a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 640
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 274

Peter Carey - Oskar i Lucynda

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Peter Carey - Oskar i Lucynda.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 39 osób, 58 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 758 stron)

Dla Alison Summers – z wyrazami miłości i oddania

Podziękowania Wiele zawdzięczam p. Lloydowi Grono, który poświęcił tak dużo swego cennego czasu na wyjaśnianie mi różnych kwestii związanych z wytapianiem szkła, a nawet zademonstrował mi rozprysk łzy księcia Ruperta, abym mógł zobaczyć, jak się to zjawisko dokonuje; doktorowi Clive’owi Alcockowi ze szpitala Cumberland, który nie tylko wytłumaczył mi, na czym polega uzależnienie od hazardu, lecz także zabrał mnie na wyścigi, abym zobaczył jego konia w akcji; Keithowi Halowi, który pokierował moimi archiwalnymi poszukiwaniami, dotyczącymi początków ekspansji białych imigrantów w Australii; ojcu Peterowi Thompsonowi; Richardowi Leplastrierowi (bez którego pomocy budowa kościółka nigdy by się nie rozpoczęła); Alison Summers, która przeczytała tę powieść z wielką wnikliwością i wytrwałością i udzieliła mi co do niej cennych rad; a także oczywiście Edmundowi Gosse’owi; z jego życiowych doświadczeń zaczerpnąłem wiedzę o Bractwie z Plymouth, bożonarodzeniowym puddingu oraz postać ojca, który nigdy nie czytał Szekspira. Przytoczone w rozdziale 45. cytaty pochodzą z książki Philipa Henry’ego Gosse’a „A Naturalist’s Rambles on the Devonshire Coast”, wydanej nakładem Johna Van Voorsta w Londynie w roku 1853.

1 Kościółek Jeśli tylko w okolicy pojawił się jakiś biskup, matka za wszelką cenę starała się ściągnąć go do nas na herbatkę. Sadzała gościa wcale nie tam, gdzie myślicie, nie u szczytu wielkiego, owalnego stołu, lecz przy dłuższym boku, tyłem do okna wychodzącego na rzekę Bellinger, na wprost wykonanego na szlachetnym szkle dagerotypu przedstawiającego mojego pradziadka, pastora Oskara Hopkinsa (1841–1866). Zapraszani do nas biskupi byli przeważnie ordynariuszami lub sufraganami diecezji Grafton. Kiedyś pojawił się w naszym domu bawiący przejazdem w okolicy biskup z Wollongong, odwiedził nas też pewien kanonik i różni inni dostojnicy kościelni. Niektórzy obrzucali dagerotyp jedynie krótkim i przelotnym spojrzeniem. Matka trzymała filiżankę w dłoni, odginając mały palec. Nie wyjaśniała biskupom, iż psia obróżka na szyi mego pradziadka była przejawem buntu, jako że należało widzieć w nim typowego duchownego z epoki wiktoriańskiej. Powinni zauważyć sztywną postawę, zaciśnięte usta, zaróżowiony nos, naprężoną, wyciągniętą ku górze szyję i idę o zakład, że żaden się nie domyślił, iż wszystko to spowodowane było wstrzymaniem oddechu; Oskar Hopkins musiał dołożyć maksymalnych starań, by usiedzieć w bezruchu przez dwie minuty, gdyż zazwyczaj – jako człowiek bardzo nerwowy – nie mógł wytrzymać dziesięciu sekund, żeby nie skrzyżować nóg

w kostkach albo wręcz nie założyć nogi na nogę. Wiedziałem o tym dobrze, lecz się nie odzywałem. Zazwyczaj siedziałem sobie spokojnie, podłożywszy dłonie pod uda, aż do chwili, gdy biskup przestawał zwracać uwagę na nasze wielkie nosy oraz inne, całkiem odmienne cechy wyglądu, i dostrzegał rodzinne podobieństwo do naszego przodka, duchownego-pioniera. Wszyscy wywodziliśmy się w prostej linii od niego – matka, brat, ja, siostra. Mieliśmy płomiennorude włosy i szyje wydłużone jak kauczukowe rury. Matkę cieszyło to zbiorowe podobieństwo do postaci z fotografii, ja natomiast wolałbym przypominać wyglądem ojca. Różnił się od nas wszystkich. Był raczej krępy, twarz miał szeroką, a klatkę piersiową sklepioną jak u gołębia. Oczy trzymał stale przymrużone i choć brakowało mu kilku zębów, śmiał się często i podżartowywał sobie ze wszystkiego. Bardzo zręcznie potrafił jedną ręką zrobić sobie skręta z tytoniu i bibułki. W ogóle nie był do nas podobny, a kiedy matka opowiadała gościom o tym, jak pradziadkowi Oskarowi udało się przetransportować kościółek St John’s do Bellingen, ojciec wydłubywał coś spod szerokich paznokci i popatrywał przez okno w stronę materialnego uzasadnienia swego związku małżeńskiego – stojącej nad rzeką Bellinger huty szkła Książę Rupert, której dach pomalowano w latach trzydziestych na czerwono. Matka przedstawiała dzieje owego kościółka w sposób, który zawsze wprawiał mnie w zażenowanie, jako że wkładała w swą opowieść zbyt wiele emocji. Cała historia brzmiała jednak fałszywie i wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę, lecz nie reagowaliśmy. Nawet nie wspominaliśmy o tym w rozmowach między sobą. Podobnie matka zachowywała się w kościele: jej eksklamacje

