem był zbyt mały, aby pomieścić wszystkich dziennikarzy i fotografów, którzy tłoczyli się i przepychali, próbując znaleźć najdogodniejszy punkt obserwacyjny. Dzień był ciepły. W powietrzu unosił się delikatny zapach trawy i kapryfolium, witający nadjeżdżających żałobników. Sarny, które pojawiały się w tej okolicy popołudniami, aby skubać mech z nagrobków przykościelnego cmentarza, z zaskoczeniem obserwowały niecodzienne zamieszanie, po czym szybko przeskoczyły niski kamienny murek i zniknęły w leśnej gęstwinie. Kościół powoli zapełniał się ludźmi, jednak dwie kobiety pozostały na zewnątrz. Siedziały bez ruchu na ławeczce pod białą budleją, a nad ich głowami fruwały motyle wabione zapachem kwiatów. Żadna z kobiet nie podniosła jednak wzroku. Zjednoczone w milczeniu i otępieniu, z niedowierzaniem rozmyślały o ciągu wydarzeń, który doprowadził je do tego punktu. Sally i Zoë Benedict. Dwie siostry, których na pierwszy rzut oka nikt nie podejrzewałby o pokrewieństwo. Zoë, wysoka i smukła, była starsza. O rok młodsza Sally była o wiele niższa i bardziej korpulentna, wciąż jeszcze miała okrągłą, gładką buzię dziecka. Siedziała z opuszczoną głową, ze wzrokiem wbitym w trzymaną w rękach chusteczkę higieniczną, którą gniotła i skubała nerwowo. – To trudniejsze, niż sądziłam – odezwała się nagle. – To znaczy... nie wiem, czy zdołam wejść do środka. Wydawało mi się,

że dam radę, ale teraz nie jestem już tego taka pewna. – To tak jak ja – wymamrotała Zoë. Przez dłuższą chwilę siedziały w milczeniu. Jedna czy dwie osoby minęły ich i weszły po schodach do kościoła – nie rozpoznały żadnej z nich. Potem pojawiło się dwóch przyjaciół Millie: Peter oraz Nial. Wyraźnie nie czuli się komfortowo, poważni i w odświętnych garniturach. – Jego siostra tu jest – powiedziała po chwili Zoë. – Rozmawiałam z nią na schodach. – Nie wiedziałam, że ma siostrę. – Owszem, ma. – Dziwnie mi ze świadomością, że on ma jakąś rodzinę. I jak wygląda ta jego siostra? – Zupełnie niepodobna, Bogu dzięki. Ale pytała mnie, czy mogłaby z tobą pomówić. – A czego ode mnie chce? Zoë wzruszyła ramionami. – Podejrzewam, że chce cię przeprosić. – I co jej odpowiedziałaś? – A jak myślisz? Powiedziałam, że nie ma mowy, to chyba oczywiste. Jest już w środku. Zerknęła przez ramię na drzwi kościoła. Stał w nich tutejszy pastor i przyciszonym głosem rozmawiał ze Steve’em Finderem, nowym chłopakiem Sally. Zoë z ulgą pomyślała, że Steve to dobry facet, który da radę opiekować się Sally, a przy tym nie będzie jej ograniczał. Potrzebowała kogoś takiego. Teraz właśnie podniósł głowę, napotkał spojrzenie Zoë i kiwnął głową w jej kierunku, po

czym uniósł rękę i znacząco postukał palcem w zegarek. Pastor przytrzymywał drzwi kaplicy i chciał je już zamykać. Zoë wstała. – Chodźmy. Miejmy to już za sobą. Sally nawet nie drgnęła. – Zoë, muszę cię o coś zapytać. W związku z tym, co się stało. Zoë zawahała się. To nie był odpowiedni moment na tę rozmowę. Roztrząsanie wszystkiego jeszcze raz i tak nic by nie zmieniło. Mimo to jednak usiadła z powrotem. – Słucham. – Być może zabrzmi to dziwnie... – Sally obracała w dłoniach postrzępioną chusteczkę higieniczną. – Ale... patrząc z perspektywy czasu... Myślisz, że mogłaś przewidzieć to wszystko, co się stało? – Och, Sally... skąd. Nie. Bycie policjantem nie oznacza posiadania daru jasnowidzenia. Chociaż czasem mam wrażenie, że tego oczekuje od nas społeczeństwo. – Tak tylko pytam. Bo wiesz... – Co? – Bo jak się teraz nad tym zastanawiam, to wydaje mi się, że ja mogłam to przewidzieć. Odnoszę wrażenie, że widziałam znaki ostrzegawcze. Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale miałam jakieś przeczucie. – Daj spokój, Sally, gadasz bzdury. – Tak, też tak wtedy myślałam. Uważałam, że to głupie. Ale teraz przypuszczam, że gdybym była uważniejsza, gdybym była w stanie przewidzieć to wszystko... – Wskazała na kościół, na karawan stojący przy schodach, na wozy transmisyjne i fotografów. – Mogłabym temu zapobiec.

