Dla Felixa F. Hamiltona,
który pojawił się równocześnie z „Pustką”.
Nie martw się, świat ojca jest jednak nieco inny.
1
Statek nie miał imienia; nie miał numeru seryjnego ani nawet
logo. Zbudowano tylko jeden taki egzemplarz. Nigdy drugi nie
będzie potrzebny, więc żadnych oznaczeń mu nie nadano. Po
prostu – „statek”.
Mknął przez podstrukturę czasoprzestrzeni z prędkością
pięćdziesięciu dziewięciu lat świetlnych na godzinę. Żaden
pojazd zbudowany przez człowieka nie podróżował tak szybko.
Przy tej fantastycznej prędkości nawigacja odbywała się za
pomocą interpretacji podobieństwa szczeliny kwantowej, która
określała względne położenia masy w zewnętrznym
rzeczywistym wszechświecie. Ten sposób nawigacji zmniejszał
konieczność użycia prostego hiperradaru i czujników – urządzeń
możliwych do wykrycia. Nadzwyczaj wyrafinowany ultranapęd
„statku” mógłby osiągnąć jeszcze większą prędkość, ale znaczną
część fenomenalnej energii wykorzystywano do tłumienia
fluktuacji. Dzięki temu w polach kwantowych nie pojawiały się
charakterystyczne deformacje, mogące zdradzić pozycję „statku”
innym okrętom, które chciałyby go namierzyć.
Imponująca zdolność maskowania się, a przy tym ten ogrom:
jajo długości sześciuset metrów i średnicy dwustu metrów w
centrum. Faktyczna przewaga polegała jednak na uzbrojeniu: na
pokładzie znajdowały się bronie zdolne zlikwidować pół tuzina
okrętów Wspólnoty klasy Capital, i to w zasadzie bez
wychodzenia z trybu oczekiwania. Tylko raz je sprawdzono. By
uniknąć wykrycia, „statek” odleciał na dziesięć tysięcy lat
świetlnych od Wielkiej Wspólnoty i dopiero tam je przetestował.
W międzygwiezdnej pustce rozeszły się kolorowe mgławice.
Przez następne milenia prymitywne obce cywilizacje z tego
rejonu Galaktyki będą im oddawać cześć jako bogom.
Neskia siedziała w czystej, półkolistej kabinie „statku”, mając w
egzowizji spokojnie tańczące trajektorie lotu. Przeszedł ją
dreszcz trwożnej emocji, gdy wspominała widok gwiazd
rozrywanych na strzępy. Co innego pracować dla Frakcji
Progresywistów, zarządzać tajną stacją wytwórczą, wysyłać
statki i sprzęt do rozmaitych agentów i przedstawicieli. To łatwe:
bezduszna maszyneria, której precyzja napawała Neskię dumą.
Co innego widok broni w akcji. Neskia poczuła niepokój, jakiego
nie zaznała od ponad dwóch wieków, odkąd stała się Elewatem i
rozpoczęła migrację do centrum. Nie negowała swej wiary w
Progresywistów, ale świadomość istnienia tak potężnych broni
oddziaływała mocno na pierwotnym poziomie, który nigdy nie
został w pełni wyparty z jej ludzkiej psychiki. Trwogą
przejmowała ją moc, którą władała jedynie ona.
Inne elementy jej zwierzęcej przeszłości zostały spokojnie i
skutecznie wymazane. Najpierw dzięki biononice i uznaniu
filozofii kulturowej Elewatów, czego kulminacją było przyjęcie
doktryny Frakcji Progresywistów. Potem dla pokreślenia
przywiązania do nowej wiary subtelnie odrzuciła swoją
dotychczasową formę cielesną. Obecnie skóra Neskii połyskiwała
metaliczną szarością, komórki naskórka przepojono najnowszą
półorganiczną tkanką, która wpasowała się z idealną symbiozą.
Twarz – kiedyś wzbudzała zachwyt mężczyzn – przybrała teraz
bardziej efektywny, płaski profil, a biononicznie zmodyfikowane,
duże, okrągłe oczy widziały w wielu szerokich spektrach. Dzięki
wydłużonej i bardziej giętkiej szyi głowa zyskała znacznie
większą manewrowalność. Obciągnięte połyskliwą skórą mięśnie
wzmocniono i Neskia potrafiła biec jak ścigający ofiarę lampart, i
to jeszcze zanim zadziałały u niej modyfikacje biononiczne.
Największą ewolucję przeszedł jednak jej umysł. Zrezygnowała
z bioneuronalnego profilowania; nie potrzebowała genetycznego
wzmocnienia wiary. Cześć i uwielbienie – byłoby to dla jej
procesów myślowych określenie zbyt uproszczone – ale bez
wątpienia była oddana sprawie. Całkowicie się poświęciła
Progresywistom, zaangażowana na pełnym poziomie
emocjonalnym. Dawne ludzkie troski i imperatywy biologiczne
już jej nie obchodziły, cały intelekt poświęciła frakcji i jej celom.
Przez ostatnie pięćdziesiąt lat tylko ich projekty i plany były dla
niej źródłem satysfakcji i cierpienia. Całkowicie z nimi
zintegrowana, stała się uosobieniem wartości Progresywistów.
Dlatego liderka frakcji, Ilanthe, właśnie ją wybrała na dowódcę
„statku” podczas tej misji. I właśnie to, jedynie to, dawało jej
satysfakcję.
„Statek” zwalniał, osiągając współrzędne, które Neskia
wcześniej wprowadziła do smartkoru. Prędkość słabła, aż
„statek” zastygł bezwładnie w transwymiarowej stazie, a displej
nawigacyjny Neskii pokazywał Układ Słoneczny oddalony o
dwadzieścia trzy lata świetlne. Dogodna odległość. Znajdowali
się poza rozległą siecią czujników otaczającą macierzysty świat
ludzkości, lecz „statek” mógł tam dotrzeć w niecałe trzydzieści
minut.
Neskia kazała smartkorowi wykonać pasywne skanowanie.
Wykrył pył międzygwiezdny i dziwną lodową kometę. W
promieniu trzech lat świetlnych żadnej innej masy nie stwierdził.
Na pewno nie było żadnych statków. Aliści skanowanie wykazało
małą, charakterystyczną anomalię; na jej widok Neskia
uśmiechnęła się z satysfakcją. W otoczeniu „statku” ultranapędy
trzymały się w transwymiarowej stazie, niewykrywalne.
Zdradzał je tylko ten jeden specyficzny sygnał. Należało wiedzieć,
czego się szuka, żeby go wykryć. Ale kto by tu czegokolwiek
szukał? A już na pewno nie ultranapędów. „Statek” potwierdził,
że jest tu osiem tysięcy maszyn na stanowisku, czekających na
instrukcje. Neskia nawiązała połączenie i uruchomiła procedurę
sprawdzania. Rój był gotowy.
Spokojnie czekała na kolejną rozmowę z Ilanthe.
***
Zebranie Rady EgzoProtektoratu zakończyło się i Kazimir
zamknął połączenie z perceptualną salą konferencyjną. Był sam
w swoim biurze na szczycie Pentagonu II. Nie miał dokąd pójść.
Trzeba uruchomić flotę odstraszającą, teraz nie ma żadnych
wątpliwości. Tylko tak można pokonać nadciągającą armadę
Imperium Ocisenów bez nieakceptowalnej liczby ofiar po obu
stronach. A gdyby wyciekła informacja, że Ocisenów wspierają
statki alf... A na pewno wycieknie. Ilanthe się tym zajmie.
Nie ma wyboru.
Podszedł do panoramicznego okna, po raz ostatni poprawiając
niesforny kołnierz z szamerunkiem. Spojrzał w dół na bujny park
Atolu Babuyan, oświetlonego łagodnym blaskiem emitowanym
przez kryształową kopułę w górze. Przez sztuczny brzask widział
jednak rozmyty półksiężyc Icalanise. Podczas swej kadencji
obserwował ten widok mnóstwo razy. Traktował go jako coś
oczywistego. Teraz się zastanawiał, czy jeszcze kiedyś to zobaczy.
U prawdziwego wojskowego nie była to myśl niezwykła – co
więcej, jej rodowód mógł napawać dumą.
Jego u-adiunkt otworzył połączenie z Paulą.
– Rozmieszczamy flotę odstraszającą przeciw Ocisenom –
powiedział.
– O, rety! Wnioskuję, że ostatnia misja uwięzienia się nie
powiodła.
– Nie powiodła się. Statek alf wybuchł, gdy wycofywaliśmy go z
hiperprzestrzeni.
– A niech to! Samobójstwo nie leży w naturze psychologicznej
alf.
– Oboje to wiemy. ZAN:Władze też oczywiście to wiedzą, ale jak
zawsze potrzeba niezbitego dowodu, a nie poszlak – stwierdził.
– Lecisz z flotą?
Kazimir mimowolnie się uśmiechnął. Gdybyś tylko wiedziała.
– Tak, lecę.
– Powodzenia. Spróbuj zwrócić się przeciwko niej. Będą tam
prowadzić obserwacje; jest szansa, że uda ci się ich wcześniej
wykryć?
– Na pewno spróbujemy. – Zerknął na stacje przemysłowe
krążące wokół „Wysokiego Anioła”: na tle nieboskłonu tworzyły
wąski, połyskujący, srebrny pierścień. – Słyszałem o Ellezelinie.
– Właśnie. Digby nie miał wyboru. ZAN wysyła zespół
kryminalistyczny. Jeśli uda im się odkryć, co przewoził Chatfield,
może zdołamy doprowadzić Progresywistów przed sąd, zanim
dotrzesz do Ocisenów.
– Wątpię. Ale mam dla ciebie nowiny.
– Tak?
– „Lindau” opuścił układ planety Hanko.
– Dokąd leci?
– To najciekawsze. O ile się zorientowałem, leci do Szpikulca.
– Do Szpikulca? Jesteś pewien?
– Ekstrapolacja na podstawie ich obecnej trajektorii. Nie
zmienia się od siedmiu godzin.
– Ale to... nie.
– A dlaczego nie? – Kazimir był rozbawiony reakcją śledczej.
– Po prostu nie wierzę, że Ozzie znów będzie wtrącać się do
spraw Wspólnoty. Nie w taki sposób. A już na pewno by nie
zatrudnił kogoś takiego jak Aaron.
– Dobra, przyznaję ci rację. Ale w Szpikulcu są również inni
ludzie.
– Są. Mógłbyś kogoś wymienić?
Kazimir się poddał.
– Więc co Ozzie ma wspólnego z całą sprawą?
– Nie mam pojęcia.
– „Lindau” nie leci z szybkością, do jakiej jest zdolny.
Prawdopodobnie został uszkodzony na Hanko. Do Szpikulca bez
trudu zdołasz dotrzeć przed nim, a nawet go przechwycić.
– Kuszące, ale nie zamierzam ryzykować. Już i tak straciłam za
dużo czasu na swoją osobistą obsesję. W tym momencie nie mogę
znów ryzykować i szukać wiatru w polu.
– Jasne. Przez kilka dni będę zajęty. W razie pilnej konieczności
możesz się ze mną skontaktować.
– Dziękuję. Teraz mój priorytet to zabezpieczenie Drugiej
Śniącej.
– Powodzenia.
– Tobie też tego życzę, Kazimirze. Szczęśliwej drogi.
– Dziękuję.
Zamknął połączenie z Paulą i jeszcze przez chwilę stał przy
oknie.
Potem aktywował funkcję interfejsu swojego pola
biononicznego, które dopasowało się do T-sfery floty.
Teleportował się do terminalu wormholowego, orbitującego
poza gigantycznym statkiem-arką obcych, i przez wormhol
wyłonił się w terminalu Kerensk. Kolejny skok teleportacyjny i
wynurzył się wewnątrz Wyspy Heweliusza – jednej z ziemskich
stacji T-sfer, unoszącej się siedemdziesiąt kilometrów nad
Południowym Pacyfikiem.
– Gotowe – zameldował ZAN:Władzom.
ZAN otworzył tajny wormhol do Proximy Centauri, oddalonej o
4,3 lat świetlnych, i Kazimir przeszedł przez niego. Układ Alfa
Centauri okazał się wielkim rozczarowaniem, gdy w 2053 roku
Ozzie i Nigel otworzyli tam swój pierwszy wormhol dalekiego
zasięgu. Ponieważ dzięki standardowym astronomicznym
procedurom wykryto już tam podwójną gwiazdę typu
widmowego G i K oraz planety, wszyscy mieli nadzieję na
znalezienie tam światów odpowiednich dla ludzi. Nic takiego nie
odkryto. Ale ponieważ Ozzie i Nigel skutecznie dowiedli, że
między odległymi gwiazdami można stworzyć wormhol, udało
im się zdobyć dodatkowe fundusze dla swojej firmy, która
szybko przekształciła się w Sieć Transportu Tunelowego (STT),
oraz założyć Wspólnotę. Nikt nigdy nie powrócił do Alfa Centauri
i nikt nigdy nie był w układzie Proxima Centauri, która ze swoją
małą gwiazdą typu widmowego M nie mogła mieć planety
odpowiedniej dla ludzi. Właśnie dlatego stanowiła doskonałą
lokalizację – ZAN zbudował tam „flotę odstraszającą” i tam też
miała ona swoją bazę.
