a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Paolo Bacigalupi - Nakręcana dziewczyna. Pompa numer sześć

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Paolo Bacigalupi - Nakręcana dziewczyna. Pompa numer sześć.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 119 osób, 84 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 688 stron)

Paolo Bacigalupi Nakręcana dziewczyna Pompa numer sześć

Spis treści Pompa nr 6 i inne opowiadania Kieszeń pełna dharmy Fletka Ludzie piasku i popiołu Paszo Kaloriarz Łowca tamaryszków Regulator Człowiek z żółtą kartą Miękki Pompa nr 6 Nakręcana dziewczyna I II III IV V VI VII VIII IX X XI XII XIII XIV

XV XVI XVII XVIII XIX XX XXI XXII XXIII XXIV XXV XXVI XXVII XXVIII XXIX XXX XXXI XXXII XXXIII XXXIV XXXV XXXVI XXXVII XXXVIII XXXIX XL XLI XLII XLIII XLIV XLV XLVI

XLVII XLVIII XLIX L Epilog Podziękowania Przypisy

Maleńkie ofiary Na kroplówkach wchodzących w kręgosłup Mayi świecą niebieskie wskaźniki. Leży na łóżku porodowym, wpatrzona ciemnymi oczyma w męża, a ja siedzę na stołeczku między jej nogami i czekam na dziecko. Maya to dwie połówki. Ponad błękitnym położniczym prześcieradłem trzyma męża za rękę, popija wodę i reaguje zmęczonym uśmiechem na słowa pociechy. A niżej jej ciało leży nagie z nogami przypiętymi do strzemion, zasłonięte i odizolowane przed czuciem stale napływającymi falami Sifusoftu. Do jej brzucha rytmicznie trafia oksytocyna, wpychając dziecko w drogi rodne, ku moim oczekującym dłoniom. Ciekawe, czy Bóg wybaczy mi moją rolę w jej opiece prenatalnej. Czy daruje mi, że ją namówiłam na pełny cykl leczenia. Dotykam pilota na pasku i puszczam kolejne 50 ml Purnate’a. Wskazania migocą i pokazują nową dawkę, z sykiem wpływającą w kręgosłup Mayi i przedostającą się do macicy. Maya robi gwałtowny wdech, potem kładzie się i rozluźnia, oddychając głęboko, gdy ja tłumię jej ból miękkimi warstwami Sifusoftu. Widmowe informacje migają i przesuwają się na skraju mojego pola widzenia: tętno, ciśnienie krwi, natlenienie, puls płodu, wszystko to moja wszczepka MedAssist wrzuca mi bezpośrednio do nerwu wzrokowego. Maya wyciąga szyję, żeby mnie zobaczyć. – Pani doktor? Lily? – Mówi bełkotliwie od leków, powoli i sennie. – Tak? – Czuję, jak kopie. Ciarki przechodzą mi po karku. Zmuszam się do uśmiechu. – To fantomy porodowe. Złudzenie wywołane przez zmiany ciążowe. – Nie. – Maya kręci głową. – Ja to czuję. Kopie. – Dotyka brzucha. – Teraz czuję. Obchodzę łóżko i dotykam jej dłoni. – Wszystko w porządku, Mayu. Rozluźnij się. Zrobię wszystko, żeby ci było dobrze. Ben nachyla się i całuje żonę w policzek.

– Świetnie sobie radzisz, skarbie. Wytrzymaj jeszcze troszeczkę. Poklepuję ją uspokajająco po ręce. – Robisz wszystko co trzeba dla swojego dziecka. Teraz rozluźnij się i niech działają siły natury. Maya uśmiecha się sennie, głowa jej opada. Wypuszczam powietrze, choć nie wiedziałam, że wstrzymuję oddech, i zaczynam się odwracać. Wtem Maya się prostuje. Wbija we mnie wzrok, nagle czujna, jakby wszystkie porodowe medykamenty opadły z niej jak koc i została przytomna, świadoma i agresywna. Ciemne oczy mrużą się z wściekłości. – Ty je zabijesz. Ojoj. Wzywam położne guzikiem pilota na pasku. Chwyta Bena za ramię. – Nie daj jej go zabrać. Ono żyje, skarbie. Żyje! – Kochanie… Szarpie go. – Nie daj jej go zabrać! – Odwraca się i warczy na mnie. – Won! Won! – Sięga po szklankę wody na stoliku nocnym. – Won stąd! – Rzuca nią we mnie. Robię unik, szklanka rozbija się o ścianę. Odłamki szkła sypią mi się na kark. Przygotowuję się do kolejnego uniku, Maya jednak łapie prześcieradło i zrywa je, odsłaniając rozłożone nagie nogi. Szarpie za strzemiona jak wilk w potrzasku. Kręcę gałkami pilota, podkręcam jej Purnate’a i wyłączam Sifusoft, gdy znów napiera na strzemiona. Łóżko przechyla się niebezpiecznie. Rzucam się, żeby je trzymać. Bierze zamach dłonią, przeoruje mi twarz paznokciami. Odskakuję, przyciskając rękę do policzka. Macham na jej męża, który stoi i gapi się tępo po drugiej stronie łóżka. – Pomóż mi ją przytrzymać! Wyzwala się z paraliżu, razem udaje się nam ją położyć, a wtedy przychodzi kolejny skurcz – Maya szlocha i się zwija. Bez Sifusoftu nic nie chroni jej przed siłą bólu. Kołysze się w rytm jego fal, kręcąc głową i jęcząc, mała i zmaltretowana. Czuję się, jakbym ją zastraszała. Ale dalej nie puszczam przeciwbólowych. Jęczy. – O Jezu. O Jezu. O Jezu. Benjamin kładzie głowę obok niej, gładzi ją po twarzy.