Zoë myślała o tym, co powiedziała siostra. Jeszcze nie tak dawno wybuchłaby śmiechem, słysząc podobne słowa. Teraz jednak wcale nie była rozbawiona. Świat był zagadkowym miejscem. Podniosła wzrok na Steve’a i pastora, potem ponownie spojrzała na siostrę. – Nigdy nie wspominałaś mi o żadnych znakach ostrzegawczych. Co dokładnie masz na myśli? Kiedy się pojawiły? – Kiedy? – Sally pokręciła głową. – Nie jestem do końca pewna. Ale wydaje mi się, że tego dnia, kiedy usłyszałam o tej całej sprawie z Lorne Wood. === =

Część 1 === =

1 Było miłe wiosenne popołudnie, początek maja – ta pora roku, kiedy wieczory robią się coraz dłuższe, a pierwiosnki i tulipany są w pełnym rozkwicie. Oznaki coraz cieplejszej pogody napawały wszystkich optymizmem. Tego dnia po raz pierwszy od miesięcy Sally postanowiła wybrać się do Isabelle na lunch. Słońce stało wysoko na niebie, a dzieciaki bawiły się w ogrodzie. Przyjaciółki otworzyły butelkę wina i usiadły razem w kuchni. Firanki w kratkę powiewały delikatnie pod wpływem wiatru wpadającego przez uchylone okna. Ze swojego miejsca Sally miała doskonały widok na nastolatków. Znali się wszyscy od maleńkiego, a mimo to dopiero niedawno, może z rok temu, Millie zaczęła chętniej pojawiać się w domu Isabelle. Teraz grupa tworzyła już zgraną paczkę – dwie dziewczyny, dwóch chłopaków, dwuletnia różnica wieku, ta sama prywatna szkoła – Kingsmead. Piętnastoletnia Sophie, najmłodsze dziecko Isabelle, próbowała właśnie stanąć na rękach. Jej loczki fruwały na wszystkie strony. Millie, choć w wieku Sophie, była od niej o głowę niższa. Podtrzymywała teraz nogi przyjaciółki. Obydwie dziewczyny ubrane były w podobne dżinsy i bluzki z odkrytymi plecami, jednak w porównaniu ze strojem Sophie ciuchy Millie były wyblakłe i podniszczone. – Będę musiała coś z tym zrobić – mruknęła Sally w zamyśleniu. – Jej mundurek też się zaraz rozleci. Byłam nawet w szkole, żeby podpytać o używany, ale nie było już jej rozmiaru. Wygląda na to, że wszyscy rodzice w Kingsmead postawili w tym roku na mundurki z drugiej ręki.

– Znak czasów. – Isabelle westchnęła. Przyrządzała właśnie tartę melasową: wysypywała garść szklanych kulek, które trzymała w słoiku na lodówce, na przykryty pergaminem spód, tak żeby ciasto nie wybrzuszyło się w czasie pieczenia. Na kuchence bulgotała melasa z roztopionym masłem, wypełniając całą kuchnię ciężkim, lekko orzechowym zapachem. – Do tej pory zawsze przekazywałam rzeczy Sophie z powrotem do szkoły. – Wsunęła formę z ciastem do piekarnika. – Ale w takim razie od dziś będę trzymać wszystko dla Millie. W końcu Sophie jest od niej o jeden rozmiar większa. Wytarła przybrudzone mąką ręce w fartuch i przez chwilę stała bez ruchu, obserwując przyjaciółkę. Sally wiedziała dokładnie, o czym myśli – że jej, Sally, twarz jest blada i bardziej pomarszczona niż ostatnio, a włosy są brudne i nieuczesane. Bez wątpienia zauważyła różowy uniform firmy sprzątającej HomeMaids, narzucony na wytarte dżinsy i kwiecistą bluzkę. Na pewno patrzyła na nią z politowaniem. Sally już to nie obchodziło. Powoli zaczynała się przyzwyczajać do litości. To wszystko przez rozwód. Rozwód i nową żonę, i nowe dziecko Juliana. – Chciałabym ci jakoś pomóc. – Ależ pomagasz. – Uśmiechnęła się. – Nadal ze mną rozmawiasz. W przeciwieństwie do większości matek w Kingsmead. – Nadal jest aż tak źle? Gorzej – pomyślała. Ale uśmiechnęła się i powiedziała tylko: – Dam sobie radę. – Na pewno? – Na pewno. Wiesz, byłam na spotkaniu w banku i