Kazimir zmaterializował się pośrodku prostej, przezroczystej
kopuły, która u podstawy miała dwa kilometry średnicy.
Stanowiła mały pęcherz na powierzchni jałowej, pozbawionej
powietrza planety, okrążającej drobnego czerwonego karła w
odległości pięćdziesięciu milionów kilometrów. Ciążenie
wynosiło jakieś dwie trzecie standardowego. Okoliczne niskie
wzgórza strzępiły linię horyzontu, szarobrązowy regolit
przybierał ponurą rdzawą barwę w niewydajnym
promieniowaniu Proximy.
Stopy Kazimira stały na czymś, co wyglądało jak matowy szary
metal, ale gdy próbował skoncentrować wzrok na jednolitej
powierzchni, ta się skręciła, jakby coś oddzielało podeszwy
butów od fizycznej struktury. Jego biononiczna funkcja
skanowania pola wykazała, że wokół niego ożywiają się potężne
siły, wznoszące się z dziwnej podłogi.
– Jesteś gotowy? – spytały ZAN:Władze.
Kazimir zacisnął zęby.
– Zaczynaj.
Zapewniał Gore’a i Paulę, że flota odstraszająca to nie blef.
Stanowiła szczyt technicznych osiągnięć ZAN i mogła
przynajmniej dorównać okrętom raielów-wojowników. Musiał
jednak przyznać, że nazwanie jej flotą to była lekka przesada.
Nieunikniony problem polegał na tym, komu ufać, gdy ma się
taką siłę rażenia. Im większa załoga, tym większe
prawdopodobieństwo złego wykorzystania albo przecieku
informacji do którejś frakcji. Paradoksalnie sama technika
dostarczała rozwiązania. Potrzebowała tylko jednej sterującej
świadomości. ZAN odmówił przejęcia dowództwa z powodów
etycznych, odrzucając koncepcję odgrywania roli absolutnej
omnipotencji. Dlatego zadanie zawsze spadało na naczelnego
admirała.
Siły roiły się wokół Kazimira, wzbierały w bazie jak fala
przypływu, odczytywały go na poziomie kwantowym, a potem
przekształcały pamięć. Admirał przechodził transformację:
czysto fizyczna struktura przemieściła się do równoważnej z nią
funkcji energii zawartej w pojedynczym punkcie, który wtargnął
do czasoprzestrzeni. Jego „objętość” – sygnatura energii, którą się
stał – była zwinięta w głębi pól kwantowych, przy czym została
wykorzystana podobna zasada konstrukcyjna jak w przypadku
ZAN. Zawierała jego umysł i wspomnienia wraz z pewnymi
podstawowymi zdolnościami motorycznymi i zmysłowymi, lecz
w odróżnieniu od ZAN nie był to punkt o stałej lokalizacji.
Kazimir wykorzystał swoje nowe wejścia sensoryczne, by
zbadać siatkę wewnątrzprzestrzenną w swoim bezpośrednim
otoczeniu; przeglądał czekający układ przetransformowanych
funkcji zgromadzonych wewnątrz skomplikowanych
mechanizmów egzotycznej materii kopuły. Wybierał te, które
mogły się przydać w misji, i wcielał je do własnej sygnatury –
podobnie w dawnych czasach postępowali rycerze, gdy
przechodzili przez zbrojownię i brali z półek broń i tarcze.
W końcu do swojej pierwotnej sygnatury wcielił osiemset
siedemnaście funkcji. Funkcja dwudziesta siódma była
zdolnością podróży ponadświetlnych i umożliwiała Kazimirowi
przesunięcia całej sygnatury energii przez hiperprzestrzeń. Nie
zachował żadnej masy, prędkość jaką mógł osiągnąć, była kilka
rzędów większa od ultarnapędu.
Kazimir wystrzelił się z bezludnej planety w kierunku Floty
Ocisenów i pędził z prędkością stu lat świetlnych na godzinę.
Potem przyśpieszył.
***
Statek międzygwiezdny był gotów do wejścia w atmosferę
planety. Dostawca uśmiechnął się do stewarda, który szedł przez
kabinę i zbierał od pasażerów niedopite drinki. Powinien to robić
bot albo wbudowany zsyp śmieciowy, ale towarzystwa lotnicze
zawsze zatrudniały załogę ludzką, gdyż większość pasażerów
(przynajmniej nie-Elewatów) lubiła odrobinę kontaktu
osobistego podczas podróży. Ponadto załoga ludzka przydawała
nieco wyrafinowania i elegancji wieków minionych.
Uzyskał dostęp do czujników, gdy wokół statku gęstniała
atmosfera. Na drugim co do wielkości południowym kontynencie
planety Fanallisto padał deszcz. Potężne, spiżowe chmury
przetaczały się nad ląd napędzane wiatrem, który nad pustymi
przestrzeniami Oceanu Antarktycznego nabierał straszliwej
prędkości. Deszcz był tak potężny, że miasta aktywowały pola
siłowe kopuł pogodowych. Do rozrastających się stref rolniczych
słano ostrzeżenia o powodziach.
Fanallisto rozwijała się od ponad stu lat. Całkiem przyjemna
planeta, niczym się niewyróżniająca na firmamencie Światów
Zewnętrznych. Dziesiątki milionów ludzi żyły w nudnawych
strefach zurbanizowanych. Każda miała świątynię Żywego Snu i
pokaźny zastęp wyznawców. Perspektywa Pielgrzymki
wywoływała napięcia i spory, a sytuację pogarszały ostatnie
wydarzenia na Viotii. Każdy dzień kryzysu przynosił nowe akty
przemocy wobec świątyń.
Nic szczególnego. Podobnych konfliktów było mnóstwo w
Wielkiej Wspólnocie. Na Fanallisto jednak przemoc spotkała się
kilka razy z odwetem ludzi o wzbogaconych biononikach. Frakcja
Konserwatystów bardzo chciała odkryć, co takiego szczególnego
ma w sobie Fanallisto, że aż potrzebne są wsparcie i ochrona
prawdopodobnych agentów Progresywistów.
Dostawca się tym nie przejmował, o czym wyraźnie powiedział
frakcji. Na Fanallisto przebywał jednak obecnie agent Frakcji
Konserwatywnej, a standardowe procedury operacji w terenie
wymagały zapewnienia niezależnego wsparcia ewakuacji.
Dlatego właśnie Dostawca nie pojechał prosto do Londynu z
kosmoportu Purlap, lecz poleciał na Trangor, a potem
najbliższym statkiem na Fanallisto. Przynajmniej nie brał
aktywnego udziału w operacji. Drugi agent nawet się nie
dowiedział o przybyciu Dostawcy.
Statek komercyjny przebił się przez mokrą atmosferę i lądował
w kosmoporcie Rapall. Wszyscy pasażerowie wysiedli. W
budynku terminalu Dostawca odebrał bagaż; dwie średnie
walizki sunęły za nim na regrawie i zaparkowały się w bagażniku
taksówki. Zamówił taksówkę i do komercyjnej dzielnicy miasta
odbył krótki lot w małej kapsule regrawowej, która przemknęła
pod polem siłowym kopuły. Stamtąd pomaszerował na inne
lądowisko taksówek i – używając innej tożsamości – poleciał do
hotelu Foxglove we wschodniej części miasta.
Na dziesięć dni zarezerwował pokój 225, wykorzystując
certyfikat trzeciej tożsamości i płacąc niewykrywalną monetą.
Cztery minuty zajęło mu włamanie się do węzła
cybersferycznego pokoju i zainstalowanie rozmaitych procedur,
dzięki którym pokój wyglądał na zamieszkany. Miła,
profesjonalna robótka, ocenił. Mała jednostka kuchenna będzie
wytwarzała posiłki, które bot-pokojówka, podczas codziennego
porannego sprzątania, wyrzuci do toalety. Od czasu do czasu
włączą się prysznic sporowy oraz inne urządzenia; klimatyzatory
zmienią temperaturę, węzeł przekaże do unisfery kilka rozmów.
Zużycie energii będzie się zmieniało.
Wstawił obie walizki do jedynej szafy, żeby pokój wyglądał
porządniej, i aktywował ich mechanizmy obronne. Nie chciał
wiedzieć, co jest wewnątrz, ale domyślał się, że jakiś dość
agresywny hardware. Upewnił się, że mechanizmy działają
poprawnie, opuścił pokój i zamówił taksówkę pod westybul
hotelu. To nie on wróci po walizki – to by stworzyło wzorzec. Był
wdzięczny za takie procedury operacyjne. Po ostatnim śnie
Justine chciał tylko jednego: wrócić do rodziny. Już postanowił,
że przez kilka następnych tygodni nie przyjmie żadnych dalszych
zleceń od Frakcji Konserwatywnej, bez względu na to, jak bardzo
będą go ostrzegać i jak uprzejmie prosić. Wydarzenia gęstniały,
zbliżał się punkt kulminacyjny, a było tylko jedno miejsce, w
którym powinien przebywać prawdziwy ojciec.
Szklane, kurtynowe drzwi westybulu rozsunęły się,
przepuszczając Dostawcę. Taksówka już na niego czekała,
unosiła się kilka centymetrów nad betonowym placykiem. Nie
zdążył do niej dotrzeć, gdy zadzwoniła do niego Frakcja
Konserwatywna.
Odmówię im, obiecał sobie. Choćby nie wiem co.
Usiadł na wklęsłym fotelu taksówki, powiedział smartnetowi,
że chce jechać do centrum, a potem przyjął rozmowę.
– Tak?
– Rozmieszczono flotę odstraszającą – powiedziała Frakcja
Konserwatywna.
– Dziwi mnie, że tak długo to trwało. Ludzie denerwują się z
powodu Ocisenów, a przecież nawet jeszcze nie wiedzą o alfach.
– Uważamy, że całe to rozmieszczenie to wynik knowań
Progresywistów.
– Naprawdę? A co mieliby przez to zyskać?
– Poznaliby w końcu naturę floty odstraszającej.
– No dobrze, ale w czym im to pomoże?
– Nie wiemy. Ale to ma być kluczowa sprawa w ich planach,
postawili prawie wszystko na jedną kartę, żeby zmanipulować to
jedno wydarzenie.
– Gra się zmienia – powiedział Dostawca słabo. – To właśnie
powiedział Marius: gra się zmienia. Myślałem, że mówi o Hanko.
– Najwyraźniej nie.
– A więc rzeczywiście wkraczamy w fazę krytyczną?
– Tak się wydaje.
Od razu nabrał podejrzeń.
– Już nic więcej dla was nie będę robił – oznajmił. – Nie teraz.
– Wiemy. Dlatego dzwonimy. Stwierdziliśmy, że na to
zasługujesz. Rozumiemy, jak wiele znaczy dla ciebie rodzina. Jak
bardzo chcesz z nią być.
– Aha. Dziękuję.
– Jeśli chcesz wrócić do bardziej aktywnego statusu...
– Dam wam znać. Czy mój zastępca przejął śledzenie Mariusa?
– Informacje operacyjne są niedostępne.
– Oczywiście, przepraszam.
– Jeszcze raz dziękujemy za współpracę.
Koniec rozmowy. Dostawca wyprostował się w fotelu.
Cholera! Flota odstraszająca! Sprawa robiła się poważna,
potencjalnie zabójcza. Do diabła z procedurami: kazał taksówce
lecieć prosto do kosmoportu. Lot, który miał zarezerwowany,
startował dopiero za dwie godziny. U-adiunkt natychmiast
wyszukał mu pierwszy statek w stronę jednego ze Światów
Centralnych. Lot linii PanCephei na Gralmond, za trzydzieści pięć
minut. U-adiunkt zdołał zarezerwować miejsce z olbrzymią
dopłatą za kabinę w salonce pierwszej klasy. Ale lot miał trwać
dwadzieścia godzin. Plus dwadzieścia minut przesiadki przez
wormhol na Ziemię i za dwadzieścia jeden godzin z kawałkiem
Dostawca dotrze do Londynu.
Tyle czasu wystarczy. Czy aby na pewno?
***
Araminta tak strasznie chciała uciec jak najdalej od Colwyn City,
że zupełnie nie myślała o praktycznych aspektach marszu
ścieżkami silfenów między światami. Spacerek przez tajemnicze
lasy i słoneczne polany uznała za pomysł romantyczny.
