a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony848 976
  • Obserwuję551
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań666 006

Neal Stephenson - Epoka diamentu

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Neal Stephenson - Epoka diamentu.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 14 miesiące temu

dziękuje

Transkrypt ( 25 z dostępnych 275 stron)

Neal Stephenson Epoka diamentu

Konwersja : Strach na Wróble © book created by Strach na Wróble

Spis treści Okładka Karta tytułowa Konwersja Motto Część pierwsza Część druga Przypisy

Z natury ludzie są niemal identyczni; w praktyce ogromnie się między sobą różnią. Konfucjusz

Część pierwsza

Zarówno triumf, jak i upadek moralności są skutkiem działania innych, potężniejszych sił, najczęściej reakcji na obyczaje panujące w poprzedniej epoce. Wielkie wahadło leci to w jedną, to w drugą stronę, a jego ruchów nijak nie determinuje garstka dystyngowanych osób uczepionych jego koniuszka. sir Charles Petrie, The Victorians

Theta odwiedza modsalon; godne uwagi cechy nowoczesnego uzbrojenia Na zboczu wzniesienia dzwony świętego Marka wygrywały kurant, kiedy Bud podjechał do modsalonu, żeby zmodernizować swój czaszkolet. Miał śliczne, nowiuteńkie rolki, osiągające prędkość maksymalną od stu do stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę – w zależności od tego, ile ważył użytkownik i czy nosił aero, czy nie. Bud lubił obcisłe skóry, które podkreślały jego muskulaturę. Podczas poprzedniej wizyty w modsalonie, dwa lata temu, zapłacił za wszczepienie gromady żytów, stworków tak małych, że nie można ich zobaczyć ani dotknąć, które impulsami elektrycznymi pobudzały mięśnie zgodnie z programem maksymalizacji masy. W połączeniu z wbudowaną w przedramię pompą testosteronu dawały efekt porównywalny z ćwiczeniem na siłowni przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu – z tą różnicą, że Bud nie musiał nic robić i w ogóle się nie pocił. Jedyna niedogodność polegała na tym, że na skutek tarmoszących go stale impulsów robił się nieco spięty. Wprawdzie zdążył się do tego przyzwyczaić, ale na rolkach wciąż czuł się trochę niepewnie, zwłaszcza kiedy leciał setką przez tłum na ulicy. Mało kto próbował go jednak zaczepiać, nawet kiedy Bud go przewrócił, a po dzisiejszym dniu już nikt nigdy nie ośmieli się wejść mu w drogę. Z ostatniej akcji w roli pozoranta cudem wyszedł bez szwanku, za to mniej więcej z tysiącem ujm w kieszeni. Jedną trzecią tej sumy wydał już na nowe ciuchy (głównie czarne skóry), jedną trzecią na rolki, a teraz resztę zamierzał przepuścić w modsalonie. Oczywiście mógł kupić czaszkolet znacznie taniej, w tym celu musiałby jednak przedostać się Groblą do Szanghaju i tam spiknąć z jakimś działającym na czarno Przybrzeżnym, który nie tylko załatwiłby mu gratisową infekcję kości, ale przy okazji jeszcze go obrobił w znieczuleniu. Poza tym do Szanghaju wpuszczali tylko dziewice i gdyby Bud – z wbudowanym czaszkoletem – chciał pokonać Groblę, musiałby słono zapłacić całej gromadzie szanghajskich gliniarzy. Zresztą nie było sensu na tym oszczędzać. Czekały go nieograniczone perspektywy: właśnie rozpoczynał wspinaczkę po szczeblach długiej i skrajnie niebezpiecznej kariery powiązanej z handlem narkotykami, a ostatnia robótka miała być czymś w rodzaju płatnego przesłuchania. Topowy system uzbrojenia był rozsądną inwestycją na początek. Przeklęte dzwony wygrywały we mgle swoją melodię. Półgłosem wydał polecenie aktywujące system muzyczny. Synchroniczna matryca akustyczna, rozpięta na powierzchni bębenków usznych jak pestki rozrzucone na truskawce, posłusznie podbiła głośność, nie zdołała jednak zagłuszyć głębokich basów karylionu, od których wibrowały wszystkie kości długie w ciele Buda. Przyszło mu do głowy, że korzystając z wizyty w modsalonie, mógłby kazać rozwiercić prawy wyrostek sutkowaty i wymienić baterie; miały ponoć wystarczać na dziesięć lat, ale miał je już od sześciu i słuchał muzyki bez przerwy. I to głośno. W kolejce czekało troje ludzi. Usiadł i wziął do ręki leżący na stoliku mediatron, do złudzenia przypominający brudny i wymięty arkusz niezapisanego papieru. – Roczniki samoobrony – powiedział dostatecznie głośno, żeby wszyscy w salonie go usłyszeli. Na pustej stronicy zmaterializowało się logo jego ulubionego mediawlewu. Mediaglify (w większości te najfajniejsze, animowane) ułożyły się w schludne wiersze i kolumny. Wyszukał wśród nich symbol porównania i pstryknął w niego paznokciem. Na arkusz wypłynęła nowa ławica mediaglifów, otaczająca większe okna, w których pracownicy Roczników wypróbowywali różne modele czaszkoletów na żywych i martwych obiektach. Odrzucił mediatron z powrotem na stolik: nad tym porównaniem ślęczał od wczoraj, a skoro nie nastąpiła żadna aktualizacja, nie zamierzał zmieniać podjętej decyzji. Pierwszy z klientów przyszedł zrobić sobie tatuaż, co zajęło jakieś dziesięć sekund. Drugi chciał tylko załadować czaszkolet świeżą amunicją, co trwało niewiele dłużej. Dziewczyna zażyczyła sobie wymiany części żytów w podkładzie interaktorskim, głównie wokół oczu, gdzie pojawiły się pierwsze zmarszczki. Taki zabieg wymagał nieco więcej czasu, więc Bud znowu sięgnął po mediatron i włączył swój ulubiony interakt Stul dziób, bo zginiesz! Właściciel salonu chciał zobaczyć ujmy, zanim przystąpi do instalacji czaszkoletu. W innych okolicznościach mogłoby mu to zostać poczytane za obelgę, ale tutaj, na Terytoriach Dzierżawionych, była to standardowa praktyka

biznesowa. Upewniwszy się, że nie zostanie wykiwany, spryskał Budowi czoło środkiem znieczulającym, naciął i odciągnął płat skóry, po czym przesunął mu nad głowę maszynę zamontowaną na delikatnym zrobotyzowanym wysięgniku niczym narzędzie dentystyczne. Maszyna – poruszająca się z niepokojącą prędkością i determinacją – samoczynnie nakierowała się na stary czaszkolet. Bud, nieustająco pobudzony na skutek działania stymulatorów mięśniowych, odruchowo się wzdrygnął, ale automat na wysięgniku był od niego sto razy szybszy i bezbłędnie wyłuskał mu broń z głowy. Modartysta śledził przebieg zabiegu na monitorze; nie miał nic do roboty poza snuciem komentarza: – Otwór w czaszce ma nierówne krawędzie. Maszyna wyrówna go i powiększy jego średnicę... Już. A teraz wstawimy nowy czaszkolet. Nieprzyjemny zgrzyt rozszedł się po czaszce Buda, gdy robot zamontował mu nową broń. Przypomniały mu się lata młodości, gdy zdarzało się czasem, że któryś z kumpli postrzelił go w łepetynę z wiatrówki. Natychmiast rozbolała go głowa. – Na razie jest w niej sto ziaren kukurydzy – powiedział modartysta – żeby mógł pan przetestować irmo. Jak się pan z nim oswoi, załadujemy prawdziwą amunicję. Naciągnął płat skóry na miejsce i umocował klamerkami, żeby nie zostały blizny. Za dodatkową opłatą mógł celowo zostawić w tym miejscu charakterystyczną bliznę, żeby wszyscy wiedzieli, że właściciel jest uzbrojony, ale Bud słyszał, że niektóre laski tego nie lubią. Rządzący jego związkami z płcią przeciwną melanż pierwotnych impulsów, mętnych domniemań, wypaczonych teorii, zasłyszanych skrawków rozmów, na wpół zapomnianych kiepskich rad oraz fragmentów przerysowanych (bez wątpienia) anegdot, który w praktyce niczym nie różnił się od zbioru przesądów, w tej akurat chwili podpowiadał mu, że lepiej będzie nie dopominać się o bliznę. Zwłaszcza że miał całkiem ładną kolekcję celowników – nieprzesadnie gustownych okularów przeciwsłonecznych z krzyżem celowniczym wstawionym w szkło przed dominującym okiem. Rewelacyjnie wpływały na precyzję strzału, a przy tym miały charakterystyczny wygląd i trudno było ich nie zauważyć. Wszyscy wiedzieli, że z klientem w celownikach nie ma żartów. – Proszę spróbować – powiedział modartysta. Obrócił Buda wraz z ogromnym, wiekowym fotelem fryzjerskim obitym pomarszczoną folią i Bud zobaczył ustawionego w kącie manekina, który nie miał twarzy ani włosów i był – podobnie jak ściana za jego plecami – calusieńki upstrzony maleńkimi śladami przypaleń. – Status – powiedział Bud. Czaszkolet zabrzęczał cicho w odpowiedzi. – Przygotuj – polecił i usłyszał kolejne buczenie. Spojrzał prosto na manekina. – Wal. Wymówił to słowo szeptem, nie poruszając wargami, ale czaszkolet i tak je wyłapał. Lekki odrzut szarpnął głową Buda. Z kąta, w którym stał manekin, dobiegło zaskakujące POP!, któremu towarzyszył błysk światła na ścianie nad jego głową. Ból pod czaszką Buda się wzmógł, ale on nie zwracał na to uwagi. – Strzela szybszą amunicją, dlatego trzeba celować nieco niżej – wyjaśnił modartysta. Bud spróbował jeszcze raz i tym razem trafił manekina prosto w szyję. – Piękny strzał! Gdyby miał pan załadowany hellfire, urwałoby mu łeb. Widzę, że zna się pan na rzeczy. Proszę tylko pamiętać o dodatkowych opcjach. Ma pan trzy magazynki, może pan na bieżąco zmieniać rodzaj amunicji. – Wiem, czytałem o tym modelu – odparł Bud i wydał polecenie czaszkoletowi: – Seria, dziesięć, średnie skupienie. Następne bezgłośne „wal” znacznie mocnej targnęło mu głową wstecz. Dziesięć POP! rozległo się jednocześnie, pociski posiekały manekina i ścianę z tyłu. W powietrzu zgęstniał dym, zapachniało palonym plastikiem. – W serii można wystrzelić do stu pocisków – dodał właściciel salonu. – Chociaż wtedy odrzut mógłby panu przetrącić kark. – Chyba wiem już wszystko. Ładuj: pierwszy magazynek setka paraliżujących elektryków, drugi obezwładniacze, trzeci hellfire’y. I załatw mi jakąś aspirynę, do cholery.