w czasie modlitwy Sanctus („Święty, Święty, Święty Pan Bóg Zastępów”) rozbrzmiewały donośnie i wykrzykiwała je z ostentacją. Podkpiwała sobie wprawdzie z różnych spraw, ale nigdy nie drwiła z kwestii związanych z religią i kościółkiem. Ojciec był o ów kościółek zazdrosny, choć dziś trudno wyobrazić sobie dlaczego. Kościółek stał na skrawku narażonego na podtopienie w razie powodzi gruntu u ujścia potoku Sweet Water do rzeki Gleniffer – mały, wystawiony na niszczące działanie wiatrów budynek pokryty nadżartym przez rdzę blaszanym dachem. Przez pierwsze pół wieku malowano go na różne odcienie brązu, a potem, w roku 1970, pokryto farbą o zjadliwie zielonej barwie. Wyblakł od tamtej pory i na tle bujnie zazielenionej doliny raził liszajami, które rozłaziły się po ścianach. Jakby się zapadał poniżej długiego szpaleru krzewów, wytyczających koryto rzeki. Za rzeką góry wznosiły się stromo na wysokość tysiąca metrów, tworząc wyniosłą ścianę pozbawioną wszelkich ścieżek czy perci, choć mówiono, że kiedyś w wyższych partiach znajdowały się jakieś górnicze szyby, w których podczas drugiej wojny światowej zamierzano ukryć kobiety i dzieci przed Japończykami. Nie było mnie wtedy tutaj, ale rzecz wydawała mi się nieprawdopodobna; dość wcześnie już się przekonałem, iż nie można bezkrytycznie przyjmować lokalnych opowieści. Na przykład w miejscowym Towarzystwie Historycznym będą wam tłumaczyli, że Darkwood wzięło swą nazwę od gęstego listowia, ale jeszcze całkiem niedawno słyszało się, jak ludzie nazywali to miejsce Darkies’ Point i nie tak wiele czasu upłynęło od dnia, gdy dziadek Horace’a Clarke’a wprowadził się tam z rodziną – wszyscy starzy mieszkańcy potwierdzają ów fakt, kiedy przychodzi do sporów o to, kto właściwie sprawuje władzę nad tą częścią wybrzeża – i wyparł

stamtąd całe plemię zasiedziałych tubylców. Ci sami ludzie chcieliby teraz władować kościółek St John’s na wielką platformę, aby przetransportować go do Bellingen i przeznaczyć na szkółkę niedzielną. Tylko mój ojciec popierał takie zamiary. Jak już mówiłem, był o ów kościółek zazdrosny: nie odpowiadała mu cześć, z jaką odnosiła się do tej pamiątki matka. Być może sprawa przedstawiałaby się inaczej, gdyby w Bellingen był jakiś kościół. Ale matka nie chciała nawet słyszeć o nabożeństwach w Bellingen i chociaż do Gleniffer mieli ponad szesnaście kilometrów, tam właśnie jeździli. W czasie wojny zużywali na owe pielgrzymki cały przydział benzyny. Wszystkich nas ochrzczono w Gleniffer, tam też mieliśmy konfirmację. I tam odbył się mój ślub. Kiedy zmarł ojciec, zwłoki przewieziono najpierw do kościółka na nabożeństwo żałobne, a następnie z powrotem na cmentarz w Bellingen, gdzie go pochowaliśmy. Mój ojciec nigdy się nie upijał, ale pewnego razu, po dwóch piwach, wyraził się do mnie, że matka kręci się wokół kościółka St John’s jak piesek, który ma zamiar obsikać ławkę.