– Już, już, kochanie. Wszystko będzie dobrze. Unosi wzrok na mnie, szukając potwierdzenia. Zmuszam się do potaknięcia. Przez drzwi wreszcie wpadają dwie położne o grubych ramionach, opiętych przyjemnie różowymi bluzkami i biegną do łóżka, żeby ją unieruchomić. Kawaleria zawsze przybywa za późno. Maya opędza się od nich słabo, potem przychodzi kolejny skurcz. Nagie ciało wygina się w łuk, dziecko zaczyna ostatni etap podróży na świat. * * * – Pojawia się piękna królowa przysięgi Hipokryty. Dmitri siedzi wśród swojego stadka – mój grzech i zbawienie skupione w jednym wymizerowanym, niezdrowym człowieku. Ramiona unoszą mu się i opadają w ciężkim oddechu astmatyka. Spojrzenie cynicznych błękitnych oczu świdruje mnie na wylot. – Masz krew na sobie. Dotykam twarzy, palce mi wilgotnieją. – Pacjentka dostała szału. Wokół Dmitrija ganiają się obiekty jego badań, popychając się z wrzaskiem – całe plemię źle skalibrowanych ludzi, skupionych pod skrzydłami jego opieki. Kiedy wstukam numery pacjentów do pilota na pasku, MedAssist wyświetli mi sążnistą listę przysadkowych niewypałów, nowotworów nadnerczy, zniekształceń narządów płciowych, zaburzeń koncentracji i zdolności uczenia się, uszkodzeń tarczycy, upośledzeń inteligencji, nadaktywności i agresji. Cały oddział egzemplarzy okazowych przemawiających za ustawą o chemii, która nigdy nie wyjdzie z rządowych komisji. – Pacjentka dostała szału. – Jego chichot brzmi jak chrapliwe sapanie. Nawet z potrójnie filtrowanego powietrza oddziału interwencji przeciwchemicznej ledwo jest w stanie wchłonąć dość tlenu, by przeżyć. – Co za niespodzianka. Kolejny triumf emocji nad nauką. – Palcami bębni kompulsywnie w poręcz łóżka z leżącym nieruchomo dzieckiem: pięcioletnia dziewczynka z piersiami dorosłej kobiety. Wzrok wędruje do jej ciała, potem z powrotem do mnie. – Takie czasy, nikt nie życzy sobie opieki prenatalnej, nie? Wbrew sobie czerwienię się; kpiący śmiech Dmitrija brzmi przez chwilę,

potem rozprasza się w ataku kaszlu, po którym zgięty wpół łapie powietrze. Ociera usta rękawem laboratoryjnego kitla i przypatruje się krwawej smudze. – Trzeba ją było do mnie przysłać. Ja bym ją przekonał. Dziewczynka obok leży jak woskowy manekin i patrzy w sufit. Przez jakiś przedziwny koktajl zaburzeń wydzielania wewnętrznego wpadła w kompletną katatonię. Na jej widok nabieram odwagi. – Masz jeszcze jakiś czyścik? Dmitri śmieje się, przebiegle i aluzyjnie. Wzrokiem przebiega po moim zranionym policzku. – Ciekawe, co by powiedziała twoja pazurzasta pacjentka, gdyby się dowiedziała? – Dmitri, daj spokój. I tak wystarczająco nienawidzę sama siebie. – Ja myślę. Pomiędzy wiarą a zawodem. Dziwne, że twój mąż w ogóle toleruje twoją pracę. Odwracam wzrok. – Modli się za mnie. – Rozumiem, Bóg rozwiązuje wszystkie problemy. – Przestań. Dmitri się uśmiecha. – Chyba nie wpadłem na to w swojej pracy naukowej. Powinniśmy po prostu prosić Boga, żeby nie pozwolił dzieciom absorbować substancji chemicznych z matek. Paciorek w niedzielę, Lily, i możesz wrócić do kwasu foliowego i witamin. Problem z głowy. – Nagle wstaje, rozprostowując się jak pająk na swoje metr dziewięćdziesiąt pięć. – No chodź, niech dopełni się twoja hipokryzja, zanim zmienisz zdanie. Nie zniósłbym, gdybyś postanowiła oprzeć się tylko na wierze. * * * W laboratorium Dmitrija blask świetlówek zalewa blaty ze stali nierdzewnej i sprzęt do badań. Dmitri szuka po kolei w szufladach. Na blacie przed nim leży porzucony ochłap mięsa, wilgotny i niepasujący do sterylnej lśniącej powierzchni. Zauważa, że gapię się na to. – Nie zgadniesz, co to. Na pewno kojarzy ci się z czymś mniejszym. Jedna część jest większa niż gałka oczna. Reszta to podłużny ogonek odchodzący od głównej części. Mięso i pożyłkowana tłusta maź. Dmitri

szpera w następnej szufladzie. Nie unosząc wzroku, odpowiada na własną zagadkę. – Przysadka mózgowa. Ośmioletniej dziewczynki. Miała potworne bóle głowy. Nabieram powietrza. Wybryk natury, nawet na standardy IntChem. Dmitri uśmiecha się, widząc moją reakcję. – Powiększona dziesięciokrotnie. I to nie z jakiejś narażonej populacji: świetna opieka prenatalna, właściwe użytkowanie maski z filtrem, żywność o niskim poziomie pestycydów. – Wzrusza ramionami. – Wygląda na to, że przegrywamy tę walkę. – Otwiera kolejną szufladę. – O, jest. – Wyciąga zawinięty w folię kwadracik wielkości prezerwatywy, ostemplowany na czarno-żółto i podaje mi go. – W papierach ta dawka jest już wydana. Nie powinno wpłynąć na statystykę. – Wskazuje brodą narząd na blacie. – Jej już się nie przyda. Na folii widnieje pieczątka „NIE DO SPRZEDAŻY”, oraz numer seryjny i logo Wydziału Badań Klinicznych FDA – helisa DNA spleciona z mikroskopem. Sięgam po paczuszkę, lecz Dmitri ją zabiera. – Załóż sobie, zanim wyjdziesz. Ma nowe opakowanie, z folii komórkowej. Do wyśledzenia. Możesz to nosić tylko w szpitalu. – Rzuca mi paczkę, wzruszając ramionami. – Nasi sponsorzy uznali, że za dużo dawek gdzieś się rozchodziło. – Ile mam to nosić, zanim będę mogła wyjść? – W trzy godziny wchłonie się większość. – To wystarczy? – Kto wie? I kogo to obchodzi? I tak nie zgadzasz się na najlepsze lekarstwo. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Nie mam na to riposty. Dmitri za dobrze mnie zna, żeby karmić go opowieściami, jakie sprzedaję sama sobie, tymi, którymi uspokajam się o trzeciej nad ranem, kiedy Justin śpi, a ja gapię się w sufit, słuchając jego miarowego, szczerego oddechu: to dla naszego małżeństwa… dla naszej przyszłości… dla naszego dziecka. Zdzieram folię, wyciągam bluzkę ze spodni i rozpinam je. Wsuwam czyścik za gumkę majtek. Gdy przyczepia mi się do skóry, wyobrażam sobie, jak wsącza się we mnie oczyszczający lek. Dmitri uratował mnie, mimo swoich szyderstw, i nagle ogarnia mnie wdzięczność. – Jesteśmy ci wdzięczni, Dmitri. Naprawdę. Nie moglibyśmy czekać, aż skończą się testy.