Równocześnie pokazałaby środkowy palec: niech się odpieprzą
Żywy Sen i ten sukinsyn Kleryk Konserwator. Gdyby się chwilę
zastanowiła, staranniej by dobrała odzież i na pewno włożyłaby
solidniejsze buty. No i wzięłaby coś do jedzenia.
Na razie nie zwracała uwagi na te sprawy. Niecałą godzinę szła
beztrosko przez mały zagajnik, w którym wynurzyła się ścieżka z
Francola Wood. Araminta dziwiła się po prostu, jakie ma
szczęście, że w końcu udało jej się wybrnąć z trudnej sytuacji.
„Musisz sobie uzmysłowić, czego chcesz”, powiedział jej Laril.
Właśnie zaczynam to robić. Znów przejmuję kontrolę nad
swoim życiem.
Wtedy cztery księżyce zaszły za horyzont. Uśmiechnęła się do
odchodzącego kwartetu, zastanawiając się, kiedy znowu się
pojawią. Szybko przesuwały się po niebie, więc na pewno
okrążały tę planetę kilkakrotnie w ciągu doby. Odwróciła się za
siebie i uśmiech zamarł jej na twarzy. Gruby wał ciemnych,
nieprzyjaznych chmur rósł nad wysokimi wzgórzami
okalającymi dolinę. Dziesięć minut później lunęło i w kilka
sekund przemoczyło Aramintę do suchej nitki. Wygodny stary
polar chronił przed mżawką, ale nie przed niemal tropikalną
ulewą. Araminta odsunęła z oczu kosmyki – teraz szczurze
ogonki – i zdecydowanie brnęła naprzód, mając widok najwyżej
sto metrów przed sobą. Buty o cienkich podeszwach rozjeżdżały
się na niebezpiecznie śliskim trawopodobnym podłożu. Mozolnie
schodziła po stoku na dno doliny, przez połowę czasu w kucki,
jak goryl. I tak przez trzy godziny.
Przez resztę dnia trawersowała szeroką, pustą dolinę. Chmury z
łoskotem przetoczyły się gdzieś dalej. Pomarańczowo
zabarwione światło słoneczne wysuszyło jej kurtkę i spodnie, ale
bielizna nie wyschła i zaczęła ją wkrótce ocierać. W końcu
Araminta dotarła do szerokiej, meandrującej rzeki.
Brzeg po tej stronie doliny był niepokojąco grząski.
Najwyraźniej silfeni nie używali łodzi. Nigdzie nie było brodu ani
kamieni, ułatwiających przejście przez rzekę. Araminta z
nieufnością obserwowała szybki nurt. Zacisnęła zęby i ruszyła w
dół rzeki. Szła pół godziny, ale nie znalazła żadnego naturalnego
miejsca, gdzie mogłaby przekroczyć rzekę. Musiała wejść do
wody.
Zdjęła kurtkę, spodnie, bluzkę i związała je swoim wiernym
pasem narzędziowym. Nie mogła zostawić ubrań, choć gdyby
musiała płynąć, stanowiłyby wielkie obciążenie. Brodząc,
trzymała ciężki tobołek nad głową. Dno rzeki było śliskie, szybki
prąd – niebezpieczny, a woda lodowata, że aż zapierało dech.
Pośrodku rzeki woda sięgała prawie do obojczyków, ale
Araminta z determinacją szła naprzód.
Słaniając się, wyszła na drugi brzeg. Skórę miała zdrętwiałą.
Tak się trzęsła, że nie mogła odwiązać tobołka, który teraz był jej
jedynym dobytkiem. Idąc, albo drżała z zimna i kuliła się, albo dla
rozgrzewki okładała się ramionami. W końcu palce odzyskały
czucie. Ciało było przeraźliwie blade, gdy znów wkładała drżące
ręce i nogi w ubranie.
Marsz jej zbytnio nie rozgrzał. Przed nocą nie udało jej się
dotrzeć do linii lasu. Zwinęła się przy niewielkiej skale i drżąc,
zapadła w niespokojny sen. W nocy dwa razy padało.
Rano uświadomiła sobie, że nie ma nic do jedzenia. W brzuchu
jej burczało, gdy schyliła się nad małą strużką, by napić się
lodowatej wody. Nigdy nie czuła się tak podle. Nawet w dniu gdy
opuściła Larila, nawet gdy widziała swoje mieszkanie w
płomieniach. Ale paskudnie! Co gorsza, nigdy przedtem nie czuła
się tak samotna. To nie był świat człowieka. Gdyby przytrafiło jej
się coś banalnego – skręcona kostka, rozcięte kolano – nie mogła
wezwać pogotowia, żadnej pomocy w promieniu lat świetlnych.
Leżałaby tu w dolinie i umierała z głodu.
Wyobraziła to sobie, świadoma teraz, jak wielkie ryzyko podjęła
wczoraj, przechodząc przez rzekę. Kończyny zaczęły jej drżeć.
Doszła do wniosku, że to opóźniona reakcja szokowa, następstwo
strasznej walki w Parku Bodant i brodzenia w lodowatej rzece.
Z większą ostrożnością ruszyła ku linii drzew w górach. Nie
znalazła nic nadającego się do jedzenia. Ziemię pokrywały
żółtawe, trawiaste rośliny o małych lawendowych kwiatkach.
Wlokąc się posępnie, próbowała sobie przypomnieć wszystko, co
słyszała o ścieżkach silfenów. Niewiele. Nawet encyklopedia
powszechna, załadowana do spacji pamięci, zawierała na ten
temat więcej mitów niż faktów. Ścieżki istniały, map nie było;
jacyś ludzie-mediewiści wyruszyli tu w poszukiwaniu celów
osobistych, nieracjonalnych; potem o wielu z nich słuch zaginął.
Oczywiście z wyjątkiem Ozziego. Araminta mętnie wiedziała, że
Ozzie jest przyjacielem silfenów. Również Mellanie, kimkolwiek
kiedyś była. Araminta pluła sobie w brodę, że nie kazała
swojemu u-adiunktowi zrobić prostej kwerendy. Ponad tydzień
temu Cressida poinformowała ją o jej osobliwym rodowodzie, ale
Araminta nie dopytywała ani nie próbowała się czegoś sama
dowiedzieć. Idiotka za mnie.
Na wspomnienie Cressidy postanowiła się zebrać do kupy.
Cressida nigdy się nie poddawała, nie rozczulała nad sobą. A
przecież jestem z nią również spokrewniona.
Szukała więc pozytywów, podchodząc do lasu, gdzie powinna
się zaczynać następna ścieżka. Po pierwsze, wyczuwała ścieżki,
co znaczyło, że ta wędrówka się zakończy, będzie miała jakiś
finał. Brak jedzenia wkurzał, ale Araminta miała przecież silne
dziedzictwo Awangardów, a ich etos polegał na przygotowaniu
ludzkości, by mogła przeżyć w całej Galaktyce. W dzieciństwie,
na farmie, bawili się z rodzeństwem w „spróbuj to zjeść” i wtedy
się przekonała, że Awangarda dość trudno otruć obcą
roślinnością. Jej kubki smakowe posiadały wyostrzoną zdolność
wyłapywania tego, co niebezpieczne. O ile roślina nie była
ekstremalnie trująca, metabolizm Araminty potrafił sobie z nią
poradzić.
Mimo to rosnąca tu trawa jej się nie podobała.
Poczekam do następnej planety, zanim skosztuję tej trawy.
Gdy dochodziła do pierwszych, porośniętych mchem drzew,
powietrze znacznie się oziębiło. Daleko znad doliny nadciągały
gęste chmury w kształcie kowadła. W tej temperaturze deszcz
zmyłby resztki morale, jakie jej zostały.
Wchodziła w las. Długie, miodowobrązowe liście trzepotały na
gałęziach drzew. Z trawy wyzierały białe kłębuszki jakby ciasno
zwiniętej pajęczyny. Wśród drzew wiatr ucichł. Araminta
nabierała wiary w siebie. W jakiś sposób wyczuwała, że coś się
zmienia. Gdy spojrzała w górę, między plątaninę gałęzi, widziała
nikłe prześwity nieba podbarwione turkusem. To dodawało
otuchy. Niebo było tu zdecydowanie jaśniejsze i bardziej
przyjazne niż nad górami.
Głęboko w gajasferze albo w dumaniu silfeńskiego Ostrowa
Matki – gdziekolwiek dryfował jej umysł – mogła śledzić subtelne
zmiany przestrzeni wokół siebie. Ścieżka cały czas była w ruchu,
nie mając ustalonego początku ani końca; droga reagowała na
życzenia podróżnego. Ale chyba, z pewnej niewiarygodnej
odległości, Aramintę obserwowała jakaś świadomość. I Araminta
miała mgliste wrażenie, że na ścieżkach znajduje się wiele istot.
Nieprzebrane miliony wędrowały tu i tam; niektórzy mieli cel,
chcieli czegoś doświadczyć, inni dawali się prowadzić ścieżkom
losowo przez Galaktykę, by coś znaleźć i poznać.
Między oblepionymi mchem pniami pojawiały się nowe drzewa
o gładkich białawozielonych pniach. Bujne zielone liście
przywoływały na myśl wiosnę w lesie. Po pniach pięły się
bluszcze i winorośle, obwieszone girlandami szarych kwiatów.
Ścieżka wiła się wśród pagórków, wkraczała w wąskie doliny.
Araminta szła przed siebie. Mijała szemrzące strumyki. Raz
nawet dobiegł ją grzmot potężnego wodospadu, ale gdzieś dalej
od drogi, więc nie poszła za dźwiękiem. Czerwone liście
przeplatały się w jasnobrązowym baldachimie. Butami deptała
kruche liście w trawie. Powietrze robiło się ciepłe i suche.
Deszczowa dolina została wiele godzin z tyłu. Araminta usłyszała
cichy madrygał śpiewany głosem obcej istoty. Nie znała słów, ale
harmonie wydały jej się przepiękne. Przystanęła nawet na chwilę
zasłuchana. Wiedziała: to silfeni, liczna grupa krocząca radośnie
do nowego świata, oferującego świeże widoki i ekscytacje. Przez
chwilę miała ochotę do nich podbiec, widzieć to, co oni widzą,
czuć wszystko tak, jak oni czują. Ale wtedy do jej umysłu wsączył
się obraz Cressidy, inteligentnej, samodzielnej, skupionej na celu,
i zrozumiała skonfundowana, że wędrówka z bandą obcych elfów
nie jest rozwiązaniem. Bez entuzjazmu ruszyła w dalszą drogę.
Na pewno gdzieś daleko był świat Wspólnoty, choć obecnie
droga do niego była mało używana. Silfenów nie obchodziły
planety, na których powstały inne cywilizacje, szczególnie te
poniżej pewnego poziomu technologicznego.
Drzewa się przerzedzały. Westchnęła z ulgą, gdyż z każdym
krokiem robiło się bardziej biało, jaśniej i cieplej. Teraz
przeważały drzewa o liściach czerwonych, grubych i woskowych
oraz jasnoszarych cienkich gałązkach, dziwnie od siebie
odseparowanych. Uśmiechnęła się radośnie. To niesamowite, że
między światami są takie ścieżki.
Szlak zaprowadził ją na skraj falujących drzew.
– O, Wielki Ozzie! – szepnęła przerażona, mrużąc oczy w
oślepiającym świetle. Aż po horyzont rozciągał się przed nią
widok płaszczyzny pokrytej białym piaskiem. Gorącego słońca
nie przesłaniała żadna chmurka. – To pustynia!
Araminta wykonała pełny obrót i nagle zobaczyła, że jest
pośrodku nędznej kępki drzew na skraju długiego, błotnistego
stawku. Gdzieś w tych drzewach ginęła ścieżka, kurcząc się do
nicości.
– Zaraz, to nie tak, coś się nie zgadza. Nie chcę tu być. – I wtedy
ścieżka zniknęła. – O, w mordę!
***
Araminta może niewiele wiedziała o obcych planetach, ale
jednego była pewna: bez przygotowania nie wyrusza się na
pustynię w samo południe. Powoli obeszła staw, szukając śladów
obecności innych ludzi. Poza bardzo starymi odciskami w
wyschniętym mule nie znalazła żadnych dowodów na to, by ktoś
mógł tu regularnie bywać. Słońce się wznosiło. Usiadła i oparła
się plecami o szary pień, usiłując schować się w nędznym cieniu
mięsistych liści drzewa.