2 Adwentowy wieniec Ojciec nie miał już latarki, ponieważ wpadła mi do szamba poprzedniej nocy. Widziałem, jak znika, jej słabe światełko dogasało z wolna w mrocznym, intrygującym morzu uryny i fekaliów. Teraz ojcu nie udałoby się jej wyciągnąć, jak to się zdarzało dawniej. Toteż kiedy następnej nocy przyszła burza i zgasło światło, ojciec nie miał czym oświetlić skrzyneczki z bezpiecznikami. Wszędzie dokoła nas błyskało potężnie, a telefon podzwaniał do taktu piorunom uderzającym w słupy, na których rozciągnięto kabel. Sądziliśmy, że bezpieczniki spaliły się po uderzeniu pioruna w transformator. Ojciec wyszedł na werandę ze świecą, ale mu zgasła i wrócił do domu bez wykręconego ze skrzyneczki bezpiecznika. W milczeniu siedzieliśmy w kuchni. – Gdzie jest drucik do bezpieczników? – spytał. Miałem wtedy dziesięć lat, siedziałem obok matki. Szesnastoletnia siostra siedziała przy mnie, za nią zaś nasz czternastoletni brat. – Zużyłam go – wyjaśniła matka. Ludzie uważali, że jest postawną kobietą. W gruncie rzeczy nie była wysoka, miała około metra siedemdziesięciu centymetrów, ale odznaczała się żelazną wolą i nader podejrzliwym usposobieniem,

co w połączeniu z władzą, jaką dawała jej pozycja właścicielki huty szkła, oznaczało wielką potęgę. Czułem zapach knota od świecy. I wiedziałem, że chociaż ojciec trzyma ją w dłoni, nic nie czuje. W ogóle nie był wrażliwy na zapachy. – Jak to: zużyłaś? Nie zwracałem na niego uwagi; wyczekiwałem kolejnej błyskawicy. – Do czego? – rzucił. Głos ojca brzmiał szorstko. W pewien sposób łączyło się to chyba z brakiem powonienia. Co rano przepłukiwał sobie kanały nosowe osoloną wodą i pytał: „Pachnie?”. Miał na myśli swój nos. – Zużyłam go do powiązania wieńca adwentowego – wyjaśniła matka. W jej głosie nie wyczuwało się przepraszającego tonu. Błyskawica rozświetliła kuchnię. Matka poruszyła głową z lekceważącą wyniosłością, w sposób, który rodzinna mitologia porównywała do płynnego kołysania się głowy wielbłąda. Odczułem gwałtowny przypływ napięcia. To ja pomagałem matce przy splataniu adwentowego wieńca. Nie mieliśmy ostrokrzewu ani bluszczu, ale zerwałem trochę lśniąco zielonych liści wawrzynu kamforowego. Wiedziałem, że zużyła nie tylko cały zapas drucików, ale także pręciki klatki, w której brat trzymał króliki. Umieściła je w tekturowych pudłach po butach i wstawiła do kosza na bieliznę. Nie pomyślała, że mogą stamtąd uciec. Nigdy nie przydarzyło jej się nic takiego. Ojciec zapalił świecę. Nie podszedł do stołu, nie zawrócił też ku drzwiom. Stał na środku kuchni. – Gdzie jest ten wieniec? – zapytał.

– W kościele – odrzekła matka. – Dawidzie, proszę cię, usiądź. – W jakim kościele? – A co to ma za znaczenie? – Dla mnie ma. Nie umiem wyrazić, jakie to było przerażające. Ojciec nigdy nie przemawiał takim głosem. Cenił spokój i opanowanie i nawet kiedy umierał, starał się nie sprawić matce przykrości. – W kościółku St John’s. Oczywiście, że wieniec tam się znajdował – a gdzieżby miał być? – ale w pewien sposób ta wiadomość zirytowała ojca. Potrząsnął głową i postawił świecę na blacie lodówki, gdzie wkrótce znów zgasła. – O Boże! – wykrztusił. – Jezusie, święty Józefie i pieprzona święta Panienko! W świetle błyskawicy dostrzegłem szeroko otwarte usta matki. Zerwała się na nogi. Jej ruchy nigdy nie były delikatne ani łagodne, ale teraz podniosła się gwałtownie, przewracając krzesło, aż oparcie z hukiem uderzyło o podłogę. Zadzwonił telefon – wydał dwa sygnały i umilkł. – Klęknij! – rozkazała. Chciała, aby ojciec przeprosił Boga za swe bluźnierstwo. Rozumieliśmy, do czego zmierza, ale wkroczyliśmy już w zupełnie dla nas obcy obszar. Tylko słowo „rozwód” bardziej by mnie przeraziło, tylko wyraz „seks” wprawiłby nas w większe zakłopotanie. – Klęknij! – powtórzyła z uporem. Później mieliśmy się przekonać, jaka z niej despotka, ale już kiedy byliśmy dziećmi, doznawaliśmy z tego powodu wielu różnorakich przykrości. Pragnęliśmy przede wszystkim, żeby nas

kochała, łasiliśmy się więc do niej i przyklękaliśmy – czynił to nawet mój brat, mimo że lubił późno wstawać i grywać z ojcem w krykieta. I ojciec ukląkł. Wszyscy klęczeliśmy na twardym linoleum. Brat rozpłakał się cichutko. A wtedy zapaliło się światło. Podniosłem głowę i zobaczyłem triumfalny uśmiech na twarzy matki. Oddałaby życie, broniąc przekonania, że to Pan Bóg naprawił bezpieczniki.