Chrząka potwierdzająco. Skupia się na poszturchiwaniu przerośniętej przysadki mózgowej zmarłej dziewczynki. – I tak byłoby dla was za drogie. To zbyt dobre, żeby wszyscy to brali. * * * Czyścik dopada mnie w Ela. W jednej chwili siedzę sobie, uśmiecham się do dzieci po drugiej stronie przejścia, w maskach filtracyjnych z nadrukami Hello Kitty i Burn Girl, w kolejnej zginam się wpół, zdzierając własną maskę, i zbiera mi się na wymioty. Dziewczynki gapią się na mnie jak na jakąś ćpunkę. Uderza kolejna fala mdłości i przestaje mnie obchodzić, co sobie pomyślą. Zgięta na siedzeniu odgarniam włosy z twarzy i wymiotuję na podłogę między własne buty. Kiedy dojeżdżam do swojej stacji, ledwo daję radę wstać. Na peronie znów wymiotuję, na czworakach. Muszę się zmuszać, żeby nie wyczołgać się ze stacji Ela. Mimo zimy, cała się pocę. Ludzie rozstępują się wokół mnie – zimowe buty, płaszcze, szaliki i maski filtracyjne. Obchodzą mnie połyskujące chipy informacyjne w bokobrodach mężczyzn, uplecione z mikrowłókien świecące warkoczyki kobiet, roześmiane, umalowane srebrną szminką usta. Kalejdoskopowe ulice: światła, ruch, pył, spaliny z węglowych diesli. Mokro i błotniście. Twarz mam mokrą i już nie pamiętam, czy upadłam, potykając się w półmroku o krawężnik, czy to moje własne wymiociny. Dom znajduję przez przypadek, udaje mi się ustać, dopóki nie zjedzie winda. Radio w implancie na nadgarstku otwiera mi drzwi mieszkania. Justin podbiega, gdy pcham je ramieniem i wchodzę do środka. – Lily? Znowu mnie rwie, ale żołądek dawno został na ulicy. Opędzam się od niego i człapię pod prysznic, po drodze zrywając z siebie płaszcz i bluzkę. Prysznic się grzeje, a ja zwijam się w kłębek na zimnych białych kafelkach. Manipuluję przy paskach stanika, ale nie daję sobie rady z zapięciem. Znów się dławię, dygocąc, gdy przez moje żyły pruje czyścik. Obok mnie widzę skarpetki Justina: para czarnych z dziurą na dużym palcu. Klęka. Dłoń dotyka moich nagich pleców. – Co się stało? Odwracam się, nie chcę, żeby zobaczył moją umazaną twarz.

– A jak ci się zdaje? Cała jestem spocona. I dygoczę. Para zaczyna skraplać się na kafelkach. Odgarniam bawełnianą zasłonę prysznica i wpełzam pod niego, pozwalając, by przemoczył resztę mojego ubrania. Leje się na mnie gorąca woda. Wreszcie udaje mi się ściągnąć stanik, daję mu spaść na mokre kafelki. – Chyba coś jest nie tak. – Wyciąga dłoń, żeby mnie dotknąć, ale odsuwa ją, gdy znów zaczynają się mdłości. Spazm mija. Mogę oddychać. – To normalne – szepczę. Gardło mnie piecze od wymiotów. Nie wiem – słyszy mnie czy nie? Ściągam przemoczone spodnie i bieliznę. Siadam na podłodze, pozwalam, żeby lała się na mnie woda, przyciskam twarz do wykafelkowanej ściany. – Dmitri mówi, że to normalne. Połowa badanych ma mdłości. Nie wpływa na skuteczność leku. Znów mnie rwie, ale już nie tak strasznie. Ściana wydaje się wspaniale chłodna w dotyku. – Lily, nie musisz tego robić. Odwracam głowę, usiłuję go dojrzeć. – Ale dziecko chcesz mieć, prawda? – Tak, ale… – No właśnie. – Opuszczam głowę, znów przyciskając twarz do kafelków. – Skoro nie robimy prenatalnych, to nie mam wyboru. Uderza kolejna fala czyścika. Pocę się. Nagle jest mi tak gorąco, że tracę oddech. Za każdym razem jest coraz gorzej. Powinnam powiedzieć Dmitrijowi, żeby zamieścił to w danych ze swoich testów klinicznych. Justin próbuje jeszcze raz. – Z nie wszystkimi naturalnymi dziećmi jest coś nie tak. Nawet nie mamy pojęcia, co te leki robią z tobą. Zmuszam się do wstania. Opieram się o ścianę, puszczam więcej zimnej wody. Biorę mydło… i je gubię. Zostawiam je przy odpływie. – Badania kliniczne w Bangladeszu… wyszły dobrze. Lepiej niż przedtem. FDA mogłaby już to zatwierdzić… gdyby tylko chciała. Dyszę z gorąca. Otwieram usta i piję niefiltrowaną wodę prosto ze słuchawki prysznica. Bo już mi wszystko jedno – prawie czuję, jak polichlorowane bifenyle, dioksyny i ftalany wydzielają się z moich porów i spływają po skórze. Żegnamy hormonalne symulacje. Witamy zdrowe dziecko.

