a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Raymond Khoury - Diabelski eliksir

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :876.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Raymond Khoury - Diabelski eliksir.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 68 osób, 74 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 122 stron)

Raymond Khoury Diabelski eliksir Kochanej mamie. Wiem, że uśmiechnie się zawsze, gdy ją zobaczy. Dręczy nas lęk, że pewne sprawy powinny pozostać tajemnicą, że pewne dociekania są zbyt niebezpieczne dla śmiertelnych. Carl Sagan Albo jego hipotezy są wynikiem wielkiego błędu, albo zostanie okrzyknięty Galileuszem dwudziestego wieku. doktor Harold Lief O BADANIACH DOKTORA IANA STEVENSONA w „Journal of Nervous and Mental Disease”

Rozdział 1 Durango, Wicekrólestwo Nowej Hiszpanii (dzisiejszy Meksyk) Rok 1741 Kiedy wizja się skończyła, a utrudzone oczy odzyskały jasność widzenia, Alvara de Padillę ogarnął strach. Jezuita zaczął się zastanawiać, jakie światy nawiedził, a targająca nim niepewność budziła jednocześnie przerażenie i osobliwą radość. Próbował się uspokoić, czując, jak krtań ściska się od wysilonego oddechu, a przyspieszone tętno dudni w skroniach. Po chwili otoczenie zaczęło odzyskiwać dawny kształt i uciszyło skołatanego ducha. Poczuł pod palcami słomę, którą wypchano materac, co upewniło go w przekonaniu, że powrócił z dalekiej podróży. Wyczuł coś dziwnego na policzkach i przesunął po nich palcami tylko po to, by się przekonać, że zwilgotniały od łez. Później zdał sobie sprawę, że wilgotny był także jego grzbiet, jakby nie polegiwał na suchym łożu, ale pośrodku kałuży. Ciekawe dlaczego? - pomyślał. Może tył habitu przesiąkł jego potem? Po chwili dotarło do niego, że także uda i łydki są mokre. Nie był już pewny, że od potu. Nie umiał pojąć, co się z nim stało. Próbował usiąść, ale miał wrażenie, jakby jego ciało opuściły wszelkie siły. Uniósł głowę z siennika, a gdy okazała się ciężka niczym ołów, złożył ją na słomianym posłaniu. - Odpocznijcie - rzekł mu Eusebio de Salvatierra. - Umysł i ciało potrzebują czasu, by odzyskać siły. Alvaro zamknął powieki, ale nie zdołał się otrząsnąć z szoku, który nim zachwiał. Nie uwierzyłby, gdyby mu powiedzieli, że doświadczy czegoś takiego. Jednak tak właśnie się stało. Było to denerwujące, budziło trwogę i... wprawiało w osłupienie. Z jednej strony bał się nawet o tym myśleć, z drugiej pragnął przeżyć wszystko raz jeszcze. Niezwłocznie powrócić w niepojęte rejony. Jednak surowa, zdyscyplinowana cząstka jego natury rychło odpędziła szaloną myśl, sprowadzając go na ścieżkę sprawiedliwości, której poświęcił całe życie. Podniósł głowę i spojrzał na Eusebia. Ksiądz uśmiechał się do niego, a jego oblicze promieniowało spokojem. - Przyjdę za godzinę lub dwie, kiedy powrócą wam siły. - Skinął z lekka głową dla dodania zachęty. - Jak na pierwszy raz świetnie sobie poradziłeś, stary przyjacielu. Zaiste znakomicie. Alvara ponownie ogarnął lęk. - Co mi uczyniłeś? Eusebio przyglądał mu się chwilę błogim wzrokiem, aby w końcu zmarszczyć czoło w zamyśleniu. - Obawiam się, że otworzyłem przed tobą wrota, których nigdy nie zdołasz zamknąć. * * * Niemal dziesięć lat upłynęło od chwili, gdy obaj przypłynęli do Nueva España - Nowej Hiszpanii - po wyświęceniu na księży Towarzystwa Jezusowego, wysłani przez swoich przełożonych z Kastylii w celu kontynuowania dzieła polegającego na zakładaniu misji chrześcijańskich na nieznanych terenach, żeby ratować od wiecznego potępienia nieszczęsne, zbłąkane dusze tubylców pogrążone w mrocznym bałwochwalstwie i nikczemnych pogańskich praktykach. Zadanie, które przed nimi postawiono, stanowiło ogromne wyzwanie, nie było jednak wyjątkowe. Konkwistadorzy i franciszkanie, dominikanie i jezuiccy misjonarze zapuszczali się na ziemie Nowego Świata od ponad dwustu lat. Po licznych wojnach i buntach wiele rdzennych plemion przyjęło jarzmo kolonizatorów, zasymilowało się z kulturą Hiszpanów i mestizo1 . Nadal pozostało wszak dużo do zrobienia, a liczne plemiona czekały na nawrócenie. Z pomocą pierwszych nawróconych Alvaro i Eusebio wznieśli budynki misji w bujnej, gęsto zalesionej dolinie w głębi Sierra Madre Occidental, w sercu ziem ludu Wixaritari. Wraz z upływem czasu misja się rozrastała. Małe lokalne społeczności żyjące w izolacji od świata pośrodku dzikich gór i dolin jedna po drugiej przyłączały się do congregación. Księża nawiązali silną więź z wiernymi. Alvaro i Eusebio ochrzcili tysiące tubylców. W odróżnieniu od franciszkanów, którzy wzywali Indian do przyjęcia europejskiego stylu życia i zachodnich wartości, obaj kapłani postępowali zgodnie z tradycją jezuitów, pozwalając miejscowym zachować wiele obyczajów z okresu prekolumbijskiego. Nauczyli ich również, jak posługiwać się pługiem i siekierą, pokazali, jak nawadniać ziemię, uprawiać nieznane płody i udomawiać zwierzęta, co w znacznym stopniu zapewniło im samowystarczalność, a jezuitom przyniosło wdzięczność i powszechny szacunek. Pomogło także to, że w odróżnieniu od surowego i pryncypialnego Alvara, Eusebio był człowiekiem serdecznym i szczodrym. Jego bose stopy i ujmująca pokora skłoniły tubylców do nazwania go Motoliana, „człowiekiem ubogim”, a jezuita wbrew radzie Alvara przyjął nowe miano. Zyskał też wkrótce sławę cudotwórcy. Zaczęło się to od tego, że w okresie suszy gotowej zniszczyć nadchodzące zbiory Eusebio doradził tubylcom, żeby przeszli w uroczystej procesji do misyjnego kościoła, pośród modłów i gorliwego samobiczowania. Wkrótce po procesji nadeszły obfite opady, uwalniając miejscowych od lęków i przynosząc nadspodziewanie obfite plony. Cud ów powtórzył się kilka lat później, kiedy cały rejon cierpiał z powodu dużych opadów. Po zastosowaniu identycznego remedium także owa plaga ustała. W ten sposób sława Eusebia wzrosła, a wraz ze sławą otworzyły się kolejne drzwi. Drzwi, które lepiej, żeby na zawsze zostały zamknięte. 1 Hiszp. mieszaniec.

Kiedy początkowo nieufni tubylcy zaczęli się przed nim otwierać, Eusebio poczuł jeszcze silniejszą ciekawość ich świata. Podróż misyjna z czasem przerodziła się w jawną wyprawę odkrywczą. Eusebio zaczął się coraz głębiej zapuszczać w lasy i wąwozy przecinające niedostępne góry, wnikając w rejony, gdzie wcześniej nie postała stopa Europejczyka, i poznając plemiona, które zwykle witały przybyszów grotem strzały lub ostrzem włóczni. Nigdy nie powrócił z ostatniej wyprawy. Niemal rok po jego zniknięciu obawiający się najgorszego Alvaro wyprawił mały oddział złożony z tubylców, żeby odnaleźć zaginionego przyjaciela. Właśnie dlatego dziś tu byli, siedząc przy małym ognisku przed krytym strzechą plemiennym xirixi- domem boskich przodków - i rozmawiając o tym, co wydawało się niemożliwe. * * * - Czyście się zamienili w ichniejszego szamana? A może jestem w błędzie? Alvaro był nadal wstrząśnięty dziwnym widzeniem, choć jadło dodało sił jego członkom, a żar ogniska osuszył habit. Wydawał się silnie poruszony. - Pokazali mi więcej, niż mogę przekazać im w zamian - odrzekł Eusebio. Alvaro wybałuszył oczy ze zdumienia. - Na miły Bóg... brat przyjął ich metody, zaraził się ich bluźnierczymi ideami. - Pochylił się ku Eusebiowi ze strachem w oczach. - Posłuchaj mnie, księże... Eusebio, musisz położyć kres szaleństwu. Opuścić to miejsce i wrócić ze mną do misji. Eusebio spojrzał na przyjaciela i zrzedła mu mina. Tak, rad był, że ujrzał starego druha, ale cieszył się na myśl, iż będzie miał okazję podzielić się z nim swoim odkryciem. Teraz zastanawiał się, czy nie popełnił poważnego błędu. - Wybacz, ale nie mogę - odpowiedział spokojnie. - Jeszcze nie dziś. Nie mógł wyznać przyjacielowi, że nadal musi się sporo nauczyć od tych ludzi. Usłyszeć o sprawach, o których wcześniej mu się nie śniło. Był zaskoczony odkryciem - a właściwie powolnym i stopniowym odkrywaniem, mimo uprzedzeń głęboko zakorzenionych w wierze - jak silnie miejscowi byli związani z tą ziemią, z żywymi istotami, które zamieszkiwały ją razem z nimi, i emanującą z niej energią. Rozmawiał z Indianami o stworzeniu świata, o raju i upadku człowieka. Opowiadał o wcieleniu i odkupieniu. Oni zaś dzielili się z nim swoimi refleksjami. To, co usłyszał, wprawiło go w osłupienie, albowiem miejscowi uważali, że świat doczesny i mistyczny przeplatają się wzajemnie. To, co jemu wydawało się całkiem naturalne, oni mieli za nadprzyrodzone, to zaś, co dla nich było normalne - co uważali za prawdę - jemu jawiło się niczym myślenie magiczne. Przynajmniej początkowo. Bo teraz wiedział lepiej. Odkrył, że dzicy to ludzie szlachetni. - Przyjmowanie ich medicina, świętych wywarów - powiedział Eusebio - otworzyło przede mną nowe światy. To, czego doświadczyłeś, jest zaledwie początkiem. Nie możesz oczekiwać, że zlekceważę tak wielkie objawienie. - Musisz to uczynić - nalegał Alvaro. - Ksiądz musi ze mną wrócić. Jeszcze dzisiaj, zanim będzie za późno. Nigdy więcej nie wolno nam o tym mówić. Eusebio zamrugał ze zdumienia. - Mam o tym nie mówić? Zastanów się, Alvaro. O czymże innym mielibyśmy rozmawiać?! To coś, co powinniśmy badać, starać się pojąć i opanować... a później przywieźć do ojczyzny i podzielić się tym z rodakami. Alvaro skrzywił się zdumiony. - Przywieźć do kraju? - spytał, wypluwając słowa z ust niczym truciznę. - Chcesz opowiedzieć ludziom o tym... o tym bluźnierstwie? - Bluźnierstwo, o którym prawisz, jest oświeceniem. To wyższa prawda, której powinieneś doświadczyć. Alvaro zadygotał z wściekłości. - Ostrzegam cię, Eusebio! - syknął. - Diabeł pochwycił cię w szpony, omamił swoim eliksirem! Bracie, grozi ci wieczne potępienie! Nie mogę bezczynnie na to patrzyć... nie opuszczę ciebie ani żadnego brata w wierze. Potrzebujesz zbawienia. - Już przeszedłem bramy niebios, przyjacielu - odrzekł spokojnie Eusebio. - Widok, który się stamtąd rozciąga, jest zaiste wspaniały. * * * Alvaro potrzebował pięciu miesięcy, żeby wysłać pismo do arcybiskupa i prałata wicekróla w mieście Meksyku, otrzymać odpowiedź i zebrać ludzi. W ten sposób dopiero z nastaniem zimy wrócił w góry na czele małej armii. Żeby powstrzymać przyjaciela. Żeby położyć tamę jego bezbożnym praktykom, używając wszelkich koniecznych środków. I zgromić diabła, zgromić jego podstępne zakusy i wybawić przyjaciela od wiecznego potępienia. Uzbrojone w łuki, strzały i muszkiety połączone siły Hiszpanów i Indian zaczęły się wspinać na pierwsze sierra stromymi, wyboistymi ścieżkami wysłanymi grubą warstwą splątanych gałęzi. Zimowe potoki przerwały szlaki wijące się niczym wąż w kierunku wierzchołków gór, zamieniając je w głębokie, kamieniste kanały. Gałęzie leżące w poprzek koryta jeszcze bardziej utrudniały pochód. Ostrzegano ich przed górskimi lwami, jaguarami i niedźwiedziami zamieszkującymi okolicę, ale jedynymi żywymi istotami, które napotkali, były nienasycone sępniki krążące nad ich głowami w oczekiwaniu na krwawą ucztę i skorpiony zakłócające ich niespokojny sen. W miarę posuwania się w górę chłód przybierał na sile. Nawykli do cieplejszego klimatu Hiszpanie źle znosili ziąb. Całe dnie pokonywali wilgotne, skaliste zbocza, a nocą kulili się z zimna na biwakach, grzejąc się przy ognisku,