Ponownie osaczyły ją wątpliwości, których udało jej się
przedtem pozbyć. Już znowu zaczynała użalać się nad sobą. Może
silfeni uczestniczyli w wydarzeniach galaktycznych bardziej, niż
przypuszczano? Może ją tu specjalnie wyrzucili, żeby nie mogła
poprowadzić Pielgrzymki ludzi? Od razu zobaczyła Cressidę z
brwiami uniesionymi w charakterystyczny, pogardliwy sposób.
Na ten widok aż się skuliła.
Daj spokój, weź się w garść!
Spojrzała na pas z narzędziami. Niewiele ich było, a niektóre
wykazywały niski poziom naładowania. Przydadzą się.
Do czego? Jak mi pomogą w przejściu przez pustynię?
Znów rozejrzała się po cichej oazie, próbując myśleć
inteligentnie i analitycznie, tak jak by to zrobiła Cressida.
Dobrze, czyli mam wodę. Jak ją wziąć?
Potem zauważyła, że z gruntu wystaje kilka pniaków, ale nie ma
powalonych drzew. Podeszła do jednego pnia i przekonała się, że
drzewo ścięto czysto i równo. Ktoś je piłował. Świetna
wskazówka. Teraz wymyśl, jak wykorzystać drzewo.
Niewielka piła z jej arsenału potrafiła zrobić małe nacięcia, ale
nie przetnie całego drzewa, choćby nawet cienkiego. Nacięła pień
wokoło i udało jej się go powalić. Czarne drewno pod korą było
niewiarygodnie twarde. Wycięła kilka walców metrowej
długości, potoczyła je w cień i usiadła przy nich. Wiertarką
wywierciła dziury pośrodku walców, potem przełączyła
wiertarkę w tryb rozszerzania i po kilku uzyskała wydrążone
walce. Powstały doskonałe butle o parocentymetrowych
ściankach. Zaniosła je do stawu, by je napełnić wodą. Wtedy
poczuła pod stopami, że coś się pod nią ugina. Wyłowiła
granatową kulę, oślizłą i galaretowatą. Jajo! Rozejrzała się
nerwowo. Jakie zwierzę je złożyło, lądowe czy wodne? A może to
nasiono?
Napełnione butle wytaszczyła szybko z wody, nie wypuszczając
miękkiego jaja. Było wielkości pięści. Wilgotna powłoka
sprawiała wrażenie śliskiej gumy. Na sam widok jajka Aramincie
z głodu burczało w brzuchu. Nie jadła nic od ostatniego śniadania
z rodziną Tandry, a to było dawno temu.
Umieściła jajko między kamieniami, skierowała na niego
szeroki promień lasera ustawionego na niską moc i
wachlarzowym ruchem omiotła giętką skorupę. Barwa jajka
ciemniała aż do brudnobrązowej, a na powierzchni pojawiły się
drobne pęknięcia, gdy jajko powoli twardniało. Po kilku
minutach doszła do wniosku, że jest gotowe, więc śrubokrętem
wystukała w nim dziurkę. Nie pachniało przyjemnie, ale
rozszerzyła otwór i wydobyła ze środka parujący, zielonkawy
glut.
Krzywiąc się z obrzydzenia, wzięła odrobinę na czubek języka.
Brak smaku, może trochę jak lekko miętowa galaretka. Wynik
testu pognał kanałami nerwowymi od kubków smakowych i
procedury podrzędne w klastrach wielokomórkowych
zinterpretowały wynik. W gorącej, organicznej papce nie
wykryły niczego śmiertelnego, z pewnością niczego, co mogłoby
ją natychmiast zabić. Zamykając oczy, przełknęła porcję. Żołądek
burknął z ulgą, więc nabrała większą porcję.
Gdy skończyła jeść jajko (sądziła, że to raczej jakieś wodne
nasiono), próbowała wydobyć ich więcej. W sumie wyłowiła
dziewięć. Cztery, ugotowane laserem, popiła wodą z butli. Butle
nie przeciekały, co uznała za drobny sukces. Uspokoiła żołądek i
pozbierała trochę drewna na małe ognisko. Pozostałe jajka
upiekła w płomieniach, oszczędzając laser. Zdecydowanie dumna
z tej innowacji, pomyślała, że powinna wcześniej na to wpaść.
Gdy płomienie przygasły, odłupała korę ze ściętego drzewa,
pocięła ją na cienkie paski i próbowała zrobić kapelusz. Do trzech
razy sztuka. W końcu udał jej się płaski stożek, który trzymał się
na głowie. Potem splotła koszyk na jajka.
Późnym popołudniem znów wybrała się na połowy. Miała pięć
kolejnych jajek. Postanowiła odpocząć przed nastaniem nocy.
Pracowała tyle godzin, a słońce dopiero schodziło nad horyzont.
Dni były tu długie. Logicznie rzecz biorąc, noce też powinny być
długie, więc uda jej się pokonać sporą odległość, nim słońce
znów wstanie.
Drzemiąc, śniła o jakiejś wysokiej blondynce, też samotnej. W
niewyraźnym śnie dziewczyna była na zboczu góry, nie na
pustyni. Pojawił się przystojny mężczyzna i serce dziewczyny
zabiło mocniej. Potem blondynka sprzeczała się z mężczyzną o
złotej twarzy.
Araminta zbudziła się gwałtownie. To był Gore Burnelli. Sądziła
więc, że sen wysnuł się z gajasfery. Pole było tu słabe, lecz
Araminta je wyczuwała. Gore był z jakiegoś powodu wściekły.
Przez chwilę miała ochotę wniknąć w gajasferę i spróbować
odtworzyć sen, ale zrezygnowała z tego. Na pewno nie chciała
znów ryzykować kontaktu z Żywym Snem. Z drugiej strony, jakże
mogli by ją tu znaleźć? Ona jednak miała pilniejsze sprawy.
Małe, jasne słońce zniknęło wreszcie za horyzontem. Zebrała
swój prowizoryczny zestaw pustynny. Napełnione po brzegi
butle zatkała kawałkami drewna. Zarzuciła je na plecy za pomocą
uprzęży splecionej z pasków kory. Skrzywiła się pod ciężarem.
Przez ramię przewiesiła koszyk z pieczonymi jajkami.
Dodatkowe pasy kory wisiały na szyi – Araminta nie wiedziała,
do czego się przydadzą, ale to były owoce jej własnej pracy i nic
więcej nie miała. Tak wyposażona ruszyła w drogę.
Ku jej radości zmierzch się przeciągał – w całkowitej ciemności
czułaby przygnębienie, nawet przerażenie. Powoli pokazywały
się gwiazdy. Araminta nie rozpoznała żadnych konstelacji, na
pewno nie było ich w jej plikach encyklopedycznych. A więc
jestem daleko od Wielkiej Wspólnoty. Mimo to była pewna, że
znajduje się blisko ścieżki, która ją tam zaprowadzi. Nie miała
wątpliwości, opuszczając oazę. Wiedziała, jaki kierunek powinna
obrać.
Butle były okropnie ciężkie. Nie mogła ich porzucić, musiała
nieść jak najwięcej wody. Nie najadła się i głód ciągle jej
doskwierał. Doszła do wniosku, że jednak te jajka nie są zbyt
pożywne dla ludzi. Ale przynajmniej ich nie zwymiotowała. To
plus.
Myśląc o tym, uśmiechnęła się. Dziwne, jak zmienia się
percepcja zależnie od okoliczności. Tydzień temu przejmowałaby
się tym, czy kupcy apartamentów terminowo wpłacą kaucję, i
wściekałaby się na spóźnionych dostawców. Teraz rozsądne
osiągnięcie to nie dostać torsji podczas włóczęgi przez nieznaną
pustynię gdzieś w połowie Galaktyki.
Po trzech godzinach przystanęła na odpoczynek. Tylko blask
gwiazd rozświetlał pustynię. Ten świat najwyraźniej nie miał
księżyca. Pewne obiekty na niebie były dość jasne; żałowała, że
nie zna astronomii na tyle, by określić, czy niektóre z nich są
planetami. Nie miało to wielkiego znaczenia. Teraz się już
zaangażowała. Dobrze jest mieć konkretny cel, coś, czym można
mierzyć sukces.
Napiła się trochę wody, ostrożnie, by nie uronić ani kropli. Jajka
zostawiła na później. Gdy naprawdę będę się skręcała z głodu,
pomyślała.
Po półgodzinie wyczuła, że powietrze stało się znacznie
chłodniejsze, gdy żar ulatywał w niebo. Zasunęła kurtkę i ruszyła
w drogę. Stopy ją bolały. Buty nie nadawały się na taką
wędrówkę. Ale przynajmniej teren był płaski.
Idąc mozolnie, zastanawiała się, co zrobi, gdy znów dojdzie do
Wspólnoty. Wiedziała, że ma tylko jedną szansę, jeden wybór.
Zbyt wielu ludzi jej szukało. Ulec ruchowi Żywego Snu – to ją
instynktownie odrzucało. Ale Larila – wprawdzie lojalnego i
chętnego do pomocy – wydarzenia przerosły. A kogo nie
przerosły? Chociaż może mógłby on negocjować z jakąś frakcją?
Ale z którą? Im dłużej o tym myślała, tym bardziej nabierała
przekonania, że powinna skontaktować się z Oscarem Monroe.
Jeśli ktoś mógłby jej udzielić schronienia, to sam ZAN. A jeśli ZAN
chce ją jedynie wykorzystać, to naprawdę nie było żadnej
nadziei.
Szła naprzód. Dręczyły ją głód i brak prawdziwego snu. Czuła
się wyczerpana, ale wiedziała, że nie może się zatrzymać. Nocą
musi pokonać jak największą odległość, bo dniem nie da się iść.
Bolały ją ręce i nogi, zwłaszcza nogi. Za każdym razem, gdy
stawała, by się napić, coraz trudniej było jej zarzucić z powrotem
butle na plecy. Kręgosłup naprawdę czuł ten cały ciężar. Nic nie
mogła na to poradzić, najwyżej ignorować pulsujący ból w
stopach, gdy buty raniły otartą skórę. Od czasu do czasu drżała
na całym ciele w lodowatym teraz, nocnym powietrzu. Zawsze
wtedy przystawała, otrząsała się jak pies wychodzący z wody i
szła dalej. Nie mogę się poddać.
Miała tyle do zrobienia, musiała tylu rzeczy spróbować, tyle
dokonać, by powstrzymać to szaleństwo Żywego Snu. Jej umysł
zaczynał dryfować, widziała swoich rodziców, ale nie tych, z
którymi stale się kłóciła jako starsza nastolatka, ale takich ze
swojego dzieciństwa, gdy ją rozpieszczali, bawili się z nią,
pocieszali ją, kupili konika na Boże Narodzenie, gdy miała osiem
lat. Po rozwodzie nawet do nich nie zadzwoniła. Zbyt uparta albo
raczej zbyt głupia. Doskonale sobie wyobrażam, co by
powiedzieli, gdybym im powiedziała, że spotkałam pana Boveya i
zamierzałam stać się wieloczłowiekiem. Gdy Laril opuścił
planetę, Araminta prawie co wieczór odwiedzała z Cressidą
kluby, randkowała. Wolna odkrywała z radością, jak to jest być
młodą singielką we Wspólnocie. Niezależną i całkiem dumną z
tego powodu.
Zastanawiała się, czy takie życie kiedyś wróci. Teraz zależało jej
tylko na tym, żeby to niebezpieczne szaleństwo się skończyło,
żeby Żywy Sen został pokonany. A sobie życzyła zostać panią
Bovey. Czy możliwe, że przejdzie znów w stan błogosławionego
zapomnienia? Innym ludziom to się udało, tysiące razy mieli
chwile sławy i niesławy. Mellanie chyba to osiągnęła.
W egzowizji Araminty migał purpurowo czasomierz, a natrętny
sygnał dźwiękowy zabrzmiał w nerwach słuchowych, odciągając
jej uwagę od błogich rozmyślań. Westchnęła z ulgą i uwolniła się
z szelek. Na szczęście nie było teraz tak zimno. Gdy podniosła do
ust butelkę z wodą, kątem oka dostrzegła światła pełznące po
nieboskłonie. Długo mieszkała w Colwyn City i potrafiła
rozpoznać gwiazdolot.
– Co, do diabła? – I wtedy zdała sobie sprawę z tego, że już
opuściła ścieżkę silfenów. – Ozzie!
Umysłem wyczuła serię spokojnych emisji w gajasferze
pochodzących gdzieś z pobliża. Pośpiesznie ekranowała własne
myśli, aby nic nie wypłynęło i by nikt nie został ostrzeżony o jej
obecności.
Na Ozziego, gdzie ja właściwie jestem?
Rozejrzała się. Niewiele było widać, ale chyba w jednym miejscu
horyzont lekko pojaśniał. Poweselawszy, usiadła i czekała.