– Jesteś stuknięta. – Justin puszcza zasłonę prysznica. Podstawiam twarz z powrotem pod chłodny strumień. W życiu się nie przyzna, ale chce, żebym to robiła dalej. Cieszy się, że robię to dla niego. Dla naszych dzieci. Nasze dzieci będą umiały literować i rysować ludziki, i tylko ja się przy tym ubrudzę. Jak dla mnie, może być. Znów piję wodę. Strasznie mi gorąco. * * * Napędzane końską dawką Purnate’a, dziecko przychodzi na świat w parę minut. Zlepione włoski noworodka pokazują się i znikają. Dotykam wychodzącej główki. – Maya, już niedługo. Znów skurcz. Główka wychodzi mi prosto w ręce: pomarszczona twarzyczka staruszka, wystająca z ciała Mayi jak golem z ziemi. Jeszcze dwa pchnięcia, dziecko wypada. Przyciskam śliskie ciałko do siebie, a położna przecina pępowinę. Kątem oka widzę, jak jego tętno we wszczepce MedAssista migoce czerwono, a potem się wypłaszcza. Maya gapi się na mnie. Monitor porodowy się obsunął – widzi teraz wszystko, czego nie powinna nigdy zobaczyć. Skórę ma czerwoną. Twarz oblepiają przepocone czarne włosy. – Chłopczyk czy dziewczynka? – bełkocze. Zamieram, ukrzyżowana jej wzrokiem. Pochylam głowę. – Ani to, ani to. Odwracam się i pozwalam mokrej, krwawej bryłce wyśliznąć się do kosza. Odświeżacz powietrza maskuje rozsiany w powietrzu żelazisty zapach. Dziecko w pojemniku jest zwinięte w kłębek, niesamowicie małe. – Chłopczyk czy dziewczynka? Ben ma tak wielkie oczy, jakby już nigdy nie zamierzał mrugnąć. – Spokojnie, kochanie. Ani to, ani to. To wszystko dla następnego. Sama dobrze wiesz. Maya wygląda na przybitą. – Ale ja czułam, jak kopie. Wysuwa się z niej siny woreczek łożyska. Wrzucam go do pojemnika razem z dzieckiem i wyłączam Purnate. Oksytocyna już zatamowała niewielkie krwawienie. Położne przykrywają ją świeżym prześcieradłem.

– Czułam je – mówi. – Nie było martwe. Żywe. Chłopczyk. Ja go czułam. Kciukiem puszczam jej działkę ibuprofenu. Cichnie. Jedna z położnych wywozi ją z sali, druga zaczyna robić porządek. Wtyka monitor porodowy z powrotem do gniazda nad łóżkiem. Gotowe na następną pacjentkę. A ja siedzę obok kosza na odpady medyczne, z głową między nogami, i głęboko oddycham. Oddychaj. Na twarzy pieką mnie ślady po paznokciach Mayi. W końcu zmuszam się, by wstać i zanieść med-kosz do zsypu na odpady. Otwieram go. Ciałko leży zwinięte w środku. Kiedy wychodzą z matki, zawsze wydają się takie duże, lecz teraz, w koszu na medyczne odpady, jest maleńkie. To nic takiego, powtarzam sobie. To nic ważnego, choć ma drobne rączki, pomarszczoną twarz i malutkiego peniska. Tylko naczynie na trucizny. Zabiłam je w parę tygodni po poczęciu, wypalając mu mózg i paraliżując ruchy stałą dawką neurotoksyn, a ono rosło sobie dalej w łonie. To nic ważnego. To ma tylko oczyścić komórki tłuszczowe kobiety, która znajduje się na szczycie zatrutego łańcucha pokarmowego. To nic ważnego. Unoszę pojemnik i pozwalam, by podciśnienie go opróżniło. Ciałko znika, zabierając chemię matki do spalarni. Ofiara. Mała, miękka ofiara z krwi, komórek i człowieczeństwa, żeby następne dziecko miało przyszłość.

Pompa nr 6 i inne opowiadania

Kieszeń pełna dharmy Wang Jun stał na oślizłej od deszczu ulicy starego Chengdu i zadzierając głowę, gapił się przez mżawkę na Huojianzhu. Wznosiło się w wieczornym mroku potężnym masywem, górującym nawet nad wieżowcami Chengdu. Z rosnącego szkieletu zwisali robotnicy budowlani, przemieszczający się z jednego punktu wzrostu do drugiego na długich pasach. Inni wspinali się po konstrukcji bez zabezpieczenia, wbijając palce w pokrycie jak w plaster miodu, pnąc się po dźwigarach z nonszalancką, niebezpieczną łatwością. Niebawem wzrastający masyw przytłoczy mokre dachówki starego miasta. Wtedy Huojianzhu, Żywa Budowla, stanie się właściwym Chengdu. Rosła na mineralnych siatkach, budując swój własny szkielet, a potem pokrywając go celulozową skórą. Potężne i grube infrastrukturalne korzenie wbijały się rozgałęzieniami coraz głębiej w zieloną, żyzną glebę Kotliny Syczuańskiej. Czerpała substancje odżywcze i minerały z gleby, słońca i brudnej wody Bing Jiang, chłonąc zanieczyszczenia równie łapczywie jak przefiltrowane przez kłęby węglowej mgły słońce. Wewnątrz żyły i tętnice splatały się w systemy rur, zapewniające przyszłym mieszkańcom dostęp do pożywienia, danych i odprowadzanie ścieków. To zwierzęce, pionowe miasto, które powstało najpierw w twórczych umysłach Biotektów, teraz stawało się rzeczywistością. Rozrastająca się istota pulsowała energią. Kiedy w pełni dojrzeje, będzie mieć kilometr wzrostu i pięć szerokości. Układy tego ogromnego biologicznego miasta przejdą wtedy na samo podtrzymywanie życia, a reszta pozostanie w uśpieniu; ludzie zaczną przechadzać się pustymi tętnicami, przeciskać żyłami i rytualnie obejmować w posiadanie jego skórę, przybijając do niej swoje wspomnienia. Wang Jun patrzył na Huojianzhu, snując dziecięco-żebracze marzenia o ucieczce od mokrych ulic i głodu w świat wygód organicznego miasta. Niektóre części, zamieszkane, już połyskiwały światłami. Korytarze organizmu przemierzali ludzie żyjący wysoko i daleko nad jego poziomem. Tylko bogatych i potężnych stać na zamieszkanie tak wysoko. Tylko ludzi