aż w końcu, z mozołem pokonując kilometr za kilometrem, dotarli do gęstego lasu, w którym znajdowała się wioska, gdzie Alvaro pozostawił Eusebia. Ku swojemu zaskoczeniu odkryli, że ścieżki wijące się między drzewami zostały zatarasowane przez olbrzymie kłody drewna, najwyraźniej umieszczone tam przez tubylców. Obawiając się zasadzki, dowódca nakazał swoim ludziom zwolnić tempo marszu, wydłużając ich cierpienia, dodatkowo nadwerężając nerwy i oczy wypatrywaniem nieprzyjaciela między gęstymi, ponurymi drzewami. Wreszcie po trzech tygodniach trudów i mozołów dotarli do wioski. Nie znaleźli w niej nikogo. Indianie i Eusebio zniknęli. Alvaro nie ustąpił. Przynaglił swoich do dalszego marszu. Miejscowi tropiciele poprowadzili ich ścieżkami plemienia wijącymi się przez wzgórza, aż czwartego dnia dotarli do głębokiego barranca2 , którego dołem płynął spieniony potok. Przeciwległe zbocza wąwozu łączył kiedyś most z lin i drewna. Okazało się, że został zniszczony. Przejście na drugą stronę odcięto. Alvaro spoglądał na powrozy dyndające nad krawędzią urwiska, pogrążony w gniewie i rozpaczy. Nigdy więcej nie ujrzał przyjaciela. Rozdział 2 Meksyk Pięć lat temu - Naciśnij pieprzony spust i zwiewaj! - warknął Munro. - Musimy się zmywać! Ale już! Powiedz mi coś, czego nie wiem. Rozejrzałem się wokół, słysząc trzy pojedyncze strzały i dłuższą serię, która odbiła się echem od ścian budynku. Chwilę później doleciały mnie głuche odgłosy i w słuchawkach rozległo się chrapliwe rzężenie. Trafili jednego z ósemki naszych. Zamarłem bez ruchu, próbując stawić czoło instynktom pragnącym wziąć nade mną górę. Spojrzałem na mężczyznę, który skulił się obok mnie. Jego spocona twarz zastygła w grymasie bólu wywołanym obficie krwawiącą raną uda. Wargi mu dygotały, wybałuszył oczy ze strachu, jakby wiedział, co go czeka. Zacisnąłem dłoń na kolbie. Czułem, jak mój palec zawisł nad spustem, dotykając go z wahaniem, jakby cyngiel został wykonany z rozgrzanego do czerwoności żelaza. Munro miał rację. Trzeba się zwijać, zanim będzie za późno, ale... Od ścian odbiły się echa kolejnych salw. - Nie po to nas tu wysłali! - zachrypiałem do mikrofonu, skupiając wzrok na rannej zdobyczy. - Muszę spróbować... - Co?! - warknął Munro. - Chcesz go stamtąd wynieść? Bawisz się w cholernego supermana?! - W słuchawce dała się słyszeć przeciągła eksplozja. Uderzyła w bębenki uszu jak wiertarka udarowa, a później ponownie usłyszałem jego maniakalny głos. - Po prostu sprzątnij sukinsyna, Reilly! Pospiesz się! Wiesz, co zrobił! „W porównaniu z nią metamfetamina wyda się nudna jak aspiryna”, nie pamiętasz?! Przejmujesz się tym śmieciem?! Chcesz go puścić? W ten sposób naprawisz świat? Nie sądzę. Nie chcesz mieć faceta na sumieniu! Ani ja! Przyjechaliśmy, żeby wykonać robotę! Otrzymaliśmy rozkazy! Prowadzimy wojnę, a ten człowiek to wróg! Przestań mi chrzanić o sprawiedliwości, zastrzel drania i zbierajmy się stąd! Nie będę czekał dłużej! Jego słowa odbiły się rykoszetem we wnętrzu mojej czaszki, kiedy kolejna seria przesunęła się po tylnej ścianie laboratorium. Rzuciłem się na podłogę, czując wokół siebie deszcz odłamków szkła i kawałków drewna. Spojrzałem na naukowca. Munro ponownie miał rację. Nie mogłem go zabrać ze sobą. Był zbyt ciężko ranny, a na karku mieliśmy małą armię nafaszerowanych koką banditos. Jasna cholera! Nie tak miało być! Mieliśmy przeprowadzić szybkie, chirurgiczne wyłuskanie. Pod osłoną ciemności ja, Munro i sześciu innych świetnie wyszkolonych ludzi z grupy uderzeniowej OCDETP3 , federalnej jednostki stworzonej z myślą o skoordynowaniu działań jedenastu różnych agencji, w tym FBI, dla której pracowałem, oraz DEA, którego agentem był Munro - mieliśmy przeniknąć do budynku, odnaleźć McKinnona i wyprowadzić go na zewnątrz. McKinnona i jego zespół badawczy. Prosta operacja, szczególnie przeniknięcie do środka. Sęk w tym, że operację zorganizowano w pośpiechu, po nieoczekiwanym telefonie McKinnona. Nie mieliśmy czasu, żeby zaplanować akcję jak należy, a dane wywiadowcze na temat narkotykowego laboratorium na odludziu, które udało się zdobyć, były bardzo skąpe, choć mimo to sądziłem, że mamy spore szanse. Po pierwsze, byliśmy świetnie wyposażeni - mieliśmy pistolety maszynowe z tłumikiem, noktowizory i kamizelki z kevlaru. Po drugie, przeprowadziliśmy kilka udanych akcji na inne tajne laboratoria od czasu, gdy cztery miesiące temu przyjechaliśmy do Meksyku. Szybkie wejście i szybkie wyjście. Czysta robota. 2 Hiszp. wąwóz. 3 Organized Crime Drug Enforcement Task Force - Jednostka Operacyjna do Zwalczania Zorganizowanego Handlu Narkotykami.

Wejście udało się popisowo. Tylko że za pięć dwunasta McKinnon spłatał nam figla. Munro dostał świra i postrzelił faceta w udo, przez co spieprzył fazę wyjścia. Rozpoznałem oszalałe hiszpańskie okrzyki. Banditos byli coraz bliżej. Musiałem coś zrobić. Jeszcze chwila zwłoki i zostanę schwytany, a trudno było mieć złudzenia, do czego to wszystko doprowadzi. Będą mnie torturować, urządzą mi istne piekło. Z jednej strony, żeby zdobyć informacje, z drugiej - dla zabawy. Na koniec wyciągną piłę łańcuchową, obetną głowę i ułożą na kolanach do fotografii. Najgorsze było to, że moja mężna śmierć okazałaby się całkowicie bezsensowna. McKinnon w dalszym ciągu uprawiałby swój proceder. Niesławny proceder, wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi. W słuchawce ponownie zatrzeszczał głos Munra, hucząc we wnętrzu mojej czaski. - Jak chcesz! Możesz spieprzyć całą operację! Masz to na swojej głowie, Reilly! Ja spadam! Wtedy przyszło olśnienie. Jakby pierwotny instynkt zlekceważył wszelkie wewnętrzne sprzeciwy, odsunął na bok ludzkie uczucia i zwyczajnie przejął nade mną kontrolę. Przyglądałem się chłodnym wzrokiem, jakbym się znajdował poza własnym ciałem, jak płynnie unoszę rękę niczym robot, umieszczam lufę między przerażonymi oczami McKinnona i naciskam spust. Głowa chemika odleciała w tył, a ciemna masa mózgowa opryskała szafkę za jego plecami. Mężczyzna osunął się na bok jak bezwładna, pozbawiona życia masa z ciała i kości. Nie musiałem strzelić drugi raz, żeby się upewnić. Wiedziałem, że facet nie żyje. Przez sekundę zatrzymałem na nim wzrok, a później rzuciłem do mikrofonu: - Wychodzę! Wziąłem głęboki wdech, odbezpieczyłem dwa granaty zapalające i cisnąłem w stronę pistoleros, którzy mnie ścigali, a później skoczyłem na równe nogi, pozostawiając za plecami ścianę ognia i pędząc ile sił w nogach w kierunku wyjścia. Zatrzymałem się na chwilę przy tylnych drzwiach laboratorium i obejrzałem się ostatni raz. Kiedy wypadłem na zewnątrz, z budynku buchnęły wysokie płomienie. Rozdział 3 Los Angeles, Kalifornia Sześć miesięcy wcześniej Hank Corliss siedział w swoim narożnym gabinecie na dziewiętnastym piętrze Budynku Federalnego imienia Edwarda R. Roybala. Gapił się w monitor i uśmiechał na myśl o najnowszych informacjach wywiadowczych, które udało się zdobyć. Odchylił się w fotelu i odwrócił w stronę okna, marszcząc brwi na widok swoich dygoczących palców. To on. Znowu. Corliss zacisnął pięści i wykonał kilka długich, głębokich oddechów, próbując opanować narastającą wściekłość. Muszę coś zrobić. Muszę położyć temu kres. Muszę go zmusić, żeby za wszystko zapłacił. Knykcie zbielały jak kość. Corliss - agent specjalny kierujący placówką DEA w rejonie Los Angeles i szef grupy OCDE - odwrócił się i spojrzał na plazmowy ekran stojący naprzeciw biurka. Chociaż od ostatniego aktu przemocy, którego dopuścił się ten łotr, minęły cztery dni, w eterze nadal huczało. Kolejne doniesienia przerodziły się w bezustanne powtórki. Stacje telewizji kablowej rozbijały fakty na coraz bardziej bezsensowne i pozbawione znaczenia składowe. Westchnął głęboko i wygodniej usadowił się w fotelu, czując znajomy ból kręgosłupa. Zamknął oczy, próbując o nim zapomnieć i rozmyślając o tym, co przed chwilą przeczytał. Do napadu doszło na wybrzeżu, na południe od biura Corlissa, w Schultes Ethnomedicine Institute. Leżący pięćdziesiąt kilometrów na północny zachód od Santa Barbara ośrodek z widokiem na ocean był supernowoczesnym centrum badawczym, w którym prowadzono eksperymenty w celu odkrycia nowych leków na wszelkiego rodzaju dolegliwości - a ściśle mówiąc, odzyskania dawnych leków, które poszły w zapomnienie. Jego naukowcy - lekarze i farmakolodzy, botanicy i mikrobiolodzy, neurobiolodzy i lingwiści, antropolodzy i oceanografowie - przemierzali kulę ziemską w poszukiwaniu żyjących w izolacji plemion, spędzając z nimi czas i zapoznając się z ich lekarstwami w nadziei, że zdołają wpaść na trop starożytnego leku lub terapii, którą tubylcy przekazywali z pokolenia na pokolenie. Ośrodek zatrudniał światowej klasy lekarzy i naukowców będących jednocześnie podróżnikami i ludźmi żądnymi przygód. Jednym słowem, prawdziwych twardzieli pokroju Indiany Jonesa, których umiejętności przetrwania przydawały się podczas dalekich wypraw w lasy deszczowe Amazonii lub wspinania, do spragnionych tlenu wiosek położonych w wysokich Andach. Niestety tamtego feralnego poniedziałku umiejętności przetrwania okazały się zupełnie nieprzydatne. Około dziesiątej rano dwa SUV-y podjechały do bramy instytutu. Strażnik został zabity strzałem w głowę. Wozy bez przeszkód wjechały na teren ośrodka i zatrzymały się przed głównymi laboratoriami. Pół tuzina uzbrojonych mężczyzn wpadło jakby nigdy nic do budynku, zasypując pomieszczenia gradem pocisków z pistoletów maszynowych