skonsolidowałam wszystkie pożyczki, dzięki czemu płacę teraz nieco niższe odsetki. Poza tym dostaję więcej zleceń w agencji. – Naprawdę nie wiem, jak ty to robisz. Jak dajesz radę tak pracować. Sally wzruszyła ramionami. – Nie ja jedna. Inni też tak pracują. – Tak, ale inni są do tego przyzwyczajeni. Obserwowała, jak Isabelle podchodzi do kuchenki i miesza melasę w garnku. Obok, na blacie, stały torebki z mąką i płatkami owsianymi. Na wszystkich etykietkach widniały nazwy luksusowych sklepów, takich jak „Waitrose” czy „Goodies Delicatessen”. U Sally i Millie wszystkie artykuły spożywcze pochodziły z Tesco i Lidla, a zamrażarka wypełniona była po brzegi mizernymi warzywami, które próbowała kiedyś uprawiać w swoim ogródku. Potem dostała błyskawiczną lekcję od życia: hodowla własnych warzyw to rozrywka tylko dla bogatych. Kupowanie ich w supermarkecie było o wiele tańsze. Teraz obgryzała nerwowo paznokieć i obserwowała Isabelle krzątającą się po kuchni – dobrze znane, szerokie ramiona. Szorty i bluzka w rozsądnym odcieniu brązu. Fartuch w kwiaty. Sally ufała Isabelle jak nikomu innemu, przyjaźniły się od lat, i to do niej pierwszej zwróciłaby się po poradę. A jednak mimo to nadal wstydziła się poruszyć temat, który chodził jej po głowie. Ostatecznie sięgnęła do torby i wyciągnęła z niej nieco podniszczoną niebieską teczkę. Podeszła do stołu, położyła ją obok kieliszków z winem, zdjęła gumkę z teczki i wysypała na blat jej zwartość. Były to ręcznie malowane karty, zdobione koralikami,

wstążkami i piórami, dla utrwalenia pokryte lakierem. Ułożyła je wszystkie na stole i siedziała w bezruchu, niepewna, jakby w każdej chwili gotowa zgarnąć je z powrotem do torby. – Sally? – Isabelle zdjęła garnek z ognia i nie przestając mieszać, podeszła, żeby przyjrzeć się kartom. – Nie mów, że sama to zrobiłaś? Przyglądała się teraz tej na samej górze. Przedstawiała kobietę trzymającą w rękach fioletowy szal, jakby wyszywany gwiazdami. Niemal całkowicie zasłaniał twarz kobiety, tak że widać było tylko jej oczy. – Boże, są absolutnie przepiękne! Do czego służą? – To karty tarota. – Tarota? Błagam cię, nie mów, że masz zamiar zająć się wróżbiarstwem? – Oczywiście, że nie. Isabelle odstawiła garnek i sięgnęła po kolejną kartę. Widniała na niej wysoka kobieta trzymająca w wyciągniętych w górę dłoniach wielką przezroczystą gwiazdę. Zdawała się patrzeć przez nią na chmury i na słońce. Jej długie, nieco potargane włosy, poprzetykane siwymi pasmami, spływały na ramiona. Isabelle uśmiechnęła się delikatnie, zakłopotana. – Czy to ja? – Tak. – No, kochana, muszę ci powiedzieć, że bardzo mi schlebiasz, ale z tym dekoltem to trochę przesadziłaś. – Zobacz pozostałe karty. Zobaczysz tam wiele innych znajomych twarzy.

Isabelle przerzucała kolejne karty. Przy niektórych zatrzymywała się na dłużej – wtedy, kiedy kogoś rozpoznawała. – Jest Sophie! I Millie. Namalowałaś nas wszystkich, dzieci też. Ależ to piękne. – Zastanawiałam się – zaczęła Sally ostrożnie – czy nie mogłabym ich gdzieś sprzedać. Wiesz, na przykład do tego hipisowskiego sklepu w Northumberland Place. Co o tym sądzisz? Isabelle odwróciła się i posłała jej dziwne spojrzenie – ni to zaskoczone, ni to rozbawione, tak jakby nie była do końca pewna, czy Sally żartuje, czy mówi poważnie. Sally natychmiast zrozumiała, że popełniła błąd. Zaczęła pospiesznie zbierać karty. Czuła, jak na twarz wypełza rumieniec zażenowania. – Nie, masz rację, oczywiście. Nie są na tyle dobre, żeby je gdziekolwiek sprzedawać. Wiedziałam. – Nie, nie chowaj ich, proszę. Są naprawdę świetne. Naprawdę. Po prostu... naprawdę sądzisz, że dostaniesz za nie wystarczająco dużo, żeby, no wiesz... pospłacać długi? Sally wbiła wzrok w karty. Jej policzki płonęły. Nie powinna była w ogóle nic mówić. Isabelle miała rację – nie zarobiłaby zbyt dużo na kartach tarota. A już z pewnością nie na tyle dużo, żeby załatać dziury w domowym budżecie. Ależ była głupia. – Nie dlatego, że nie są wystarczająco dobre. Są naprawdę wspaniałe! Naprawdę, przepiękne. Tylko popatrz! – Isabelle podniosła kartę przedstawiającą Millie. Małą szaloną Millie, zawsze trochę mniejszą od pozostałych dzieciaków, zupełnie niepodobną do Sally, z wiecznie zmierzwioną grzywką i kudłatymi