posiadających guanxi. Wpływy, koneksje. Wypatrywał szczytu masywu, ale w mroku, deszczu i mgle zasięg wzroku kończył się sporo poniżej. Zastanawiał się, czy kiedy on widzi tylko mżawkę, ci, tam na górze, patrzą na gwiazdy Słyszał kiedyś, że ściany Huojianzhu po nacięciu krwawią. Mówiono także, że krzyczą. Wzdrygnął się na widok rosnącej istoty i zwrócił wzrok z powrotem na ziemię, by dalej przepychać swoją zgiętą sylwetkę i chude jak patyki kończyny przez tłumy mieszkańców Chengdu. Dojeżdżający do pracy nosili czarne parasole i niebieskie lub żółte plastikowe poncha chroniące ich przed siąpiącym deszczem. On miał przemoczone, przyklejone do czaszki włosy. Zadygotał i skulił się. W skupieniu wypatrywał potencjalnych ofiar, dlatego prawie potknął się o tego Tybetańczyka. Gość kucał na mokrym chodniku, towary miał przykryte przezroczystą folią. Pokryta sadzą i potem twarz lśniła lepko i czarno w ostrym świetle halogenowych latarń. Uśmiechając się, mężczyzna pokazywał krzywe i wyszczerbione pieńki. Wyciągnął spod folii zasuszoną tygrysią łapę i zamachał nią przed nosem Wang Juna. – Kości tygrysa, chcesz? – Łypnął nań szyderczo. – Dobre na męskość. Wang Jun stanął jak wryty przed dyndającą odciętą kończyną. Jej właściciel zginął dawno, tak że pozostały po nim tylko suche, żylaste ścięgna, wytarte futro i kość. Wytrzeszczył oczy na relikt przeszłości i wyciągnął rękę, żeby dotknąć zasuszonych włókien i pożółkłych, groźnie zakrzywionych szponów. Tybetańczyk zabrał mu eksponat sprzed nosa i znów się roześmiał. Na palcu miał spatynowany srebrny pierścień, wysadzany odłamkami turkusa – owinięty wokół palca wąż, w nieskończoność połykający własny ogon. – Nie stać cię nawet, żeby dotknąć. – Odcharknął i splunął na chodnik obok, tworząc kałuże żółtego śluzu żyłkowanego czarną zawartością chengduńskiego powietrza. – Stać mnie – odparł Wang Jun. – Co tam masz w kieszeniach? Wang Jun wzruszył ramionami. Tybetańczyk się zaśmiał. – Nie masz nic a nic, mały kurdupelku. Wróć, jak coś będziesz miał. Zamachał amuletem męskości przed oczyma zainteresowanych, bardziej majętnych kupujących, którzy tymczasem zgromadzili się wokół. Wang Jun z powrotem rozpłynął się w tłumie.

Powiedział prawdę. W kieszeniach nie miał nic. Miał zmechacony wełniany koc schowany w kartonie z logo Stone-Ailixin, zepsuty miniaturowy pionowzlocik i zbutwiałą żółtą szkolną czapkę. Kiedy przyjechał tu z zielonych tarasowych pól, nie miał nawet tyle. Pojawił się w Chengdu z pustymi rękoma, pustymi kieszeniami i wspomnieniem milczącej, rolniczej wioski, gdzie nie żyło już nic, sam powykręcany i poznaczony bliznami po epidemii. Jego ciało pamiętało ból tak dotkliwy, że na zawsze wryty w mięśniową pamięć. Nie miał nic w kieszeniach wtedy i nie miał nic teraz. Przejmowałby się tym, gdyby zaznał w życiu czegoś innego niż brak. Czegoś innego niż głód. Nie mógł mieć pretensji do zbywającego go Tybetańczyka, nie bardziej niż do neonowych szyldów zwieszających się ze szczytów wieżowców i rozświetlających sikający deszcz migocącą czerwienią, żółcienią, zielenią i błękitem. Elektryczne barwy wypełniały mrok hipnotycznymi rytmami i świetlistymi marzeniami. Papierosy „Red Pagoda”, piwo „Five Star”, programy „Shizi Jituan” i „Heaven City Banking Corporation”. „Confucius Jiajia” obiecywał pociechę przy ciepłym ryżowym winie, a „JinLong Pharmaceuticals” gwarantowało długie życie – i wszystko to było poza jego zasięgiem. Zaległ w mokrej od deszczu bramie, garbiąc krzywy grzbiet, z pustymi kieszeniami, jeszcze bardziej pustym żołądkiem, wypatrując szeroko otwartymi oczyma ofiary, która go dziś nakarmi. Wysoko nad nim wisiały świetliste obietnice, adresowane raczej do ludzi mieszkających w tych wieżowcach: ludzi mających w kieszeni pieniądze i urzędników. Nie mówiły o niczym, co by znał czy rozumiał. Kaszlnął, oczyszczając gardło z czarnego śluzu. On znał ulice. Rozumiał zgniliznę i rozpacz. Głód czuł we własnym brzuchu. Pożądliwie wpatrywał się w przechodniów, wołając do nich wielojęzyczną mieszanką mandaryńskiego, dialektu chengduńskiego i jedynych angielskich słów, jakie znał: „Pan da pieniądz, pan da pieniądz”. Ciągnął ich za parasole i żółte peleryny. Gładził po eleganckich rękawach i upudrowanej skórze, aż poddawali się i wyciągali pieniądze. Tych, którzy się wymykali, opluwał. Jeśli szarpali się z nim, gryzł ostrymi, żółtymi zębami. Teraz, w deszczu, z rzadka trafiali się cudzoziemcy. Późny październik zmuszał ich do powrotu do swoich okręgów, domów i krajów. Nadchodziły chude czasy, na tyle chude, że obawiał się o własną przyszłość, przeliczając ciskane przez ludzi zmięte papierki. Mocno ściskał rzucone mu lekkie