o krótkich lufach. Pojmali dwóch pracowników badawczych i wyprowadzili na zewnątrz. Kolejny strażnik natknął się na nich przypadkowo, kiedy wychodzili. W wyniku wymiany ognia zginął ochroniarz oraz jeden z pracowników instytutu, który znalazł się na linii strzału. Trzy inne osoby zostały ranne, w tym jedna ciężko. Chwilę później porywacze i ich ofiary zniknęli. Do tej pory nie przekazano żadnego żądania okupu. Corliss nigdy się go nie spodziewał. Detektywi, którzy przybyli na miejsce strzelaniny, przypuszczali, że za porwaniem i krwawą strzelaniną stali handlarze narkotyków. Naukowcy wyciągnięci z laboratorium pod gradem kul nie zostali porwani przez pracowników koncernu Pfizer lub Bristol-Myers. Posiadali umiejętności wysoko cenione na dzikich rubieżach nielegalnego handlu narkotykami. Na rubieżach, które zmieniały się z dnia na dzień, i to wcale nie na lepsze. Początkowo chodziło o zwerbowanie ludzi mających odpowiednią wiedzę techniczną, żeby zorganizowali masową produkcję syntetycznych narkotyków - chemików, którzy potrafiliby wyprodukować metamfetaminę z pochodnych substancji chemicznych, efedryny lub pseudoefedryny, nie wylatując w powietrze w trakcie wspomnianego procesu. Po zaostrzeniu zasad sprzedaży podstawowych składników chemicznych - ku utrapieniu lobbystów wielkich firm farmaceutycznych - trzeba było znaleźć alternatywę. Corliss do dziś pamiętał aresztowanie amerykańskiego chemika w Guadalajarze, w którym brał udział przed kilkoma laty, w czasie gdy kierował biurem DEA w Mexico City. Facet, zgorzkniały bezrobotny nauczyciel chemii, pracował dla karteli narkotykowych. Zbił małą fortunę, kombinując, w jaki sposób przy użyciu legalnych, dostępnych w handlu odczynników wyprodukować pochodne metamfetaminy. Premia w postaci gotówki, kobiet, gorzały i oczywiście narkotyków stanowiła korzyść uboczną, bijąc na łeb sprawdzanie prac uczniów i użeranie się z dyrekcją ogólniaka, w którym kiedyś pracował. Oprócz opracowywania i wytwarzania narkotyków naukowcy okazali się bezcenni w obmyślaniu pomysłowych sposobów szmuglowania ich przez granicę. Jedna z grup Corlissa niedawno przechwyciła dostawę ukrytą w ładunku boliwijskich ziemniaków w proszku. Naukowcy agencji potrzebowali kilku tygodni, aby odkryć, że do proszku dodano dwie tony kokainy. Miesiąc później w dostawie oleju sojowego wykryto kolejną żyłę złota. Substancje chemiczne miały tajemnicze, ukryte właściwości. Poznawanie i wykorzystywanie ich w oryginalny sposób mogło diametralnie zmienić sytuację i przynieść miliardy dolarów zysku kartelom narkotykowym. Stąd zapotrzebowanie na jajogłowych i specjalistów od technologii. No i porwania. Do tej pory śledczy znaleźli niewiele śladów. Nie było żadnych podejrzanych, a nagrania z kamer wideo oraz zeznania świadków pozwoliły określić napastników jako muskularnych białych mężczyzn. Na tym koniec, bo sprawcy mieli czapki i maski na twarzach. Jeden ze świadków posunął się krok dalej, określając ich mianem „członków gangu motocyklowego”. Nie oznaczało to wielkiego przełomu, bo w południowej Kalifornii bezkarnie szalały liczne motocyklowe gangi, biorąc udział w handlu narkotykami - to właśnie dzięki nim metamfetamina stała się modna - ale okazało się cenne pod innym względem. Reguły gry uległy zmianie. W ciągu ostatniej dekady meksykańskie kartele narkotykowe zdominowały handel w Stanach Zjednoczonych, wyznaczając nowy, wyższy poziom przemocy. Nie zadowalając się tradycyjną rolą głównego dostawcy marihuany, rozpoczęły jeszcze bardziej dynamiczną ekspansję po wojnie narkotykowej, którą kolejne amerykańskie administracje wydały Kolumbijczykom, znacznie ograniczając ich wpływy w rejonie Karaibów i południowej Florydy. Meksykanie wypełnili próżnię, która po nich powstała. Zaczęli od przejęcia dystrybucji kokainy od udręczonych Kolumbijczyków, by po pewnym czasie poszerzyć działania. Z żołnierzy awansowali na hersztów, przejmując kontrolę nad całym łańcuchem zaopatrzenia. Nie zadowoliło ich pompowanie koki i hery do Stanów Zjednoczonych. Rozwijali się, sięgając po narkotyki przyszłości, które można wyprodukować dosłownie wszędzie i którymi można się cieszyć bez nadmiernego zawracania głowy. To właśnie meksykańskie kartele narkotykowe dostrzegły potencjał ukryty w metamfetaminie. Za ich sprawą prymitywny środek odurzający, popularny w wąskim kręgu gangów motocyklowych z dolin północnej Kalifornii, przerodził się w narkotyk będący przyczyną najpoważniejszego problemu współczesnej Ameryki. Inne narkotyki syntetyczne - łatwe do przełknięcia pigułki, które można było bez trudu nabyć - niebawem do nich dołączyły. Meksykanie, którzy sięgali swymi mackami od stanu Waszyngton po Maine, odpowiadali za osiemdziesiąt procent nielegalnego handlu narkotykami, które sprowadzano do kraju, a lokalne bandy motocyklowe, uliczne i więzienne gangi zostały ich żołnierzami. Ostatnie badania przeprowadzone przez DEA potwierdziły obecność kartelu w ponad dwustu pięćdziesięciu miastach na terenie całego kraju. Meksykanie mieli nieograniczone pole działania, nienasycone ambicje i byli niemal całkowicie bezkarni. Nawet nie mrugnęli, choć znajdowali się w stanie wojny z rządem USA - niewypowiedzianej wojny, która wpływała na życie Amerykanów w znacznie większym stopniu niż działania toczone na pustyni leżącej tysiące kilometrów na wschód od domu. Wojna z Meksykanami pozostawiła Corlissowi głębokie blizny. Wspomnienia tamtej koszmarnej meksykańskiej nocy - jak ból, który odczuwał w rejonie kręgosłupa - podnosiły swój odrażający łeb, gdy najmniej tego potrzebował. Hipotezę, że meksykański kartel stał za porwaniem naukowców, uprawdopodabniał fakt, że DEA i inne agencje osiągnęły znaczące zwycięstwo, niszcząc nielegalne laboratoria w Stanach, gdzie wytwarzano metamfetaminę. Działania rządu zepchnęły produkcję na południe od granicy, gdzie Meksykanie pozakładali supernowoczesne fabryki, poza zasięgiem działania miejscowych władz, i tam najlepiej wykorzystywali talenty porwanych badaczy. Co więcej, nie był to pierwszy przypadek. Zaginęli także inni badacze. Podczas czterech podobnych, pozbawionych związku incydentów uprowadzono chemików pracujących dla koncernów chemicznych w Ameryce Środkowej i Południowej. Nigdy nie zażądano okupu. Później doszło do dwóch kolejnych porwań, tym razem po północnej stronie granicy, która

należała do jurysdykcji Corlissa. Nieco ponad rok temu zniknął profesor chemii z uniwersytetu w El Paso, a po nim kolejny, parę miesięcy później, niedaleko Phoenix, uprowadzony wczesnym rankiem z laboratorium wraz ze swoim asystentem. A teraz to. Wielkie bum w obszarze jurysdykcji Corlissa. Brutalna, krwawa napaść w idyllicznym rejonie wybrzeża Pacyfiku. Strzelanina, która wzbudziła większe zainteresowanie Corlissa, niż na to zasługiwała, zważywszy na to, że był szefem lokalnego oddziału DEA. Wiedział, że nie chodzi o byle jaki narkotyk. Podejrzewał Navarra, kiedy tylko usłyszał o porwaniu. W przeciwieństwie do swoich kolegów z DEA, Corliss nigdy nie uwierzył, że Meksykanin zginął podczas krwawych wewnętrznych waśni w kartelu. Wiedział, że potwór żyje, a kiedy ustalił, czym się zajmowali uprowadzeni naukowcy, nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Wszystko pasowało do schematu, który dostrzegł tylko on. Dostrzegł i zachował dla siebie. Do czasu. Raoul Navarro - El Brujo4 - nadal tego szukał. Corliss nie miał najmniejszych wątpliwości. Piekący ból kręgosłupa nasilił się. Poszerza swoje wpływy, staje się coraz bardziej zuchwały i brawurowy, pomyślał. Mogło to oznaczać dwie rzeczy. Albo drań zaczął z jakiegoś powodu podejmować rozpaczliwe działania, albo był bardzo blisko. Tak czy owak, nie zwiastowało to niczego dobrego. A może... nadarza się okazja? Okazja do zemsty. Zemsty, której Corliss pragnął od dnia, gdy Raoul Navarro i jego ludzie przyszli po niego. Drżącymi, spoconymi palcami otworzył szufladę biurka i wyjął małą, niewinnie wyglądającą plastikową buteleczkę. Spojrzał ukradkiem na drzwi gabinetu, wyciągnął parę pigułek, tak by nikt tego nie zauważył, wsunął do ust i przełknął bez popijania wodą. Nie musiał przyspieszać chwili ich dotarcia do żołądka. Już nie. Brał je całe lata. Oczywiście nie miał dowodów, że Raoul Navarro maczał w tym palce. Nie zamierzał także głośno wypowiadać swoich podejrzeń. Był starym wygą, dlatego doskonale wiedział, o czym gadano za jego plecami przy automacie z wodą. Wiedział, że koledzy i przełożeni nie znajdą czasu dla czegoś, co uważali za iluzoryczną obsesję na punkcie człowieka, który zrujnował mu życie, pozbawił tego, co najdroższe na świecie. Miał gdzieś, co sobie myśleli. Wiedział, że El Brujo kręci się w pobliżu. Jak zwykle, na jawie i we śnie, sama myśl o tym wywoływała burzę w jego żołądku. Spojrzał na niemy obraz i ponownie obejrzał ten sam materiał. Pomyślał o elemencie opowieści, na który był najbardziej uczulony - o cierpieniu i zniszczeniach, które pozostawiła po sobie zbrojna napaść. O nowych sierotach i wdowach. O partnerach, rodzicach i dzieciach, którzy nigdy się nie dowiedzą, jaki los spotkał porwanych. I o niewinnych ludziach, których życie zmieni się na zawsze. Sięgnął po telefon i wybrał numer. Jego najlepszy agent odebrał natychmiast. - Gdzie jesteś? - spytał Corliss. - W marinie - wyjaśnił mężczyzna. - Idę na spotkanie z informatorem. - Czytałem o naukowcach uprowadzonych z instytutu badawczego. - Cabrón5 stają się coraz bardziej zuchwali. - Nie sądzę, żeby zrobili to starzy cabrón - uściślił Corliss. Jego rozmówca zamilkł na chwilę, wyraźnie zaskoczony. - Myślisz, że to on? - spytał po sekundzie. - Jestem pewien. Corliss wyobraził sobie meksykańskiego herszta, co wywołało całą falę bolesnych obrazów, które trudno było odgonić. Zacisnął palce na słuchawce, aż zatrzeszczał plastik. - Przyjdź, kiedy skończysz - rzekł w końcu. - O czymś pomyślałem. Może uda się go przyskrzynić. - Brzmi nieźle - odparł Jesse Munro. - Będę za godzinę. 4 Hiszp. szaman praktykujący czarną magię, czarownik. 5 Hiszp. dranie.

SOBOTA Rozdział 1 San Diego, Kalifornia Czasy obecne Dzwonek do drzwi rozległ się tuż po dziewiątej w leniwy, słoneczny sobotni ranek. Michelle Martinez w kuchni wyjmowała ze zmywarki naczynia, które wcześniej wepchnęła do środka wbrew wszelkim prawom fizyki. Wykonywała tę czynność przy akompaniamencie chórku z piosenki Under the Bridge zespołu Red Hot Chili Peppers. Podniosła głowę, odsuwając kasztanowe kosmyki opadające jej na błękitne jak u niemowlęcia oczy, i krzyknęła niezbyt głośno w stronę salonu: - Tom? Mógłbyś otworzyć, carińo6 ?! - Jasne, alteza7 - doleciało z przedniej części domu. Michelle uśmiechnęła się do siebie i spojrzała przez ramię na swego czteroletniego synka, Alexa, który bawił się w ogródku za domem, by po chwili wrócić do opróżniania pojemnika na sztućce. Z oddali dolatywało smętne zawodzenie solisty Chili, opłakującego smętne dni wypełnione uganianiem się za mieszanką heroiny z koką w ponurych czeluściach Los Angeles. Uwielbiała piosenkę z jej dręczącą gitarową solówką i wzniosłym finałowym chórem, mimo uczuć, które wzbudzały w niej słowa. Jako była agentka DEA doskonale znała ten bezlitosny, pełen cierpienia świat. Dzisiaj wolała słuchać, jak Tom mówi do niej „wasza wysokość”. Ten tytuł tak silnie kontrastował z jej osobą, wydawał się tak chybiony, że nieodmiennie ją poruszał swoją absurdalnością. Robił tak, gdy go o coś prosiła, co się rzadko zdarzało. Świadomie przypominała sobie, aby od czasu do czasu wypowiedzieć jakąś prośbę, bo niewiele było rzeczy, których Michelle Martinez nie umiałaby lub nie zrobiłaby sama. Była samowystarczalna jak żona wojskowego. Taka jak jej matka. Obserwując ją długie lata, musiała sobie coś przyswoić, gdy dorastała w bazach wojskowych w Puerto Rico i New Jersey. To właśnie samowystarczalność połączona ze stalową wolą i brakiem tolerancji dla bredni powodowały, że stwarzała sobie problemy. Z drugiej strony wspomniane przymioty pomogły jej się podnieść, zdać egzamin dojrzałości oraz przekuć dziką naturę, cięty język i kilka konfliktów z prawem w udaną, choć krótkotrwałą karierę działającej pod przykrywką agentki DEA. Bo faceci lubili czuć się potrzebni. Tak przynajmniej powtarzały jej przyjaciółki. Najwyraźniej wspomniana skłonność pozostała im z czasów, kiedy trudnili się łowiectwem i zbieractwem. Szczerze mówiąc, trudno było odmówić temu twierdzeniu pewnej racji. Michelle miała wrażenie, że Tom lubi, gdy czasem go o coś prosi, choćby była to tak banalna sprawa jak otworzenie drzwi lub coś nieco bardziej intymnego. W ten sposób doszło do powstania przydomka alteza, który z każdym dniem coraz bardziej lubiła - znacznie bardziej od różnych ksywek w stylu macho, którymi określali ją koledzy z pracy. Alteza miała znacznie delikatniejsze brzmienie i budziła staromodne, romantyczne skojarzenia. Poza tym zawsze, gdy słyszała, jak Tom je wymawia, na jej ustach pojawiał się uśmiech. Niestety tym razem uśmiech nie trwał długo. Kiedy chórek umilkł, żeby ustąpić miejsca finałowej solówce na gitarze, dźwięk, który się rozległ, wcale nie był przyjemny. Nie był to głos Toma, tylko coś innego. Dwa ostre, metaliczne stuknięcia, jakby ktoś użył pistoletu do wbijania gwoździ. Ale Michelle nie miała najmniejszych wątpliwości. Dość się nasłuchała wystrzałów broni z tłumikiem, aby rozpoznać ten odgłos. Odgłos pocisków, które zabijały ludzi. Tom. Wykrzyknęła jego imię i skoczyła do drzwi przynaglona instynktem i otrzymanym wyszkoleniem. Zrobiła to bez większego zastanowienia, jakby zagrożenie życia wywołało w niej odruch Pawłowa, który zapanował nad całym jej ciałem. Jednym rzutem oka wypatrzyła wśród masy sztućców duży kuchenny nóż. Chwyciła go, odwróciła się od kuchennego blatu i skoczyła do drzwi. Dopadła korytarza w chwili, gdy w drzwiach ukazał się mężczyzna w białym kombinezonie, czarnej czapce i masce zasłaniającej twarz od nosa w dół. W ręce trzymał pistolet z tłumikiem. To był krępy facet z blizną przypominającą ślad po pile tarczowej. Jednak największe wrażenie zrobiła na niej determinacja bijąca z jego oczu. Zaskoczyła go. Niemal na siebie wpadli. Rzuciła się na drania, odpychając pistolet lewą ręką i wbijając napastnikowi nóż w szyję. W oczach tamtego błysnęło przerażenie. Ostrze ześlizgnęło się po twarzy, ściągając maskę i odsłaniając gęste, czarne wąsy przypominające wąsy doktora Fu Manchu. Z jego ust buchnęła krew. Puścił pistolet i sięgnął rękami po nóż. Chwycił rękojeść obiema dłońmi, ale Michelle wbiła nóż głęboko i mocno tkwił w ciele. Musiała trafić w tętnicę szyjną, bo z rany trysnął gejzer krwi, ochlapując framugę z lewej strony. Nie zamierzała czekać i patrzyć, co się stanie, bo przeczucie krzyczało, że napastnik nie był sam. Kopnęła krztuszącego się mężczyznę, posyłając go na ścianę korytarza, z dala od leżącego na podłodze 6 Hiszp. kochanie. 7 Hiszp. wasza wysokość.