Źródło Wiktorii; opis jego otoczenia Wloty powietrza Źródła Wiktorii strzelały ze szczytu Królewskiej Oranżerii Ekologicznej niczym bukiet wysokich na sto metrów kalii. Analogii dopełniało znajdujące się pod nimi odwrócone do góry nogami drzewo przewodów instalacyjnych, które jak fraktalna plątanina korzeni rozchodziły się w diamentoidowej skale Nowego Zhoushanu i kończyły w ciepłych wodach Morza Południowochińskiego: nieprzeliczone mrowie kapilar tworzyło pas wokół rafy intelkoralowej, kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią wody. Jedna duża rura zasysająca wodę działałaby z grubsza tak samo, podobnie jak i pęk kalii można by zastąpić pojedynczą wielką, wyjącą paszczą, w której jakiś zakrwawiony filtr wyłapywałby śmieci i ptaki, zanim te zdołałyby zatkać instalację. Byłoby to jednak nieekologiczne. Geotekci z Imperial Tectonics nie rozpoznaliby ekosystemu, nawet gdyby zamieszkali w samym jego środku, wiedzieli jednak, że ekosystemy stają się wybitnie męczące, gdy tylko coś się w nich spieprzy. Dlatego chronili środowisko z tym samym niewzruszonym, tępym, zielonym uporem, z jakim podchodzili do projektowania przekopów i kładek dla zwierząt. I dlatego właśnie woda do Źródła Wiktorii sączyła się przez mikrorurki (nieco podobnie, jak gdzie indziej wsiąkała w piasek na plaży), a powietrze spływało w głąb artystycznie uformowanych wykładniczych krzywizn niebotycznych kalii. Każdy z tych precyzyjnie wyrysowanych kształtów w przestrzeni parametrycznej znajdował się bardzo blisko jakiegoś centralnie położonego ideału. Były dostatecznie mocne, żeby oprzeć się tajfunom, a zarazem wystarczająco elastyczne, by giąć się i szeleścić na wietrze. Ptaki, które zabłądziły do ich wnętrza, wyczuwały wciągający je w czeluść gradient ciśnienia i zwyczajnie wylatywały na zewnątrz, zanim jeszcze zdążyły spanikować na tyle, żeby się zesrać. Kalie wykwitały z wielkiego jak stadion lekkoatletyczny wazonu z rżniętego kryształu, zwanego Diamentowym Pałacem i otwartego dla zwiedzających. Turyści, zażywający ruchu emeryci i zdyscyplinowani uczniowie w szkolnych mundurkach włóczyli się po nim non stop, popatrując przez ściany ze szkła (ściślej rzecz biorąc – z litego diamentu, który był od szkła tańszy) na kolejne segmenty molekularnej linii demontażowej, jaką było Źródło Wiktorii. Zanieczyszczone powietrze i woda trafiały do zbiorników. Obok każdego zbiornika znajdował się drugi, podobny, zawierający nieco czystsze powietrze lub nieco czystszą wodę. Po powtórzeniu tej procedury kilkadziesiąt razy zbiorniki znajdujące się na samym końcu były wypełnione idealnie czystym azotem i idealnie czystą wodą. Ciąg zbiorników nazywano „kaskadą”, lecz turyści, którzy nie dostrzegali w nim niczego godnego sfotografowania, nie doceniali też abstrakcyjnego inżynierskiego poczucia humoru jego twórców. To, co najciekawsze, działo się w obrębie rozdzielających zbiorniki ścian, które nie były zwykłymi ścianami, lecz niemal nieskończonymi matrycami submikroskopijnych kółeczek, opatrzonych wieloma łopatkami i pozostających w ciągłym ruchu. Każda łopatka wyłapywała cząsteczkę azotu lub wody z brudniejszego zbiornika, po czym – dokonawszy obrotu wokół własnej osi – wyrzucała ją na drugą, czystą stronę. Wszystko, co nie było azotem lub wodą, nie było przez kółeczka wyłapywane, toteż nie mogło się przedostać przez „ścianę”. Inne kółeczka odpowiadały za wychwytywanie użytecznych pierwiastków śladowych, takich jak węgiel, siarka i fosfor, które doprowadzano następnie do postaci czystej w równolegle zestawionych mniejszych kaskadach. Oczyszczone pierwiastki trafiały do zbiorników, skąd można było je następnie pobrać do konstrukcji prostych, lecz przydatnych gadżetów molekularnych. Wszystko to ostatecznie lądowało na taśmociągach molekularnych znanych pod wspólną nazwą „podajnika”, którego wylotami były Źródło Wiktorii i pół tuzina innych źródeł w Atlantydzie/Szanghaju. Komplikacje finansowe w życiu Buda; wizyta u bankiera Bud był zaskoczony, że tak długo nie musiał używać czaszkoletu. Sama świadomość, że go ma, skutkowała z jego strony takim sposobem bycia, że nikt przy zdrowych zmysłach nie śmiał mu się postawić, zwłaszcza kiedy dodatkowo zobaczył celowniki i czarne skóry. Wystarczyło, że Bud krzywo na kogoś spojrzał, żeby postawić na swoim. Nadszedł czas, aby wspiąć się wyżej po drabinie. Szukał pracy jako czujka, ale nie było z tym łatwo. Branża farmaceutyków alternatywnych opierała się na topowym systemie błyskawicznych dostaw na żądanie; nikt nie

przechowywał znaczniejszych zapasów magazynowych, żeby w razie wpadki policja nie znalazła za dużo dowodów. Towar wytwarzano w nielegalnych kompilatorach materii poukrywanych w pustostanach w tanich blokach, skąd gońcy dostarczali go do dilerów na ulicach. Przez cały czas okolicę patrolowała probabilistycznie rozproszona armia czujek i pozorantów: nigdzie nie zatrzymywali się na dość długo, żeby ktoś mógł im zarzucić włóczęgostwo, i na bieżąco monitorowali ruchy policji i policyjnych kapsuł obserwacyjnych na wbudowanych w okulary przeciwsłoneczne wyświetlaczach przeziernych. Kiedy swojemu poprzedniemu szefowi powiedział, żeby się walił, był praktycznie pewien, że bez trudu zaczepi się gdzieś indziej w roli gońca. Niestety, nic z tego nie wyszło, a od tamtej pory z Ameryki Północnej przybyły kolejne dwa latające olbrzymy i wypluły na rynek pracy tysiące sztuk białego i czarnego ścierwa. A teraz Budowi kończyły się pieniądze i miał serdecznie dość darmowego żarcia z ogólnodostępnych kompilatorów materii. Peacock Bank był przystojnym mężczyzną ze szpakowatą kozią bródką; pachniał cytrusami i nosił niezwykle elegancki dwurzędowy garnitur, który ładnie podkreślał jego wąską talię. Urzędował w zapuszczonym biurze na pięterku, nad agencją turystyczną, w szemranej okolicy pomiędzy aerodromem i obstawionym burdelami nabrzeżem. Podali sobie ręce na powitanie, po czym bankier oparł się tyłem o skraj biurka i bez słowa, ze skrzyżowanymi na piersi rękami, wysłuchał bajdurzenia Buda. Od czasu do czasu kiwał głową, jakby Bud powiedział coś wyjątkowo ważnego. Było to trochę niepokojące, bo Bud miał świadomość, że cała jego historyjka jest od początku do końca wyssana z palca. Słyszał jednak, że ci kolesie z kropką na czole bardzo lubią się chełpić tym, iż każdemu klientowi poświęcają równie dużo uwagi. W jakimś przypadkowo wybranym momencie przedłużającego się monologu bankier przerwał Budowi, podnosząc na niego wzrok. – Interesuje pana oferta kredytu odnawialnego – stwierdził takim tonem, jakby był tym mile zaskoczony, co jednak wydawało się mało prawdopodobne. – Chyba można tak powiedzieć – przytaknął ostrożnie Bud. Trochę żałował, że brakuje mu biegłości w posługiwaniu się taką elegancką terminologią. Bankier wyjął zza pazuchy złożoną na troje kartkę papieru. – W takim razie zechce pan łaskawie zapoznać się z treścią tej broszury – powiedział do Buda, po czym przemówił do samej broszury: krótko, pośpiesznie, w nieznanym Budowi języku. Kiedy Bud wziął ją od niego, na pustej dotychczas stronicy wyświetliło się ładne animowane, kolorowe logo i zabrzmiała muzyczka. Logo rozkwitło w pawia[1], a pod nim rozpoczęła się prezentacja wideo prowadzona przez drugiego podobnego jegomościa, który wyglądał trochę jak Hindus, ale też trochę jak Arab. – Parsowie witają w Peacock Banku – powiedział. – Co to są Parsowie? – zapytał Bud. Bankier przymknął nieco powieki i skinieniem bródki wskazał broszurę, która tymczasem podchwyciła pytanie i wdała się w wyjaśnienia. Bud pożałował, że zapytał, ponieważ w odpowiedzi usłyszał masę bzdetów na temat tych całych Parsów, którym najwyraźniej strasznie zależało na tym, żeby nikt ich nie pomylił z kropkogłowymi, Pakistańcami czy Arabusami – chociaż oczywiście nie mieli absolutnie nic przeciwko tym grupom etnicznym. Starał się wprawdzie, jak mógł, nie słuchać tych wyjaśnień, ale mimo woli przyswoił sobie więcej, niżby chciał, informacji o Parsach, ich porąbanej religii, zamiłowaniu do łazęgostwa, a nawet o ich zakichanej kuchni (jej opisy brzmiały dziwacznie, ale i tak pociekła mu ślinka). W końcu broszura wróciła do spraw bieżących, czyli kredytu odnawialnego. Bud wiedział, jak to działa. Peacock uprawiał taki sam rozbój jak wszyscy inni: jeżeli bank zaakceptował klienta, od razu na miejscu wszczepiał mu swoją kartę. Ci z Peacocka wstrzeliwali ją w grzebień biodrowy, inni woleli kości czaszki; nadawała się do tego celu każda duża kość znajdująca się płytko pod skórą. Musiała być duża, ponieważ karta potrzebowała łączności radiowej, musiała zatem dysponować dostatecznie długą anteną, żeby wychwytywała fale radiowe. Potem zrobienie zakupów wymagało już tylko wejścia do sklepu i poproszenia o towar. Sprzedawca, Peacock Bank i karta w biodrze załatwiali resztę. Banki różniły się między sobą filozofią naliczania odsetek, wysokością minimalnych spłat miesięcznych i tym podobnymi duperelami, które dla Buda nie miały absolutnie żadnego znaczenia. Interesowało go, co bank zrobi,