rudymi włosami. Miała ogromne oczy o nieco dzikim spojrzeniu – zupełnie jak jej ciocia Zoë. – To jest po prostu świetne. Millie jak żywa! A ta karta z Sophie, urocza! I są Nial i Peter! – Nieśmiały Nial był starszym dzieckiem Isabelle. Przystojny Peter Cyrus, łobuz i ulubieniec dziewczyn, był jego przyjacielem. – I jeszcze Lorne, rany... I jeszcze jedno z Millie. I znowu Sophie. O, a tu ja. A tu... – Urwała nagle, przyglądając się uważniej jednej z kart. – Och – wzdrygnęła się. – Ojej. – Co takiego? – Nie wiem. Coś jest nie tak z tą kartą. Sally przysunęła ją bliżej. Była to Księżniczka Buław w czerwonej sukience. Z trudem starała się utrzymać na smyczy wyrywającego się tygrysa. Jej pierwowzorem również była Millie, tyle że na tej karcie twarz była dziwnie zniekształcona. Sally musnęła palcem powierzchnię karty. Najwyraźniej akryl w tym miejscu ukruszył się albo wyblakł, bo o ile sylwetka, ubiór postaci i całe tło pozostało niezmienione, o tyle sama twarz była rozmazana. Przez to karta przypominała jeden z przerażających obrazów Francisa Bacona albo Luciana Freuda. – Fuj. – Isabelle się skrzywiła. – To okropne. Cieszę się, że nie wierzę w takie rzeczy. Inaczej zaczęłabym się właśnie porządnie bać. Że to jakieś ostrzeżenie czy coś w tym stylu. Sally nie odpowiedziała. Wpatrywała się w zdeformowaną twarz. Wyglądało to tak, jakby czyjaś ręka rozmazała rysy Millie. – Sally? Chyba nie wierzysz w takie bzdury, prawda? Sally wsunęła kartę pod spód talii. Podniosła wzrok i zamrugała.

– Oczywiście, że nie. Nie bądź niemądra. Isabelle odsunęła krzesło, wstała i odstawiła garnek na kuchenkę. Sally złożyła karty w niedbały stosik, wrzuciła je luzem do torby i wzięła duży łyk wina. Najchętniej wypiłaby na raz cały kieliszek, żeby pozbyć się nieprzyjemnego poczucia zażenowania, które ściskało jej żołądek. Miała ogromną ochotę powylegiwać się z Isabelle na leżakach na tarasie, na lekkim rauszu, tak jak kiedyś – w czasach gdy miała jeszcze męża i mnóstwo czasu na swoje przyjemności. Wtedy nie zdawała sobie sprawy z tego, jaka z niej szczęściara. Teraz nie mogła pozwolić sobie na picie wina i relaks na słońcu, nawet w niedzielę. Nie stać jej już było na dobre wino, które pijała Isabelle. A po dzisiejszym lunchu, zamiast do ogrodu, Sally szła do pracy. Może dostałam dokładnie to, na co zasłużyłam – pomyślała, ze znużeniem masując kark. – Mamo? Mamo! Kobiety odwróciły się w stronę ogrodu. W drzwiach werandy stała Millie, zdyszana i czerwona. Jej dżinsy miały plamy z trawy, a w wyciągniętej dłoni trzymała telefon, tak żeby obydwie widziały jego wyświetlacz. – Millie? – Sally wyprostowała się zdenerwowana. – Co się stało? – Pani Sweetman, czy możemy włączyć pani komputer? Wszyscy o tym piszą na Twitterze. Chodzi o Lorne. Zaginęła. === =