pistoletu. Schyliła się, żeby podnieść broń, kiedy w końcu korytarza pojawił się drugi zamaskowany i uzbrojony napastnik. Mężczyzna zadrżał na widok zakrwawionego kompana, a później zwrócił oczy na Michelle, trzymając oburącz pistolet. Michelle zamarła, uchwycona w celowniku, spoglądając w oczy śmierci na korytarzu obok własnej kuchni. Tylko że śmierć nie nadeszła. Napastnik zawahał się chwilę, ale to wystarczyło, żeby chwyciła broń z podłogi, zrobiła przewrót i wpakowała w bandziora parę kul. Ze ścian posypały się odłamki tynku i drewna. Zniknął jej z oczu. Usłyszała jedynie, jak do kogoś woła: - Ma broń! Zatem byli inni. Nie wiedziała ilu, ani gdzie są. Wiedziała tylko jedno: z tyłu domu bawił się Alex. Musiała tam pobiec i go ochronić. Zaczęła gorączkowo myśleć, skupiona na jednym celu. Skoczyła do tyłu, kryjąc się za ścianą kuchni, starając się zignorować dudnienie w uszach i nasłuchując najdrobniejszego dźwięku dolatującego od frontu. Ułamek sekundy później ruszyła. Trzykrotnie raz za razem strzeliła w kierunku korytarza, aby dać im do myślenia, a później przebiegła kuchnię i wypadła przez drzwi prowadzące na patio. Alex siedział na trawie zajęty odgrywaniem bitwy małej armii figurek z serialu Ben 10. Michelle nie zwolniła ani na chwilę. Biegła w kierunku syna, wsuwając pistolet za pasek, chwyciła dziecko w ramiona i popędziła dalej. - Ben! - zaprotestował malec, gdy zabawka wyleciała mu z małej rączki. - Musimy iść, synku - wysapała bez tchu, mocno go do siebie tuląc. Kiedy dotarła do drzwi garażu, obejrzała się za siebie, czując, jak wali jej serce. Zauważyła jednego przez drzwi patia, gdy otwierała garaż. Weszła do środka i kluczem próbowała zamknąć drzwi. - Co robisz, mamusiu? Chociaż usta malca się poruszały, Michelle nic nie słyszała. Spoglądała na wszystkie strony, myśląc tylko o jednym. O ucieczce. - Pojedziemy na wycieczkę, zgoda? - powiedziała. - Na krótką przejażdżkę. Otworzyła jeepa, wcisnęła Alexa do środka i skoczyła na fotel kierowcy. Wrangler stał zaparkowany tyłem do unoszonych w górę drzwi garażu. - Schyl się, kochanie - nakazała Alexowi czułym tonem, przyciskając go do podłogi. - Nie ruszaj się. Zabawimy się w chowanego, dobrze? Spojrzał na nią niepewnie, z lekkim wahaniem, ale po chwili jego twarz rozpromienił uśmiech. - Dobrze, mamo. Pochyliła się i uśmiechnęła do syna, uruchamiając wóz. Silnik V6 zagulgotał gardłowo. - Zostań tam, gdzie jesteś, dobrze? - powiedziała, wrzucając wsteczny bieg i wciskając pedał gazu, a następnie odwróciła głowę i puściła sprzęgło. Jeep wystrzelił do tyłu, przebijając drzwi garażu i wpadając na ulicę wśród przeraźliwego pisku gumy i odgłosu wgniatanej blachy. Od razu zauważyła białą furgonetkę zaparkowaną przed jej domem i wdepnęła hamulec. Kiedy jeep stanął z piskiem opon, dostrzegła dwóch innych mężczyzn w białych kombinezonach pędzących w kierunku jej drzwi. Wrzuciła bieg i ruszyła z piskiem, spoglądając nerwowo w lusterko, jakby się spodziewała, że biała furgonetka ruszy w pościg. Ku jej zaskoczeniu tak się nie stało. Wóz pozostał na miejscu. Po chwili zniknął w oddali, gdy skręciła w prawo i opuściła ulicę, przy której mieszkali. Przemknęła między jadącymi wolniej pojazdami, skręcając najpierw w lewo, a później w prawo, by na następnym skrzyżowaniu ponownie skręcić w lewo. Jednym okiem spoglądała w lusterko wsteczne, gorączkowo myśląc o Tomie i o tym, co się z nim stało. Nie wiedziała, w jakim był stanie, czy w ogóle jeszcze żył, ale musiała niezwłocznie sprowadzić pomoc. Sięgnęła do tylnej kieszeni, wyciągnęła komórkę i wprowadziła dziewięć zero jeden. Dyspozytorka odebrała niemal natychmiast. - Co się stało? - Chciałabym zawiadomić o strzelaninie. Jacyś ludzie wdarli się do naszego domu i... Nagle przypomniała sobie, że w samochodzie fest Alex. Chłopak obserwował ją z zaciekawieniem z podłogi obok fotela pasażera. Przerwała na chwilę. - Skąd pani dzwoni? - Potrzebujemy pomocy! Rozumie pani?! Proszę tam wysłać parę radiowozów. I karetkę! Szybko podała adres i przynagliła dyspozytorkę: - Pospieszcie się! Myślę, że mój partner został postrzelony. - Jak się pani nazywa? Michelle nie była pewna, czy powinna jej powiedzieć, spoglądając na Alexa, który gapił się na nią wybałuszonymi oczami. Uznała, że w tym momencie przekazywanie dodatkowych informacji jest zbędne. - Proszę jak najszybciej wysłać ich na miejsce, dobrze? Przerwała połączenie. Jej serce gorączkowo łomotało w piersi, kiedy ponownie spojrzała w lusterko wsteczne i wyprzedziła kilka wolno jadących samochodów. Nadal ani śladu furgonetki. Pięć minut później odetchnęła spokojniej, pomogła Alexowi usiąść w fotelu i zapięła pas. Jechała pół godziny, zwiększając odległość dzielącą ją od domu, zanim uznała, że może się zatrzymać. Wybrała parking dużego centrum handlowego w Lemon Grove. Siedziała chwilę nieruchomo. Zastygła w szoku, pomyślała o Tomie i zaczęła płakać. Łzy umazały jej policzki. Kiedy podniosła głowę, zauważyła, że Alex na nią patrzy. Powstrzymała szlochanie i otarła twarz. - Chodź, synku. Posadzę cię z tyłu, w twoim foteliku.

Wysiadła z wozu i pomogła chłopcu zająć miejsce w dziecięcym fotelu. Przypięła go pasem i wróciła na miejsce. Opadła na fotel, drżąc i próbując zebrać myśli, nadać jakiś sens temu, co się stało w jej domu. Zastanawiała się nad następnym ruchem, myśląc, do kogo zadzwonić. Jak sobie poradzić z absurdalnością tego, co się wydarzyło. Spojrzała w lusterko i ujrzała Alexa. Chłopak siedział bez ruchu, dziwnie drobny, wpatrujący się w nią tymi wielkimi, bezbronnymi oczami, w których czaił się strach. Gdy przyglądała się synowi, przyszło jej do głowy jedno nazwisko. Chociaż nie rozmawiała z nim od lat, uznała, że tak będzie najlepiej. Otworzyła książkę telefoniczną, odnalazła numer i zmówiła cichą modlitwę, żeby nie uległ zmianie, a następnie nacisnęła „połącz”. Reilly odebrał po trzecim sygnale. Rozdział 2 Mamaroneck, stan Nowy Jork Właśnie układałem na fotelu pasażera ciuchy z pralni chemicznej i ciężką torbę zakupów, kiedy zaszczebiotał blackberry. Zwykły lipcowy poranek w małym miasteczku na wybrzeżu. Wilgotne, parne powietrze wisiało nieruchomo, ale nie zwracałem na to uwagi. Po trwającej tygodniami fali upałów, które zamieniły Manhattan w spotniały, spragniony tlenu kocioł, i weekendzie Dnia Niepodległości, kiedy ogłoszono stan podwyższonego pogotowia, oraz trzech sprawach związanych z fałszywymi alarmami i napadami histerii, spokojny weekend nad oceanem wydawał się propozycją zesłaną z nieba, choćby nad naszymi głowami rozbłysła supernowa. Na dodatek moja Tess i jej czternastoletnia córka, Kim, bawiły w Arizonie, z wizytą u jej matki i ciotki, na ranczu tej ostatniej. Wreszcie miałem cały dom dla siebie. Nie zrozumcie mnie źle. Kocham Tess na zabój i lubię przebywać w jej towarzystwie. Kiedy zeszliśmy się ponownie, zrozumiałem, jak bardzo nienawidzę - mówię serio - spać sam. Mimo to czasami wszyscy potrzebujemy kilku dni samotności, żeby zrobić bilans, zastanowić się nad życiem i doładować akumulatory - co zasadniczo rzecz biorąc, jest eufemistycznym określeniem byczenia się i obżerania rzeczami, których nie powinniśmy brać do ust, oraz bezkarnego leniuchowania. A zatem weekend zapowiadał się wspaniale... przynajmniej do chwili, gdy zaświergotała komórka. Nazwisko na monitorze sprawiło, że serce zabiło mi mocniej. Michelle Martinez. O rany. Nie rozmawialiśmy ze sobą... od jak dawna? Od czterech, może pięciu lat. Od czasu gdy zakończyłem nieszczęsną misję w Meksyku. Nie myślałem o niej od lat. Wspaniała Tess Chaykin - dodam, że nie używam tego określenia bez powodu - wdarła się w moje życie, gdy wróciłem do Nowego Jorku. Zawróciła mi w głowie w chaosie, który powstał po niesławnym konnym najeździe na Metropolitan Museum of Art, i szybko podbiła serce szczerym umiłowaniem życia, wypierając wszystkie marzenia o minionych miłościach i dawnych kochankach. Gapiłem się w wyświetlacz dłuższą chwilę, gorączkowo się zastanawiając, co mogło ją skłonić do zadzwonienia. Niczego nie wymyśliwszy, nacisnąłem zielony przycisk. - Meesh? - Gdzie jesteś? - W... Miałem zamiar zażartować, powiedzieć jakiś kiepski dowcip o sączeniu mojito na brzegu basenu w Hamptons, ale jej ton skutecznie mnie do tego zniechęcił. - Wszystko w porządku? - Nie! Gadaj, gdzie jesteś? Poczułem, że sztywnieje mi kark. Jej głos miał charakterystyczny akcent, jak zawsze. Dziedzictwo dominikańskiego i portorykańskiego pochodzenia z dodatkiem akcentu z New Jersey, gdzie dorastała. Głos Meesh był jednak pozbawiony swobodnej, żartobliwej zmysłowości, którą pamiętałem. - Wyszedłem do miasta - wyjaśniłem. - Załatwiam różne sprawy. Co jest grane? - Jesteś w Nowym Jorku? - Tak. Meesh? O co chodzi? Gdzie jesteś? Westchnęła. Właściwie był to raczej gniewny pomruk, bo wystarczająco dobrze znałem Michelle Martinez, aby wiedzieć, że nie było to prawdziwe westchnienie. - Jestem w San Diego i... mam problemy. Stało się coś strasznego, Sean. Jacyś ludzie wpadli do domu i postrzelili mojego partnera... - wybuchnęła, żeby natychmiast przerwać. - Chryste! Ledwie uszłam z życiem! Do licha, nie wiem nawet, co jest grane! Nie miałam do kogo zadzwonić! Przepraszam! Poczułem, że puls mi przyspieszył. - Nie przepraszaj, dobrze, że zadzwoniłaś. Nic ci się nie stało? Nie jesteś ranna? - Nie, nic mi nie jest. Odetchnęła głęboko, jakby chciała się uspokoić. Nie pamiętałem jej w takim stanie. Zawsze trzeźwo myślała, miała stalowe nerwy, wydawało się, że nic nie zdoła nią wstrząsnąć. Poczułem, jakbym się znalazł na nieznanym terytorium. Powiedziała „nie rozłączaj się”, a później usłyszałem szelest, jakby odsuwała telefon od ust i przyciskała do ubrania. „Nie ruszaj się, mały. Będę obok samochodu”. Później doleciał mnie odgłos otwieranych i zamykanych drzwi,