kiedy klient zacznie zalegać ze spłatą, dlatego odczekawszy chwilę, aby udać, że z uwagą słucha całego tego pieprzenia o stopach procentowych, zapytał – od niechcenia, jakby dopiero teraz przyszło mu to do głowy – o politykę windykacyjną. Bankier wyjrzał przez okno, jakby w ogóle nie usłyszał jego pytania. Ścieżka dźwiękowa płynnie przeszła w miły dla ucha jazzowy kawałek, na stronie wyświetlił się zaś obraz wieloetnicznej grupy ludzi obojga płci, którzy zupełnie nie przypominali upokorzonych przestępców kredytowych. Siedzieli przy stole i składali etniczną biżuterię z dużych elementów; świetnie się przy tym bawili, przekomarzając się i popijając herbatę. Zdaniem Buda tej herbaty było stanowczo za dużo; na wiele rzeczy potrafił być całkiem ślepy, był za to skrajnie wyczulony na wszelką manipulację medialną. Musiało im bardzo zależeć na uwypukleniu tego herbacianego wątku. Z zadowoleniem odnotował, że ludzie przy stole noszą normalne ciuchy, nie żadne uniformy, oraz że nikt nie próbuje oddzielać mężczyzn od kobiet. – Peacock Bank prowadzi obejmującą cały świat sieć czystych, bezpiecznych i przestronnych przytułków. Gdyby podczas naszej współpracy nieprzewidziane okoliczności pokrzyżowały wam plany albo gdybyście przez przypadek źle ocenili swoje perspektywy finansowe, możecie mieć pewność, że niedaleko od domu znajdziecie przytulne lokum na czas niezbędny, by wspólnie z bankiem wyjaśnić wszystkie wątpliwości. Mieszkańcy przytułków Peacock Banku mają do dyspozycji własne łóżka, a w niektórych przypadkach nawet własne pokoje. Oczywiście dzieci będą wam mogły towarzyszyć podczas całego pobytu. Zapewniane przez nas warunki pracy należą do najlepszych w branży, a dzięki wysokiej wartości dodanej naszej etnicznej biżuterii macie gwarancję, że bez względu na skalę napotkanych komplikacji wasza trudna sytuacja zostanie błyskawicznie uregulowana. – A jaką macie... ehm... strategię pilnowania, żeby ludzie... no, wie pan... przychodzili wtedy, kiedy powinni przyjść? – spytał Bud. Bankier stracił zainteresowanie rozmową. Wyprostował się, obszedł biurko dookoła i usiadł przy nim ze wzrokiem utkwionym w widoczny ponad wodą Pudong i Szanghaj. – Broszura nie obejmuje takich detali – odparł – ponieważ większość naszych potencjalnych klientów nie podziela pańskiego przywiązania do szczegółów odnoszących się do tego akurat aspektu naszej współpracy. – Wydmuchnął powietrze przez nos jak człowiek, który uparcie nie chce poczuć jakiegoś zapachu, i skubnął bródkę. – Procedura egzekucyjna jest trzyetapowa. Każdy etap ma swoją sympatyczną nazwę, naturalnie, ale z praktycznego punktu widzenia rzecz przedstawia się następująco. Faza pierwsza: uprzejme napomnienie. Faza druga: zdecydowane przekroczenie progu bólu. Faza trzecia: widowiskowa śmierć. Bud miał ochotę pokazać temu całemu Parsowi, co znaczy widowiskowa śmierć, ale zdawał sobie sprawę, że gość – jak na bank przystało – dysponuje zapewne niezłą ochroną. Poza tym procedura wyglądała w gruncie rzeczy dosyć standardowo i był poniekąd wdzięczny facetowi, że wyłożył mu ją bez ogródek. – W porządku – powiedział. – Będziemy w kontakcie. Mogę zatrzymać broszurę? Pars machnięciem ręki odprawił go razem z broszurą i Bud wrócił na ulicę w poszukiwaniu łaskawszych warunków kredytowych. Przybycie członka rodu królewskiego; Hackworthowie lecą na wycieczkę; przyjęcie urodzinowe księżniczki Charlotte; Hackworth poznaje arystokratę Było piątkowe popołudnie. Trzy kopulaste kapsuły szybowały ponad dachami i ogrodami Atlantydy/Szanghaju niczym zarodniki wielkiej jak księżyc tykwy. Dwa maszty cumownicze wykiełkowały i wystrzeliły pod niebo z owalnych jak boisko do krykieta lądowisk w Parku Źródła Wiktorii. Najmniejszy z powietrznych statków, niosący banderę rodziny królewskiej, zawisł w górze, gdy dwa pozostałe, większe, obniżyły lot, kierując się na lądowiska. Ich zewnętrzne powłoki były prawie przezroczyste: zamiast tłumić światło, odbijały je, zażółcały i marszczyły, rozsiewając dookoła ogromne abstrakcyjne wzory z jasnych i ciemniejszych plam, które dzieci – poubierane

w odświętne krynoliny i szykowne garniturki z krótkimi spodniami – próbowały łapać w ręce. Grała orkiestra dęta. Drobniutka postać w białej sukience stała przy relingu „Atlantisa” i machała do dzieci w dole. Domyślając się, że to dzisiejsza jubilatka, księżniczka Charlotte we własnej osobie, dzieciaki również machały do niej i wiwatowały w odpowiedzi. Fiona Hackworth spacerowała po Królewskiej Oranżerii Ekologicznej w towarzystwie rodziców, którzy, idąc po obu jej stronach, pilnowali, żeby nie ubrudziła sukni ziemią i liśćmi. Strategia ta nie okazała się wprawdzie stuprocentowo skuteczna, ale John i Gwendolyn paroma szybkimi ruchami rąk zdołali przenieść większość brudu z sukienki na swoje białe rękawiczki, skąd ulotnił się w powietrze. Większość współczesnych rękawiczek męskich i damskich produkowano z mikroskopijnych fabrykuł, które samoczynnie odrzucały brud. Można było wrzucić rękawiczkę w błoto, a ona i tak po kilku sekundach stałaby się na powrót śnieżnobiała. Hierarchia prywatnych kabin na „Ætherze” idealnie odpowiadała następstwu statusu jego pasażerów, ponieważ te części statku można było dowolnie dekompilować i odtwarzać pomiędzy kolejnymi rejsami. Dla lorda Finkle- McGrawa, trojga jego dzieci z małżonkami oraz Elizabeth (pierwszej – i na razie jedynej – wnuczki) statek opuścił prywatny eskalator, który zawiózł ich do apartamentu na samym dziobie, skąd roztaczała się panorama obejmująca niemal sto osiemdziesiąt stopni widnokręgu. Kabiny dalej od dziobu zajmował mniej więcej tuzin lordów udziałowców, którzy nosili tytuły skromnych hrabiów i baronów, a na statku podróżowali w mniej wykwintnych kajutach w towarzystwie raczej swoich wnuków niż dzieci. Następna w kolejności była kadra kierownicza – dyrektorowie w ciemnych kamizelkach mających maskować pokaźne brzuchy i przyozdobionych zawieszonymi na złotych dewizkach miniaturowymi skrzynkami poczty elektronicznej, telefonami, latarkami, tabakierkami i innymi fetyszami. Większość ich dzieci osiągnęła wiek, w którym mogły uchodzić za przeurocze wyłącznie w oczach własnych rodziców; gabaryty, przy których rozpierająca je energia stawała się raczej zagrożeniem niż źródłem zachwytów; oraz poziom inteligencji, przy którym miejsce dziecinnej niewinności zajmowała doprowadzająca do szału bezczelność. Pszczoła fruwająca w poszukiwaniu nektaru jest śliczna mimo ewentualnego zagrożenia użądleniem z jej strony; to samo zachowanie u trzykrotnie większego szerszenia każe nam się od razu rozglądać za podręczną packą na owady. Dlatego na szerokich eskalatorach prowadzących do kabin pierwszej klasy wiele dziecięcych przedramion dostawało się w kleszcze ojcowskich uścisków, gdy rodziciele w przekrzywionych cylindrach syczeli przez zaciśnięte zęby i rozglądali się na wszystkie strony w poszukiwaniu niepożądanych świadków. John Percival Hackworth był inżynierem. Większość inżynierów podróżowała w maciupeńkich kajutach z rozkładanymi łóżkami, ale Hackworth – jako noszący zaszczytny tytuł artifeksa i kierujący zespołem przy realizacji tego akurat projektu – zasłużył sobie na prywatną kabinę drugiej klasy z podwójnym łożem małżeńskim i dostawką dla Fiony. Tragarz przyniósł bagaże do kabiny mniej więcej w tym samym momencie, kiedy „Æther” ruszył w dalszą drogę. Zanim statek obrał kurs na południe, maszt cumowniczy – diamentoidowy słup kratownicowy o wysokości dwudziestu metrów – został wchłonięty przez owalny plac, który znów stał się gładki jak powierzchnia stołu bilardowego. Park znajdujący się w bezpośrednim sąsiedztwie Źródła Wiktorii był podziurawiony jak rzeszoto mnóstwem podziemnych wylotów podajnika, co pozwalało błyskawicznie wyprodukować dowolny pożądany rekwizyt. Kabina Hackworthów znajdowała się przy prawej burcie, dlatego oddalając się od Nowego Zhoushanu, mogli podziwiać zachód słońca nad Szanghajem, spowitym w wiecznie zalegający nad nim całun węglowego dymu. Gwendolyn przez godzinę czytała Fionie bajki na dobranoc. John w tym czasie przejrzał wieczorne wydanie „Timesa”, a następnie rozłożył na niedużym biurku jakieś swoje papiery. Później oboje przebrali się w stroje wieczorowe (po cichutku, żeby nie obudzić Fiony), o dziewiątej wyszli z kabiny, zamknęli drzwi na klucz i kierując się dźwiękami muzyki, trafili do głównej sali balowej na pokładzie „Ætheru”, gdzie właśnie zaczynały się tańce. Podłogę sali stanowiła lita płyta przezroczystego diamentu. W przyćmionym świetle zdawali się unosić nad roziskrzoną księżycowym blaskiem powierzchnią Pacyfiku, kiedy tańczyli kolejno walca, menueta, lindy hopa i electric slide.

Wschód słońca zastał trzy statki powietrzne zawieszone nad Morzem Południowochińskim, z dala od wszelkiego lądu. Ocean był w tym rejonie stosunkowo płytki, ale wiedzieli o tym tylko Hackworth i paru innych inżynierów. Z okna kabiny Hackworthów roztaczał się całkiem zacny widok, lecz John wstał wcześnie i zaklepał sobie dogodne miejsce na diamentowej posadzce sali balowej. Następnie zamówił u kelnera espresso i „Timesa” i miło spędzał czas, podczas gdy Gwen i Fiona szykowały się na nadejście nowego dnia. Wszędzie dookoła podekscytowane dzieci snuły przypuszczenia na temat tego, co miało się wkrótce wydarzyć. Gwen i Fiona przybyły wystarczająco późno, żeby John zainteresował się ich przedłużającą się nieobecnością; zdążył przez ten czas z dziesięć razy sprawdzić godzinę na swoim mechanicznym zegarku kieszonkowym, aż w końcu ściskając go w ręce, nerwowymi ruchami na przemian otwierał i zamykał kopertę. Siadając na przejrzystej podłodze, Gwen podkuliła długie nogi i w prześliczny sposób rozpostarła wokół spódnicę, czym ściągnęła na siebie jadowite spojrzenia tych kobiet, które postanowiły nie siadać. John z ulgą stwierdził, że większość zgromadzonych stanowią inżynierowie niższej rangi lub małżonki takowych. Nikt naprawdę ważny nie musiał się fatygować do sali balowej. Fiona opadła na czworaka i z zadartą pupą prawie przycisnęła buzię do diamentu. Hackworth ujął w palce kanty zaprasowanych nogawek, leciuteńko je podciągnął i przyklęknął na jedno kolano. Intelkoral eksplodował z głębiny z gwałtownością, która wstrząsnęła nawet Hackworthem, chociaż przecież nadzorował cały projekt i śledził wszystkie próby od początku. Widziany przez ciemną powierzchnię oceanu rozkwit rafy przypominał eksplozję oglądaną przez potrzaskaną szybę, a Hackworthowi przywodził na myśl wstrzykniętą do kawy strugę gęstej śmietanki, która odbija się od dna filiżanki wzburzonym fraktalnym kwiatem i twardnieje w zderzeniu z powierzchnią. Szybkość tego procesu była efektem starannie przemyślanej sztuczki. Intelkoral rozrastał się w tym miejscu od trzech miesięcy: zasilany nadprzewodnikiem, który specjalnie na tę okazję wyhodowano na dnie oceanu, czerpał niezbędne do rozwoju atomy bezpośrednio z wody morskiej i rozpuszczonych w niej gazów. Ewolucja koralu wyglądała na pozór chaotycznie – i w pewnym sensie taka właśnie była, chociaż każda litocząstka dokładnie wiedziała, gdzie ma się znaleźć i jaką rolę spełnić. Litocząstki – czworościenne klocki budowlane z wapnia i węgla – miały rozmiar ziarenka maku, własne zasilanie, mózg i system nawigacyjny. Podniosły się z dna oceanu na sygnał dany przez księżniczkę Charlotte, która rankiem znalazła pod poduszką urodzinowy prezent. Otworzywszy paczuszkę, zobaczyła w środku złoty gwizdek na łańcuszku. Wyszła na balkon i dmuchnęła w gwizdek. Koral zbiegał się ku miejscu powstania wyspy ze wszystkich stron; niektóre litocząstki musiały przebyć nawet kilka kilometrów, żeby zająć wskazane miejsce. Przy tej okazji wypierały ilość wody równą objętości wyspy, rzędu kilku lub kilkunastu kilometrów sześciennych. Efektem ich zachowania była wściekła kipiel. Na widok potężnego wybrzuszenia powierzchni morza niektóre dzieci zaczęły krzyczeć, bojąc się, że woda wystrzeli w górę i zagarnie statek powietrzny – i rzeczywiście, kilka kropel bryznęło na diamentowy brzuch pojazdu, na co pilot zareagował lekkim zwiększeniem wysokości. Szybki manewr wywołał serdeczne wybuchy śmiechu ze strony zebranych w sali balowej ojców, zachwyconych złudzeniem zagrożenia i bezsilnością natury. W końcu piana i wodna mgła rozpłynęły się i odsłoniły nową wyspę, która w pierwszych promieniach słońca przybrała łososiowy odcień. Oklaski i wiwaty przycichły do profesjonalnego pomruku, za to trajkotanie zaskoczonych dzieci, piskliwe i bardzo głośne, było trudne do zniesienia. Trzeba było poczekać jeszcze około dwóch godzin. Hackworth pstryknięciem palców przywołał kelnera i zamówił świeże owoce, sok, gofry i dolewkę kawy; nic nie stało na przeszkodzie, żeby porozkoszować się sławną kuchnią „Ætheru”, gdy z wyspy będą kiełkowały zamki, fauny, centaury i niezwykłe lasy. Księżniczka Charlotte była pierwszą istotą ludzką na zaczarowanej wyspie. Kiedy zeszła z „Atlantisa” po trapie, towarzyszyły jej dwie rówieśniczki. W ozdobionych powiewającymi wstążkami czepkach przypominały dzikie kwiaty. Zabrały ze sobą koszyczki do zbierania pamiątek, które jednak dość szybko oddały guwernantkom. Księżniczka odwróciła się do zacumowanych w odległości dwustu metrów „Ætheru” i „Chinooka” i przemówiła. Mimo że nie podnosiła głosu, wszyscy dobrze ją słyszeli: nanofon, wszyty w koronkowy kołnierzyk sukienki i sprzężony z synchroniczną matrycą akustyczną wbudowaną w górną warstwę materii wyspy, doskonale przekazywał dźwięki. – Chciałabym podziękować lordowi Finkle-McGrawowi i wszystkim pracownikom Machine-Phase Systems