3 Bożonarodzeniowy pudding W Gleniffer nie byłoby kościoła, gdyby kiedyś na Boże Narodzenie nie przyrządzono puddingu. I nie byłoby także dagerotypu przedstawiającego Oskara Hopkinsa nad brzegiem rzeki Bellinger. A ja nie przyszedłbym na świat i nie opowiedziałbym całej tej historii. To nie był zwykły bożonarodzeniowy pudding. Niezbyt duży, wielkością nie przekraczał piłeczki tenisowej. Składały się na niego dwie łyżeczki konfitury z wiśni, trzy łyżeczki rodzynek, skórka z pomarańczy i wyciśnięty z niej sok, pół filiżanki mąki i pół filiżanki tłuszczu, trochę brandy, a oprócz nikłych rozmiarów nikt nie widziałby w tym puddingu nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że przygotowano go w dworku mojego prapradziadka Theophilusa Hopkinsa w Hennacombe, w hrabstwie Devon, w Anglii. Theophilus Hopkins był poniekąd człowiekiem sławnym. Możecie o nim przeczytać w wydaniu „Encyclopaedia Britannica” z roku 1860. Trzy pełne szpalty zajmuje tam jego opis korali i koralowców, anemonów i rozgwiazd. Niewiele jednak wszystko to mówi o nim samym. Z encyklopedii nie dowiecie się, jak wyglądał. Możecie przeczytać hasło po trzykroć i nie domyślicie się nawet, w jakim związku pozostawał mój prapradziadek ze sprawą bożonarodzeniowego puddingu. Miał wtedy lat czterdzieści. Był wdowcem, ciemnowłosym

i kędzierzawym mężczyzną o bujnej brodzie i mocno umięśnionej sylwetce, a przy tym bardzo delikatnym człowiekiem. Owa delikatność objawiała się w chwilach, gdy zaczynał drżeć. Był ogromnie wrażliwy i gorąco wierzył, że pójdzie do nieba, że niebiosa przyćmiewają wszelkie ziemskie radości i rozpościerają się ponad ziemią w nieskończoną dal jak srebrzysta narzuta. Swe doczesne cnoty hartował jako członek Gwardii Królewskiej – skłonny do hulanek i żartów w pubie, na służbie zachowywał kamienną twarz, nawet kiedy muchy spacerowały mu po gałce ocznej. Należał do Bractwa z Plymouth i uważał – a nie było w owym przekonaniu nic szczególnego – że Kościół Chrystusowy nie jest wcale Chrystusowy. Problemem życiowym był dlań gorący temperament, choć to określenie zdaje się poniekąd mylące. Chodziło właściwie o jego pasję. Ciało było tylko ciasnym naczyniem, w którym musiała się pomieścić, a każdego roku, gdy nadchodziło Boże Narodzenie, nie pozostawało mu nic innego, jak zapanować nad ową emocją. Starał się wykorzystać ją w maksymalnym stopniu w sposób konstruktywny – jako kaznodzieja miał talent przekazywania słuchaczom własnych uczuć. Nie nazywał tego święta Bożym Narodzeniem; mówił o nim „Gwiazdka”. Tak dogłębnie przekonał swą małą kongregację złożoną z parobków, dekarzy, pasterzy, węglarzy i rybaków – wszystkich owych zasępionych ludzi w spranych ubraniach, którzy jeśli w ogóle umieli czytać, powoli sylabizowali wydrukowane słowa, przesuwając po nich palec – że Boże Narodzenie jest nie tylko obrządkiem pogańskim, ale także papistycznym, iż wychodzili tego dnia do pracy, tak jak co dzień. Sąsiedzi baptyści naśmiewali się z nich – cóż, sąsiedzi baptyści będą się smażyć w piekle. Oskar miał lat piętnaście – w tym wieku chłopcy stają się skryci