a po chwili ponownie usłyszałem jej głos. Mniej przerażony, ale nadal pełen napięcia. - Zjawili się jacyś faceci. Byłam w domu... wszyscy byliśmy. Tamtych było czterech albo pięciu. Nie jestem pewna. Biała furgonetka, białe kombinezony, jak ekipa malarska lub coś w tym rodzaju. Chyba po to, żeby nie wzbudzać podejrzeń sąsiadów. To byli zawodowcy, Sean. Bez dwóch zdań. Maski na twarzach, glocki z tłumikami. Żadnych zahamowań. Puls zadudnił mi w skroniach. - Jezu, Meesh! Jej głos się załamał, ledwie dosłyszalnie, a jednak. - Tom... mój chłopak... gdyby nie... - Głos Michelle na chwilę odpłynął, aby powrócić z nutą bolesnego postanowienia. - Dzwonek do drzwi, on idzie otworzyć. Załatwiają go w chwili, gdy naciska klamkę. Jestem pewna. Usłyszałam dwa stłumione wystrzały i głuchy odgłos ciała osuwającego się na podłogę. Kiedy wpadli do mieszkania, dostałam szału. Dźgnęłam jednego w szyję i wybiegłam. Chwyciłam Alexa i... nasz garaż ma drzwi wychodzące na tylne podwórko... wsiadłam do wozu i szybko odjechałam. - Usłyszałem jej urywany oddech. - Zostawiłam go, Sean. Może był ranny, może zdołałabym mu pomóc, ale uciekłam. Zostawiłam go i uciekłam. Naprawdę cierpiała, więc spróbowałem uwolnić ją od poczucia winy. - Wygląda na to, że nie miałaś wyboru, Meesh. Zachowałaś się prawidłowo. - Gorączkowo myślałem, próbując poskładać to, co mi powiedziała, wypełnić ogromne luki w jej opowieści. - Zadzwoniłaś na policję? - Pod dziewięć zero jeden. Podałam adres, powiedziałam o strzelaninie i przerwałam połączenie. Później przypomniałem sobie, co mi przed chwilą powiedziała. - Złapałaś Alexa i odjechałaś. Co za jeden, ten Alex? - To mój syn. Mój czteroletni chłopiec. Odniosłem wrażenie, że się zawahała. Czułem, że zastanawia się, co powiedzieć, a gdy jej głos rozległ się ponownie, uderzył mnie niczym nokautujący cios wymierzony z odległości pięciu tysięcy kilometrów. - Nasz chłopiec, Sean. Alex jest twoim synem. Rozdział 3 Nasz syn? Dwa krótkie słowa sprawiły, że dziury, które próbowałem ominąć, idąc, zamieniły się w ogromną, ziejącą otchłań gotową mnie pochłonąć. Poczułem, że zaschło mi w ustach, do głowy napłynęła krew, a pierś ścisnął skurcz. - Nasz syn? - Tak. Wszystko wokół zniknęło. Samochody i przechodnie przesuwający się obok mnie w parnym skwarze, prozaiczna krzątanina na podmiejskim pasażu handlowym w sobotni ranek - wszystko odpłynęło, jakby z nieba spuszczono wielką zasłonę, odcinając mnie od reszty świata. - O czym ty mówisz?! - O tobie i o mnie. O Meksyku. W Meksyku wydarzyły się różne rzeczy. Co? Już zapomniałeś? - Nie, jasne, że nie, ale... Jesteś pewna? Teraz to ja byłem w szoku, gorączkowo szukałem słów. Mówiłem, żeby zyskać na czasie, czekając, by mózg nadążył za rozwojem sytuacji. Wiedziałem, że palnąłem głupstwo. Nie musiałem pytać. Znałem Michelle. Znałem ją na tyle dobrze, aby wiedzieć, że była szczera. Godna zaufania. Kiedy chciała, potrafiła się wygłupiać i żartować, ale w poważnych sprawach nigdy nie kręciła. Jeśli mówiła, że jestem ojcem Alexa, tak było. Przerażające, z jaką łatwością to wyszło na jaw. Wiedziałem o niej coś jeszcze: nie lubiła, gdy ktoś wątpił w jej słowa, a szczególnie ktoś, z kim była tak blisko, w dodatku w tak ważnej sprawie. - Nie zauważyłam obok siebie nikogo innego. To ty. Sądziłam, że sprawa jest oczywista. Bo była. - Nie to miałem na myśli. - Spuściłem z tonu. - Właśnie, że tak. Rozumiem. Byłeś wkurzony. Miałeś prawo tak się czuć. Ogarnęły mnie sprzeczne emocje. Wiedziałem, że do głosu dochodzi mój egoizm, a przecież ona tyle przeszła, ale człowiek nie dostaje codziennie telefonu z wiadomością, że ma czteroletniego syna. - Cóż, fakt, zdenerwowałem się - odparłem. - Jezu, czemu mi o tym nie powiedziałaś, Meesh? Jak mogłaś mi nie powiedzieć, że mamy dziecko? - Ja... przepraszam cię, Sean. - Jej głos nieco złagodniał ze skruchy. - Mówię serio. Chciałam to zrobić. Nie tak, ale... to nie było łatwe. Wiesz, ukrywanie tego przed tobą. Cały czas. Wiele razy podnosiłam słuchawkę, żeby do ciebie zadzwonić i powiedzieć... ale za każdym razem... coś mnie powstrzymywało. - Przerwała, by po chwili dodać: - Przepraszam. Powinnam była ci powiedzieć... nie teraz, nie w taki sposób. Tylko że nie potrafię... nie umiem w tej chwili trzeźwo myśleć. Mój umysł nadal nie nadążał za rozwojem sytuacji, ale musiałem wziąć się w garść i zmienić taktykę. Gra w argumenty i oskarżenia mogła poczekać. Michelle przeżyła piekło, potrzebowała mojej pomocy. Przede wszystkim

powinienem się upewnić, że nic im nie grozi. Że nic nie zagraża jej synowi, naszemu synowi. - Nie martw się, pogadamy o tym później. - Szybko analizowałem skąpe informacje, które mi przekazała. - Gdzie jesteś? - Na parkingu przed centrum handlowym. Wokół jest mnóstwo ludzi. Przez jakiś czas nic mi nie grozi. - Śledzili cię? - Nie sądzę. Próbowałem stworzyć sobie w głowie obraz sytuacji, ale nadal było zbyt wiele niewiadomych. - Sądzisz, że ta napaść może mieć jakiś związek z twoją pracą? Twoją byłą pracą? Słyszałem, że odeszła z DEA wkrótce po moim wyjeździe z Mexico City, ale była to informacja sprzed wieków. - Wypadłam z gry, Sean. Tamte czasy dawno minęły. Teraz uczę w ogólniaku. Żadnych mrocznych i niebezpiecznych spraw. Na Boga, jestem trenerką koszykówki. - Zatem nie wiesz kto ani dlaczego? - Nie mam pojęcia! Wiem tylko, że nie chcieli mnie zabić! - Czemu tak sądzisz? - Jeden z nich, w domu, miał czyste pole do strzału, ale tego nie zrobił. Gdyby chcieli mnie zabić, już bym nie żyła. - Chcieli cię porwać? - Chyba tak. Jestem naprawdę przerażona, Sean. Niech to szlag! Co by się stało z Alexem? Nie musiałem odpowiadać na to pytanie, ale musiałem ją odwieść od tego toku myślenia. - Musimy cię przewieźć w jakieś bezpieczne miejsce. Nadal masz przyjaciół w DEA? - Niezupełnie. Oprócz tego nie jestem pewna, czy chcę pójść z tym do nich. Nie teraz. - Dlaczego? - To byli zawodowcy - powiedziała. - Przyjechali z konkretnego powodu. W głowie mi huczy, bo za nic nie potrafię zrozumieć, czego ode mnie chcieli. Wiesz, od czasu gdy odeszłam z agencji, prowadziłam zwyczajne życie. Ten incydent musi mieć związek z moją przeszłością, a jeśli tak, nie mogę ufać agencji. Pracowałam pod przykrywką. Tylko garstka ludzi wiedziała, czym się zajmowałam. Jeśli ktoś chce mnie dopaść z powodu tego, co kiedyś robiłam, musiał dostać cynk. Między innymi dlatego zadzwoniłam do ciebie. Inne powody były oczywiste. Tak czy owak byłem rad, że to zrobiła. - W porządku. Co powiesz na wydział policji z San Diego? - Nie mogę do nich zadzwonić. Nie teraz. Jak by to wyglądało, gdyby się dowiedzieli, że Tom leży martwy w korytarzu naszego domu? Do licha, żony i partnerki to wspaniały materiał na podejrzanych, prawda? Pistolet, który zabrałam jednemu z nich, jest pewnie tym samym, z którego go zastrzelili. Teraz są na nim moje odciski palców. - Jeśli do nikogo nie zadzwonisz, sytuacja wyda się jeszcze bardziej podejrzana. - Wiem, ale jeśli trafię na przypadkowego gościa, może się zrobić niezły kocioł. Wiesz, jak to bywa. Założą najgorsze i będą mnie trzymać do wyjaśnienia sprawy. Nie chcę, żeby do tego doszło... żeby Alex trafił pod opiekę jakiegoś nieroba z CPS*. [*Child Protective Services - amerykańska agencja rządowa zajmująca się ochroną praw dziecka.] Chłopak ma cztery lata, Sean. - Masz w okolicy jakąś rodzinę? - Nie, ale to bez znaczenia! Nie chcę, żeby nas rozdzielili! Nawet na chwilę! - odparowała z naciskiem. - Nie teraz, gdy mam na karku tych mambicho8 . - Jeśli cię ścigają, Alex będzie bezpieczniejszy z dala od ciebie. - Nie ma mowy! Do cholery, nie spuszczę go z oczu! - warknęła. - W porządku - powiedziałem, ciepło wspominając jej niezłomną wolę i barwne wyrażenia, których lubiła używać. - Chcę, żebyś siedziała cicho kilka godzin, dopóki nie przyjadę. - Sean, nie chciałam... - Jadę do ciebie, Meesh - uciąłem, wsiadając do samochodu i uruchamiając silnik. - Przylecę pierwszym samolotem. Powinienem się zjawić za siedem, maksimum osiem godzin. Zamilkła, aby po chwili powiedzieć: - Wow. - Co? - Nic... dziękuję. W głębi duszy liczyłam na taką odpowiedź. - Nigdzie się nie ruszaj, rozumiesz? - rzuciłem, wyjeżdżając z parkingu i wyprzedzając wolno jadące samochody. - Gdzie możesz się zatrzymać do mojego przyjazdu? - Znajdę jakiś hotel niedaleko lotniska. Będę na ciebie czekała. - Brzmi nieźle. Masz gotówkę? - Jest tu bankomat. - Użyj karty i ją wyrzuć. - Pomyślałem o tym, co mi powiedziała. Zespół zawodowców. - I wyjmij baterię z telefonu. A później pozbądź się samochodu. Używaj taksówek lub autobusów. - W porządku - odpowiedziała. - Zadzwonię z hotelu, żeby powiedzieć, gdzie jestem. - Dobrze. Będę pewnie w samolocie, więc zostaw mi wiadomość na poczcie głosowej - powiedziałem, 8 Hiszp. sukinsyn.