Limited za ten przecudny prezent urodzinowy. A teraz powiedzcie mi, drogie dzieci z Atlantydy/Szanghaju, czy chcecie być gośćmi na moim przyjęciu urodzinowym? Dzieci z Atlantydy/Szanghaju odpowiedziały chóralnym „tak!” i tłumnie zbiegły z pokładów obu statków; na wszelki wypadek opuszczono wszystkie trapy, aby uniknąć tworzenia się wąskich gardeł, w których ścisk mógłby skutkować wypadkiem lub – Boże uchowaj! – nieuprzejmością. Z początku dzieci po prostu uciekały ze statków jak gaz wypuszczony z butelki, dopiero po dłuższej chwili ich uwagę przyciągnęły pierwsze cudowności: centaur o wzroście dobrych ośmiu stóp, który kroczył dostojnie po łące w towarzystwie rozbrykanych syna i córki; gromadka małych dinozaurów; jaskinia w łagodnym zboczu, która zapowiadała się nadzwyczaj magicznie; droga wijąca się po stoku w kierunku widocznych na sąsiednim wzgórzu ruin zamku. Dorośli w większości zostali na statkach, dając dzieciom czas, żeby się wyszumiały, ale lord Finkle-McGraw szedł po wysepce w stronę „Atlantisa” i z zaciekawieniem poszturchiwał ziemię laską, jakby chciał się upewnić, że podłoże jest stosowne dla królewskich stóp. Po trapie „Atlantisa” zeszli mężczyzna i kobieta: w lekkiej sukience w kwiaty, odważnie zapuszczającej się na płynne pogranicze oddzielające skromność od letniej wygody, i ze stosownie dobraną parasolką Wiktoria II, królowa Atlantydy, w eleganckim garniturze z beżowego płótna jej mąż, książę małżonek, który na imię miał – co godne pożałowania – Joe. Joe (albo Joseph, bo tak nazywano go przy oficjalnych okazjach) zszedł pierwszy, poruszając się cokolwiek pompatycznie, w stylu „to mały krok dla człowieka”, po czym odwrócił się do Jej Królewskiej Mości i podał jej rękę, którą przyjęła ze zdawkową wdzięcznością, jakby chciała wszystkim przypomnieć, że w Oxfordzie należała do osady wioślarskiej, a na wydziale biznesowym Uniwersytetu Stanforda dla relaksu jeździła na rolkach, pływała i ćwiczyła jeet kune do. Lord Finkle-McGraw ukłonił się, gdy królewskie espadryle dotknęły ziemi, i pocałował podaną mu dłoń, co było odrobinę niestosowne, lecz dopuszczalne w wypadku ludzi starszych i stylowych, takich jak Alexander Chung-Sik Finkle-McGraw. – Jeszcze raz dziękujemy lordowi Finkle-McGrawowi, Imperial Tectonics Limited oraz Machine-Phase Systems Limited za to wspaniałe wydarzenie. A teraz nacieszmy się tym cudownym miejscem, zanim fale pochłoną je na wieki, tak jak pochłonęły pierwszą Atlantydę. Rodzice dzieci z Atlantydy/Szanghaju spacerowym krokiem schodzili na wyspę, chociaż na widok stroju królowej i księcia małżonka wielu z nich cofnęło się jeszcze do kabin, żeby się przebrać. Najważniejsza nowina, przekazana już do „Timesa” przez uzbrojonego w teleskop specjalistę od mody na pokładzie „Ætheru”, brzmiała następująco: parasolka wraca do łask. Gwendolyn Hackworth nie zabrała parasolki, ale zupełnie się tym nie przejęła; zawsze cechowało ją naturalne, niewymuszone, podświadome wyczucie modowych trendów. Zeszli z Johnem na wyspę. Ledwie oczy Hackwortha przywykły do słonecznego blasku, przykucnął i roztarł w palcach szczyptę ziemi. Gwen zostawiła go sam na sam z jego obsesją i dołączyła do grupy kobiet – głównie inżynierskich żon plus jedna albo dwie arystokratki w randze udziałowca baroneta. Hackworth znalazł ukrytą ścieżkę, która wiła się wśród drzew pod górę, do zagajnika okalającego stawek wypełniony chłodną i czystą słodką wodą (na wszelki wypadek spróbował jej, żeby się upewnić, czy taka właśnie jest), a potem stał przez jakiś czas bez ruchu, wodząc wzrokiem po zaczarowanej wyspie i zastanawiając się, co też w tej chwili porabia Fiona. Rozmarzył się: może jakimś cudem spotkała księżniczkę Charlotte, zaprzyjaźniła się z nią i teraz razem zachwycają się jakąś magią? Z przedłużającego się snu na jawie wyrwał go dopiero rozbrzmiewający w pobliżu głos. Otrząsnął się, gdy dotarło do niego, że ktoś recytuje poezję. Gdzież byśmy byli, drogi przyjacielu, Gdybyśmy w erze wyborów niegroźnych – Zamiast wędrować, jak to czyniliśmy, wśród dolin Żyznych i w plony zasobnych; miast kraj przemierzać Wolnej wyobraźni; miast błąkać się po szczęśliwości Łąkach – gdybyśmy wciąż tropieni byli I nadzorowani, każdy sam w swojej melancholii

Wiedziony na postronku jak jałówka do żłobu, Skazany na niewoli rozpacz i samotność. Hackworth odwrócił się i zobaczył stojącego obok starszego mężczyznę: genetyczny Azjata mówił z nosowym północnoamerykańskim akcentem i musiał mieć co najmniej siedemdziesiąt lat. Przezroczysta skóra nadal opinała się na szerokich kościach jarzmowych, ale powieki, uszy i zapadnięte policzki miał ogorzałe i pomarszczone. Spod korkowego hełmu nie wymykał się ani jeden kosmyk włosów: nieznajomy był łysy jak kolano. Hackworth powoli składał te fakty w całość, aż w końcu dotarło do niego, kogo ma przed sobą. – To brzmi jak Wordsworth – zauważył. Mężczyzna, który do tej pory wodził wzrokiem po rozciągających się w dole łączkach, przekrzywił głowę i pierwszy raz spojrzał na Hackwortha. – Który wiersz? – zapytał. – Sądząc po treści, przypuszczam, że Preludium. – Doskonale. Hackworth podszedł i wręczył nieznajomemu wizytówkę. – John Percival Hackworth, do usług. – Miło poznać – odparł tamten. Nie tracił czasu na przedstawianie się. Lord Alexander Chung-Sik Finkle-McGraw był jednym z kilku lordów udziałowców w randze księcia wywodzących się z Apthorpu. Apthorp nie był oficjalną organizacją, którą można by znaleźć w książce telefonicznej. W żargonie finansowym nazwą tą określano strategiczny sojusz kilku potężnych firm, wśród nich Machine-Phase Systems Limited i Imperial Tectonics Limited. Kiedy nikt ważny nie słuchał, pracownicy nazywali go Zaibatsu Johna, podobnie jak ich przodkowie z ubiegłych stuleci nazywali Kompanię Wschodnioindyjską – Kompanią Johna. MPS wytwarzało towary konsumpcyjne, a ITL specjalizowało się w nieruchomościach, w których – jak zawsze – były prawdziwe pieniądze. Gdyby mierzyć wpływy ITL zajmowaną powierzchnią, firma wypadłaby skromnie: obejmowała raptem kilka strategicznie położonych wysepek, wielkości raczej hrabstw niż kontynentów. Były to jednak najdroższe tereny na świecie, jeśli pominąć dosłownie garstkę takich błogosławionych miejsc jak Tokio, San Francisco czy Manhattan – a wszystko dzięki zatrudnionym w Imperial Tectonics geotektom, bo to oni potrafili sprawić, że każda nowa posiadłość mogła mieć urok San Francisco, strategiczne położenie Manhattanu, feng shui Hongkongu i monotonną, lecz niezbędną Lebensraum Los Angeles. Nie trzeba już było wysyłać brudnych kmiotków w czapkach z szopa, żeby wykreślali mapy dziczy, wyrzynali tubylców i karczowali lasy. Wystarczył młody, wzięty geotekt, topowy kompilator materii i potężne źródło. Podobnie jak większość Neowiktorian, Hackworth potrafiłby z pamięci wyrecytować biografię lorda Finkle- McGrawa. Przyszły książę urodził się w Korei i w wieku sześciu miesięcy został adoptowany przez małżeństwo, które poznało się na studiach w Iowa City, a następnie założyło farmę organiczną niedaleko granicy Iowa z Dakotą Południową. W czasach wczesnej młodości lorda odrzutowiec pasażerski lądował awaryjnie na lotnisku w Sioux City i Finkle- McGraw (podobnie jak kilkunastu innych skautów z jego drużyny, pośpiesznie zmobilizowanych przez przełożonego) stanął przy pasie startowym obok wszystkich karetek, strażaków, lekarzy i pielęgniarek z okolicznych hrabstw. Niezwykła sprawność, z jaką miejscowi zareagowali na wypadek, odbiła się szerokim echem w mediach i stała kanwą filmu telewizyjnego. Finkle-McGraw zupełnie tego nie pojmował: przecież nie zrobili nic niezwykłego, zareagowali w zaistniałych okolicznościach rozsądnie i po ludzku. Dlaczego mieszkańcy innych rejonów kraju mieli taki problem ze zrozumieniem tego? Niedoskonałe pojmowanie amerykańskiej kultury można było złożyć na karb faktu, że do ukończenia czternastego roku życia rodzice nie posyłali go do szkół, lecz uczyli w domu. Typowy dzień nauki małego Finkle- McGrawa wypełniała obserwacja kijanek podczas spaceru nad rzeką albo wizyta w bibliotece publicznej w celu wypożyczenia książki traktującej o starożytnej Grecji lub Rzymie. W domu się nie przelewało, wakacje spędzali na włóczęgach z plecakiem po Górach Skalistych albo w północnej Minnesocie na spływie kajakowym. Podczas wakacji Finkle-McGraw przyswoił sobie chyba więcej wiedzy niż jego rówieśnicy przez całe lata nauki szkolnej.