2 Trzy kilometry dalej, na posterunku policji w samym centrum Bath, wszyscy mówili tylko o Lorne Wood. Szesnastoletnia uczennica prestiżowej prywatnej szkoły Faulkener’s była powszechnie lubiana i, zdaniem jej rodziców, rozsądna i godna zaufania. Od samego początku tej sprawy detektyw Zoë Benedict, siostra Sally, nie widziała choćby cienia szansy na to, że Lorne odnajdzie się żywa. Może wynikało to po prostu z jej charakteru – Zoë była do bólu pragmatyczna. Kiedy o drugiej po południu jedna z ekip poszukiwawczych przeczesująca zarośla wokół kanału Kennet and Avon poinformowała o znalezieniu ciała, Zoë nie była w najmniejszym stopniu zaskoczona. – Ale przecież nie powiem: „A nie mówiłam?” – mruknęła do detektywa Bena Parrisa, kiedy szli ścieżką holowniczą w kierunku miejsca, gdzie znajdowały się zwłoki. Trzymała ręce w kieszeniach czarnych dżinsów, o których komendant mówił, że przynoszą ujmę wizerunkowi jednostki. – Nigdy, przenigdy nie usłyszysz tych słów z moich ust. – Oczywiście, że nie – odparł, nie spuszczając wzroku z grupy ludzi przed nimi. – To byłoby zupełnie nie w twoim stylu. Teren został już ogrodzony policyjnym parawanem. Tuż przed nimi zgromadziło się kilkunastu gapiów, głównie właścicieli barek. Był też już jeden dziennikarz w czarnym płaszczu przeciwdeszczowym. Podczas gdy detektywi próbowali utorować sobie drogę, z legitymacjami policyjnymi trzymanymi wysoko w górze, on wyciągnął swojego nikona i kilkukrotnie błysnął fleszem.

Jego obecność tutaj świadczyła dobitnie o tym, że wieści o morderstwie roznosiły się szybciej, niż działała policja. Ogrodzony teren o powierzchni dwóch tysięcy metrów kwadratowych był zupełnie niedostępny dla osób z zewnątrz. Żwirowa ścieżka holownicza ciągnęła się między sitowiem po jednej stronie i bujnie rosnącymi po drugiej stronie trybulą leśną, pokrzywami i trawą. Jakieś pięćdziesiąt metrów dzieliło policyjny parawan od wewnętrznego kordonu, otoczonego policyjną taśmą. Kolejne trzydzieści metrów dalej, w miejscu, gdzie roślinność tworzyła naturalny tunel, stał biały namiot. Zoë i Ben włożyli białe kombinezony, ciasno zaciągnęli kaptury na głowy, a na dłonie naciągnęli rękawiczki. Weszli do namiotu. W środku było ciepło, a powietrze wypełniał zapach podeptanej trawy i ziemi. Niemal na całej powierzchni na glebie ułożone były lekkie kwadratowe płytki z blachy aluminiowej, wyznaczające drogę. – To ona. – CSM, opiekun miejsca przestępstwa, stał przy zwłokach i robił notatki. Nawet nie podniósł głowy, żeby na nich spojrzeć. – Lorne Wood, bez wątpienia. Za jego plecami, na końcu ścieżki, fotograf z CSI krążył wokół zabłoconego brezentu i filmował go z każdej strony. – Ten brezent używany jest na barkach do przykrywania drewna na opał. Ale żaden z właścicieli łodzi na tym odcinku kanału nie zauważył, żeby mu go brakowało. Koleś przykrył ofiarę brezentem niczym kołdrą. Wygląda, jakby spała. Miał rację. Lorne leżała na plecach, z jedną ręką ułożoną na płachcie, którą nasunięto na jej ciało niczym ciepły koc. Głowa przechylona była na bok i skierowana nieco do góry, w przeciwną

stronę, niż znajdowało się wejście do namiotu, więc kiedy Zoë tam weszła, nie mogła dostrzec od razu jej twarzy. Widziała za to jej T- shirt. Szary, z dużym napisem „To ja jestem Banksym”. Ten sam, który Lorne miała na sobie, kiedy wychodziła z domu poprzedniego popołudnia. – O której godzinie zgłoszono jej zaginięcie? – O ósmej – odpowiedział Ben. – Miała być w drodze do domu. – Znaleźliśmy jej klucze – oznajmił CSM. – Ale wciąż nie możemy zlokalizować jej telefonu. Niedługo ma przyjechać ekipa nurkowa, będą przeszukiwać kanał. W kącie namiotu jeden z techników wrzucał właśnie parę czarnych baletek do foliowej torebki na dowody. Wbił małą czerwoną flagę w miejscu, w którym leżały, po czym dokładnie zamknął torebkę. – To tutaj je znaleziono? – spytała go Zoë. Kiwnął głową. – Dokładnie w tym miejscu. Obydwa. – Sama je zrzuciła? Ktoś jej ściągnął? – Zostały zdjęte i starannie ułożone na ziemi. O tak. – CSM wyciągnął dłonie przed siebie i dokonał demonstracji. – Po prostu je tu zostawiono. – Czy były na nich ślady błota? – Owszem. Ale nie stąd, tylko z jakiejś innej ścieżki holowniczej. – A ta trawa wokół? Te wgłębienia? – Doszło do szamotaniny. – Ale niezbyt zażartej – zauważyła. – Nie. Najwyraźniej nie trwało to wszystko zbyt długo.