aluminiowe monety jiao. Cudzoziemcy zawsze mieli banknoty i chętnie je dawali, ale było ich za mało. Przepatrzył ulicę, potem podniósł z ziemi wyszczerbiony odłamek betonu. Podobno w Huojianzhu wcale go nie używano. Ciekawiło go, jakie w takim razie są w dotyku tamtejsze podłogi, ściany. Mętnie przypominał sobie własny dom sprzed przyjazdu do Chengdu: zbudowany z gliny, z klepiskiem zamiast podłogi. Miejski masyw raczej nie był z czegoś takiego. W żołądku czuł coraz większą pustkę. Ponad nim odtwarzane w kółko wideo z Lu Xieyan, piosenkarką z Guangdong, nawoływało ludzi do wyrzeczenia się Trzech Grzechów Religii: Dogmatyzmu, Terroryzmu i Schizmatyzmu. Ignorując jej skrzekliwe oskarżenia, raz jeszcze rozejrzał się po tłumie. W strumieniu Chińczyków zakołysała się blada twarz. Cudzoziemiec, ale dziwny. Ani nie wgapiał się w atrakcje Chengdu, ani nie parł naprzód z poczuciem celu. Na oko, czuł się na obcej ulicy jak u siebie w domu. Miał na sobie czarny płaszcz do ziemi, błyszczący, tak że odbijał czerwienie i błękity neonów oraz rozbłyski latarń. Odbite wzory hipnotyzowały. Wang Jun podkradł się bliżej. Facet był wysoki, miał ze dwa metry wzrostu i nosił ciemne okulary. Wang Jun znał takie okulary i był pewien, że gość świetnie widzi przez te czarne owale. Mikroświatłowody w szkłach kradły światło, wzmacniały je i wygładzały, dzięki czemu widział jak w dzień, choć sam skrywał oczy pośród nocy. Wang Jun wiedział, że takie okulary są drogie, i wiedział, że Gao Trzy Palce kupiłby je, gdyby jemu udało się je ukraść. Przyglądał się cudzoziemcowi, przemierzającemu ulicę pewnym siebie, butnym krokiem. Szedł za nim, dyskretnie i niepostrzeżenie. Kiedy facet skręcił w zaułek i zniknął, pośpieszył za nim. Zajrzał zza rogu w uliczkę. W mroku tłoczyły się budynki. Poczuł smród odchodów i rozkładających się martwych stworzeń. Pomyślał o wyschniętej, martwej tygrysiej łapie Tybetańczyka, z powycinanymi kawałkami kości i ścięgien, których zażyczyli sobie na męskość klienci. Kroki cudzoziemca chlupotały i niosły się echem w ciemności – miarowe kroki człowieka widzącego po ciemku. Wang Jun podszedł bliżej, kuląc się i poruszając po omacku. Dotykał chropowatej ściany. Ekspresowy beton. Gładząc ciemność, szedł za cichnącym odgłosem kroków. Ociekającą wodą ciszę przerwały szepty. Wang Jun uśmiechnął się w ciemności, rozpoznając oznaki handlu. Co kupował cudzoziemiec? Heroinę? Tyle rzeczy oni tu mogą kupić. Zamarł bez ruchu, nasłuchując.

Szepty stały się bardziej nerwowe i zakończyły nagłym okrzykiem zaskoczenia. Ktoś zarzęził, potem nastąpił szurgot i chlupnięcie. Wang Jun zadrżał i czekał dalej, nieruchomy jak beton, do którego się przyciskał. Zabrzmiały słowa rodem z jego własnej wsi: „Kai deng ba”. Wang Jun zastrzygł uszami, słysząc znajomy akcent. Zapłonęło światło, w ostrym blasku zapiekły go oczy. A kiedy wzrok się przyzwyczaił, spojrzał w ciemne oczy Tybetańczyka-handlarza. Uśmiechnął się powoli, odsłaniając skorupy zębów, Wang Jun zaś cofnął się, chcąc uciekać. Tybetańczyk złapał go brutalnie i skutecznie. Wang Jun gryzł go po rękach i wyrywał się, lecz handlarz był szybki i błyskawicznie powalił go na mokry beton, tak że widział tylko dwie pary butów: jego i jego towarzysza. Walczył dalej, lecz w końcu uświadomił sobie bezcelowość wysiłków i znieruchomiał. – Czyli jesteś wojownikiem – powiedział Tybetańczyk i przytrzymał go jeszcze przez chwilę na ziemi, żeby nauczka dotarła. Potem postawił na równe nogi, ściskając dłonią boleśnie za kark. – Ni shi shei? Wang Jun zadygotał i jęknął: – Nikt. Żebrak. Nikt. Tybetańczyk przyjrzał mu się uważniej i uśmiechnął szerzej. – Brzydki chłopaczek z pustymi kieszeniami. To jak, chcesz tę tygrysią łapę? – Niczego nie chcę. – I nic nie dostaniesz – odparł towarzysz Tybetańczyka, a on wykrzywił się szyderczo. Akcent tego pierwszego zdradzał pochodzenie z prowincji Hunan. Zapytał: – Jak się nazywasz? – Wang Jun. – Które „Jun”? Wang Jun wzruszył ramionami. – Nie wiem. Hunańczyk pokiwał głową i się uśmiechnął. – Wiejski chłopek – powiedział. – Co tam hodujecie? Kapustę? Ryż? – Roześmiał się. – Ci Syczuańczycy o niczym nie mają pojęcia. Trzeba wiedzieć, jak się pisze własne nazwisko. Ja myślę, że twoje „Jun” to „żołnierz”. Jesteś żołnierzem? Wang Jun pokręcił głową. – Jestem żebrakiem. – Żołnierz Wang, żebrak? Nie. To nie pasuje. Jesteś po prostu „Żołnierz