przemykając obok wolno sunących pojazdów i starając się o niczym nie zapomnieć. - Nie rozłączaj się, Meesh. Rozwiążemy tę sprawę. - Jasne - przytaknęła głosem dalekim od pewności. Zawahałem się, by po chwili powiedzieć: - Słuchaj, Meesh... - Co? - Powinnaś była mnie zawiadomić. Musiałem to powiedzieć. Cholera, czułem, że powinna była to zrobić. Na linii zapanowała dłuższa chwila milczenia. - Taak - odparła po kilkunastu sekundach głosem pełnym bólu i skruchy. - No cóż... lepiej późno niż wcale. Prawda? Czułem się tak, jakby ktoś ścisnął mi serce w imadle. - Jakim jest dzieckiem? Alex? - To wspaniały facet. Sam zobaczysz. Poczułem lekkie rozdarcie w środku. - Idź do bankomatu, a później wyrzuć karty i wyjmij baterię z telefonu - przypomniałem. - Wkrótce się zobaczymy. Rozłączyłem się i wprowadziłem numer Nicka Aparo, mojego partnera z Biura. Musiałem mu powiedzieć, co się święci, i poprosić, żeby mi pomógł jak najszybciej dotrzeć do San Diego. Czekając na połączenie, patrzyłem przed siebie wycieńczony, w głowie kręciło mi się od sensacyjnej wiadomości, którą uraczyła mnie Michelle. Wycieńczony i rozdarty sprzecznymi uczuciami, bo bardzo chciałem mieć dziecko. Tak bardzo, że niemal rozstałem się z Tess z tego powodu. Z drugiej strony wiedziałem, że ta nowina nią wstrząśnie. I to porządnie. Rozdział 4 Zdążyłem wpaść na chwilę do domu, w którym mieszkałem razem z Tess i Kim, wrzucić do plecaka kilka rzeczy, wziąć kaburę z bronią, a później wyskoczyć na autostradę międzystanową I-95, którą dojechałem aż do Newark. Telefon do partnera upewnił mnie, że najszybszym sposobem dostania się do Michelle był wczesnopopołudniowy rejs linii United z przesiadką w Denver. Stracę godzinę na lotnisku, ale nie było innej możliwości. Chyba że spróbowałbym wcisnąć kit przełożonym, przekonując ich, aby wysłali mnie tam firmowym odrzutowcem. Nawet gdyby się udało, skończyłoby się wewnętrznym śledztwem Biura Odpowiedzialności Zawodowej i wydaleniem mnie z FBI. Już to kiedyś przerabiałem. Kilka lat temu ledwie uniknąłem starcia z wolnymi od uprzedzeń przyjemniaczkami z Biura Odpowiedzialności Zawodowej, kiedy śledziłem Tess podczas lotu do Stambułu bez wcześniejszego skonsultowania się z przełożonym. Sęk w tym, że nie mogłem im powiedzieć, dlaczego potrzebowałem odrzutowca, bez puszczenia farby o tym, co przydarzyło się Michelle. Wspólnie z Aparem omówiliśmy plusy i minusy zyskania dodatkowej godziny kosztem ryzyka, z jakim się wiązało ujawnienie miejsca jej pobytu. W końcu zgodziłem się z kolegą, że godzina zwłoki nie zaszkodzi, jeśli do czasu mojego przybycia na miejsce Michelle pozostanie w ukryciu. Ruch był niewielki, więc podczas jazdy rozmyślałem o tym i owym. To, co usłyszałem od Michelle, mogło zmienić moje życie. Wiedziałem, że wywoła wiele reperkusji, którymi będę musiał się zająć. Żadna sprawa nie była równie delikatnej natury jak ta, o której rozmyślałem całą drogę - ta sama, która sprawiła, że mój blackberry się ożywił, gdy skręcałem w zjazd prowadzący do terminalu. Przez chwilę zastanawiałem się, czy odebrać, choć wiedziałem, że nie mogę zignorować jej telefonu. - Cześć. - Cześć, przystojniaku! - w słuchawce huknął głos Tess. - Jak tam twój kawalerski weekend? Mam nadzieję, że Shermanowie jeszcze nie zadzwonili na policję. Jej głos koił moje skołatane nerwy. - Odgrażali się, ale byliśmy grzeczni. - Jak to załatwiłeś? - Zaprosiłem ich i zaproponowałem jedną z naszych fajek do marychy. Kłopot w tym, że teraz nie mogę się od niej odkleić. Dzieciaki potrafią się bawić. Usłyszałem jej chichot i pomyślałem, że wyobraziła sobie parę naszych sąsiadów, siedemdziesięcioparoletnie małżeństwo, w stanie upojenia - wierzcie mi, nie jest to zbyt przyjemny widok - i skorzystałem z okazji. - Słuchaj, nie mogę teraz gadać. Za chwilę mam samolot. - Kochanie, nie mogłeś się doczekać następnego weekendu? - zaczęła się ze mną droczyć. Zdołałem wydobyć z siebie słaby rechot. - Niezupełnie... Jej głos nagle stracił żartobliwy ton. - Taak, powinnam się była domyślić. Co się dzieje? Dokąd lecisz? - Do San Diego. - Po chwili wahania dodałem: - Pojawiła się pewna sprawa. Jestem potrzebny. - Mam zacząć się martwić?

- Nie. Nienawidzę kłamać, nawet przemilczenie mnie irytuje. Z drugiej strony nie sądzę, aby ktokolwiek mi uwierzył, a już na pewno nie teraz. Sęk w tym, że nie mogłem jej teraz powiedzieć, nie w tej chwili, nie przez telefon ustawiony na tryb głośnomówiący w samochodzie. - Ale sprawa była na tyle poważna, że wskoczyłeś do samolotu na kiwnięcie palca? Ponownie się zawahałem, bo kłamstwo było mi bardzo nie w smak. Pomyślałem, że powinienem uciąć rozmowę. - To nic poważnego. Słuchaj, jestem na lotnisku. Muszę się zbierać. Zadzwonię, kiedy dotrę na miejsce, dobrze? Zamilkła, by po chwili odpowiedzieć: - Jasne. W porządku. Uważaj na siebie, Sean. Nie musiała tego mówić. Jej zatroskanie było głośne i wyraźne. Zawsze tak mówiła, choć przeżyliśmy ze sobą szmat czasu i parę razy o mały włos uniknęliśmy nieszczęścia. - Obiecuję - przyrzekłem. - Zadzwoń. - Zadzwonię. Przerwałem połączenie, czując wyrzuty sumienia, że przeze mnie będzie się niepotrzebnie niepokoić, a jeszcze większe, bo nie powiedziałem jej prawdy. Problem w tym, że nie miałem pojęcia, jak to zrobić. Zdawałem sobie sprawę, że ta wiadomość ją zaboli niezależnie od wstępu, którym ją poprzedzę, lub sposobu, w jaki przedstawię całą sprawę. Od kilku lat bezskutecznie staraliśmy się o dziecko. Bóg jeden wie, dlaczego nic z tego nie wychodziło. Lekarze przeprowadziliby pewnie różne testy i próbowali wyjaśnić, czemu ich zdaniem nam się nie udało, ale koniec końców myślę, że mieliśmy pecha. Jeśli chodzi o specjalistyczną opinię, przypuszczalną przyczyną był wiek Tess oraz to, że bardzo długo brała pigułki antykoncepcyjne, ale niezależnie od powodu i tego, że zastosowano najnowsze metody leczenia bezpłodności, zostaliśmy pozbawieni szczęścia posiadania potomstwa. Męczący proces zamienił się w długą próbę, a każde nieudane podejście wywoływało jeszcze większą emocjonalną traumę. Tess czuła się coraz bardziej przygnieciona swoją rzekomą niepełnowartościowością, co według mnie zakrawało na czysty obłęd - bo Tess była najzdolniejszą i najbardziej hojną kobietą, jaką znałem. Niestety wiedziała, jak bardzo chciałem zostać ojcem, a nie tylko ojczymem Kim. Choć starałem się nie okazywać rozczarowania, które odczuwałem w głębi duszy, i mówiłem różne rzeczy, nie potrafiłem ukryć tego faktu w dostateczny sposób. Było jej coraz trudniej przebywać w moim towarzystwie, więc skończyło się na tym, że poleciała do Jordanii pod pretekstem, iż musi zebrać materiał do nowej powieści o templariuszach. Dopiero ostatnio, całkiem przypadkiem - kiedy omal nie zginęła porwana w Petrze przez oszalałego irańskiego agenta - zeszliśmy się ponownie. A teraz to. Wiedziałem, że ta wiadomość ją zaboli. Była to nowina z rodzaju tych, które mogą doprowadzić do zniszczenia związku, a tego pragnąłem uniknąć za wszelką cenę. Wiecie, Tess była całym moim życiem. Z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że nagłe pojawienie się mojej byłej sympatii z małym dzieckiem w najlepszym razie będzie oznaczać nowe tarcia, a w najgorszym - komplikacje, które mogą nas zniszczyć. Nie mogłem zaprzeczyć, że Michelle Martinez była inteligentna, dowcipna, namiętna i - co gorsza - że nigdy nie wspomniałem o niej Tess. Wymazałem ten epizod ze swojego życia. W dodatku niezależnie od tego, jak atrakcyjna była Tess - gdy próbowałem ją opisać, zawsze przychodziło mi do głowy słowo błyskotliwa - i jakiego bzika miałem na jej punkcie, o czym zresztą doskonale wiedziała, żywiłem przekonanie, że wiadomość z przeszłości wywoła u niej poczucie zagrożenia. Do licha, przecież ja również tak się czułem. Pomyślałem, że trudno będzie ją przekonać, iż nie ma się czym martwić. Chociaż naprawdę nie miała. Michelle przypominała jasny płomień, ale Tess była dla mnie jak wielkie ognisko. Nie wyczekiwałem z utęsknieniem tej rozmowy, choć już ją prowadziłem w myślach. Jadąc na parking, martwiłem się o Tess, a później w mojej głowie pojawiły się mroczniejsze myśli - o Michelle i małym chłopcu, którego nie poznałem, oraz niebezpieczeństwie, które im zagraża. Byłem na siebie zły, że nie skorzystałem z firmowego odrzutowca. Rozdział 5 San Diego, Kalifornia Drzwi się otworzyły, a moje serce zamarło. Zamarło z podziwu, sparaliżowane nadmiarem zmysłowych wrażeń. Przyjemnych wrażeń. Nadal miała w sobie to coś. Ta jej gładka skóra o miodowym odcieniu. Delikatne piegi na wąskim nosie i rzeźbionych policzkach. Błyszczące, niebieskie oczy, okna prowadzące do skarbnicy inteligencji i figlarności, które w sobie kryła. Ciało, zgrabne i sprężyste, mogłoby zawrócić w głowie samemu Hugh Hefnerowi. Była dokładnie taka, jaką zapamiętałem. Nie to jednak sprawiło, że serce we mnie zamarło. Przyczyną był czteroletni chłopiec, który stał u jej boku, trzymając ją mocno za rękę i wpatrując się we mnie z

niepokojem. Kiedy Michelle powiedziała, że Alex ma cztery lata, nie miałem pojęcia, jak drobne są dzieci w jego wieku. Drobne i kruche. Nie znałem wielu maluchów. Nie miałem siostrzenic ani bratanków, a kiedy poznałem Tess, Kim miała dziesięć lat. W pracy nie kolegowałem się z nikim oprócz Apara, a przynajmniej z nikim, kto miał małe dzieci. Chyba właśnie dlatego poczułem szok i zdziwienie. Tam i wtedy, w nijakim, nudnym hotelowym korytarzu serce zabiło mi tak mocno, jak jeszcze nigdy w życiu. Wiedziałem, że Alex to mój chłopak. - Będziesz tak stał jak burro9 czy mnie uściskasz? - spytała Michelle. Przesunąłem wzrok z Alexa na nią. Oprócz bravado10 na pokaz, w jej oczach tlił się lęk. Subtelny, ledwie widoczny, prawie niedostrzegalny, ale ja go wykryłem. Uśmiechnąłem się, wziąłem ją w ramiona i pocałowałem niezgrabnie ni to w usta, ni w policzek. Oparła głowę na mojej piersi i mocno mnie przytuliła. Nie będę was okłamywał. Nie znienawidźcie mnie za to, że poczułem się wspaniale. Przyznaję, że to dziwne, ale tak, czułem się wspaniale. Później przeszedł mnie zimny dreszcz i miłe uczucie prysło. Staliśmy długą chwilę bez ruchu, wdychając swój zapach, próbując zapanować nad sprzecznymi emocjami, które nami targały, pochyleni nad niezamkniętą przeszłością zderzającą się tak brutalnie z teraźniejszością. Staliśmy w milczeniu, przeciągając przyjemną chwilę, wiedząc, że niebawem weźmie górę prawdziwa przyczyna tego, iż nasze drogi ponownie się spotkały. Później odsunęliśmy się od siebie, nie odwracając oczu, w milczeniu wspominając, co nas kiedyś łączyło. W końcu Michelle się odwróciła i wskazała syna gestem gospodyni oprowadzającej gości. - To... to jest Alex - wyjaśniła z miną wyrażającą dumę, zaniepokojenie i ból. Spojrzałem na chłopca, który popatrywał na mnie niepewnie, i coś się we mnie skurczyło. Alex wytrzeszczył oczy i nagle zrozumiałem, że nie była to jedynie niepewność. Że oprócz niepewności czaił się w nich lęk. Pochyliłem się i powiedziałem „cześć”, ale kiedy to zrobiłem, malec skulił się i cofnął, chowając się za udem mamy i obejmując je z całej siły. - Nie - wyszeptał błagalnie. Michelle odwróciła się i spojrzała na niego. - Co się stało, Alex? Dzieciak nie odpowiedział. Nadal chował się za jej nogą, nie mając śmiałości na mnie spojrzeć. Popatrzyłem pytająco na Michelle. Meesh odwróciła się, przykucnęła i wyciągnęła Alexa zza siebie. Chłopak zaparł się nogami i ponownie krzyknął: - Nie! - Przestań, Alex - powiedziała spokojnie, choć stanowczo. - Nie, mamo. Nie... - wyjęczał. - W porządku, Meesh - wtrąciłem. Zignorowała moją prośbę. - Alex, natychmiast przestań - powtórzyła jeszcze bardziej stanowczym tonem, nie tracąc opanowania. - To mój przyjaciel, Sean. Przestań grymasić i się przywitaj. Sean przyjechał, żeby nam pomóc. Chłopiec spojrzał na mnie ponownie, a później jeszcze bardziej schował się za matkę. Zauważyłem, że dygocze. - W porządku - powiedziałem, uspokajająco podnosząc rękę. - Przeszedł dzisiaj piekło. Michelle przypatrywała się chwilę synowi, a później przytuliła go do siebie i skinęła głową. - Wiem, ale... nie mam pojęcia, co go napadło. Zwykle jest bardzo przyjacielski, pomyślałam, że przy tobie... Przerwała, wyraźnie zakłopotana i sfrustrowana. - Po tym, co oboje przeszliście... być może nie ma nic złego w tym, że boi się obcych. - Chyba tak - przytaknęła, kiwając głową. - Tylko że... ostatnio miewał nocne koszmary i wiesz... to trochę skomplikowane... Podniosła głowę i spojrzała na mnie z bólem w oczach. Pomyślałem, że mimo to, co dziś przeżyła, żałowała, że moje pierwsze spotkanie z Alexem okazało się tak niefortunne. - Boże, naprawdę mi przykro. To nie ma związku z tobą. Rozumiesz, prawda? - Nie przejmuj się. Przyklęknąłem na jedno kolano, tak że moja głowa znalazła się niemal na wysokości jego i wyciągnąłem rękę. - Cześć, Alex. Miło cię poznać. Po dłuższej chwili chłopak wyjrzał niespokojnie zza uda matki, a później zamknął oczy i ponownie się schował. Spojrzałem na Michelle. Obserwowała nas uważnie, z ciężkim sercem. Rzuciła mi przepraszające, poirytowane spojrzenie. Odpowiedziałem lekkim skinieniem. W każdym razie Alex i ja się poznaliśmy, choć okoliczności nie były sprzyjające. Był to mały, ale ogromnie ważny krok dla całej naszej trójki. Wiedziałem, że czeka nas długa i wyboista droga, że będziemy musieli nadgonić dużo czasu i podjąć wiele trudnych decyzji. - Zapraszam do środka - powiedziała. Wchodząc do pokoju, zauważyłem, że przed zamknięciem drzwi spogląda niespokojnie na korytarz. 9 Hiszp. osiołek. 10 Hiszp. brawura.