Operator skończył filmowanie. Odsunął się, żeby zrobić miejsce dla Zoë i Bena. Ścieżka z aluminiowych kwadratów rozwidlała się, okrążając ciało. Zoë i Ben podeszli ostrożnie i stanęli przy twarzy Lorne. Nastąpiła długa złowroga cisza. Obydwoje pracowali w wydziale dochodzeniowym już ponad dekadę, ale do tej pory dość rzadko trafiały im się morderstwa. A już na pewno jeszcze nigdy nie widzieli czegoś takiego. Zoë podniosła wzrok na opiekuna miejsca przestępstwa. Poczuła łzy zbierające się w kącikach oczu. – Czemu jej twarz tak wygląda? – Nie jesteśmy jeszcze pewni. Wygląda na to, że przygryza piłeczkę tenisową. – O Chryste – jęknął Ben. – Chryste. CSM miał rację – usta Lorne zaklejone były kawałkiem szerokiej taśmy, przytrzymującej okrągły przedmiot, który został wciśnięty w usta dziewczyny tak głęboko jak to tylko możliwe. Przy krawędziach taśmy widniały charakterystyczne jaskrawozielone kępki. Piłka sprawiała, że jej szczęki były przeraźliwie szeroko rozwarte, jakby rozdziawione w krzyku. Nos przypominał krwawą miazgę, a oczy wychodziły na wierzch w wyrazie przerażenia. Włosy pozlepiała zakrzepła krew. Jej dwie strużki zastygły na policzkach. Ciągnęły się spod taśmy, wzdłuż linii szczęk i kończyły pod uszami. Wyglądało na to, że musiała leżeć na plecach już w momencie, kiedy zaczęła krwawić. – Skąd wydobywała się ta krew? – Z jej ust? – Dlaczego? Przegryzła sobie język?

CSM wzruszył ramionami. – Albo jej skóra uległa rozerwaniu. – Rozerwaniu? Dotknął kącików ust. – Piłka tenisowa wciśnięta w usta mogła doprowadzić do pęknięcia. – Ale przecież skóra nie może... – Zaczęła, ale potem przypomniała sobie, że owszem, skóra może się rozerwać. Widziała to już przecież na plecach i twarzach samobójców, którzy rzucali się z wysokich budynków. Ich skóra często rozrywała się pod wpływem nacisku. Ta świadomość sprawiła, że przeszył ją lodowaty dreszcz. – Czy zdejmowaliście z niej już brezent? – spytał Ben, próbując zajrzeć pod materiał. – Możemy zobaczyć, jak to wygląda? – Lekarz sądowy prosił, żeby niczego tutaj nie dotykano. Prosił też, żebyście po wstępnych oględzinach udali się do prosektorium. On... ja... obaj chcemy przetransportować ją do kostnicy dokładnie w takim stanie, szczelnie przykrytą. – Domyślam się, że z powodu podłoża seksualnego zbrodni? CSM pociągnął nosem. – Tak. Można to tak ująć. Zdecydowanie tak. – To co? – Ben spojrzał na zegarek i zwrócił się do Zoë: – Co chcesz robić? Odwróciła wzrok od twarzy Lorne i przez chwilę obserwowała funkcjonariusza stojącego po drugiej stronie namiotu, który opisywał właśnie torbę z butami. – Chyba... – wymamrotała. – Chyba się trochę przejdę. === =

3 Przez krótki czas Lorne Wood należała do paczki przyjaciół, której trzon stanowiły Millie i Sophie, jednak jakiś rok temu dziewczyny zaczęły się od siebie oddalać. Zresztą od samego początku nie miały ze sobą za dużo wspólnego – Lorne chodziła do innej szkoły, była rok starsza. Sally zawsze postrzegała ją jako bardziej wyrafinowaną. Była z nich wszystkich najładniejsza, i najwyraźniej doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Blond włosy, mleczna cera, błękitne oczy. Prawdziwa piękność. Teraz nastolatki zebrały się wokół komputera w gabinecie Isabelle i usiłowały poskładać w całość wszelkie plotki i strzępki informacji z Facebooka i Twittera. Na razie nie było tam zbyt wiele. Policja nie wydała jeszcze oficjalnego oświadczenia poza tym porannym, w którym potwierdzali zaginięcie Lorne. Wszystko wskazywało na to, że matka widziała ją po raz ostatni poprzedniego popołudnia – dziewczyna wybierała się pieszo do miasta na zakupy. Od tamtego czasu nie aktualizowała swojego Facebooka, nie było z nią też żadnego kontaktu telefonicznego; kiedy rodzice próbowali się do niej dodzwonić, okazało się, że ma wyłączoną komórkę. – Może po prostu zwiała z domu – powiedziała Isabelle, kiedy dzieci wyszły z powrotem do ogrodu. – Pokłóciła się z rodzicami, postanowiła dać im nauczkę, coś w tym stylu. W jej wieku robiłam to samo. – Pewnie tak – zgodziła się Sally. – Być może. Dochodziło wpół do drugiej. Przerwa na lunch dobiegała końca.