Wang”. – Uśmiechnął się. – A teraz powiedz mi, żołnierzu Wang, co robisz w deszczu w tej niebezpiecznej uliczce? Wang Jun przełknął ślinę. – Chciałem zabrać cudzoziemcowi okulary. – Poważnie? Kiwnął głową. Hunańczyk popatrzył mu w oczy, potem też skinął głową. – No dobrze, Wang. Żołnierzu Wang. Możesz je sobie wziąć. Idź do niego i weź sobie, jak się nie boisz. Uścisk Tybetańczyka zelżał. Wang Jun był wolny. Rozejrzał się i zobaczył, gdzie leży cudzoziemiec, twarzą w dół w kałuży. Na skinienie Hunańczyka podsunął się bliżej do trupa, aż stanął tuż nad nim. Wyciągnął rękę i szarpnął wielkiego faceta za włosy, wyciągając z wody ociekającą twarz i odsłaniając drogie okulary. Ściągnął je z trupa i delikatnie opuścił głowę z powrotem do kałuży. Strząsnął z okularów wodę, Hunańczyk i Tybetańczyk uśmiechnęli się. Hunańczyk zgiął palec, przyzywając go do siebie. – A teraz, żołnierzu Wang, mam dla ciebie zadanie. Jako zapłatę dostajesz okulary. Schowaj je do kieszeni. Weź to – w dłoni mężczyzny pojawiła się błękitna infokostka – i zanieś na most Renmin Lu na rzece Bing Jiang. Oddaj człowiekowi w białych rękawiczkach. On też coś ci da w nagrodę. – Pochylił się nad nim konfidencjonalnie, obejmując szyję Wang Juna i trzymając go tak, że zetknęli się nosami. Chłopak poczuł jego nieświeży oddech. – Jak tego nie dostarczysz, mój kumpel cię znajdzie i postara się, żebyś zginął. Tybetańczyk się uśmiechnął. Wang Jun przełknął ślinę i kiwnął głową, zaciskając na infokostce swą drobną dłoń. – No to leć, żołnierzu Wang. Wykonaj zadanie. – Hunańczyk puścił jego kark, a Wang Jun popędził ku oświetlonym ulicom, ściskając infokostkę mocno w dłoni. Faceci patrzyli za nim. – Myślisz, że przeżyje? – odezwał się Hunańczyk. Tybetańczyk wzruszył ramionami. – Trzeba wierzyć, że Palden Lhamo go ochroni i poprowadzi. – A jeśli nie? – Przeznaczenie sprowadziło go do nas. Kto wie, co jest mu jeszcze pisane? Może nikomu nie będzie się chciało obszukiwać małego żebraka.

Może obaj przeżyjemy do jutra i się dowiemy. – A może dopiero za następnym obrotem Koła. Tybetańczyk kiwnął głową. – A jeśli on dobierze się do danych? Tamten westchnął i się odwrócił. – To też będzie przeznaczenie. No chodź, na pewno nas obserwują. * * * Bing Jiang płynęła pod mostem jak warstwa oleju, czarna i leniwa. Wang Jun przysiadł na balustradzie: okopconym kamieniu rzeźbionym w harcujące pośród chmur smoki i feniksy. Spojrzał w dół na wodę, obserwował pełznące powoli po tłustej powierzchni kawałki styropianu z opakowań. Odcharknął i splunął, próbując trafić w karton. Spudłował, a jego ślina dołączyła do reszty rzecznych ścieków. Raz jeszcze zerknął na kostkę. Obracał ją w dłoniach; robił to już wcześniej, czekając na człowieka w białych rękawiczkach. Błękitna, gładka, jak mocno przetworzony plastik. Jej faktura kojarzyła mu się z plastikowym krzesełkiem, które kiedyś miał. Było jaskrawoczerwone, ale podobnie gładkie. Żebrał na nim, dopóki nie zabrał mu go silniejszy chłopak. Teraz obracał w rękach błękitną kostkę, gładząc jej powierzchnię i badawczo dźgając palcem gniazdko. Ciekawe, czy nie jest cenniejsza niż okulary, które ma teraz na nosie. Były za duże i cały czas mu zjeżdżały. Ale nosił je i tak, zachwycony nocą jasną jak dzień. Poprawił je palcem i dalej obmacywał kostkę. Wyglądał człowieka w białych rękawiczkach, ale nie było go. Obracał kostkę w dłoniach, zastanawiając się, co takiego na niej jest, że zabili dla niej cudzoziemca. Człowiek w białych rękawiczkach się nie pojawił. Wang Jun znów odkaszlnął i splunął. Liczy do dziesięciu dużych kawałków styropianu: jeżeli ten facet w tym czasie nie przyjdzie, zatrzyma sobie kostkę i sprzeda ją. Dwadzieścia styropianów później człowieka w białych rękawiczkach nadal nie było, a niebo zaczynało się rozjaśniać. Wang Jun wpatrzył się w kostkę. Rozważył wrzucenie jej do rzeki. Czekał, aż przez most zaczną wędrować nongmin ciągnący wózki pełne płodów rolnych. Chłopi ze wsi napływali do miasta z wilgotnych, żyznych pól, z błotem między palcami

stóp, obładowani warzywami. Nadchodził świt. Huojianzhu lśniło żywym ogromem na tle jaśniejącego nieba. Zakaszlał, splunął jeszcze raz i zeskoczył z balustrady. Wrzucił kostkę do wyświechtanej kieszeni. Tybetańczyk i tak go nie znajdzie. * * * Przez miejską mgłę przesączało się słońce. Chengdu chłonęło ciepło. W powietrzu unosiła się wilgoć, zmiana temperatury była niezwykła – ostatnia fala upałów przed nadchodzącą zimą. Wang Jun się pocił. Znalazł Gao Trzy Palce w salonie gier. Gao nie miał tak naprawdę trzech palców. Miał dziesięć i wykorzystywał wszystkie naraz, prowadząc trójwymiarowego żołnierza przez góry Tybetu, na wojnę z rebeliantami. Wśród triad Chengdu znany był jako facet, który wycisnął z Dyrektora Regionalnego TexTela dziesięć tysięcy juanów za ochronę miesięcznie, dopóki nie odwołali go z powrotem do Singapuru. I użył do tego właśnie trzech palców. Wang Jun szarpnął Trzy Palce za skórzaną kurtkę. Rozkojarzony Gao zginął od ataku uzbrojonych w kije mnichów. – Czego? – warknął. – Mam coś do sprzedania. – Te płytki, co chciałeś mi ostatnio sprzedać, mnie nie interesują. Już ci mówiłem, jak nie mają serca, są do niczego. – Mam coś innego. – Co? Wyciągnął okulary. Oczy Gao się rozszerzyły, ale udał obojętność. – Skąd je wziąłeś? – Znalazłem. – Pokaż. Niechętnie podał je Trzem Palcom. Gao je włożył, potem zdjął i rzucił z powrotem Wang Junowi. – Dam ci za nie dwadzieścia. – Zaczął kolejną grę. – Chcę stówę. – Mei me’er – odparł w pekińskim slangu. Nie ma mowy. Rozpoczął grę. Żołnierz kulił się na równinie, nad którą górowały ośnieżone szczyty. Ruszył naprzód, prąc przez niskie trawy w stronę jurty zrobionej ze skór poprzednich chińskich żołnierzy. Wang Jun, patrząc na to, odezwał się: – Nie wchodź do środka.