Rozdział 6 Rozmawialiśmy na balkonie, a Alex siedział w środku, oglądając telewizję. Był fanem Bena 10, jak się okazało bardzo popularnego telewizyjnego programu dla dzieci. Chłopak miał wszystkie niezbędne rekwizyty: małe figurki Bena i osobliwie wyglądających obcych, tenisówki, a nawet duże coś na nadgarstku - dowiedziałem się, że to omnitrix, przyrząd, który nosi przy sobie każdy prawdziwy fan Bena 10. Dzięki temu urządzeniu Ben mógł się zmienić w jednego z dziesięciu obcych i w ten sposób pokonać wrogów. Malec był wyraźnie rad, że ma coś takiego, bo po tym, co przeszedł, potrzebował wszystkich nadprzyrodzonych mocy. Po kilku minutach Michelle zdołała się pozbierać. W tym czasie rozejrzałem się, żeby dać jej chwilę wytchnienia. Pokój był na drugim piętrze niewysokiego hotelu z oknami wychodzącymi na marinę i ocean. Po drugiej stronie ulicy nadmorską promenadą biegali i spacerowali ludzie, obserwując jachty wpływające do portu i wypływające z niego oraz samoloty korzystające z pobliskiego lotniska. Można było odnieść wrażenie, że wszyscy wylegli na ulice, aby cieszyć się końcem pięknego dnia nad oceanem, prowadzili rozmowy, śmiali się i pławili w łagodnych promieniach zachodzącego słońca, nieświadomi horroru, który tego ranka zgotowano Michelle. Rozsuwane drzwi były w połowie uchylone, ale nie istniało ryzyko, że Alex nas usłyszy, bo telewizor był ustawiony na cały regulator. Mimo to rozmawialiśmy przyciszonym głosem. Michelle wyjaśniła mi, że czterolatki potrafią zaskakująco wiele usłyszeć, a później powiedzieć o tym w najmniej odpowiednim momencie. Obydwa pistolety - mój browning hi-power i glock 22, który Meesh odebrała jednemu z napastników - leżały na chybotliwym białym stoliku balkonowym obok dwóch puszek z colą, które wyciągnęliśmy z pokojowego minibaru. Trudno mi było pojąć, co się właściwie stało, ale z pomocą Michelle zacząłem wypełniać luki. Te, które prześladowały moje myśli, i inne, które nie dawały spokoju Meesh. Zacząłem od sprawy, która najbardziej ją trapiła. - On nie żyje - oznajmiłem. - Policjanci, którzy przybyli na miejsce strzelaniny, znaleźli go przy drzwiach wejściowych. Przykro mi. Michelle zamknęła oczy i skinęła głową. Spod jej powiek spłynęło kilka łez, lśniąc na policzku. Przyciągnąłem ją do siebie i chwilę tuliłem, czując, że cała dygocze. - Rozmawiałeś z nimi? - Zadzwoniłem do naszego biura terenowego. Poprosiłem, żeby się rozejrzeli. Przytaknęła głową, wtulona w moją pierś, ale nic nie powiedziała. Nadal się trzęsła. Dałem jej chwilę, a później powtórzyłem: - Przykro mi. - Taak. Odsunęła się ode mnie i otarła oczy, wyraźnie zagubiona i przybita. Później jej wzrok uległ wyostrzeniu. - Czy facet, którego sprzątnęłam... nadal tam jest? - Nie. Zostało tylko mnóstwo krwi. Musieli go zabrać ze sobą. Mocno go zraniłaś? - Jeśli nie jest cyrkowcem, który umie połykać noże bokiem szyi, był martwy, zanim zdążyli go donieść do furgonetki. - Westchnęła, wyraźnie sfrustrowana. - Mówię ci, że oni wiedzą, co robią. - Wiem. - Przyglądałem się jej dłuższą chwilę. - Jak blisko... jak blisko ze sobą byliście? Poczułem się nieco dziwacznie, zadając to pytanie. Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia, bo pomyślałem, jak bliski był Alexowi. Z drugiej strony musieliśmy ustalić, co i dlaczego się stało. Michelle wzruszyła ramionami. - Spotykaliśmy się od kilku miesięcy. - Pokręciła ponuro głową i spojrzała na ocean. - Był wspaniałym mężczyzną. - Mieszkaliście razem? - Nie - odparła Michelle. - Miał dom w Mission Hills, ale spędzaliśmy razem większość weekendów, kiedy nie opiekował się swoimi dziećmi. Był rozwiedziony. Jasny szlag! - Westchnęła ciężko. - Jego dzieci. Boże, kto im powie? - Spojrzała na mnie. - Muszę je zawiadomić. - Nie teraz, Meesh. Najpierw rozeznajmy się w sytuacji. - Będą zdruzgotane - powiedziała, a w jej oczach ponownie błysnęły łzy. - Zdruzgotane. Dałem jej chwilę, a później zapytałem: - Czym się zajmował? - Jest architektem... przepraszam, był. Miał wielu klientów. Kochał swoją pracę, wiesz? Zauważyłem, że rozmawianie o nim, szczególnie w czasie przeszłym, było dla niej trudne, ale musieliśmy przez to przejść. Michelle o tym wiedziała, więc pokręciła gniewnie głową, próbując się skoncentrować. - Słuchaj, wiem, do czego zmierzasz, ale nie chodzi o Toma. - W jej głosie usłyszałem zniecierpliwienie, zanim zdążyła nad sobą zapanować. - Zastrzelili go, kiedy otworzył drzwi. Przyszli po mnie. Gdyby nie ja, gdyby nie spędził u mnie ostatniej nocy, nadal by... - Daj spokój, Meesh - przerwałem. - Nie możesz się o to winić. To był zwyczajny pech, nic więcej. Potworny pech. Nie chcę się wydać bezduszny i samolubny, ale gdyby po ciebie przyszli, a jego by nie było, mogliby cię dopaść, a wówczas nie prowadzilibyśmy tej rozmowy. - Przerwałem, aby dać jej czas na przyswojenie tego, co powiedziałem, a później dodałem: - A sprawy poboczne? Wspólnicy w interesach, przyjaciele, rodzina... co wiesz o jego życiu? - Nie chodziło o niego - upierała się Michelle. - Był uroczym, szczerym facetem. Zaufaj mi, niczym sobie na to nie zasłużył. Niczym. Po prostu miał pecha, że był w moim domu.

Przyglądałem się jej chwilę, a później powiedziałem: - Rozumiem. Postanowiłem, że nie będę dalej drążył tego tematu. Zdecydowałem, że poproszę ludzi z naszego biura terenowego, aby prześwietlili faceta, choć w głębi duszy ufałem instynktowi Michelle. - Zatem chodziło im o ciebie... Dlaczego? Powiedziałaś, że prowadziłaś całkiem zwyczajne życie. - Tak. - W takim razie dlaczego? Sądzisz, że to echo jakiejś sprawy, którą się kiedyś zajmowałaś? - Nie może być inaczej. Nie pojmuję, o co innego mogłoby im chodzić, tylko... tylko czemu akurat teraz? Odeszłam z agencji cztery, pięć lat temu... Jej wątpliwości były uzasadnione. Wydawało się podejrzane, że nagle wypłynęła taka stara sprawa. - Od czasu odejścia z firmy pracujesz jako trenerka koszykówki? - Taak. Nie mam nieograniczonych możliwości, zważywszy na to, co umiem. Lubię swoją pracę. Stykam się w niej z dzieciakami, pilnuję, żeby podążały prostą drogą, rozumiesz? Lubię wpływać na ich życie. Chcą słuchać ode mnie o tych rzeczach. - Jakich rzeczach? - O rzeczach, które kręcą nastolatki. - Masz na myśli narkotyki? Skinęła głową. - Oczywiście, przecież wiesz, że to ważna część ich życia. Pomyślałam, że może uda mi się na nie wpłynąć, sprawić, aby zdołały rozwinąć skrzydła... bez błyskania im odznaką. Może właśnie tu należało szukać przyczyn. - O co mogłoby chodzić? Nadepnęłaś komuś na odcisk? Wkurzyłaś jakiegoś dilera na tyle, żeby chciał cię dopaść? - Nie ma mowy - odpowiedziała. - To wszystko drobiazgi. Lokalne sprawy. Rozmawiam z dziećmi, dzielę się tym, co widziałam. Nie udaję miejscowego szeryfa czy kogoś takiego. Zastanowiłem się nad jej słowami. Chociaż trop wydawał się intrygujący, Meesh była przekonana, że nie ma to związku ze sprawą. - W porządku. Jak wyglądało twoje życie przed poznaniem Toma? Czy z kimś się spotykałaś? Może jest w to zamieszany twój były chłopak? Zmarszczyła czoło w zamyśleniu, a następnie powiedziała: - Był taki jeden kretyn z FBI. Przeżuł mnie i wypluł. - Spojrzała na mnie bez wyrazu, a później lekko się uśmiechnęła z wyrazem skruchy. - Przepraszam. Nie powinnam była tego mówić. Widzisz, kiedy odszedłeś... miałam małe dziecko, którym trzeba było się opiekować. Myślisz, że miałam czas na łażenie po klubach i la vida loca11 ? - Nie, ale... minęło parę ładnych lat. Czy przed Tomem ktoś był? Machnęła niecierpliwie ręką. - Jasne, paru, ale nic poważnego. Żaden nie skrywał mrocznych sekretów. Kiedy odeszłam z agencji, nie chciałam mieć nic wspólnego z poprzednim życiem. Musiałam myśleć o dziecku. Nie chciałam się zajmować dawnymi głupstwami. Lekko się skrzywiłem. Zauważyła to. - Co? - Po prostu trudno mi myśleć o tobie w takich kategoriach - powiedziałem. - Meesh prowadząca spokojny żywot. Wydała cichy, nerwowy chichot. - Musiałam zmienić to i owo, ale Alex okazał się wystarczającą motywacją. - Dlatego odeszłaś z DEA? - Między innymi. Nie chciałam wykonywać tej roboty, ryzykować, że dziecko zostanie sierotą. Nie chciałam także zostać w Meksyku. Na ulicach było zbyt wiele krwi po tym, jak Calderon postanowił dobrać się kartelom do skóry - powiedziała, mając na myśli pierwszą decyzję nowego prezydenta, który wysłał wojsko w celu rozprawienia się z bandytami. W dwa tysiące szóstym roku, w pierwszych dniach sprawowania urzędu, wypowiedział wojnę kartelom narkotykowym, która według ostatnich szacunków kosztowała życie ponad trzydzieści tysięcy ludzi. Szczęściarze zostali zastrzeleni, resztę ścięto lub spalono żywcem, a szczątki pochowano w masowych grobach lub rozpuszczono w sodzie kaustycznej. Przez kłębowisko myśli wirujących w mojej głowie zaczęło się przedzierać niewygodne pytanie. Zmarszczyłem brwi i zamilkłem, nie wiedząc, czy powinienem je zadać. Jednak nie potrafiłem się oprzeć. - Możesz mi coś powiedzieć? - spytałem. - Kiedy się dowiedziałaś? - Że jestem w ciąży? - Tak - przytaknąłem, niemal tego żałując. - Przed moim wyjazdem czy później? Długo na mnie patrzyła, a później powiedziała: - Przed. Poczułem gniewne pulsowanie w skroniach. Liczyłem na inną odpowiedź. Pokręciłem głową i odwróciłem wzrok. 11 Hiszp. szalone życie.