Sally zaczęła pakować swoje rzeczy, nie przestając myśleć o Lorne. Widziała ją zaledwie kilkukrotnie, niemniej wydała jej się rezolutna, ale i otoczona delikatną aurą smutku. Przypomniała sobie, jak któregoś dnia siedziała z nią w ogrodzie, wtedy kiedy mieszkały jeszcze przy Sion Road z Julianem. Lorne powiedziała wówczas niespodziewanie: – Millie ma wielkie szczęście. Że jest tylko ona. – Tylko ona? – Że nie ma rodzeństwa. Sally spojrzała na nią z zaskoczeniem. – Byłam pewna, że dobrze dogadujesz się ze swoim bratem. – Nie bardzo. – Jest dla ciebie niedobry? – Ależ skąd. Jest bardzo dobry. Bardzo dobry. Miły. Inteligentny. – Odgarnęła włosy ze ślicznej twarzy. – Wręcz idealny. Ma wszystkie cechy, których oczekują mama i tata. O to mi chodzi. Millie to szczęściara. Ta krótka wymiana zdań na długo pozostała Sally w pamięci – teraz bez problemu przywoływała każde jej słowo, zupełnie jakby rozmawiały wczoraj. Nigdy wcześniej nie słyszała, żeby ktoś mówił w ten sposób o rodzeństwie. Być może byli ludzie, którzy myśleli podobnie, jednak nigdy nie słyszała, żeby ktoś wypowiadał się głośno na ten temat. – Dlaczego oni muszą to robić? – Na dźwięk głosu przyjaciółki Sally podniosła wzrok. Isabelle stała w oknie i z niezadowoloną miną wyglądała na ogród. – Nie zliczę, ile razy prosiłam, żeby dali sobie z tym spokój.

Sally stanęła obok niej. Cały teren ogromnego ogrodu pełnego drzew owocowych otaczały wysokie topole, których gałęzie szumiały i wyginały się pod najlżejszym podmuchem wiatru. – Gdzie oni wszyscy się podziali? – Tam na końcu, widzisz? – Isabelle wskazała palcem. – Dobrze wiem, co knują. – Wiesz? – Oczywiście. Farma Pollocka. Zastanawiają się, czy uda im się tam czmychnąć, zanim się zorientujemy. Dom Isabelle położony był około kilometra na północ od Bath, na skarpie, za którą ciągnęły się strome zbocza Landsdown. Na północnym zachodzie znajdowały się niziny i pola golfowe, a od wschodu do ogrodu Isabelle przylegała właśnie farma Pollocka – zaniedbana i opuszczona od trzech lat, to znaczy od czasu kiedy jej właściciel, stary Pollock, postradał zmysły i zaczął tęgo pić. Zachwaszczone pola uprawne odstraszały zwiędłymi łanami zbóż. Zbrązowiałe kolby kukurydzy opadały bezładnie na łodygi. Na ścieżkach między polami stały przyrdzewiałe, częściowo rozebrane maszyny rolnicze, koryta wypełnione stęchłą deszczówką i góry kompostu rozgrzebane przez szczury. Cały teren uważano za wyjątkowo niebezpieczny – nie tylko ze względu na zagrożenia czyhające na farmie, ale również dlatego, że jej teren w pewnym momencie kończył się gwałtownie, ustępując miejsca staremu kamieniołomowi. Dom Pollocka mieścił się właśnie w tym kamieniołomie – stojąc na skraju pola, można było dostrzec między drzewami jego dach. To tam umarł Pollock, w swoim fotelu, przed telewizorem. Siedział tak przez wiele miesięcy. Zmieniały się pory