Kontakty towarzyskie z innymi dziećmi ograniczały się do działalności skautowskiej oraz przykościelnej: rodzina Finkle-McGraw należała do Kościoła metodystycznego, Kościoła katolickiego oraz małej synagogi, której wierni spotykali się w wynajętej salce w Sioux City. W końcu rodzice zapisali go do państwowej szkoły średniej, w której utrzymywał stabilną średnią dwa przecinek zero przy maksimum ocen wynoszącym cztery. Program nauczania był tak absolutnie niedorzeczny, a inni uczniowie tak tępi, że Finkle-McGraw nauczył się lekceważyć szkołę. Wyrobił sobie opinię niezłego zapaśnika i przełajowca, której jednak nigdy nie próbował wykorzystać do podbojów erotycznych, chociaż – zważywszy na panującą w tym okresie ogólną rozwiązłość – nie byłoby to trudne. Posiadł w pewnej mierze tę irytującą cechę, która sprawia, że młody człowiek postanawia być nonkonformistą dla zasady, i odkrył, iż najlepszym sposobem szokowania współczesnych jest niewzruszone przekonanie, że jedne zachowania są dobre, a inne złe, dlatego postanowił kierować swoim życiem w zgodzie z tym właśnie przekonaniem. Po ukończeniu szkoły średniej przez rok udzielał się przy prowadzeniu rodzinnego biznesu rolniczego, a następnie poszedł na studia na politechnikę stanową Iowa („Nauka i praktyka”) w Ames. Z początku zamierzał się specjalizować w inżynierii rolniczej, ale już po pierwszym półokresie przeniósł się na fizykę. Przez następne trzy lata teoretycznie studiował fizykę, w praktyce zaś chodził na te zajęcia, na które akurat miał ochotę: informatyka, metalurgia, muzyka dawna. Nie zrobił dyplomu – chociaż nie ze względu na słabe wyniki, lecz z powodu ówczesnego klimatu politycznego. Podobnie jak wiele uczelni w tym okresie, politechnika w Ames wymagała od swoich studentów niezwykle obszernych zainteresowań i uczestnictwa w kursach z dziedziny nauk humanistycznych. Finkle-McGraw wolał zamiast tego czytać książki, słuchać muzyki, a w wolnym czasie chodzić do teatru. Pewnego lata, które spędzał w Ames zatrudniony w roli asystenta naukowego w laboratorium ciała stałego, ogromna powódź na dwa dni zamieniła miasto w wyspę. Podobnie jak wielu innych przybyszów ze Środkowego Zachodu, Finkle-McGraw przez następne dwa tygodnie budował wały przeciwpowodziowe z worków z piaskiem i foliowych płacht – i po raz kolejny zdumiał się tym, jak tę sytuację przedstawiono w środkach masowego przekazu: dziennikarze z obu wybrzeży przybywali masowo do miasta i z wyraźnym zdumieniem donosili o zupełnym braku tutaj szabrowników. Lekcja wyniesiona z katastrofy lotniczej w Sioux City uzyskała dodatkowe potwierdzenie. Zamieszki, do jakich rok wcześniej doszło w Los Angeles, stanowiły wyrazisty dowód wyjątkowości sytuacji w Ames i Finkle-McGraw zaczął z wolna wykształcać w sobie przekonanie, które w późniejszym okresie miało mieć decydujący wpływ na jego poglądy polityczne: otóż mimo że ludzie nie różnią się między sobą pod względem genetycznym, to pod względem kulturalnym potrafią być skrajnie różni, a niektóre kultury są po prostu lepsze od innych. Nie była to ocena subiektywna czy wartościująca, lecz proste stwierdzenie faktu: jedne kultury rozkwitały, inne były skazane na upadek. Pogląd ten podzielali zresztą niemal wszyscy, chociaż w owych czasach nikt nie śmiał głośno go wyrazić. Finkle-McGraw ukończył politechnikę, bez dyplomu wrócił na farmę i przez kilka lat pomagał nią kierować; rodziców pochłaniały zmagania z trawiącym matkę rakiem piersi. Po śmierci matki przeniósł się do Minneapolis i zatrudnił u jednego ze swoich byłych wykładowców w firmie produkującej skaningowe mikroskopy tunelowe – urządzenia uchodzące za skrajnie nowoczesne, bo umożliwiające obserwowanie pojedynczych atomów i manipulowanie nimi. Była to wtedy mało znana dziedzina wiedzy, mikroskopy trafiały wyłącznie do największych instytucji naukowo-badawczych, a praktyczne zastosowania ich obserwacji wydawały się niezwykle odległe, lecz była to praca wręcz wymarzona dla człowieka zainteresowanego nanotechnologią – i tym właśnie zajmował się Finkle-McGraw nocami, po godzinach. Dzięki swojej pilności, pewności siebie, inteligencji („elastyczny, nieustępliwy, chociaż nie przesadnie błyskotliwy”) i jako takiemu rozeznaniu w biznesie nieuchronnie stał się jednym z kilkuset pionierów rewolucji nanotechnologicznej. Jego firma, którą założył pięć lat po przeprowadzce do Minneapolis, przetrwała dostatecznie długo, żeby zostać wchłoniętą przez Apthorp, on sam zaś z wprawą i wyczuciem nawigował po polityczno-ekonomicznych nurtach Apthorpu i z czasem wypracował sobie całkiem przyzwoitą pozycję udziałowca. Nadal był właścicielem rodzinnej farmy na północnym zachodzie Iowa, a także przylegających do niej kilkuset tysięcy akrów ziemi, które na powrót przekształcał w porośniętą wysokimi trawami prerię; nie zabrakło na niej stad bizonów i prawdziwych Indian, którzy odkryli, że jazda konna i polowanie na dzikiego zwierza są o wiele fajniejsze

od zalewania się w trupa w rynsztokach Minneapolis i Seattle. Jednakże sam Finkle-McGraw większość czasu spędzał w Nowym Zhoushanie, który na dobrą sprawę stanowił jego udzielne księstwo. * * * – Public relations? – zagadnął Finkle-McGraw. – Słucham? Współczesna etykieta uległa znacznemu uproszczeniu: w tak nieoficjalnych okolicznościach Hackworth nie musiał tytułować lorda Finkle-McGrawa „waszą lordowską mością” ani w żaden inny sposób. – Pytałem o dział, w którym pan pracuje. Hackworth wręczył mu swoją wizytówkę towarzyską, która w tej sytuacji była w zupełności wystarczająca, ale niczego poza nazwiskiem nie zdradzała. – Inżynieria, sir. Projekty Specjalne. – Ach tak... Myślałem, że ktoś, kto umie rozpoznać Wordswortha, musi być jednym z tych z pozerów z PR. – Nie w tym wypadku, sir. Jestem inżynierem, całkiem niedawno awansowałem do Działu Projektów Specjalnych. Tak się składa, że pracowałem nawet przy tym projekcie. – W jakim charakterze? – Głównie zajmowałem się kwestiami związanymi z PI. Hackworth liczył po cichu na to, że Finkle-McGraw jest na bieżąco z nowoczesną techniką i rozpozna skrót oznaczający pseudointeligencję; może nawet doceni fakt, że Hackworth poczynił takie właśnie założenie. Finkle-McGraw rozpogodził się nieco. – A wie pan, że kiedy byłem dzieciakiem, nazywało się to SI? Od „sztucznej inteligencji”? Hackworth pozwolił sobie na oszczędny, dyskretny, przelotny uśmiech. – To się nazywa tupet, rzec by można. – W jaki dokładnie sposób wykorzystano pseudointeligencję w tym projekcie? – To była wyłączna domena MPS, sir. Imperial Tectonics stworzyło samą wyspę, budowle i roślinność. Machine-Phase Systems, pracodawca Hackwortha, odpowiadało zaś za wszystko, co się poruszało. – Stereotypowe wzorce zachowań były w zupełności wystarczające dla ptaków, dinozaurów i tym podobnych, ale w wypadku centaurów i faunów zależało nam na większej interaktywności – wyjaśnił. – Na iluzji rozumności. – Dobra robota, panie Hackworth. Dobra robota. – Dziękuję, sir. – Panie Hackworth, doskonale zdaję sobie sprawę, że tylko najlepsi z najlepszych trafiają do Projektów Specjalnych. Proszę mi powiedzieć, co tam robi miłośnik poetów romantycznych? Kompletnie zaskoczony Hackworth nie bardzo wiedział, jak wybrnąć z tego pytania w taki sposób, żeby nie wyjść na zarozumialca. – Ktoś taki jak pan z pewnością nie widzi żadnej sprzeczności w... – Ktoś taki jak ja nie decydował o pańskim awansie do Projektów Specjalnych. Tę decyzję podjął ktoś zupełnie inny, ja zaś mam wrażenie, że tacy ludzie są wyczuleni na tego rodzaju sprzeczności. – No tak, rozumiem. Widzi pan, studiowałem literaturę angielską... – Ach tak! Czyli jest pan z tych, którzy do kariery inżynierskiej doszli krętą ścieżką. – Tak chyba można powiedzieć, sir. – A pańscy koledzy z Projektów Specjalnych? – Jeśli dobrze rozumiem pytanie, to owszem, trzeba przyznać, że w porównaniu z tym, jak to wygląda w innych działach firmy, znaczna część inżynierów zatrudnionych w Projektach Specjalnych ma za sobą... Hm, z braku lepszych słów powiem tak: interesującą przeszłość. – Co sprawia, że życie jednego człowieka jest bardziej, a innego mniej interesujące? – Powiedziałbym, że rzeczy nowe i nieprzewidywalne zazwyczaj postrzega się jako ciekawsze. – To prawie tautologia – zauważył Finkle-McGraw.