i ponurzy, ale nie podawał jeszcze w wątpliwość ojcowskich poglądów. Sądził, że jego dusza jest bezpieczna, a kiedy odczytywał Biblię na głos, przy kuchni, nie interpretował jej inaczej niż mężczyzna, który w tym czasie poszturchiwał małym pogrzebaczem żarzące się bryły węgla i dorzucał następne do ognia. Obaj odnosili się do Biblii jak do sprawozdania spisanego przez sumiennego przyrodnika. Jeśli w Biblii napisano, że bestia miała cztery głowy albo też że człowiek miał zęby lwa, pojmowali to dosłownie. Tego jednak dnia Bożego Narodzenia roku 1856 w domu znajdowały się dwie służące, zamiast dotychczasowej jednej. Pierwszą była niejaka pani Williams, niewiasta o obfitym biuście, która – ilekroć ulegała jakiemuś wzruszeniu – rozczesywała swe potargane, burego koloru włosy szczotką w szylkretowej oprawie. Pracowała w ich rodzinie od piętnastu lat, przez pierwsze dziesięć w Londynie, a następnie w Devon. W Hennacombe rozczesywała włosy coraz częściej. Prowadziła ustawiczne utarczki z rzeźnikiem i właścicielem sklepu rybnego. Zarzekała się, że przesycone solą powietrze źle wpływa na jej katar, ale – jak mówiła – już za późno na zmianę sytuacji życiowej. Pozostawała więc u Hopkinsów i chociaż nie dążyła do zbawienia duszy, a czasami znajdowali jakiś jej włos w jajecznicy – stanowiła część ich życia. Druga służąca natomiast nie tylko nie zasługiwała na zbawienie, lecz nawet nie dałoby się powiedzieć, że się o nie starała. Była członkinią kongregacji anglikańskiej i uprzednio przebywała w przytułku, opuszczona przez męża, robotnika drogowego. Dwie parafie przerzucały na siebie nawzajem obowiązek sprawowania nad nią dobroczynnej opieki. I to ona właśnie – owa piegowata Fanny Drabble – stała za aferą bożonarodzeniowego puddingu. Miała białe, kościste dłonie o zaczerwienionych knykciach, przeżyła

trudne lata w barakach i budach skleconych pośpiesznie wzdłuż nowo budowanych szlaków kolejowych, pochowała również swoje dziecko. Jedynym ubiorem, jaki posiadała, była bawełniana sukienka. Już pierwszego dnia pobytu u Hopkinsów wypadł jej z wrażenia ząb – takiemu zdziwieniu uległa na wiadomość, że Oskar nigdy nawet nie spróbował bożonarodzeniowego puddingu. Pani Williams – choć lepiej znała sytuację domową – uległa słodkim namowom Fanny Drabble. Chłopiec musi skosztować bożonarodzeniowego puddingu, a skoro pan domu nie dowie się o tym, nie poczuje się dotknięty. Fanny Drabble nie zdawała sobie sprawy z tego, że pudding jest „diabelską trucizną”. Dworek był niewielki, ale zbudowano go z devońskiego wapienia i nawet siedząc przy ogniu, wyczuwało się jego chłodny zapach. Przebywając w kuchni, nie słyszałeś ani słowa z rozmowy toczonej w pokoju obok. Dom był ciasny, drzwi miał niskie; grubo ciosane progi i stopnie oddzielały od siebie kolejne pomieszczenia. Znakomite miejsce do przechowywania sekretów! A ponieważ Theophilus nie wchodził nigdy do kuchni (jako że na ławie przy piecu przysypiała zazwyczaj pani Williams), można tam było wyczyniać różności i nie zostać przyłapanym. Oskar czuł się tutaj dobrze. Lubił ciepły zapach wypieków, przynosił wodę, doglądał węgli w palenisku, przysiadał na stole, kiedy pani Williams przygotowywała naczynia do posiłku. Rychło się zorientował, co się święci. Zobaczył wiśniową konfiturę i rodzynki, a przecież zwykle w domu nie było rodzynek. Konfitury z wiśni w ogóle jeszcze nie widział. W dniu Bożego Narodzenia mieli jeść to, co zawsze. Theophilus wcześniej wezwał był panią Williams do gabinetu – a ponieważ

gabinet służył jednocześnie jako klasa szkolna dla Oskara, chłopiec wysłuchał wszystkich dokładnie wydanych gospodyni poleceń. W naturze ojca leżała precyzja. Przywiązywał wagę do najdrobniejszych szczegółów sprawy, którą się zajmował. Kiedy ścinał anemony, można było mieć pewność, że nie pominie żadnej łodyżki. Pouczał gospodynię, że ziemniaki powinny mieć „przeciętny rozmiar”. Miała też podać połowę główki kapusty króla Jerzego i tak dalej. Ale chytre niewiasty mieszały teraz w kuchni tłuszcz, dodając doń sułtanki i zwykłe rodzynki, i starannie obierały dorodną pomarańczę. Oskar przypatrywał się owym przygotowaniom, siedząc przy stole, aż z podgrzewanego garnuszka zaczęły się wydobywać bulgotania tak głośne, że zagłuszały nucenie Fanny Drabble. Pani Williams biegała wokół rączo jak derwisz, którego zachowanie wywołuje zakłopotanie i lęk. Rozwałkowała placuszek. Rozczesała sobie włosy, stając w progu drzwi wejściowych i popatrując przez ogołocone z liści gałęzie w stronę zimnego, szarego morza. Obeszła dom wokoło i wrzuciła kłębek wyczesanych kosmyków do dołu z kompostem. Oskar wiedział, że włosy pani Williams nie zardzewieją, gdyż wyciągał je stamtąd długim kijem. Pokrywał je śluz, ale można je było umyć, rozwiesić i osuszyć, a wtedy wyglądały „jak nowe”. Dokładnie tak, jak go zapewniała pani Williams. Zdziwił się, że miała rację, jako że ojciec nie przywiązywał wagi do tego, co mówiła pani Williams. Nie była uczoną. Opowiadała, że są ludzie, którzy wydobywają z grobów zwłoki i obdzierają je z włosów, które następnie sprzedają kupcom. Ci zaś, po umyciu, wysuszeniu i posortowaniu, dostarczają je dalej perukarzom i wytwórcom tresek. Owe kosmyki nadal miały na końcach maleńkie cebulki – stąd nazywano je „włosami