roku, dom popadał w ruinę, odcięto prąd, aż wreszcie któregoś dnia w poszukiwaniu odrobiny prywatności pojawił się tam jakiś narkoman i odkrył zwłoki starca. – Chłopakom zupełnie odbiło od tamtego czasu. Słowo daję, to działa na nich jak magnes. Tylko się nawzajem podjudzają. Uwielbiają się straszyć i rzucać sobie wyzwania. – Isabelle westchnęła, odsunęła się od okna i wróciła do kuchenki, przy której stygła tarta melasowa. – Mogę sobie gadać, ile chcę, wszystko jak grochem o ścianę. Wiem, że ciągle tam łażą, chociaż udają, że nie. A nawet jeśli to nie oni, to ktoś na pewno. Byłam tam jakiś miesiąc temu – koszmarnie to wszystko wygląda. W całym domu walają się opakowania po chipsach, butelki po piwie i najróżniejsze ohydztwa. Jeszcze trochę i któreś z nich nadepnie na brudną strzykawkę, zobaczysz. Niedawno znalazłam w śmietniku Niala puszkę po piwie. Nie ufam temu Peterowi. Widziałam, że ma jakieś strupy wokół ust. Wiesz, co to znaczy? – Nie. – Ja też nie. Ale od razu przyszły mi na myśl narkotyki. Może powinnam wspomnieć o tym jego matce, kto wie? No, w każdym razie to cholerne miejsce – Isabelle wskazała gestem za okno – tylko pogarsza sprawę. Mam nadzieję, że jak najszybciej zakończą postępowanie spadkowe i ta rudera zostanie sprzedana. Raz po raz powtarzam ogrodnikowi, żeby zlikwidował ten przełaz, ale jakoś nie może się facet do tego zabrać. A te dzieciaki są teraz w takim wieku, że... – Wzdrygnęła się lekko. Jej spojrzenie ześlizgnęło się na moment na torebkę Sally. Pomyślała pewnie o karcie tarota z twarzą Millie. Albo o Lorne Wood. Zaginionej od szesnastu godzin.

Po chwili jednak jej twarz się wypogodziła. – Nie martw się – powiedziała. – Przypilnuję jej. I zawiozę do Juliana na szóstą. === =

4 Tej wiosny Lorne Wood bardzo często chodziła na zakupy do miasta, a potem wracała do domu trasą przez park Sydney Gardens i dalej wędrowała wzdłuż ścieżki holowniczej, przy której stał jej dom, jakieś osiemset metrów na wschód. Sydney Gardens był najstarszym parkiem w Bath, słynnym dzięki mieszczącej się tam replice świątyni rzymskiej bogini Minerwy. Było to również miejsce schadzek okolicznych gejów. Wystarczyło choćby na krok zejść z wyznaczonej ścieżki, żeby natknąć się na młodego, ładnie ubranego mężczyznę chowającego się w krzakach z nieśmiałym, wyczekującym uśmiechem na twarzy. W pobliżu parkowych szaletów rodzice zaczynali gadać do swoich dzieci jak najęci, próbując odwrócić ich uwagę, a właściciele psów nieustannie przyprowadzali do pobliskiego weterynarza swoich pupili, którzy notorycznie dławili się zużytymi kondomami wygrzebanymi spod liści. Przez park przebiegała linia kolejowa. Policyjne ekipy poszukiwawcze zdążyły już dokładnie ją obejrzeć, niejednokrotnie bowiem zdarzało się, że niezidentyfikowane ciała porzucano właśnie tutaj, a rozpędzony pociąg miażdżył je i rozszarpywał, tak że niemal nic z nich nie zostawało. Tym razem jednak policja nie szukała zwłok, tylko jakichkolwiek śladów, które pomogłyby ustalić, jak wyglądała trasa Lorne z miasta do miejsca, gdzie została zamordowana. Zoë i Ben w milczeniu szli wzdłuż kanału. Od czasu do czasu któreś z nich przystawało i zaglądało w krzaki po prawej stronie albo w mętną wodę kanału po lewej, w nadziei, że uda im się

natknąć na coś, co przegapiły ekipy poszukiwawcze. Weszli już ze czterysta metrów w głąb miasta, kiedy Zoë przystanęła nagle koło niewielkiej bramy w murze. Wiły się nad nią gałęzie glicynii, której wiszące fioletowe kiście dopiero zaczynały rozkwitać. Było to przejście do Sydney Gardens. Najprawdopodobniej to właśnie tędy Lorne przedostała się na ścieżkę holowniczą. Zoë i Ben stanęli naprzeciwko siebie z pochylonymi głowami. Uważnie oglądali błoto między swoimi stopami. – To to samo, które miała na butach? – spytał. – Na pewno tego samego koloru. Ben podniósł wzrok i spojrzał na ścieżkę – na kałuże na jej żwirowej powierzchni. Poprzedniego dnia padało, ale dziś słońce grzało mocno, osuszając ziemię. – Błoto takiego koloru można znaleźć w wielu różnych miejscach w Bath. To wapień zawarty w glebie nadaje takie zabarwienie. Zoë wpatrywała się w kałuże. Myślała o butach Lorne. Cienkie baletki. Potwornie niepraktyczne, ale nosiły je teraz wszystkie dziewczyny. Ben wsadził ręce do kieszeni i zadarł głowę, spoglądając w niebo. – Jak myślisz – powiedział cicho. – Co jest pod tym brezentem? – Cholera wie. – Szefowo? – Posterunkowy Goodsy, jeden z członków jej zespołu, nadchodził w ich kierunku. Machał, żeby zwrócić na siebie ich uwagę. – Jakaś kobieta chce z tobą rozmawiać. – Kobieta?