– Wiem. – Oddam ci za pięć dych. Trzy Palce parsknął. Jego żołnierz wypatrzył nadjeżdżających konnych i ustawił się tak, by jurta go przed nimi zasłaniała. – Dwadzieścia. Wang Jun powiedział: – Może BeanBean da mi więcej. – Dam ci trzy dychy, idź se zobacz, czy BeanBean tyle ci da. – Żołnierz odczekał, aż jeźdźcy zbiją się w gromadkę, i wystrzelił ku nim rakietę. Gdy wybuchła, automat z grą zawibrował. – Masz trzy dychy przy sobie? Trzy Palce odwrócił się od gry, a jego żołnierz zginął błyskawicznie, gdy z jurty wyskoczyli bioinżynieryjnie udoskonaleni jakmeni. Ignorując jego wrzaski, odliczał Wang Junowi pieniądze. Wang Jun zostawił go przy grze i uczcił sprzedaż, znajdując leżący odłogiem fragment mostu nieopodal rzeki Bing Jiang. Wszedł pod niego, żeby przedrzemać popołudniowy upał. Obudził się wieczorem i był głodny. W kieszeni czuł ciężar monet, rozważył możliwości otwierane przez to bogactwo. Pomiędzy monetami wymacał obcy kształt infokostki. Wyciągnął ją i obrócił w dłoniach. Prawie zapomniał, skąd wziął te pieniądze. Trzymając kostkę, przypomniał sobie Tybetańczyka, Hunańczyka i swoje zadanie. Przyszło mu do głowy, by odszukać Tybetańczyka i oddać mu kostkę, ale w głębi duszy podejrzewał, że człowieka sprzedającego tygrysią kość dziś wieczorem nie zastanie. Zaburczało mu w brzuchu. Wrzucił kostkę z powrotem do kieszeni, podzwaniając przy tym monetami. Dzisiaj jest przy kasie. Naje się porządnie. * * * – Ile za mapo doju! Kucharz spojrzał nań z góry, mieszając zupę w wielkim woku i słuchając, jak bulgocze. – Mały Wang. I tak cię nie stać. Idź zebrać gdzie indziej. Nie życzę sobie, żebyś nagabywał mi klientów. – Shushu, mam pieniądze. – Wang Jun pokazał mu monety. – I chcę coś zjeść. Kucharz się zaśmiał. – Xiao Wang jest bogaty! No dobra, to powiedz mi, mały, co byś chciał

zjeść. – Mapo doju, wieprzowina yu xiang, dwa liangi ryżu i piwo Wu Xing – wyrzucił z siebie w pośpiechu. – Mały Wang z wielkim żołądkiem! Nie wiem, gdzie ty to wszystko zmieścisz? – A kiedy Wang Jun wytrzeszczył nań oczy, dodał: – No, idź, usiądź sobie, zaraz ci przyniosę tę wyżerkę. Wang Jun poszedł, usiadł przy niskim stoliku i patrzył na buzujący ogień i kucharza rzucającego do woka papryczki chili. Otarł usta, żeby się nie zaślinić, kiedy do nosa doleciał zapach jedzenia. Żona kucharza otworzyła dla niego butelkę five stara, a on przyglądał się, jak nalewa piwo do mokrej szklanki. Upał ustępował. W jutowy daszek ulicznej knajpki zabębnił deszcz. Wang Jun napił się piwa i obserwował innych klientów, chłonąc widok potraw, które jedli, i ich towarzystwa. To ludzie, których jeszcze niedawno nagabywałby o pieniądze. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj był królem. Bogatym, z kieszeniami pełnymi pieniędzy. Jego zamyślenie przerwało pojawienie się cudzoziemca. Barczysty facet o długich siwych włosach spiętych w kucyk. Skórę miał bladą, na dłoniach białe rękawiczki. Wszedł pod osłonę daszku i omiótł spojrzeniem obcych niebieskich oczu wszystkich jedzących. Chińczycy z kolei wytrzeszczyli oczy na niego. Widząc zgarbioną sylwetkę Wang Juna, uśmiechnął się. Podszedł, przysiadł na stołku naprzeciwko i odezwał się po mandaryńsku, z silnym akcentem: – Jesteś Mały Wang. Masz coś dla mnie. Wang Jun spojrzał na niego. Czując zwrócone na siebie oczy pozostałych Chińczyków, nabrał odwagi i wypalił: – Ke neng. – Być może. Cudzoziemiec zmarszczył brwi, potem pochylił się nad stołem. Przerwała mu żona kucharza, podchodząc z mapo dofu, po chwili podała wieprzowinę. Postawiła przed Wang Junem także miskę parującego ryżu, szerszą niż jego dłoń. Wang Jun ujął pałeczki i zaczął wrzucać jedzenie do ust, przez cały czas przypatrując się cudzoziemcowi. Oczy łzawiły mu od ostrego doju, usta przyjemnie drętwiały od mielonego pieprzu. Żona zapytała, czy obcy będzie jadł razem z nim. Wang Jun mu się przypatrzył. Czuł ciężar pieniądzy w kieszeni, a usta dalej go paliły. Przyjrzał się potężnej sylwetce obcego i potwierdził niechętnie, czując, że jego bogactwo może okazać się niewystarczające. Rozmawiali w Chengdu hua, miejskim dialekcie, żeby obcy ich nie rozumiał. Patrzył, jak żona kucharza