cmentarnymi”. Pani Williams była nieustannie zaprzątnięta własnymi włosami. Utrzymywała, że co prawda nie ma takich łotrów w Hennacombe, ale w Teignmouth i Newton Abbot czają się rabusie z ostrymi brzytwami, gotowi na żywca ogolić kobiecie głowę do samej skóry. Rozczesywała włosy, stojąc na schodach prowadzących na piętro, a także w pokoju na górze. Za każdym razem zbierała kosmyki ze szczotki, zakręcała w kłębuszek i chowała do kieszeni fartucha. Owego dnia, kiedy przygotowywano bożonarodzeniowy pudding, powtarzała tę czynność częściej niż zwykle. Theophilus jako przyrodnik mógł był zwrócić na to uwagę. O puddingu nikt nie wspomniał Oskarowi ani słowem, ale chłopiec doskonale o nim wiedział. Nie dopuszczał jednak do siebie myśli o tym, że wie. Choć wiedza owa przeniknęła głęboko do jego świadomości, jak promień słonecznego światła wdzierający się przez rozsuniętą zasłonę do zaciemnionego pokoju. Pyłki kurzu wirują w powietrzu i nie będzie już tak spokojnie jak dawniej. Oskar aż przebierał nogami z podekscytowania, jedząc tego dnia lunch. Skrzyżował je w kostkach, zaciskając dłonie na widelcu i nożu. Wsłuchiwał się w odgłosy dobiegające zza drzwi kuchennych, ale ojciec zagłuszał wszystko posapywaniem przez nos, jak zawsze przy jedzeniu. Oskar miał małe drewniane pudełko z przegródkami. Przeznaczone było do przechowywania zasuszonych owadów lub muszelek. Chłopiec trzymał w nim guziki. Niektóre były małe jak biedronki – zamiast nóżek spod spodu wystawał zaczep na nitkę – a niektóre zrobiono ze szkła. Miał też w swej kolekcji metalowe guziki z czterema dziurkami oraz guzik z masy perłowej o dwóch dziurkach. Ustawiał je w szyku, tak jak inni chłopcy ustawiają ołowiane żołnierzyki, wydawał im rozkazy, liczył je. Kolekcja

zawierała pięćset sześćdziesiąt sztuk. Niekiedy w połowie tego przeliczania dostawał bólu głowy. W dniu Bożego Narodzenia ojciec powiedział: – Jak widzę, przegrupowałeś guziki. Leżały na parapecie okiennym, który był dostatecznie szeroki. Przeniosła je tam pani Williams, nakrywając do stołu. – Tak, ojcze – potwierdził Oskar. – Główną zasadą porządkującą powinien być kolor, spektrum od lewej do prawej, natomiast wielkość guzików stanowi kryterium wtórne. – Tak, ojcze. – Bardzo dobrze. Oskar starannie wymiótł gulasz z talerza i dopił wodę ze szklanki. Potem zaś wraz z ojcem skłonili głowę, dziękując Bogu za Jego dary, które spożyli. A kiedy pani Williams stanęła w drzwiach i zapytała, czy nie zechciałby jej pomóc przy wyniesieniu pomyj dla świń, wstał od stołu i grzecznie za nią wyszedł – blady, złotowłosy chłopiec. Myślał o swej kolekcji guzików, a nie o tym, do czego właśnie zmierza. Obie kobiety stały obok siebie jak dwa dzbany. Jedna była wysoka i tęga, druga drobna i koścista, ale na ich twarzach malował się ten sam uśmiech, jakby odbity w lustrze, obie też trzymały przed sobą w taki sam sposób złożone dłonie. „To” leżało na talerzu. Podzieliły je na cztery części i polały lśniącym kremem. Pani Williams wcisnęła swą szczotkę do włosów głębiej w kieszeń fartucha i podała pudding Oskarowi. Zrobiła to tak gwałtownie, że łyżeczka zsunęła się z talerza i z brzękiem upadła na kamienną posadzkę. Gospodyni pochyliła się, ale Fanny Drabble syknęła:

– Proszę to zostawić! Odsunęła łyżeczkę butem pod stół i podała Oskarowi nową. Była podniecona i ciekawa tego, co teraz nastąpi. Chłopiec wziął do ręki łyżeczkę i zaczął jeść na stojąco. Nigdy nie byłby w stanie wyobrazić sobie równie cudownego smaku! Pudding wypełniał mu całą jamę ustną i spływał w głąb przełyku. Podniósł wzrok i zobaczył dwa lustrzane, coraz radośniejsze uśmiechy. Oskar również się uśmiechnął i właśnie podnosił łyżeczkę, żeby włożyć do ust kolejną porcję, nawet już właściwie dotknął jej ustami, kiedy nagle otworzyły się drzwi za nim i na kamienną posadzkę kuchni wkroczył Theophilus. Oskar go nie widział, lecz wyczuł jego obecność. Ojciec uderzył go dłonią w tył głowy. Twarz chłopca gwałtownie pochyliła się ku przodowi, zęby zadzwoniły o łyżeczkę. Wielka, twarda dłoń ujęła go z tyłu powyżej karku, druga zaś chwyciła za podbródek. Spróbował wyślizgnąć się z tego chwytu i wtedy otrzymał drugie uderzenie. Wypluł z ust wszystko, co zdołał wcześniej połknąć. Theophilus postąpił tak, jakby chciano mu otruć syna. Podprowadził go pod zlew i kazał napić się osolonej wody. Przytknął chłopcu szklankę do ust z taką siłą, że ten poczuł ból, dławił się i krztusił. W oczach ojca żarzyła się wściekłość. W ogóle nie dostrzegał syna, który pił osoloną wodę łyk za łykiem. Pił aż do chwili, gdy zwymiotował wszystko, co zjadł, do kubła z pomyjami. A wtedy Theophilus wrzucił to, co zostało z puddingu, do ognia pod kuchnią. Oskara nigdy przedtem nikt nie uderzył. Nie mógł się pogodzić z tym, co się stało. W końcu ojciec przemówił, lecz chłopiec nie dał wiary jego

słowom. Ojciec powiedział, że pudding jest diabelską trucizną. Ale Oskar skosztował puddingu, który absolutnie nie miał smaku diabelskiej trucizny.

4 Po skosztowaniu puddingu Syn Theophilusa był delikatnej budowy, szczupły i wiotki – i przypominał ptaka. Cerę miał bladą, niemal przezroczystą, długą szyję, twarz owalną, długi nos, łukowate brwi i wyraźnie zarysowaną dolną szczękę. Jego oczy – czyste, o bezbronnym wyrazie, przypominały świeżo obrane owoce. Ta twarz budziła od pierwszej chwili zaufanie, rodziła potrzebę otoczenia chłopca opieką i przyjęcia zań pełnej odpowiedzialności. Było to oblicze tak bezbrzeżnie szczere, że na jego widok chciało się dziękować Bogu, iż ustrzegł je przed wszelką podstępnością i powierzył bliźnim opiekę nad jego bezpieczeństwem. Nawet płomiennoruda czupryna, rozścielająca się na głowie chłopca jak przyduszone wiatrem gałęzie drzew na włoskim obrazie, nawet owa czupryna nie nasuwała podejrzeń, iż Oskar obdarzony jest czymś w rodzaju samoobronnej energii zwanej temperamentem. Theophilus nie powinien był go uderzyć. Zrozumiał to zaraz, jak tylko to zrobił, kiedy miotał się po wypełnionej zapachem kapusty kuchni; między milczącymi, zakrzepłymi w bezruchu manekinami. Dostrzegł, jak pani Williams wyjmuje z kieszeni fartucha szczotkę do włosów. Widział, jak Fanny Drabble podnosi do góry dłoń i zasłania nią sobie usta. Pojął, słysząc trzaskanie spalających się w kuchni resztek słodkiego przysmaku, iż nie powinien był uderzyć syna.