Nie należał do ludzi rozpustnie wyrażających swoje uczucia, w tej chwili jednak sprawiał wrażenie człowieka, który jest prawie usatysfakcjonowany dotychczasowym przebiegiem rozmowy. Znów odwrócił się w taki sposób, żeby móc podziwiać panoramę, i przez długą chwilę obserwował bawiące się dzieci. Wwiercał przy tym czubek laski w ziemię, jakby wciąż powątpiewał w trwałość gruntu. W końcu uniósł laskę i zamaszystym gestem ogarnął pół wyspy. – Jak pan sądzi, ilu z tych dzieci pisane jest interesujące życie? – Co najmniej dwóm, sir: księżniczce Charlotte i pańskiej wnuczce. – Bystry z pana człowiek, panie Hackworth, i zapewne byłby pan zdolny do niejednej przebiegłości, gdyby nie pańskie niewzruszone zasady moralne – powiedział Finkle-McGraw nieco wyniosłym tonem. – Proszę mi powiedzieć, czy pańscy rodzice byli poddanymi? Czy też to pan złożył Przysięgę? – Gdy tylko skończyłem dwadzieścia jeden lat, sir. Jej Królewska Mość, chociaż wtedy była dopiero następczynią tronu, podróżowała po Ameryce tuż przed rozpoczęciem studiów na Uniwersytecie Stanforda. Złożyłem Przysięgę w kościele Trójcy Świętej w Bostonie. – Po co? Jest pan inteligentny i w odróżnieniu od wielu innych inżynierów obeznany z kulturą. Mógł pan przystać do Pierwszej Republiki Rozproszonej albo wybrać dowolną z setki syntetycznych fyli na Zachodnim Wybrzeżu. Miałby pan niezłe perspektywy i byłby wolny od tej całej... – Finkle-McGraw dźgnięciem laski wskazał zacumowane nieopodal statki – ...dyscypliny behawioralnej, jaką sobie narzucamy. Dlaczego i pan postanowił ją sobie narzucić, panie Hackworth? – Pomijając kwestie natury czysto osobistej – odparł ostrożnie Hackworth – w dzieciństwie poznałem dwie skrajności dyscypliny: jej zupełny brak oraz nadmiar. Ten pierwszy prowadzi do degeneracji zachowań i bynajmniej nie przemawia tu przeze mnie fałszywa skromność i poczucie wyższości. Dobrze wiem, o czym mówię, bo to właśnie przez takie sytuacje mojemu dzieciństwu daleko było do sielanki. Finkle-McGraw chyba zdał sobie sprawę, że pozwolił sobie na zbyt wiele, bo z zapałem pokiwał głową i odparł: – Naturalnie. To dobrze znana argumentacja. – W rzeczy samej, sir. Nie ośmieliłbym się zresztą sądzić, że byłem jedynym młodym człowiekiem, który padł ofiarą nieszczęścia, jakie spotkało jego macierzystą kulturę. – Nie sugerowałem tego. Jednakże wielu ludzi podzielających pańskie doświadczenia i zapatrywania ląduje w fylach, w których panują znacznie surowsze zasady i w których to my jesteśmy postrzegani jako degeneraci. – W moim życiu zdarzały się także okresy przesadnej, bezrozumnej dyscypliny, najczęściej narzuconej kaprysem tych samych ludzi, którzy wcześniej dopuścili do rozluźnienia zasad. Fakt ten, w połączeniu z moimi studiami historycznymi, doprowadził mnie, podobnie jak wielu innych przede mną, do konkluzji, że poprzednie stulecie zawierało niewiele wzorów godnych naśladowania i że w poszukiwaniu stabilnych modeli społeczeństwa powinniśmy zamiast tego zwrócić się ku wiekowi dziewiętnastemu. – Wyśmienicie, panie Hackworth! Z pewnością jednak zdaje pan sobie sprawę, że model, o którym pan mówi, nie przetrwał zbyt długo po śmierci pierwszej Wiktorii. – Od tamtej pory wyrośliśmy z ówczesnej niewiedzy i rozstrzygnęliśmy wiele wewnętrznych sprzeczności cechujących tamtą epokę. – Doprawdy? Jakież to uspokajające... A czy rozstrzygnęliśmy je w sposób, który zagwarantuje wszystkim tym dzieciom interesujące życie? – Muszę przyznać, że nie nadążam za pańskim tokiem rozumowania, sir... – Sam pan powiedział, że inżynierowie z Działu Projektów Specjalnych, a więc najlepsi z najlepszych, częściej mają za sobą interesującą przeszłość niż prostą i gładką ścieżkę kariery. Możemy więc chyba mówić o korelacji w tym wypadku, czyż nie? – Z pewnością. – Wypływa stąd wniosek, że aby wychować pokolenie dzieci, które w pełni wykorzystają swój potencjał, musimy zadbać o to, by ich życie było interesujące. Pytanie, które chcę panu zadać, panie Hackworth, jest następujące: czy pana zdaniem nasze szkoły im to zapewniają? Czy raczej przypominają szkoły, na jakie skarżył się Wordsworth? – Moja córka jeszcze nie chodzi do szkoły, obawiam się jednak, że częściej mamy do czynienia z tą drugą sytuacją.

– Zapewniam pana, że tak właśnie jest, panie Hackworth. Troje moich dzieci pokończyło takie właśnie szkoły; dobrze je znam. I zrobię wszystko, żeby Elizabeth została wychowana inaczej. Hackworth poczuł, że się rumieni. – Za pozwoleniem, sir, dopiero co się poznaliśmy... Nie jestem godny zaufania, jakie pan we mnie pokłada... – Mówię panu o tym nie jako przyjacielowi, panie Hackworth, lecz jako profesjonaliście. – Wobec tego czuję się w obowiązku przypomnieć panu, że jestem inżynierem, nie psychologiem dziecięcym. – Nie zapomniałem o tym, panie Hackworth. Jest pan inżynierem, i to znakomitym, zatrudnionym w firmie, którą nadal traktuję jak swoją, chociaż jako lorda udziałowca nie łączą mnie już z nią żadne formalne więzy. Ponieważ pański udział w niniejszym projekcie zakończył się powodzeniem, zamierzam zlecić panu kolejne dzieło, do którego realizacji, jak mniemam, będzie się pan idealnie nadawał. Bud rozpoczyna życie przestępcy; zniewaga dla plemienia i jej konsekwencje Pierwszą ofiarę skroił niemal przez przypadek. Źle skręcił, znalazł się w ślepej uliczce i niechcący odciął drogę ucieczki czarnoskóremu mężczyźnie z żoną i dwójką małych dzieci, którzy wpakowali się tam chwilę przedtem. Wyglądali na przerażonych, jak większość nowo przybyłych. Bud zauważył, że mężczyzna bacznie obserwuje jego celowniki; pewnie zastanawiał się, czy krzyż celowniczy – dla niego niewidoczny – spoczywa w tej chwili na nim, jego kobiecie czy którymś z maluchów. Nie usunął im się z drogi. Był uzbrojony, a oni nie, więc to oni powinni mu ustąpić. Tymczasem zamarli bez ruchu. – Jakiś problem? – zagadnął. – Czego chcesz? – zapytał mężczyzna. Minęło sporo czasu, odkąd ktoś wyraził tak szczere zainteresowanie potrzebami Buda, i to mu się nawet poniekąd spodobało. Dopiero po chwili dotarło do niego, że tym ludziom wydaje się, iż właśnie padli ofiarą rozboju. – Tego samego, co wszyscy inni – odparł. – Kasy i w ogóle... Mężczyzna wyjął z kieszeni trochę ujm w gotówce, oddał mu je, a potem, już cofając się przed nim, jeszcze mu podziękował. Szacunek okazany przez czarnych sprawił Budowi przyjemność: nie dość, że przypomniał mu jego własny szlachetny rodowód (Bud wychował się w osiedlu przyczep kempingowych na północy Florydy), to jeszcze i pieniądze mogły się przydać. Od tej pory wyszukiwał czarnych ludzi, którzy w podobnie niepewny sposób toczyli wokół zalęknionym wzrokiem; trudnili się nieoficjalnym handlem, dlatego zawsze mieli przy sobie gotówkę. W ten sposób radził sobie przez jakieś dwa miesiące. Od czasu do czasu wpadał do swojej suczy, Tequili, przynosił jej jakąś ładną bieliznę, czasem czekoladę dla Harva. Oboje z Tequilą zakładali, że Harv jest synem Buda. Miał pięć lat, co oznaczało, że został poczęty w znacznie wcześniejszej fazie ich cyklicznego związku, złożonego na przemian z zejść i rozstań. Tymczasem sucz znów zaciążyła, co oznaczało, że przy każdych odwiedzinach Bud musiał przynosić jeszcze więcej prezentów. Ach, te ojcowskie obowiązki! Pewnego dnia wziął na cel wyjątkowo elegancką rodzinkę; ich fajne ciuchy wpadły mu w oko. Mężczyzna miał na sobie garnitur, kobieta – ładną, czystą sukienkę, a dziecko, które nieśli, było zakutane w śliczne białe koronki. Wynajęli tragarza, który pomógł im zabrać bagaż z aerodromu. Tragarz był biały i trochę przypominał Budowi jego samego, Bud tym bardziej więc się wkurzył, widząc, że czarni traktują go jak zwierzę juczne. Gdy tylko opuścili gwarny port lotniczy i znaleźli się w bardziej odludnej okolicy, Bud podszedł do nich zawadiackim, wyćwiczonym przed lustrem krokiem, od czasu do czasu poprawiając palcem wskazującym osuwające mu się po nosie celowniki. Mężczyzna w garniturze był inny od poprzednich. Nie próbował udawać, że nie zauważył Buda, nie próbował czmychnąć, nie kulił się, nie garbił. Stanął wyprostowany, w lekkim rozkroku, i nadzwyczaj uprzejmym tonem zagadnął:

– W czym mogę panu pomóc? Nie mówił jak czarny z Ameryki, raczej jak Brytyjczyk, tylko z wyrazistszym akcentem. Z bliska Bud dostrzegł owinięty wokół szyi i opadający na klapy marynarki pas kolorowego materiału, trochę przypominający szalik. Gość był zadbany i dobrze odżywiony, tylko mała blizna, wysoko na policzku, nieco psuła świetne pierwsze wrażenie. Bud szedł przed siebie, aż znalazł się ciut za blisko. Do ostatniej chwili trzymał głowę lekko odchyloną do tyłu, jakby słuchał głośnej muzyki (rzeczywiście tak właśnie było), a potem nagle ją opuścił i spojrzał gościowi prosto w oczy. W ten sposób dawał do zrozumienia, że jest uzbrojony – i to zwykle wystarczało. Ten facet nie zareagował jednak lekkim wzdrygnięciem, jakiego Bud się spodziewał i jakie zwykle sprawiało mu przyjemność. Może pochodził z jakiegoś zadupia, w którym nie znali czaszkoletów. – Szanowny panie – odezwał się znów tamten – wraz z rodziną udaję się właśnie do hotelu. Mamy za sobą długą podróż, jesteśmy zmęczeni, a moja córka ma infekcję ucha. Dlatego byłbym wdzięczny, gdyby pan łaskawie szybko przedstawił swoją sprawę. – Gadasz jak jakiś pierdolony wik. – Nie jestem osobą, którą mógłby pan nazwać wikiem; gdybym nią był, natychmiast udałbym się do klawy wików. Będę również zobowiązany, jeśli zechce pan powściągnąć język w obecności mojej żony i dziecka. Pierwszej długiej chwili Bud potrzebował na rozplątanie struktury tego zdania; drugiej, jeszcze dłuższej, na zrozumienie, że ten facet naprawdę przejmuje się paroma niecenzuralnymi słowami wypowiedzianymi w obecności jego rodziny; oraz trzeciej, zdecydowanie najdłuższej, na ogarnięcie faktu, że klient ośmielił się być bezczelny wobec niego, potężnego mięśniaka z czaszkoletem. – Właśnie że będę mówił, jak mi się, kurwa, podoba, a twoja sucz i twój jebany bachor to mi koło chuja latają – odparł bardzo głośno Bud. Nie mógł się przy tym powstrzymać od uśmiechu. Ależ zapunktował! Intruz westchnął ciężko. Wyglądał raczej na zniecierpliwionego niż przestraszonego. – Co to w ogóle ma być, napad rabunkowy? Jesteś pewien, że wiesz, w co się pakujesz? W odpowiedzi Bud wyszeptał bezgłośnie „wal” i wystrzelił obezwładniacz prosto w prawy biceps tamtego. Pocisk eksplodował głęboko w mięśniu niczym potężny fajerwerk, wyrwawszy po drodze ogromną dziurę w rękawie marynarki, i ręka czarnego znieruchomiała w pozycji wyprostowanej: napięty triceps nie napotykał żadnego oporu. Mężczyzna zacisnął zęby, oczy niemal wyszły mu z orbit i przez chwilę z głębi jego piersi dobywały się zdławione postękiwania, gdy rozpaczliwie starał się powstrzymać od krzyku. Bud przyglądał mu się z nieskrywaną fascynacją. To było jak strzelanie do ludzi w interakcie. Z tą różnicą, że jego sucz nie zaczęła wcale krzyczeć i błagać o litość. Odwróciła się plecami, osłaniając ciałem dziecko, i spokojnie popatrywała przez ramię na Buda. Też miała małą bliznę na policzku. – W następnej kolejności wyłupię ci oko – ostrzegł Bud – a potem zajmę się twoją suczą. Mężczyzna wyciągnął przed siebie sprawną rękę w geście kapitulacji, następnie wyjął z kieszeni wszystkie uniwersalne jednostki monetarne w gotówce i oddał je Budowi, który błyskawicznie się ulotnił, bo monitory – aerostaty wielkości migdała, wyposażone w oczy, uszy i radia – najprawdopodobniej wyłapały odgłos wybuchu i zaczynały się zlatywać do jego źródła. Kiedy skręcił na skrzyżowaniu, jeden taki monitor bzyknął mu koło ucha, wlokąc za sobą cieniuteńką antenę, która mieniła się w słońcu jak włosowate pęknięcie w atmosferze. Trzy dni później Bud znowu kręcił się koło aerodromu w poszukiwaniu łatwych ofiar, gdy z Singapuru przyleciał ogromny statek powietrzny. W liczącej dwa tysiące osób rzece pasażerów wyróżniała się zwarta grupa około dwóch tuzinów krzepkich, bardzo ciemnoskórych mężczyzn w eleganckich garniturach. Każdy z nich miał bliznę na policzku i kolorowy niby-szalik okręcony wokół szyi. Tego samego dnia pod wieczór Bud pierwszy raz w życiu usłyszał słowo „Aszanti”. – Następnych dwudziestu pięciu Aszantich przyleciało z Los Angeles! – powiedział mężczyzna w barze. – Aszanti spotkali się w sali konferencyjnej w Sheratonie! – rzekła kobieta na ulicy. – Od jednego z tych Aszantich dostałem piątaka – poinformował włóczęga stojący w kolejce do darmowego kompilatora materii. – Spoko goście. Kiedy w końcu Bud spotkał dawnego znajomego z czasów, gdy robił za pozoranta, zapytał: – Podobno w mieście roi się od tych całych Aszantich. To prawda?

– Ano prawda – przytaknął tamten, nie wiedzieć czemu wstrząśnięty widokiem Buda, i nagle zaczął się rozglądać na wszystkie strony, wyraźnie zaniepokojony. – Pewnie mają jakiś zjazd albo coś w tym stylu – snuł domysły Bud. – Parę dni temu skroiłem jednego takiego. – Wiem – przyznał znajomy. – Jak to wiesz? Skąd? – Oni nie mają tu żadnego zjazdu, Bud. Wszyscy Aszanti, poza tamtym pierwszym, przyjechali tu po to, żeby na ciebie zapolować. Paraliż poraził struny głosowe Buda. Nagle zakręciło mu się w głowie, nie był w stanie się skupić. – Muszę lecieć – dodał jego kumpel i zniknął. Przez następne kilka godzin Bud miał wrażenie, że wszyscy na ulicy się na niego gapią. On na pewno się na nich gapił: wypatrywał znajomych garniturów i kolorowych szalików, ale zamiast tego w oko wpadł mu mężczyzna w szortach i koszulce z krótkim rękawem: był czarny, miał bardzo wydatne kości policzkowe (z których jedną przecinała niewielka blizna) i niezwykle czujne spojrzenie oczu, które mogłyby uchodzić za oczy Azjaty. Nie można więc było zakładać, że wszyscy Aszanti ubierają się tak samo. Niedługo potem Bud wymienił się ubraniami ze spotkanym na plaży biedakiem: w zamian za swoje czarne skóry dostał koszulkę i szorty. Koszulka okazała się mocno przyciasna: cisnęła go pod pachami i opinała się na mięśniach w taki sposób, że ich nieustanne skurcze dokuczały mu bardziej niż zwykle. Najchętniej wyłączyłby stymulatory i dał mięśniom odpocząć chociaż przez jedną noc, wymagałoby to jednak spotkania z modartystą, a musiał zakładać, że Aszanti zdążyli już obstawić modsalony. Mógłby odwiedzić któryś z licznych burdeli, ale nie wiedział, jakie znajomości Aszanti mają w tej branży – do diabła, nie wiedział nawet, co to właściwie jest takie Aszanti! – i mocno wątpił, żeby mu stanął w takich okolicznościach. Błąkał się więc po ulicach Terytoriów Dzierżawionych, gotowy wymierzyć celowniki w każdego czarnoskórego, jaki stanąłby mu na drodze, i dumał nad niesprawiedliwością losu. Skąd miał wiedzieć, że gość należał do plemienia? Prawdę mówiąc, powinien był się zorientować – chociażby po tym, że facet był elegancko ubrany i wyróżniał się w tłumie. Właśnie, sama inność tych ludzi powinna była dać Budowi do myślenia, podobnie zresztą jak zupełny brak lęku u gościa, jakby ten nie wierzył, że ktoś może być aż tak głupi, żeby chcieć go napaść. Cóż... Bud okazał się aż tak głupi, a że w dodatku nie należał do żadnej fyli, miał przesrane. Dlatego powinien jak najszybciej znaleźć sobie jakąś fylę. Parę lat temu próbował przyłączyć się do Burów. Dla białej hołoty, z jakiej wywodził się Bud, Burowie byli tym, czym Aszanti dla przeciętnego czarnego. Krępi blondyni w garniturach albo – to kobiety – w skrajnie konserwatywnych sukienkach, najczęściej w towarzystwie półtuzina dzieciaków... Rety, jak oni trzymali się razem. Bud kilkakrotnie odwiedził miejscowy laager, obejrzał na domowym mediatronie niektóre z ich interaktów szkoleniowych, przyłożył się do pracy na siłowni, żeby sprostać ich wyśrubowanym standardom fizycznym, ze dwa razy wybrał się nawet na to ich makabryczne wspólne czytanie Biblii. Ostatecznie jednak wyszło na to, że niespecjalnie do siebie pasują. Ilość czasu, jaki należałoby poświęcić na wizyty w kościele, napawała Buda zgrozą; praktycznie musiałby w nim zamieszkać. Poza tym starał się studiować ich historię, ale nie był w stanie ogarnąć wszystkich konfliktów bursko-zuluskich; mieszało mu się od nich w głowie. Burowie odpadli więc i dzisiaj nie miał co liczyć na gościnę w żadnym laagerze. Wikowie nie przyjęliby go nawet za milion lat, rzecz jasna, a niemal wszystkie pozostałe plemiona – takich Parsów na przykład – scalała przynależność rasowa. Żeby przystać do żydów, musiałby sobie oberżnąć kawałek fiuta i nauczyć się czytać w zupełnie nowym języku, co było wymaganiem dość wyśrubowanym, zważywszy, że do tej pory niespecjalnie wychodziła mu nauka czytania po angielsku. Niektóre fyle cenobickie – plemiona religijne – przyjmowały ludzi wszystkich ras, ale nie były przesadnie wpływowe i nie miały własnego kawałka ziemi na Terytoriach Dzierżawionych. Wyjątek stanowili mormoni: ci mieli zarówno swoją ziemię, jak i ogromne wpływy, ale Bud nie miał pewności, czy przyjęliby go tak szybko i chętnie, jak tego w tej chwili potrzebował. Istniały jeszcze tak zwane fyle syntetyczne, czyli plemiona tworzone z niczego, ale większość z nich opierała się na jakiejś wspólnej umiejętności, dziwacznej idei albo rytuale, których raczej nie zdołałby opanować w ciągu pół godziny.

Około północy spotkał na ulicy mężczyznę w śmiesznej szarej kurtce i czapeczce z czerwoną gwiazdą, który rozdawał przechodniom małe czerwone książeczki. Na jego widok Bud doznał olśnienia: Sendero. Senderyści wywodzili się najczęściej z Inków albo Koreańczyków, ale przygarniali wszystkich jak leci. Dysponowali własną klawą na Terytoriach Dzierżawionych, bezpieczną, z dobrą ochroną, i wszyscy, ale to dosłownie wszyscy byli dokumentnie szurnięci. Na pewno będą potrafili stawić czoło kilkudziesięciu Aszantim. A żeby do nich dołączyć, wystarczyło po prostu w dowolnym momencie przejść przez bramę klawy. Przyjmowali każdego i nie zadawali pytań. Słyszał wprawdzie, że niefajnie jest być komunistą, ale doszedł do wniosku, że w obecnej sytuacji lepiej będzie schować dumę w kieszeń i sypać cytatami z czerwonej książeczki. A jak tylko ci Aszanti wyjadą z miasta, zwieje od senderystów. Odkąd podjął decyzję, nie mógł się doczekać, kiedy dotrze na miejsce. Musiał się hamować, żeby nie zacząć biec, bo to z pewnością zwróciłoby uwagę znajdujących się na ulicach Aszantich. Nie zniósłby myśli o tym, że spieprzył sprawę, gdy bezpieczna przystań znalazła się na wyciągnięcie ręki. Wyszedł zza rogu i zobaczył mur klawy Sendero. W samym środku wysokiego na cztery piętra i szerokiego na dwie przecznice gigantycznego mediatronu znajdowała się malutka furtka. Z jednego krańca ekranu Mao pozdrawiał gestem niewidoczne tłumy; towarzyszyła mu żona z charakterystycznymi końskimi zębami i wyróżniający się krzaczastymi brwiami pomagier, Lin Biao. Na drugim końcu przewodniczący Gonzalo nauczał małe dzieci. Przestrzeń pomiędzy przywódcami wypełniał slogan wypisany dziesięciometrowej wysokości literami: STOIMY NA STRAŻY DZIEDZICTWA MYŚLI MAO-GONZALO! Furtki strzegła – jak zwykle – para dwunastoletnich dzieci w zawiązanych na szyi czerwonych chustach i przepaskach na ramieniu: biała blondynka i pulchny chłopiec o azjatyckich rysach. Wiekowe jednostrzałowe karabiny z prawdziwymi bagnetami trzymali w pozycji „na ramię broń”. Bud z Harvem spędzili wiele godzin, próbując rozśmieszyć te dzieciaki: robili głupie miny, pokazywali im goły tyłek, opowiadali dowcipy. Nigdy nic z tego nie wynikło, ale przynajmniej znał rytuał i wiedział, że zagrodzą mu drogę skrzyżowanymi karabinami i go nie przepuszczą, dopóki nie złoży przysięgi na wierność myśli Gonzalo-Mao. A wtedy... Ulicą galopował koń – albo jakiś inny byt, zbudowany w oparciu o podobny ogólny plan. Jego kopyta nie wydawały dźwięku typowego dla żelaznych końskich kopyt i Bud zdał sobie sprawę, że ma przed sobą mechamustanga, czworonogiego robota. Jeźdźcem okazał się Afrykańczyk w bardzo kolorowym stroju. Rozpoznawszy deseń na jego ubraniu, Bud nie musiał nawet wypatrywać blizny na policzku, żeby wiedzieć, że ma do czynienia z Aszantim. Na widok Buda Aszanti ponaglił rumaka do szybszego biegu: zamierzał odciąć Budowi drogę, zanim ten dotrze do klawy Sendero, a na razie znajdował się zbyt daleko, żeby Bud mógł myśleć o skutecznym strzale z czaszkoletu, którego drobna amunicja miała żałośnie mały zasięg. Usłyszał za plecami jakiś cichy odgłos. Odwrócił się i stwierdził, że dwóch kolejnych Aszantich na bosaka zakradło się do niego od tyłu. Coś plasnęło go w czoło i już tam zostało. – Stanowczo odradzam użycie broni – odezwał się jeden – jeśli nie chce pan, żeby pocisk eksplodował panu pod czaszką. W porządku? Uśmiechnął się od ucha do ucha, odsłaniając ogromne, idealnie białe zęby, i dotknął swojego czoła. Bud obmacał się po głowie: coś twardego przylgnęło mu do skóry dokładnie w tym miejscu, gdzie znajdował się czaszkolet. Mechamustang zwolnił do kłusa i skierował się w ich stronę. Nagle dookoła wprost zaroiło się od Aszantich, aż Bud zaczął się zastanawiać, od jak dawna go śledzili. Wszyscy mieli w rękach jakieś małe przyrządy. Celowali w ziemię i opierali palce wskazujące o lufę, z dala od cyngla, do chwili, gdy na polecenie jeźdźca wszyscy naraz wymierzyli w Buda. Pociski powczepiały mu się w skórę i ubranie i popękały w poprzek. Z ich środka wydobyły się całe jardy nieważkiej, lepkiej, obkurczającej się błony. Jeden z pocisków trafił go w potylicę; kleista płachta owinęła mu całą głowę i zamknęła się wokół twarzy. Miała grubość bańki mydlanej, więc całkiem nieźle przez nią widział (oblepiła mu zresztą jedną powiekę i podwinęła ją do góry, tak że nie miał innego wyjścia – musiał widzieć): wszystko przybrało cudowne kolory tęczy, jak świat oglądany przez taką właśnie bańkę. Cały proces pakowania w samokurczliwą folię trwał może z pół sekundy, po którym to czasie Bud, zmumifikowany w plastiku, runął na