Pół godziny później okazało się, że miała rację. Jasnoróżowy
snop światła pełzł w górę. Świtało. Zobaczyła, że nadal jest na
pustyni; jednolity ocean piasku zostawiła za sobą, a tu widziała
głazy w kolorze ochry i sypką glebę. Gdzieniegdzie burą ziemię
pokrywały płachty zielononiebieskich roślin, małych
mrozoodpornych krzewów wyglądających na półmartwe. Ze
szczelin i kamiennych potoków wystawały wysokie, pierzaste
kępki bladokremowych traw, suchych i nędznych. Daleko, niemal
zagubiona w migoczącym powietrzu, szeroka linia gór strzelała
Peter F. Hamilton Pustka: Ewolucja Część trzecia trylogii „Pustka” Przełożyli Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski Wydawnictwo MAG Warszawa 2018
Tytuł oryginału: The Evolutionary Void Copyright © 2010 by Peter F. Hamilton Copyright for the Polish translation © 2018 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Urszula Okrzeja Korekta: Magdalena Górnicka Ilustracja na okładce: Tomasz Maroński Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-66065-46-8 Wydanie II Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743 www.mag.com.pl ebook - lesiojot
Dla Felixa F. Hamiltona, który pojawił się równocześnie z „Pustką”. Nie martw się, świat ojca jest jednak nieco inny.
1 Statek nie miał imienia; nie miał numeru seryjnego ani nawet logo. Zbudowano tylko jeden taki egzemplarz. Nigdy drugi nie będzie potrzebny, więc żadnych oznaczeń mu nie nadano. Po prostu – „statek”. Mknął przez podstrukturę czasoprzestrzeni z prędkością pięćdziesięciu dziewięciu lat świetlnych na godzinę. Żaden pojazd zbudowany przez człowieka nie podróżował tak szybko. Przy tej fantastycznej prędkości nawigacja odbywała się za pomocą interpretacji podobieństwa szczeliny kwantowej, która określała względne położenia masy w zewnętrznym rzeczywistym wszechświecie. Ten sposób nawigacji zmniejszał konieczność użycia prostego hiperradaru i czujników – urządzeń możliwych do wykrycia. Nadzwyczaj wyrafinowany ultranapęd „statku” mógłby osiągnąć jeszcze większą prędkość, ale znaczną część fenomenalnej energii wykorzystywano do tłumienia fluktuacji. Dzięki temu w polach kwantowych nie pojawiały się charakterystyczne deformacje, mogące zdradzić pozycję „statku” innym okrętom, które chciałyby go namierzyć. Imponująca zdolność maskowania się, a przy tym ten ogrom: jajo długości sześciuset metrów i średnicy dwustu metrów w centrum. Faktyczna przewaga polegała jednak na uzbrojeniu: na pokładzie znajdowały się bronie zdolne zlikwidować pół tuzina okrętów Wspólnoty klasy Capital, i to w zasadzie bez wychodzenia z trybu oczekiwania. Tylko raz je sprawdzono. By uniknąć wykrycia, „statek” odleciał na dziesięć tysięcy lat świetlnych od Wielkiej Wspólnoty i dopiero tam je przetestował. W międzygwiezdnej pustce rozeszły się kolorowe mgławice. Przez następne milenia prymitywne obce cywilizacje z tego rejonu Galaktyki będą im oddawać cześć jako bogom. Neskia siedziała w czystej, półkolistej kabinie „statku”, mając w egzowizji spokojnie tańczące trajektorie lotu. Przeszedł ją
dreszcz trwożnej emocji, gdy wspominała widok gwiazd rozrywanych na strzępy. Co innego pracować dla Frakcji Progresywistów, zarządzać tajną stacją wytwórczą, wysyłać statki i sprzęt do rozmaitych agentów i przedstawicieli. To łatwe: bezduszna maszyneria, której precyzja napawała Neskię dumą. Co innego widok broni w akcji. Neskia poczuła niepokój, jakiego nie zaznała od ponad dwóch wieków, odkąd stała się Elewatem i rozpoczęła migrację do centrum. Nie negowała swej wiary w Progresywistów, ale świadomość istnienia tak potężnych broni oddziaływała mocno na pierwotnym poziomie, który nigdy nie został w pełni wyparty z jej ludzkiej psychiki. Trwogą przejmowała ją moc, którą władała jedynie ona. Inne elementy jej zwierzęcej przeszłości zostały spokojnie i skutecznie wymazane. Najpierw dzięki biononice i uznaniu filozofii kulturowej Elewatów, czego kulminacją było przyjęcie doktryny Frakcji Progresywistów. Potem dla pokreślenia przywiązania do nowej wiary subtelnie odrzuciła swoją dotychczasową formę cielesną. Obecnie skóra Neskii połyskiwała metaliczną szarością, komórki naskórka przepojono najnowszą półorganiczną tkanką, która wpasowała się z idealną symbiozą. Twarz – kiedyś wzbudzała zachwyt mężczyzn – przybrała teraz bardziej efektywny, płaski profil, a biononicznie zmodyfikowane, duże, okrągłe oczy widziały w wielu szerokich spektrach. Dzięki wydłużonej i bardziej giętkiej szyi głowa zyskała znacznie większą manewrowalność. Obciągnięte połyskliwą skórą mięśnie wzmocniono i Neskia potrafiła biec jak ścigający ofiarę lampart, i to jeszcze zanim zadziałały u niej modyfikacje biononiczne. Największą ewolucję przeszedł jednak jej umysł. Zrezygnowała z bioneuronalnego profilowania; nie potrzebowała genetycznego wzmocnienia wiary. Cześć i uwielbienie – byłoby to dla jej procesów myślowych określenie zbyt uproszczone – ale bez wątpienia była oddana sprawie. Całkowicie się poświęciła Progresywistom, zaangażowana na pełnym poziomie emocjonalnym. Dawne ludzkie troski i imperatywy biologiczne już jej nie obchodziły, cały intelekt poświęciła frakcji i jej celom. Przez ostatnie pięćdziesiąt lat tylko ich projekty i plany były dla
niej źródłem satysfakcji i cierpienia. Całkowicie z nimi zintegrowana, stała się uosobieniem wartości Progresywistów. Dlatego liderka frakcji, Ilanthe, właśnie ją wybrała na dowódcę „statku” podczas tej misji. I właśnie to, jedynie to, dawało jej satysfakcję. „Statek” zwalniał, osiągając współrzędne, które Neskia wcześniej wprowadziła do smartkoru. Prędkość słabła, aż „statek” zastygł bezwładnie w transwymiarowej stazie, a displej nawigacyjny Neskii pokazywał Układ Słoneczny oddalony o dwadzieścia trzy lata świetlne. Dogodna odległość. Znajdowali się poza rozległą siecią czujników otaczającą macierzysty świat ludzkości, lecz „statek” mógł tam dotrzeć w niecałe trzydzieści minut. Neskia kazała smartkorowi wykonać pasywne skanowanie. Wykrył pył międzygwiezdny i dziwną lodową kometę. W promieniu trzech lat świetlnych żadnej innej masy nie stwierdził. Na pewno nie było żadnych statków. Aliści skanowanie wykazało małą, charakterystyczną anomalię; na jej widok Neskia uśmiechnęła się z satysfakcją. W otoczeniu „statku” ultranapędy trzymały się w transwymiarowej stazie, niewykrywalne. Zdradzał je tylko ten jeden specyficzny sygnał. Należało wiedzieć, czego się szuka, żeby go wykryć. Ale kto by tu czegokolwiek szukał? A już na pewno nie ultranapędów. „Statek” potwierdził, że jest tu osiem tysięcy maszyn na stanowisku, czekających na instrukcje. Neskia nawiązała połączenie i uruchomiła procedurę sprawdzania. Rój był gotowy. Spokojnie czekała na kolejną rozmowę z Ilanthe. *** Zebranie Rady EgzoProtektoratu zakończyło się i Kazimir zamknął połączenie z perceptualną salą konferencyjną. Był sam w swoim biurze na szczycie Pentagonu II. Nie miał dokąd pójść. Trzeba uruchomić flotę odstraszającą, teraz nie ma żadnych wątpliwości. Tylko tak można pokonać nadciągającą armadę Imperium Ocisenów bez nieakceptowalnej liczby ofiar po obu stronach. A gdyby wyciekła informacja, że Ocisenów wspierają
statki alf... A na pewno wycieknie. Ilanthe się tym zajmie. Nie ma wyboru. Podszedł do panoramicznego okna, po raz ostatni poprawiając niesforny kołnierz z szamerunkiem. Spojrzał w dół na bujny park Atolu Babuyan, oświetlonego łagodnym blaskiem emitowanym przez kryształową kopułę w górze. Przez sztuczny brzask widział jednak rozmyty półksiężyc Icalanise. Podczas swej kadencji obserwował ten widok mnóstwo razy. Traktował go jako coś oczywistego. Teraz się zastanawiał, czy jeszcze kiedyś to zobaczy. U prawdziwego wojskowego nie była to myśl niezwykła – co więcej, jej rodowód mógł napawać dumą. Jego u-adiunkt otworzył połączenie z Paulą. – Rozmieszczamy flotę odstraszającą przeciw Ocisenom – powiedział. – O, rety! Wnioskuję, że ostatnia misja uwięzienia się nie powiodła. – Nie powiodła się. Statek alf wybuchł, gdy wycofywaliśmy go z hiperprzestrzeni. – A niech to! Samobójstwo nie leży w naturze psychologicznej alf. – Oboje to wiemy. ZAN:Władze też oczywiście to wiedzą, ale jak zawsze potrzeba niezbitego dowodu, a nie poszlak – stwierdził. – Lecisz z flotą? Kazimir mimowolnie się uśmiechnął. Gdybyś tylko wiedziała. – Tak, lecę. – Powodzenia. Spróbuj zwrócić się przeciwko niej. Będą tam prowadzić obserwacje; jest szansa, że uda ci się ich wcześniej wykryć? – Na pewno spróbujemy. – Zerknął na stacje przemysłowe krążące wokół „Wysokiego Anioła”: na tle nieboskłonu tworzyły wąski, połyskujący, srebrny pierścień. – Słyszałem o Ellezelinie. – Właśnie. Digby nie miał wyboru. ZAN wysyła zespół kryminalistyczny. Jeśli uda im się odkryć, co przewoził Chatfield, może zdołamy doprowadzić Progresywistów przed sąd, zanim dotrzesz do Ocisenów. – Wątpię. Ale mam dla ciebie nowiny.