Dostrzegł dwa sińce, jakie pojawiły się na karku chłopca. Odcisnął je twardymi palcami. Pożałował swego czynu, ale cóż innego mógł zrobić? Syn miał skórę równie delikatną jak jego matka. W klinice chirurgicznej w Pimlico doktor Hansen skrapiał jej skórę roztworem tlenku azotu z piętnastomililitrowej pipetki. Czy chłopiec, siedząc w poczekalni, słyszał krzyki bólu wydawane przez matkę? Miała raka, a doktor Hansen starał się go wypalić kwasem z jej delikatnej skóry. Usuwał z porażonego bólem ciała czarne, twarde grudki. Theophilus nigdy nie bił syna. Pomagali sobie nawzajem, w milczeniu, nie chcąc urazić drugiego zbędnym słowem. Byli zupełnie osamotnieni w krainie, do której nie przynależeli. Utkwili w czerwonej glebie Hennacombe jak dwa kamienie wyrwane z londyńskiego bruku. Kiedy ojciec zagłębiał się w naukowych dociekaniach, syn przykucał obok niego w milczeniu, jak pęd odrastający od drzewa, przywierając do ojcowskiego kolana i twardej dłoni. Łączyły ich więzy krwi, fundamentalistyczna niewzruszoność wspólnie wyznawanej wiary, a także nieżyjąca już kobieta, o której nigdy nie rozmawiali. Jej stroje Theophilus wyrzucił do morza, na pół przytomny ze złości i bólu. Chłopca ułożył w łóżku, a sam pobiegł wzdłuż opadającej ku morzu skarpy, niosąc w obu rękach pachnące lawendą suknie, nawet nie zdjąwszy ich z drewnianych wieszaków. Morze potraktowało je jak wodne chwasty i rozwlokło po plaży. Zebrał je i zaczął wypatrywać prądu odpływowego. Morze je odrzuciło. Dopiero mały Oskar, przypatrujący się temu z brzegu skarpy, we flanelowej nocnej koszuli, jak widmo, dopomógł Theophilusowi odzyskać zmysły.

Nigdy o tym nie rozmawiali, ale w niemej wymianie spojrzeń wyrażali wzajemne zrozumienie i komunikowali sobie to, co żadną miarą nie dałoby się ująć w słowa. Pani Williams zaczęła rozczesywać włosy. Była stara, tęga i wysoka; brzuch wypychał jej biały fartuch. Energicznymi pociągnięciami szczotki usiłowała ułożyć szarą i skręconą fryzurę, która nigdy nie dawała się ujarzmić. Przestała na chwilę i wyjrzała przez okno od strony morza. Trzask, trzask, trzask – wznowiła szczotkowanie z taką swobodą, jakby się znajdowała we własnym pokoju. I czyniła to z takim przekonaniem, że istotnie wytworzyła sobie własną przestrzeń – przezroczystą, szklaną klatkę wewnątrz kuchni. Klatka miała drzwi, które można było zamknąć i nikogo nie wpuścić do środka. – No tak – powiedział Theophilus. Pochylony, grzebał w palenisku. Nikt się nie odważył powiedzieć mu, że tłumi ogień i przeciska pogrzebaczem bryłki węgla przez kratę rusztu. Długie pasmo włosów pani Williams opadło mu na głowę, ale nie poczuł tego. Fanny Drabble dostrzegła szary kosmyk, nie odważyła się jednak zdjąć go z głowy pana domu. – No tak – powtórzył, nadal poruszając żarem w palenisku. – Paniczu Hopkins, miałeś pomóc wynieść wiadra z pomyjami. – Ja je wyniosę, proszę pana – zaproponowała Fanny Drabble, która czuła się tak źle, iż bała się, że zwymiotuje. Zdawała sobie sprawę, że to z powodu puddingu, ale nie chciała analizować głębiej własnych odczuć. – Proszę, niech mi pan pozwoli. I nie mogąc się opanować, zdjęła szare pasemko włosów pani Williams z jego głowy. – Nie – odrzekł Theophilus Hopkins. Nie zauważył tego, uporczywie rozgrzebując ogień w palenisku. – To nie będzie

konieczne. Panicz Hopkins i ja wyruszamy zaraz na poszukiwanie pewnych okazów. I spojrzał na nią; nie zrozumiała wymowy owego spojrzenia, wydawało się zdawkowe i pozbawione wyrazu. Nie wychwyciła też szczególnego tembru głosu pana domu. – Ależ proszę pana! – Fanny Drabble podjęła kolejną próbę przekonania swego pracodawcy, pojmując jednocześnie, że wreszcie będzie mogła podnieść z podłogi łyżeczkę. – Dziś jest Boże Narodzenie. W tej samej chwili Theophilus odwrócił głowę i napotkał wzrok syna. W tej samej też chwili zobaczył, jakiego dokonał spustoszenia swym postępowaniem. – Jest Boże Narodzenie – ciągnęła Fanny Drabble – i mówią, że w Exeter mróz rozsadził wszystkie kotły. Kiedy Theophilus ponownie skierował na nią wzrok, na jego twarzy malowały się uczucia wywołane jedynie tym, co przed chwilą zobaczył. Nie dotyczyły one w ogóle pani Drabble. – Boże Narodzenie – powtórzyła łagodnie, nie wiedząc, co czyni. – Niektórzy tak nazywają ten dzień – odparł jej chlebodawca, podnosząc się znad paleniska. Wyciągnął rękę w stronę Fanny i musiała mu podać wziętą z posadzki łyżeczkę. – Niektórzy tak ten dzień nazywają. Ale tego określenia nie używa nikt spośród moich pracowników. Tak, Fanny Drabble przytaknęła mu w myślach. Ależ z ciebie zimny, wyzbyty z uczuć skurwysyn.