twarz; na szczęście jeden z Aszantich był tak miły, że złapał go w locie. Położyli go na ulicy i obrócili na plecy. Ktoś ostrzem scyzoryka zrobił dziurę w błonie na wysokości ust Buda, żeby umożliwić mu oddychanie. Następnie zajęli się uciążliwym zadaniem przymocowania uchwytów do zafoliowanego człowieka: dwóch na wysokości barków i dwóch przy kostkach nóg. Mężczyzna dosiadający mechamustanga zsiadł i przyklęknął nad Budem. Miał więcej blizn na policzkach. – Jest pan oskarżony o naruszenie postanowień Powszechnego Protokołu Ekonomicznego. Szczegółowe zarzuty zostaną panu przedstawione w dogodniejszym momencie, na razie jednak zostaje pan aresztowany. Proszę pamiętać, że wobec aresztowanego dozwolone jest użycie środków przymusu bezpośredniego, gdyby próbował stawiać opór... Ha, ha, ha! Oczywiście w pańskiej obecnej sytuacji jest to raczej mało prawdopodobne, procedura jednak jest taka, że muszę wygłosić tę formułę. Ponieważ znajdujemy się na terytorium państwa, w którym obowiązują przepisy Powszechnego Protokołu Ekonomicznego, ma pan prawo usłyszeć stawiane panu zarzuty w zgodzie z procedurą prawną rzeczonego państwa, którym w tym wypadku jest Chińska Republika Przybrzeżna. Państwo to może, aczkolwiek nie musi, przyznać panu dodatkowe prawa. Wszystkiego dowiemy się już niedługo, gdy tylko przedłożymy sprawę przedstawicielom odpowiednich władz... Oho, zdaje się, że już takowego widzę. Funkcjonariusz szanghajskiej policji zbliżał się wielkimi skokami, typowymi dla pedomobilu, którym się wspomagał. Towarzyszyło mu dwóch Aszantich na motorolkach. Aszanti uśmiechali się szeroko, policjant zaś miał stereotypowo nieprzenikniony wyraz twarzy. Przywódca Aszantich ukłonił mu się i sypnął kolejnym przydługim cytatem z podanych drobnym drukiem postanowień Powszechnego Protokołu Ekonomicznego. Policjant skwitował jego słowa gestem łączącym potakujące skinienie głowy ze zdawkowym ukłonem, po czym spojrzał na Buda i zapytał, bardzo szybko wypowiadając słowa: – Czy jest pan członkiem któregoś z plemion sygnatariuszy, fyli, zarejestrowanej diaspory, franczyzowego bytu quasi-państwowego, suwerennego polis albo innego dynamicznego kolektywu poręczającego uznawanego w ramach PPE? – Jaja sobie robisz? – spytał Bud. Błona ograniczała mu ruchy warg, przez co jego głos brzmiał jak kwakanie kaczki. Czterej Aszanti złapali za cztery uchwyty i podnieśli go z ziemi, po czym ruszyli w ślad za sadzącym wielkie susy policjantem w kierunku Grobli prowadzącej przez morze do Szanghaju. – Tamten gość wspominał coś o tym – zakwakał Bud przez otwór w błonie – że mogę mieć jakieś dodatkowe prawa. To jak, mam jakieś dodatkowe prawa czy nie? Policjant obejrzał się przez ramię ostrożnie, żeby nie stracić równowagi na przypiętym do nóg pedomobilu. – Nie kpij sobie – odparł całkiem przyzwoitą angielszczyzną. – To są Chiny.

Poranne rozważania Hackwortha; śniadanie i wyjście do pracy Dręczony rozmyślaniami o zaplanowanym na następny dzień przestępstwie John Percival Hackworth źle spał. Trzy razy wstawał pod pretekstem konieczności skorzystania z toalety. Za każdym razem zaglądał do Fiony, która – w białej koronkowej koszuli nocnej – wyciągnęła się na łóżku jak długa i z rękami nad głową fikała koziołki w objęciach Morfeusza. W ciemności ledwie widział jej twarz; przypominała księżyc oglądany przez zwoje białego jedwabiu. O piątej rano brutalne mediatrony Koreańczyków z Północy ryknęły przenikliwą pentatoniczną pobudką. Ich klawa, znana pod nazwą Sendero, znajdowała się niewiele ponad poziomem morza i od budynku zamieszkanego przez Hackwortha dzieliła ją mila w pionie (oraz średnio dwadzieścia stopni różnicy temperatur), ale kiedy żeński chór włączał się ze zdolnym przeszyć stalowy pancerz refrenem o dalekowzrocznym i wspaniałomyślnym Najwyższym Przywódcy, miało się wrażenie, że zawodzi tuż za ścianą. Gwendolyn nawet nie poruszyła się przez sen. Miała smacznie spać jeszcze przez godzinę albo do czasu, gdy Tiffany Sue, jej pokojówka, wparuje do sypialni i zacznie przygotowywać jej ubranie na nowy dzień: elastyczną bieliznę na poranny trening oraz biznesowy surdut, kapelusz, rękawiczki i woalkę na później. Hackworth wyjął z szafy jedwabny szlafrok i narzucił go na ramiona. Chłodne chwosty prześliznęły mu się po palcach, gdy po omacku przewiązał się paskiem i spojrzał przez otwarte drzwi w głąb garderoby Gwendolyn i dalej, do jej buduaru. Pod oknami naprzeciw wejścia stało biurko, przy którym prowadziła swoją korespondencję towarzyską – właściwie zwyczajny stół z blatem z prawdziwego marmuru, zasłany epistolograficznymi rekwizytami, w których nawet z tej odległości rozpoznawał nieposortowane wizytówki, bileciki wizytowe, liściki i zaproszenia od rozmaitych ludzi. Większość podłogi w buduarze przykrywał stary, postrzępiony dywan, w niektórych miejscach wytarty aż do jutowej osnowy, ale ręcznie tkany i formowany przez autentycznych chińskich niewolników z czasów dynastii Mao. Jedyną jego rolą było ochronienie podłogi przed zniszczeniem przez przyrządy treningowe Gwendolyn, które w tej chwili połyskiwały w przyćmionym świetle bijącym od strony Szanghaju i rozproszonym na chmurach nad miastem: stepper z artystycznie kutego żelaza, atlas wioślarski zdobiony sylwetkami wijących się węży morskich i krzepkich nereid, stojak do ciężarów podtrzymywany przez cztery kariatydy o krągłych pośladkach – nie żadne przysadziste Greczynki, tylko współczesne kobiety, po jednej z każdej z najliczniejszych ras, o ciałach tak wyrzeźbionych, że każdy mięsień trójgłowy, pośladkowy, krawiecki, najszerszy grzbietu i prosty brzucha rzucał własny cień. Oto prawdziwa architektura klasyczna. Kariatydy miały stanowić wzór do naśladowania i mimo subtelnych różnic rasowych każde ciało spełniało wymagania stawiane współczesnemu ideałowi: dwadzieścia dwa cale w talii i maksimum siedemnaście procent tkanki tłuszczowej. Takiego ciała nie dało się podrobić za pomocą bielizny, bez względu na to, co twierdziły ogłoszenia w kobiecych pismach. Będące obecnie w modzie długie i ciasne gorsety oraz cieńsze od bańki mydlanej nowoczesne tkaniny niczego nie maskowały. Dlatego przeciętna kobieta pozbawiona nadludzkiej siły woli nie mogła obejść się bez pomocy pokojówki, która pilnowała, żeby jej pani odbywała dwa, czasem nawet trzy energiczne treningi dziennie. Kiedy więc Gwen przestała karmić Fionę piersią i niebezpiecznie zbliżył się moment rozstania z ciążowymi ciuchami, zatrudnili Tiffany Sue. Był to kolejny z tych wydatków związanych z posiadaniem dziecka, których Hackworth nawet sobie nie wyobrażał, dopóki nie zaczęły przychodzić rachunki. Gwen pół żartem, pół serio zarzucała mu, że ogląda się za Tiffany Sue. We współczesnym małżeństwie takie oskarżenia były niemal na porządku dziennym, ponieważ w charakterze pokojówek zatrudniano młode dziewczyny o idealnej prezencji. Sęk w tym, że Tiffany Sue była typową thetą – ostro wymalowaną, głośną i pozbawioną klasy, i Hackworth nie mógł jej znieść. Jeżeli już za kimś miałby się oglądać, to właśnie za tymi kariatydami podtrzymującymi stojak z hantlami. Na ich korzyść przemawiał przynajmniej ich doskonały gust. Pani Hull nie usłyszała, że wstał, i sennie buszowała po swoim pokoju. Wstawił racucha do opiekacza i z filiżanką herbaty wyszedł na przynależny do mieszkania maciupeńki balkonik, żeby porozkoszować się porannym zefirkiem wiejącym znad ujścia Jangcy. Budynek Hackworthów był jednym z kilku stojących w szeregu naprzeciw długiego na całą przecznicę ogrodu,