– Tak? – „Lindau” opuścił układ planety Hanko. – Dokąd leci? – To najciekawsze. O ile się zorientowałem, leci do Szpikulca. – Do Szpikulca? Jesteś pewien? – Ekstrapolacja na podstawie ich obecnej trajektorii. Nie zmienia się od siedmiu godzin. – Ale to... nie. – A dlaczego nie? – Kazimir był rozbawiony reakcją śledczej. – Po prostu nie wierzę, że Ozzie znów będzie wtrącać się do spraw Wspólnoty. Nie w taki sposób. A już na pewno by nie zatrudnił kogoś takiego jak Aaron. – Dobra, przyznaję ci rację. Ale w Szpikulcu są również inni ludzie. – Są. Mógłbyś kogoś wymienić? Kazimir się poddał. – Więc co Ozzie ma wspólnego z całą sprawą? – Nie mam pojęcia. – „Lindau” nie leci z szybkością, do jakiej jest zdolny. Prawdopodobnie został uszkodzony na Hanko. Do Szpikulca bez trudu zdołasz dotrzeć przed nim, a nawet go przechwycić. – Kuszące, ale nie zamierzam ryzykować. Już i tak straciłam za dużo czasu na swoją osobistą obsesję. W tym momencie nie mogę znów ryzykować i szukać wiatru w polu. – Jasne. Przez kilka dni będę zajęty. W razie pilnej konieczności możesz się ze mną skontaktować. – Dziękuję. Teraz mój priorytet to zabezpieczenie Drugiej Śniącej. – Powodzenia. – Tobie też tego życzę, Kazimirze. Szczęśliwej drogi. – Dziękuję. Zamknął połączenie z Paulą i jeszcze przez chwilę stał przy oknie. Potem aktywował funkcję interfejsu swojego pola biononicznego, które dopasowało się do T-sfery floty. Teleportował się do terminalu wormholowego, orbitującego
poza gigantycznym statkiem-arką obcych, i przez wormhol wyłonił się w terminalu Kerensk. Kolejny skok teleportacyjny i wynurzył się wewnątrz Wyspy Heweliusza – jednej z ziemskich stacji T-sfer, unoszącej się siedemdziesiąt kilometrów nad Południowym Pacyfikiem. – Gotowe – zameldował ZAN:Władzom. ZAN otworzył tajny wormhol do Proximy Centauri, oddalonej o 4,3 lat świetlnych, i Kazimir przeszedł przez niego. Układ Alfa Centauri okazał się wielkim rozczarowaniem, gdy w 2053 roku Ozzie i Nigel otworzyli tam swój pierwszy wormhol dalekiego zasięgu. Ponieważ dzięki standardowym astronomicznym procedurom wykryto już tam podwójną gwiazdę typu widmowego G i K oraz planety, wszyscy mieli nadzieję na znalezienie tam światów odpowiednich dla ludzi. Nic takiego nie odkryto. Ale ponieważ Ozzie i Nigel skutecznie dowiedli, że między odległymi gwiazdami można stworzyć wormhol, udało im się zdobyć dodatkowe fundusze dla swojej firmy, która szybko przekształciła się w Sieć Transportu Tunelowego (STT), oraz założyć Wspólnotę. Nikt nigdy nie powrócił do Alfa Centauri i nikt nigdy nie był w układzie Proxima Centauri, która ze swoją małą gwiazdą typu widmowego M nie mogła mieć planety odpowiedniej dla ludzi. Właśnie dlatego stanowiła doskonałą lokalizację – ZAN zbudował tam „flotę odstraszającą” i tam też miała ona swoją bazę. Kazimir zmaterializował się pośrodku prostej, przezroczystej kopuły, która u podstawy miała dwa kilometry średnicy. Stanowiła mały pęcherz na powierzchni jałowej, pozbawionej powietrza planety, okrążającej drobnego czerwonego karła w odległości pięćdziesięciu milionów kilometrów. Ciążenie wynosiło jakieś dwie trzecie standardowego. Okoliczne niskie wzgórza strzępiły linię horyzontu, szarobrązowy regolit przybierał ponurą rdzawą barwę w niewydajnym promieniowaniu Proximy. Stopy Kazimira stały na czymś, co wyglądało jak matowy szary metal, ale gdy próbował skoncentrować wzrok na jednolitej powierzchni, ta się skręciła, jakby coś oddzielało podeszwy
butów od fizycznej struktury. Jego biononiczna funkcja skanowania pola wykazała, że wokół niego ożywiają się potężne siły, wznoszące się z dziwnej podłogi. – Jesteś gotowy? – spytały ZAN:Władze. Kazimir zacisnął zęby. – Zaczynaj. Zapewniał Gore’a i Paulę, że flota odstraszająca to nie blef. Stanowiła szczyt technicznych osiągnięć ZAN i mogła przynajmniej dorównać okrętom raielów-wojowników. Musiał jednak przyznać, że nazwanie jej flotą to była lekka przesada. Nieunikniony problem polegał na tym, komu ufać, gdy ma się taką siłę rażenia. Im większa załoga, tym większe prawdopodobieństwo złego wykorzystania albo przecieku informacji do którejś frakcji. Paradoksalnie sama technika dostarczała rozwiązania. Potrzebowała tylko jednej sterującej świadomości. ZAN odmówił przejęcia dowództwa z powodów etycznych, odrzucając koncepcję odgrywania roli absolutnej omnipotencji. Dlatego zadanie zawsze spadało na naczelnego admirała. Siły roiły się wokół Kazimira, wzbierały w bazie jak fala przypływu, odczytywały go na poziomie kwantowym, a potem przekształcały pamięć. Admirał przechodził transformację: czysto fizyczna struktura przemieściła się do równoważnej z nią funkcji energii zawartej w pojedynczym punkcie, który wtargnął do czasoprzestrzeni. Jego „objętość” – sygnatura energii, którą się stał – była zwinięta w głębi pól kwantowych, przy czym została wykorzystana podobna zasada konstrukcyjna jak w przypadku ZAN. Zawierała jego umysł i wspomnienia wraz z pewnymi podstawowymi zdolnościami motorycznymi i zmysłowymi, lecz w odróżnieniu od ZAN nie był to punkt o stałej lokalizacji. Kazimir wykorzystał swoje nowe wejścia sensoryczne, by zbadać siatkę wewnątrzprzestrzenną w swoim bezpośrednim otoczeniu; przeglądał czekający układ przetransformowanych funkcji zgromadzonych wewnątrz skomplikowanych mechanizmów egzotycznej materii kopuły. Wybierał te, które mogły się przydać w misji, i wcielał je do własnej sygnatury –
podobnie w dawnych czasach postępowali rycerze, gdy przechodzili przez zbrojownię i brali z półek broń i tarcze. W końcu do swojej pierwotnej sygnatury wcielił osiemset siedemnaście funkcji. Funkcja dwudziesta siódma była zdolnością podróży ponadświetlnych i umożliwiała Kazimirowi przesunięcia całej sygnatury energii przez hiperprzestrzeń. Nie zachował żadnej masy, prędkość jaką mógł osiągnąć, była kilka rzędów większa od ultarnapędu. Kazimir wystrzelił się z bezludnej planety w kierunku Floty Ocisenów i pędził z prędkością stu lat świetlnych na godzinę. Potem przyśpieszył. *** Statek międzygwiezdny był gotów do wejścia w atmosferę planety. Dostawca uśmiechnął się do stewarda, który szedł przez kabinę i zbierał od pasażerów niedopite drinki. Powinien to robić bot albo wbudowany zsyp śmieciowy, ale towarzystwa lotnicze zawsze zatrudniały załogę ludzką, gdyż większość pasażerów (przynajmniej nie-Elewatów) lubiła odrobinę kontaktu osobistego podczas podróży. Ponadto załoga ludzka przydawała nieco wyrafinowania i elegancji wieków minionych. Uzyskał dostęp do czujników, gdy wokół statku gęstniała atmosfera. Na drugim co do wielkości południowym kontynencie planety Fanallisto padał deszcz. Potężne, spiżowe chmury przetaczały się nad ląd napędzane wiatrem, który nad pustymi przestrzeniami Oceanu Antarktycznego nabierał straszliwej prędkości. Deszcz był tak potężny, że miasta aktywowały pola siłowe kopuł pogodowych. Do rozrastających się stref rolniczych słano ostrzeżenia o powodziach. Fanallisto rozwijała się od ponad stu lat. Całkiem przyjemna planeta, niczym się niewyróżniająca na firmamencie Światów Zewnętrznych. Dziesiątki milionów ludzi żyły w nudnawych strefach zurbanizowanych. Każda miała świątynię Żywego Snu i pokaźny zastęp wyznawców. Perspektywa Pielgrzymki wywoływała napięcia i spory, a sytuację pogarszały ostatnie wydarzenia na Viotii. Każdy dzień kryzysu przynosił nowe akty
przemocy wobec świątyń. Nic szczególnego. Podobnych konfliktów było mnóstwo w Wielkiej Wspólnocie. Na Fanallisto jednak przemoc spotkała się kilka razy z odwetem ludzi o wzbogaconych biononikach. Frakcja Konserwatystów bardzo chciała odkryć, co takiego szczególnego ma w sobie Fanallisto, że aż potrzebne są wsparcie i ochrona prawdopodobnych agentów Progresywistów. Dostawca się tym nie przejmował, o czym wyraźnie powiedział frakcji. Na Fanallisto przebywał jednak obecnie agent Frakcji Konserwatywnej, a standardowe procedury operacji w terenie wymagały zapewnienia niezależnego wsparcia ewakuacji. Dlatego właśnie Dostawca nie pojechał prosto do Londynu z kosmoportu Purlap, lecz poleciał na Trangor, a potem najbliższym statkiem na Fanallisto. Przynajmniej nie brał aktywnego udziału w operacji. Drugi agent nawet się nie dowiedział o przybyciu Dostawcy. Statek komercyjny przebił się przez mokrą atmosferę i lądował w kosmoporcie Rapall. Wszyscy pasażerowie wysiedli. W budynku terminalu Dostawca odebrał bagaż; dwie średnie walizki sunęły za nim na regrawie i zaparkowały się w bagażniku taksówki. Zamówił taksówkę i do komercyjnej dzielnicy miasta odbył krótki lot w małej kapsule regrawowej, która przemknęła pod polem siłowym kopuły. Stamtąd pomaszerował na inne lądowisko taksówek i – używając innej tożsamości – poleciał do hotelu Foxglove we wschodniej części miasta. Na dziesięć dni zarezerwował pokój 225, wykorzystując certyfikat trzeciej tożsamości i płacąc niewykrywalną monetą. Cztery minuty zajęło mu włamanie się do węzła cybersferycznego pokoju i zainstalowanie rozmaitych procedur, dzięki którym pokój wyglądał na zamieszkany. Miła, profesjonalna robótka, ocenił. Mała jednostka kuchenna będzie wytwarzała posiłki, które bot-pokojówka, podczas codziennego porannego sprzątania, wyrzuci do toalety. Od czasu do czasu włączą się prysznic sporowy oraz inne urządzenia; klimatyzatory zmienią temperaturę, węzeł przekaże do unisfery kilka rozmów. Zużycie energii będzie się zmieniało.
Wstawił obie walizki do jedynej szafy, żeby pokój wyglądał porządniej, i aktywował ich mechanizmy obronne. Nie chciał wiedzieć, co jest wewnątrz, ale domyślał się, że jakiś dość agresywny hardware. Upewnił się, że mechanizmy działają poprawnie, opuścił pokój i zamówił taksówkę pod westybul hotelu. To nie on wróci po walizki – to by stworzyło wzorzec. Był wdzięczny za takie procedury operacyjne. Po ostatnim śnie Justine chciał tylko jednego: wrócić do rodziny. Już postanowił, że przez kilka następnych tygodni nie przyjmie żadnych dalszych zleceń od Frakcji Konserwatywnej, bez względu na to, jak bardzo będą go ostrzegać i jak uprzejmie prosić. Wydarzenia gęstniały, zbliżał się punkt kulminacyjny, a było tylko jedno miejsce, w którym powinien przebywać prawdziwy ojciec. Szklane, kurtynowe drzwi westybulu rozsunęły się, przepuszczając Dostawcę. Taksówka już na niego czekała, unosiła się kilka centymetrów nad betonowym placykiem. Nie zdążył do niej dotrzeć, gdy zadzwoniła do niego Frakcja Konserwatywna. Odmówię im, obiecał sobie. Choćby nie wiem co. Usiadł na wklęsłym fotelu taksówki, powiedział smartnetowi, że chce jechać do centrum, a potem przyjął rozmowę. – Tak? – Rozmieszczono flotę odstraszającą – powiedziała Frakcja Konserwatywna. – Dziwi mnie, że tak długo to trwało. Ludzie denerwują się z powodu Ocisenów, a przecież nawet jeszcze nie wiedzą o alfach. – Uważamy, że całe to rozmieszczenie to wynik knowań Progresywistów. – Naprawdę? A co mieliby przez to zyskać? – Poznaliby w końcu naturę floty odstraszającej. – No dobrze, ale w czym im to pomoże? – Nie wiemy. Ale to ma być kluczowa sprawa w ich planach, postawili prawie wszystko na jedną kartę, żeby zmanipulować to jedno wydarzenie. – Gra się zmienia – powiedział Dostawca słabo. – To właśnie powiedział Marius: gra się zmienia. Myślałem, że mówi o Hanko.
– Najwyraźniej nie. – A więc rzeczywiście wkraczamy w fazę krytyczną? – Tak się wydaje. Od razu nabrał podejrzeń. – Już nic więcej dla was nie będę robił – oznajmił. – Nie teraz. – Wiemy. Dlatego dzwonimy. Stwierdziliśmy, że na to zasługujesz. Rozumiemy, jak wiele znaczy dla ciebie rodzina. Jak bardzo chcesz z nią być. – Aha. Dziękuję. – Jeśli chcesz wrócić do bardziej aktywnego statusu... – Dam wam znać. Czy mój zastępca przejął śledzenie Mariusa? – Informacje operacyjne są niedostępne. – Oczywiście, przepraszam. – Jeszcze raz dziękujemy za współpracę. Koniec rozmowy. Dostawca wyprostował się w fotelu. Cholera! Flota odstraszająca! Sprawa robiła się poważna, potencjalnie zabójcza. Do diabła z procedurami: kazał taksówce lecieć prosto do kosmoportu. Lot, który miał zarezerwowany, startował dopiero za dwie godziny. U-adiunkt natychmiast wyszukał mu pierwszy statek w stronę jednego ze Światów Centralnych. Lot linii PanCephei na Gralmond, za trzydzieści pięć minut. U-adiunkt zdołał zarezerwować miejsce z olbrzymią dopłatą za kabinę w salonce pierwszej klasy. Ale lot miał trwać dwadzieścia godzin. Plus dwadzieścia minut przesiadki przez wormhol na Ziemię i za dwadzieścia jeden godzin z kawałkiem Dostawca dotrze do Londynu. Tyle czasu wystarczy. Czy aby na pewno? *** Araminta tak strasznie chciała uciec jak najdalej od Colwyn City, że zupełnie nie myślała o praktycznych aspektach marszu ścieżkami silfenów między światami. Spacerek przez tajemnicze lasy i słoneczne polany uznała za pomysł romantyczny. Równocześnie pokazałaby środkowy palec: niech się odpieprzą Żywy Sen i ten sukinsyn Kleryk Konserwator. Gdyby się chwilę zastanowiła, staranniej by dobrała odzież i na pewno włożyłaby
solidniejsze buty. No i wzięłaby coś do jedzenia. Na razie nie zwracała uwagi na te sprawy. Niecałą godzinę szła beztrosko przez mały zagajnik, w którym wynurzyła się ścieżka z Francola Wood. Araminta dziwiła się po prostu, jakie ma szczęście, że w końcu udało jej się wybrnąć z trudnej sytuacji. „Musisz sobie uzmysłowić, czego chcesz”, powiedział jej Laril. Właśnie zaczynam to robić. Znów przejmuję kontrolę nad swoim życiem. Wtedy cztery księżyce zaszły za horyzont. Uśmiechnęła się do odchodzącego kwartetu, zastanawiając się, kiedy znowu się pojawią. Szybko przesuwały się po niebie, więc na pewno okrążały tę planetę kilkakrotnie w ciągu doby. Odwróciła się za siebie i uśmiech zamarł jej na twarzy. Gruby wał ciemnych, nieprzyjaznych chmur rósł nad wysokimi wzgórzami okalającymi dolinę. Dziesięć minut później lunęło i w kilka sekund przemoczyło Aramintę do suchej nitki. Wygodny stary polar chronił przed mżawką, ale nie przed niemal tropikalną ulewą. Araminta odsunęła z oczu kosmyki – teraz szczurze ogonki – i zdecydowanie brnęła naprzód, mając widok najwyżej sto metrów przed sobą. Buty o cienkich podeszwach rozjeżdżały się na niebezpiecznie śliskim trawopodobnym podłożu. Mozolnie schodziła po stoku na dno doliny, przez połowę czasu w kucki, jak goryl. I tak przez trzy godziny. Przez resztę dnia trawersowała szeroką, pustą dolinę. Chmury z łoskotem przetoczyły się gdzieś dalej. Pomarańczowo zabarwione światło słoneczne wysuszyło jej kurtkę i spodnie, ale bielizna nie wyschła i zaczęła ją wkrótce ocierać. W końcu Araminta dotarła do szerokiej, meandrującej rzeki. Brzeg po tej stronie doliny był niepokojąco grząski. Najwyraźniej silfeni nie używali łodzi. Nigdzie nie było brodu ani kamieni, ułatwiających przejście przez rzekę. Araminta z nieufnością obserwowała szybki nurt. Zacisnęła zęby i ruszyła w dół rzeki. Szła pół godziny, ale nie znalazła żadnego naturalnego miejsca, gdzie mogłaby przekroczyć rzekę. Musiała wejść do wody. Zdjęła kurtkę, spodnie, bluzkę i związała je swoim wiernym
pasem narzędziowym. Nie mogła zostawić ubrań, choć gdyby musiała płynąć, stanowiłyby wielkie obciążenie. Brodząc, trzymała ciężki tobołek nad głową. Dno rzeki było śliskie, szybki prąd – niebezpieczny, a woda lodowata, że aż zapierało dech. Pośrodku rzeki woda sięgała prawie do obojczyków, ale Araminta z determinacją szła naprzód. Słaniając się, wyszła na drugi brzeg. Skórę miała zdrętwiałą. Tak się trzęsła, że nie mogła odwiązać tobołka, który teraz był jej jedynym dobytkiem. Idąc, albo drżała z zimna i kuliła się, albo dla rozgrzewki okładała się ramionami. W końcu palce odzyskały czucie. Ciało było przeraźliwie blade, gdy znów wkładała drżące ręce i nogi w ubranie. Marsz jej zbytnio nie rozgrzał. Przed nocą nie udało jej się dotrzeć do linii lasu. Zwinęła się przy niewielkiej skale i drżąc, zapadła w niespokojny sen. W nocy dwa razy padało. Rano uświadomiła sobie, że nie ma nic do jedzenia. W brzuchu jej burczało, gdy schyliła się nad małą strużką, by napić się lodowatej wody. Nigdy nie czuła się tak podle. Nawet w dniu gdy opuściła Larila, nawet gdy widziała swoje mieszkanie w płomieniach. Ale paskudnie! Co gorsza, nigdy przedtem nie czuła się tak samotna. To nie był świat człowieka. Gdyby przytrafiło jej się coś banalnego – skręcona kostka, rozcięte kolano – nie mogła wezwać pogotowia, żadnej pomocy w promieniu lat świetlnych. Leżałaby tu w dolinie i umierała z głodu. Wyobraziła to sobie, świadoma teraz, jak wielkie ryzyko podjęła wczoraj, przechodząc przez rzekę. Kończyny zaczęły jej drżeć. Doszła do wniosku, że to opóźniona reakcja szokowa, następstwo strasznej walki w Parku Bodant i brodzenia w lodowatej rzece. Z większą ostrożnością ruszyła ku linii drzew w górach. Nie znalazła nic nadającego się do jedzenia. Ziemię pokrywały żółtawe, trawiaste rośliny o małych lawendowych kwiatkach. Wlokąc się posępnie, próbowała sobie przypomnieć wszystko, co słyszała o ścieżkach silfenów. Niewiele. Nawet encyklopedia powszechna, załadowana do spacji pamięci, zawierała na ten temat więcej mitów niż faktów. Ścieżki istniały, map nie było; jacyś ludzie-mediewiści wyruszyli tu w poszukiwaniu celów
osobistych, nieracjonalnych; potem o wielu z nich słuch zaginął. Oczywiście z wyjątkiem Ozziego. Araminta mętnie wiedziała, że Ozzie jest przyjacielem silfenów. Również Mellanie, kimkolwiek kiedyś była. Araminta pluła sobie w brodę, że nie kazała swojemu u-adiunktowi zrobić prostej kwerendy. Ponad tydzień temu Cressida poinformowała ją o jej osobliwym rodowodzie, ale Araminta nie dopytywała ani nie próbowała się czegoś sama dowiedzieć. Idiotka za mnie. Na wspomnienie Cressidy postanowiła się zebrać do kupy. Cressida nigdy się nie poddawała, nie rozczulała nad sobą. A przecież jestem z nią również spokrewniona. Szukała więc pozytywów, podchodząc do lasu, gdzie powinna się zaczynać następna ścieżka. Po pierwsze, wyczuwała ścieżki, co znaczyło, że ta wędrówka się zakończy, będzie miała jakiś finał. Brak jedzenia wkurzał, ale Araminta miała przecież silne dziedzictwo Awangardów, a ich etos polegał na przygotowaniu ludzkości, by mogła przeżyć w całej Galaktyce. W dzieciństwie, na farmie, bawili się z rodzeństwem w „spróbuj to zjeść” i wtedy się przekonała, że Awangarda dość trudno otruć obcą roślinnością. Jej kubki smakowe posiadały wyostrzoną zdolność wyłapywania tego, co niebezpieczne. O ile roślina nie była ekstremalnie trująca, metabolizm Araminty potrafił sobie z nią poradzić. Mimo to rosnąca tu trawa jej się nie podobała. Poczekam do następnej planety, zanim skosztuję tej trawy. Gdy dochodziła do pierwszych, porośniętych mchem drzew, powietrze znacznie się oziębiło. Daleko znad doliny nadciągały gęste chmury w kształcie kowadła. W tej temperaturze deszcz zmyłby resztki morale, jakie jej zostały. Wchodziła w las. Długie, miodowobrązowe liście trzepotały na gałęziach drzew. Z trawy wyzierały białe kłębuszki jakby ciasno zwiniętej pajęczyny. Wśród drzew wiatr ucichł. Araminta nabierała wiary w siebie. W jakiś sposób wyczuwała, że coś się zmienia. Gdy spojrzała w górę, między plątaninę gałęzi, widziała nikłe prześwity nieba podbarwione turkusem. To dodawało otuchy. Niebo było tu zdecydowanie jaśniejsze i bardziej
przyjazne niż nad górami. Głęboko w gajasferze albo w dumaniu silfeńskiego Ostrowa Matki – gdziekolwiek dryfował jej umysł – mogła śledzić subtelne zmiany przestrzeni wokół siebie. Ścieżka cały czas była w ruchu, nie mając ustalonego początku ani końca; droga reagowała na życzenia podróżnego. Ale chyba, z pewnej niewiarygodnej odległości, Aramintę obserwowała jakaś świadomość. I Araminta miała mgliste wrażenie, że na ścieżkach znajduje się wiele istot. Nieprzebrane miliony wędrowały tu i tam; niektórzy mieli cel, chcieli czegoś doświadczyć, inni dawali się prowadzić ścieżkom losowo przez Galaktykę, by coś znaleźć i poznać. Między oblepionymi mchem pniami pojawiały się nowe drzewa o gładkich białawozielonych pniach. Bujne zielone liście przywoływały na myśl wiosnę w lesie. Po pniach pięły się bluszcze i winorośle, obwieszone girlandami szarych kwiatów. Ścieżka wiła się wśród pagórków, wkraczała w wąskie doliny. Araminta szła przed siebie. Mijała szemrzące strumyki. Raz nawet dobiegł ją grzmot potężnego wodospadu, ale gdzieś dalej od drogi, więc nie poszła za dźwiękiem. Czerwone liście przeplatały się w jasnobrązowym baldachimie. Butami deptała kruche liście w trawie. Powietrze robiło się ciepłe i suche. Deszczowa dolina została wiele godzin z tyłu. Araminta usłyszała cichy madrygał śpiewany głosem obcej istoty. Nie znała słów, ale harmonie wydały jej się przepiękne. Przystanęła nawet na chwilę zasłuchana. Wiedziała: to silfeni, liczna grupa krocząca radośnie do nowego świata, oferującego świeże widoki i ekscytacje. Przez chwilę miała ochotę do nich podbiec, widzieć to, co oni widzą, czuć wszystko tak, jak oni czują. Ale wtedy do jej umysłu wsączył się obraz Cressidy, inteligentnej, samodzielnej, skupionej na celu, i zrozumiała skonfundowana, że wędrówka z bandą obcych elfów nie jest rozwiązaniem. Bez entuzjazmu ruszyła w dalszą drogę. Na pewno gdzieś daleko był świat Wspólnoty, choć obecnie droga do niego była mało używana. Silfenów nie obchodziły planety, na których powstały inne cywilizacje, szczególnie te poniżej pewnego poziomu technologicznego. Drzewa się przerzedzały. Westchnęła z ulgą, gdyż z każdym
krokiem robiło się bardziej biało, jaśniej i cieplej. Teraz przeważały drzewa o liściach czerwonych, grubych i woskowych oraz jasnoszarych cienkich gałązkach, dziwnie od siebie odseparowanych. Uśmiechnęła się radośnie. To niesamowite, że między światami są takie ścieżki. Szlak zaprowadził ją na skraj falujących drzew. – O, Wielki Ozzie! – szepnęła przerażona, mrużąc oczy w oślepiającym świetle. Aż po horyzont rozciągał się przed nią widok płaszczyzny pokrytej białym piaskiem. Gorącego słońca nie przesłaniała żadna chmurka. – To pustynia! Araminta wykonała pełny obrót i nagle zobaczyła, że jest pośrodku nędznej kępki drzew na skraju długiego, błotnistego stawku. Gdzieś w tych drzewach ginęła ścieżka, kurcząc się do nicości. – Zaraz, to nie tak, coś się nie zgadza. Nie chcę tu być. – I wtedy ścieżka zniknęła. – O, w mordę! *** Araminta może niewiele wiedziała o obcych planetach, ale jednego była pewna: bez przygotowania nie wyrusza się na pustynię w samo południe. Powoli obeszła staw, szukając śladów obecności innych ludzi. Poza bardzo starymi odciskami w wyschniętym mule nie znalazła żadnych dowodów na to, by ktoś mógł tu regularnie bywać. Słońce się wznosiło. Usiadła i oparła się plecami o szary pień, usiłując schować się w nędznym cieniu mięsistych liści drzewa. Ponownie osaczyły ją wątpliwości, których udało jej się przedtem pozbyć. Już znowu zaczynała użalać się nad sobą. Może silfeni uczestniczyli w wydarzeniach galaktycznych bardziej, niż przypuszczano? Może ją tu specjalnie wyrzucili, żeby nie mogła poprowadzić Pielgrzymki ludzi? Od razu zobaczyła Cressidę z brwiami uniesionymi w charakterystyczny, pogardliwy sposób. Na ten widok aż się skuliła. Daj spokój, weź się w garść! Spojrzała na pas z narzędziami. Niewiele ich było, a niektóre wykazywały niski poziom naładowania. Przydadzą się.
Do czego? Jak mi pomogą w przejściu przez pustynię? Znów rozejrzała się po cichej oazie, próbując myśleć inteligentnie i analitycznie, tak jak by to zrobiła Cressida. Dobrze, czyli mam wodę. Jak ją wziąć? Potem zauważyła, że z gruntu wystaje kilka pniaków, ale nie ma powalonych drzew. Podeszła do jednego pnia i przekonała się, że drzewo ścięto czysto i równo. Ktoś je piłował. Świetna wskazówka. Teraz wymyśl, jak wykorzystać drzewo. Niewielka piła z jej arsenału potrafiła zrobić małe nacięcia, ale nie przetnie całego drzewa, choćby nawet cienkiego. Nacięła pień wokoło i udało jej się go powalić. Czarne drewno pod korą było niewiarygodnie twarde. Wycięła kilka walców metrowej długości, potoczyła je w cień i usiadła przy nich. Wiertarką wywierciła dziury pośrodku walców, potem przełączyła wiertarkę w tryb rozszerzania i po kilku uzyskała wydrążone walce. Powstały doskonałe butle o parocentymetrowych ściankach. Zaniosła je do stawu, by je napełnić wodą. Wtedy poczuła pod stopami, że coś się pod nią ugina. Wyłowiła granatową kulę, oślizłą i galaretowatą. Jajo! Rozejrzała się nerwowo. Jakie zwierzę je złożyło, lądowe czy wodne? A może to nasiono? Napełnione butle wytaszczyła szybko z wody, nie wypuszczając miękkiego jaja. Było wielkości pięści. Wilgotna powłoka sprawiała wrażenie śliskiej gumy. Na sam widok jajka Aramincie z głodu burczało w brzuchu. Nie jadła nic od ostatniego śniadania z rodziną Tandry, a to było dawno temu. Umieściła jajko między kamieniami, skierowała na niego szeroki promień lasera ustawionego na niską moc i wachlarzowym ruchem omiotła giętką skorupę. Barwa jajka ciemniała aż do brudnobrązowej, a na powierzchni pojawiły się drobne pęknięcia, gdy jajko powoli twardniało. Po kilku minutach doszła do wniosku, że jest gotowe, więc śrubokrętem wystukała w nim dziurkę. Nie pachniało przyjemnie, ale rozszerzyła otwór i wydobyła ze środka parujący, zielonkawy glut. Krzywiąc się z obrzydzenia, wzięła odrobinę na czubek języka.
Brak smaku, może trochę jak lekko miętowa galaretka. Wynik testu pognał kanałami nerwowymi od kubków smakowych i procedury podrzędne w klastrach wielokomórkowych zinterpretowały wynik. W gorącej, organicznej papce nie wykryły niczego śmiertelnego, z pewnością niczego, co mogłoby ją natychmiast zabić. Zamykając oczy, przełknęła porcję. Żołądek burknął z ulgą, więc nabrała większą porcję. Gdy skończyła jeść jajko (sądziła, że to raczej jakieś wodne nasiono), próbowała wydobyć ich więcej. W sumie wyłowiła dziewięć. Cztery, ugotowane laserem, popiła wodą z butli. Butle nie przeciekały, co uznała za drobny sukces. Uspokoiła żołądek i pozbierała trochę drewna na małe ognisko. Pozostałe jajka upiekła w płomieniach, oszczędzając laser. Zdecydowanie dumna z tej innowacji, pomyślała, że powinna wcześniej na to wpaść. Gdy płomienie przygasły, odłupała korę ze ściętego drzewa, pocięła ją na cienkie paski i próbowała zrobić kapelusz. Do trzech razy sztuka. W końcu udał jej się płaski stożek, który trzymał się na głowie. Potem splotła koszyk na jajka. Późnym popołudniem znów wybrała się na połowy. Miała pięć kolejnych jajek. Postanowiła odpocząć przed nastaniem nocy. Pracowała tyle godzin, a słońce dopiero schodziło nad horyzont. Dni były tu długie. Logicznie rzecz biorąc, noce też powinny być długie, więc uda jej się pokonać sporą odległość, nim słońce znów wstanie. Drzemiąc, śniła o jakiejś wysokiej blondynce, też samotnej. W niewyraźnym śnie dziewczyna była na zboczu góry, nie na pustyni. Pojawił się przystojny mężczyzna i serce dziewczyny zabiło mocniej. Potem blondynka sprzeczała się z mężczyzną o złotej twarzy. Araminta zbudziła się gwałtownie. To był Gore Burnelli. Sądziła więc, że sen wysnuł się z gajasfery. Pole było tu słabe, lecz Araminta je wyczuwała. Gore był z jakiegoś powodu wściekły. Przez chwilę miała ochotę wniknąć w gajasferę i spróbować odtworzyć sen, ale zrezygnowała z tego. Na pewno nie chciała znów ryzykować kontaktu z Żywym Snem. Z drugiej strony, jakże mogli by ją tu znaleźć? Ona jednak miała pilniejsze sprawy.
Małe, jasne słońce zniknęło wreszcie za horyzontem. Zebrała swój prowizoryczny zestaw pustynny. Napełnione po brzegi butle zatkała kawałkami drewna. Zarzuciła je na plecy za pomocą uprzęży splecionej z pasków kory. Skrzywiła się pod ciężarem. Przez ramię przewiesiła koszyk z pieczonymi jajkami. Dodatkowe pasy kory wisiały na szyi – Araminta nie wiedziała, do czego się przydadzą, ale to były owoce jej własnej pracy i nic więcej nie miała. Tak wyposażona ruszyła w drogę. Ku jej radości zmierzch się przeciągał – w całkowitej ciemności czułaby przygnębienie, nawet przerażenie. Powoli pokazywały się gwiazdy. Araminta nie rozpoznała żadnych konstelacji, na pewno nie było ich w jej plikach encyklopedycznych. A więc jestem daleko od Wielkiej Wspólnoty. Mimo to była pewna, że znajduje się blisko ścieżki, która ją tam zaprowadzi. Nie miała wątpliwości, opuszczając oazę. Wiedziała, jaki kierunek powinna obrać. Butle były okropnie ciężkie. Nie mogła ich porzucić, musiała nieść jak najwięcej wody. Nie najadła się i głód ciągle jej doskwierał. Doszła do wniosku, że jednak te jajka nie są zbyt pożywne dla ludzi. Ale przynajmniej ich nie zwymiotowała. To plus. Myśląc o tym, uśmiechnęła się. Dziwne, jak zmienia się percepcja zależnie od okoliczności. Tydzień temu przejmowałaby się tym, czy kupcy apartamentów terminowo wpłacą kaucję, i wściekałaby się na spóźnionych dostawców. Teraz rozsądne osiągnięcie to nie dostać torsji podczas włóczęgi przez nieznaną pustynię gdzieś w połowie Galaktyki. Po trzech godzinach przystanęła na odpoczynek. Tylko blask gwiazd rozświetlał pustynię. Ten świat najwyraźniej nie miał księżyca. Pewne obiekty na niebie były dość jasne; żałowała, że nie zna astronomii na tyle, by określić, czy niektóre z nich są planetami. Nie miało to wielkiego znaczenia. Teraz się już zaangażowała. Dobrze jest mieć konkretny cel, coś, czym można mierzyć sukces. Napiła się trochę wody, ostrożnie, by nie uronić ani kropli. Jajka zostawiła na później. Gdy naprawdę będę się skręcała z głodu,
pomyślała. Po półgodzinie wyczuła, że powietrze stało się znacznie chłodniejsze, gdy żar ulatywał w niebo. Zasunęła kurtkę i ruszyła w drogę. Stopy ją bolały. Buty nie nadawały się na taką wędrówkę. Ale przynajmniej teren był płaski. Idąc mozolnie, zastanawiała się, co zrobi, gdy znów dojdzie do Wspólnoty. Wiedziała, że ma tylko jedną szansę, jeden wybór. Zbyt wielu ludzi jej szukało. Ulec ruchowi Żywego Snu – to ją instynktownie odrzucało. Ale Larila – wprawdzie lojalnego i chętnego do pomocy – wydarzenia przerosły. A kogo nie przerosły? Chociaż może mógłby on negocjować z jakąś frakcją? Ale z którą? Im dłużej o tym myślała, tym bardziej nabierała przekonania, że powinna skontaktować się z Oscarem Monroe. Jeśli ktoś mógłby jej udzielić schronienia, to sam ZAN. A jeśli ZAN chce ją jedynie wykorzystać, to naprawdę nie było żadnej nadziei. Szła naprzód. Dręczyły ją głód i brak prawdziwego snu. Czuła się wyczerpana, ale wiedziała, że nie może się zatrzymać. Nocą musi pokonać jak największą odległość, bo dniem nie da się iść. Bolały ją ręce i nogi, zwłaszcza nogi. Za każdym razem, gdy stawała, by się napić, coraz trudniej było jej zarzucić z powrotem butle na plecy. Kręgosłup naprawdę czuł ten cały ciężar. Nic nie mogła na to poradzić, najwyżej ignorować pulsujący ból w stopach, gdy buty raniły otartą skórę. Od czasu do czasu drżała na całym ciele w lodowatym teraz, nocnym powietrzu. Zawsze wtedy przystawała, otrząsała się jak pies wychodzący z wody i szła dalej. Nie mogę się poddać. Miała tyle do zrobienia, musiała tylu rzeczy spróbować, tyle dokonać, by powstrzymać to szaleństwo Żywego Snu. Jej umysł zaczynał dryfować, widziała swoich rodziców, ale nie tych, z którymi stale się kłóciła jako starsza nastolatka, ale takich ze swojego dzieciństwa, gdy ją rozpieszczali, bawili się z nią, pocieszali ją, kupili konika na Boże Narodzenie, gdy miała osiem lat. Po rozwodzie nawet do nich nie zadzwoniła. Zbyt uparta albo raczej zbyt głupia. Doskonale sobie wyobrażam, co by powiedzieli, gdybym im powiedziała, że spotkałam pana Boveya i
zamierzałam stać się wieloczłowiekiem. Gdy Laril opuścił planetę, Araminta prawie co wieczór odwiedzała z Cressidą kluby, randkowała. Wolna odkrywała z radością, jak to jest być młodą singielką we Wspólnocie. Niezależną i całkiem dumną z tego powodu. Zastanawiała się, czy takie życie kiedyś wróci. Teraz zależało jej tylko na tym, żeby to niebezpieczne szaleństwo się skończyło, żeby Żywy Sen został pokonany. A sobie życzyła zostać panią Bovey. Czy możliwe, że przejdzie znów w stan błogosławionego zapomnienia? Innym ludziom to się udało, tysiące razy mieli chwile sławy i niesławy. Mellanie chyba to osiągnęła. W egzowizji Araminty migał purpurowo czasomierz, a natrętny sygnał dźwiękowy zabrzmiał w nerwach słuchowych, odciągając jej uwagę od błogich rozmyślań. Westchnęła z ulgą i uwolniła się z szelek. Na szczęście nie było teraz tak zimno. Gdy podniosła do ust butelkę z wodą, kątem oka dostrzegła światła pełznące po nieboskłonie. Długo mieszkała w Colwyn City i potrafiła rozpoznać gwiazdolot. – Co, do diabła? – I wtedy zdała sobie sprawę z tego, że już opuściła ścieżkę silfenów. – Ozzie! Umysłem wyczuła serię spokojnych emisji w gajasferze pochodzących gdzieś z pobliża. Pośpiesznie ekranowała własne myśli, aby nic nie wypłynęło i by nikt nie został ostrzeżony o jej obecności. Na Ozziego, gdzie ja właściwie jestem? Rozejrzała się. Niewiele było widać, ale chyba w jednym miejscu horyzont lekko pojaśniał. Poweselawszy, usiadła i czekała. Pół godziny później okazało się, że miała rację. Jasnoróżowy snop światła pełzł w górę. Świtało. Zobaczyła, że nadal jest na pustyni; jednolity ocean piasku zostawiła za sobą, a tu widziała głazy w kolorze ochry i sypką glebę. Gdzieniegdzie burą ziemię pokrywały płachty zielononiebieskich roślin, małych mrozoodpornych krzewów wyglądających na półmartwe. Ze szczelin i kamiennych potoków wystawały wysokie, pierzaste kępki bladokremowych traw, suchych i nędznych. Daleko, niemal zagubiona w migoczącym powietrzu, szeroka linia gór strzelała