- Nie pamiętasz, że to ty zerwałeś? Spojrzałem jej w oczy. - To nic nie znaczy. O niczym nie wiedziałem. Znałaś mój numer. Czemu nie zadzwoniłaś? Czemu mi nie powiedziałaś? Sądziłaś, że nie chcę mieć z tym nic wspólnego. - Nie, to ja nie chciałam, abyś miał z tym cokolwiek wspólnego - odrzekła stanowczym, pozbawionym żalu tonem, wytrzymując moje spojrzenie. - Nie chciałam, żebyś był częścią naszego życia, Sean. Nie taki, jaki wówczas byłeś. Daj spokój, niczego nie pamiętasz? Znajdowaliśmy się w piekle. W kotle, w którym aż kipiało z wściekłości. Byliśmy wkurzeni i rozgoryczeni, przygnieceni poczuciem winy za to, co się stało. Niestety wszystko to prawda. - Faktycznie, to był zły czas - przytaknąłem z goryczą, czując, jak ogarnia mnie fala wspomnień z tamtej nocy w laboratorium na meksykańskiej prowincji. Wspomnień, którymi nigdy się z nią nie podzieliłem. Michelle nie należała do grupy uderzeniowej - działała pod przykrywką, a jej zadaniem było wyśledzenie szlaku przepływu forsy i pozbawienie gotówki baronów narkotykowych - więc nie znała wszystkich powodów, dla których przeprowadziliśmy akcję tamtej nocy. Dodam, że ja również ich nie znałem. Pomysł akcji spadł niczym grom z jasnego nieba. Zgłosiłem się na szybką operację wyłuskująco-ratunkową. Kiedy wróciliśmy, byłem tak zdruzgotany tym, co się stało, że nie miałem siły jej powiedzieć. Nie potrafiłem powiedzieć nikomu, a co dopiero jej. Podczas tamtych krótkich, niespokojnych dni zdołałem jedynie wykrztusić, że cała akcja wzięła w łeb i że zginęli niewinni ludzie, między innymi facet, którego mieliśmy wyprowadzić. Nie wspomniałem również, że to ja wykonałem egzekucję. - Wiem - odparła - ale nie musiałeś się tak zachowywać. Może gdybyś został, pomogłabym ci przez to przejść. Może nadal bylibyśmy razem... Urwała z nutką żalu. Ja też go poczułem. Oczywiście, miała rację. Powinienem wtedy jej powiedzieć. Może faktycznie by mi pomogła. Może nie musiałbym nosić tego w sobie tyle lat, czuć się tak, jakbym połknął atomowy detonator. Ale wtedy nie mogłem spojrzeć sobie w oczy, a co dopiero wyznać prawdę drugiej osobie. - Przepraszam - wyjąkałem, czując się naprawdę podle. Machnęła ręką. - Nigdy się z tym nie pogodziłam. Facet był amerykańskim cywilem. Zmusili go, żeby to robił, ale później stworzył naprawdę paskudny narkotyk. Przecież dlatego po niego poszliście. Jego śmierć... to prawdziwa tragedia... Z drugiej strony, może tak było lepiej. Kto wie, jakie szkody mógłby wyrządzić ten narkotyk, gdyby facet przeżył. Nie sądzisz? Pokręciłem głową, wydając znużone westchnienie. - Nigdy otwarcie o tym nie rozmawialiśmy, prawda? - Wiesz, jakich szkód mógłby narobić, ile zniszczyć ludzkich istnień, świadomie lub nie... może jego śmierć posłużyła większemu dobru. Wzruszyłem ramionami, nie chcąc kontynuować tego wątku. - Może. - Chcąc zmienić temat, zapytałem: - Kto jeszcze o tym wiedział? Że Alex jest moim synem. Co im powiedziałaś na odchodnym? - Nikomu o tym nie wspomniałam. Powiedziałam, że potrzebuję przerwy, i odeszłam. Nikt nie wiedział. - Później coś sobie przypomniała i poprawiła się: - Nie powiedziałam nikomu z wyjątkiem Munra. Drań zobaczył mnie na lotnisku i wszystkiego się domyślił. Odegrał nawet małą scenkę. Wiedział, że jestem w ciąży. Na pocieszenie dodam, że dostrzegłam bezcenną minę na tej jego gębie twardziela, kiedy go spławiłam. To było paskudne. Skinąłem głową i odwróciłem wzrok, wpatrując się w horyzont, czując pieczenie słońca odbijającego się w oceanie i pragnąc, aby jego promienie zmyły korowód wspomnień, które przesuwały się przed moimi oczami. Po chwili poczułem rękę Michelle na swojej dłoni. - Wiesz co? Mnie też jest przykro - dodała mi otuchy. - Powinnam ci wtedy powiedzieć. Spojrzałem na nią i wzruszyłem ramionami. Uważałem, że przerzucanie winy na Meesh byłoby niesprawiedliwe. - Nie, faktycznie byłem w złym miejscu. - Poczułem, że powinienem ruszyć z miejsca, oddalić się od tych wspomnień. - Tak czy owak, nie ma sensu teraz tego rozpamiętywać. Nie dziś. - W porządku - rzuciła. Wyciągnąłem komórkę. - Poprosiłem chłopaków, żeby znaleźli ci bezpieczną kryjówkę. Powinni już coś mieć. Zadzwonię po adres i zawiozę cię tam. - Co z wydziałem zabójstw? Nie chcą znać szczegółów? - Po kolei - powiedziałem. - Najpierw umieszczę ciebie i Alexa w bezpiecznym miejscu, a później z nimi pogadam. - Nie chcę, żeby zabrali mi Alexa, Sean. Nawet na chwilę. Obiecaj, że do tego nie dopuścisz. Spojrzałem na nią i skinąłem głową. - Nie pozwolę. Nie mogłem jej tego zagwarantować bez naradzenia się z przełożonymi. Gdybyśmy byli w Nowym Jorku, czułbym się nieco zręczniej, składając taką obietnicę, bo tutaj byłem zdany na łaskę agenta dowodzącego biurem terenowym, Davida Villaverde. Nigdy go nie poznałem, ale słyszałem, że jest rzeczowym gościem, któremu można zaufać. Do tej pory był przychylnie nastawiony, ale nie znał całej historii. Przekonamy się, czy będzie równie uczynny,

kiedy dowie się reszty. Zadzwoniłem i poznałem adres kryjówki. Znajdowała się w Mira Mesa, w pobliżu bazy powietrznej marines w Miramar, piętnaście kilometrów od miejsca, w którym byliśmy obecnie. Uradziliśmy, że pojedziemy taksówką do bramy bazy, skąd dwaj agenci przetransportują nas do domu. Kiedy skończyłem rozmowę, spojrzała na mnie, jakby coś się w niej gotowało. - O co chodzi? - spytałem. - Masz kogoś? - Tak. Skrzywiła się i powiedziała: - Przepraszam, że cię tu przywlekłam. Lekko skinąłem głową, żeby podziękować jej za troskę. - Nie martw się o to. Stanęliśmy przy drzwiach. Michelle trzymała Alexa za rękę, a dzieciak w dalszym ciągu odwracał głowę albo popatrywał na mnie nerwowo. - Wszystko gotowe? - spytałem, sięgając za pazuchę i odbezpieczając pistolet. Michelle przytaknęła. - Możemy ruszać. Opuściłem wzrok na Alexa. Kiedy czterolatek cofnął się głębiej za matkę, zabolało mnie serce. Popatrzyłem na Michelle. Posłała mi pocieszające spojrzenie, a ja odpowiedziałem lekkim skinieniem głowy i otworzyłem drzwi. Rozejrzałem się wokół. Nic nie zwróciło mojej uwagi. Korytarz był pusty. Zaprowadziłem ich do windy i nacisnąłem dolny przycisk. Chwilę później wymowny terkot i dzwonek oznajmiły przybycie kabiny. Spojrzałem na Michelle i odwróciłem się do drzwi, które zaczęły się otwierać. W środku byli jacyś ludzie. A konkretnie faceci - trzej twardziele w wiatrówkach - nakładający ciemne czapki i maski na twarze w chwili, gdy drzwi zaczęły się otwierać. Trzech pieprzonych gnojków, w których oczach błysnęło zdumienie. Zrozumiałem w jednej chwili. Nie musiałem patrzyć, jak Michelle opada szczęka, lub słyszeć, jak bełkocze „To oni”. Pchnąłem ją i Alexa w lewo, prawą ręką wyciągając broń. Utkwiłem wzrok w trzech zbirach, którzy zaczęli sięgać za pazuchę po gnaty. Później w powietrzu świsnęły kule... Rozdział 7 - Łap Alexa! Będę cię osłaniali - wykrzyknąłem, odskakując od drzwi windy. Michelle już to zrobiła, zwalając czterolatka z nóg, następnie osłaniając własnym ciałem, pobiegła korytarzem. Byłem tuż za nią, poruszając się zygzakiem, od ściany do ściany, wyciągając rękę z pistoletem i celując w głąb holu. Byłem gotów w ułamku sekundy skupić się na celu. Zauważyłem, że jeden z mężczyzn wystawił głowę zza drzwi kabiny. W tej samej chwili pojawiła się lufa z tłumikiem i obaj wystrzeliliśmy. Strzeliłem kilka razy, a później zbir cofnął się w głąb, posławszy kilka kul, które śmignęły obok mnie i wbiły się z hukiem w ścianę. - Nie zatrzymuj się! - wrzasnąłem przez ramię w ślad za Michelle, rzucając szybkie spojrzenie za siebie, żeby zorientować się w położeniu. Zauważyłem, że korytarz z lewej skręcał ostrym łukiem. Michelle już za nim zniknęła. Zakląłem cicho, wściekły, że ją pchnąłem, zamiast przyciągnąć do siebie, tym samym skazując nas na ucieczkę bocznym korytarzem, z dala od pokoju, który znajdował się teraz poza naszym zasięgiem, po drugiej stronie windy. Nie byłem pewny, co zastanę za zakrętem, ale nie mieliśmy większego wyboru. Zniknąłem za zakrętem w chwili, gdy jeden z napastników ponownie wystawił głowę, tym razem przy podłodze, trzymając przed sobą broń. Pociski świsnęły mi nad głową. Odpowiedziałem ogniem i popatrzyłem w kierunku końca korytarza. Dostrzegłem jedynie niewyraźny zarys drugiego napastnika wypadającego z windy i klękającego przy ścianie, zanim znów mnie ostrzelali. Jedna z kul uderzyła w ścianę kilkanaście centymetrów od mojej twarzy, odrywając tynk i kawałki drewna. Poczułem, że coś drasnęło mnie w policzek, i cofnąłem się za zasłonę, by po chwili popatrzyć, co się dzieje z Michelle. Stała w odległości piętnastu metrów ode mnie, w otwartych drzwiach na końcu korytarza, machając ręką jak oszalała i szepcząc: - Tędy! Wziąłem głęboki oddech, opierając się plecami o ścianę, przesunąłem pistolet i strzeliłem kilka razy na oślep w kierunku windy, a później rzuciłem się w ślad za Michelle. Wypadliśmy drzwiami i pobiegliśmy na dół. Michelle pierwsza, z Alexem w ramionach, tulącym się do niej ze strachu. Pędziłem kilka kroków za nią, starając się zminimalizować ryzyko, że któreś z nich zostanie trafione zabłąkaną kulą przeznaczoną dla mnie. Oglądałem się za siebie, aby nie popełnić błędu, a jednocześnie obserwowałem klatkę schodową nad naszymi głowami. Po chwili usłyszałem, jak napastnicy wypadają na schody i zaczynają zbiegać w ślad za nami. Powiodłem wzrokiem za ich migoczącymi sylwetkami, przesuwając lufę pistoletu, a jednocześnie opierając się pokusie otworzenia ognia, bo nie chciałem marnować amunicji, jeśli nie było czystego pola do strzału. Dranie nie dali mi okazji, trzymali się blisko ścian, z dala od mojego wzroku, wyglądając przez balustradę tylko na ułamek sekundy, czym skłonili mnie do

otwarcia ognia. Zbiegaliśmy po schodach na złamanie karku. Kiedy Michelle, Alex i ja dotarliśmy do parteru, wybiegliśmy z klatki schodowej wprost do hotelowego holu. Machnąłem w powietrzu pistoletem i wrzasnąłem: - Wszyscy na ziemię! Popędziliśmy szerokim, otwartym pomieszczeniem w kierunku wyjścia. Hotelowy hol nie był zatłoczony, ale kilka osób spojrzało na nas ze zdumieniem. Niektórzy krzyknęli ze strachu, szukając kryjówki, a inni po prostu zamarli bez ruchu. Przebiegaliśmy obok windy, kiedy drzwi się otworzyły i na zewnątrz wyskoczył samotny strzelec, zastępując nam drogę. Michelle wyminęła go jak rasowy rozgrywający, nie zwalniając kroku i zostawiając go mnie. Staranowałem go z całej siły, waląc drania przedramieniem w szczękę - przewrócił się na podłogę. Pistolet zaklekotał na posadzce u moich stóp. Zdołałem kopnąć go w bok, nie zwalniając kroku i podążając za Michelle. Wypadliśmy z holu i przebiegliśmy hotelowy dziedziniec wychodzący na średniej wielkości parking, na którym goście zostawiali swoje samochody, bo w obiekcie nie świadczono usługi polegającej na odstawianiu pojazdów. Wiedziałem, że możemy się zatrzymać tylko na ułamek sekundy. Rozejrzałem się po parkingu, ciężko dysząc. Serce waliło mi jak oszalałe. Z lewej strony dostrzegłem to, czego się spodziewałem - białą furgonetkę zaparkowaną przodem do hotelowego wejścia, a w środku zarys ludzkiej postaci. Kolejnego Strzelca, który na nasz widok otworzył drzwi i wyskoczył. - Tędy! - warknąłem, odciągając Michelle od furgonetki. W tej samej chwili dostrzegłem samochód wjeżdżający na parking i skręcający na wolne miejsce. - Tam! - powiedziałem Michelle. - Do tego wozu! Szybko! Puściliśmy się w jego stronę. Osłaniałem tyły, biegnąc wzdłuż rzędu zaparkowanych samochodów, kiedy w naszym kierunku posłano kolejną serię, która podziurawiła karoserie wokół nas i rozbiła przednią szybę jednego auta. - Nie zatrzymuj się! - krzyknąłem do Michelle, odwracając się na pięcie i otwierając ogień w stronę dwóch napastników, którzy biegli ku nam. Dopadliśmy forda w chwili, gdy kierowca - otyły, łysy jegomość w garniturze - zatrzymał wóz i zaczął z niego wysiadać. - Dawaj kluczyki! - burknąłem, podtykając mu spluwę pod nos i nie zostawiając czasu na wahanie. Biedak trzymał je w dwóch palcach. Wyrwałem kluczyki i wyciągnąłem go z samochodu, odpychając na bok i rozkazując: - Na ziemię! Facet runął na asfalt. - Do środka! - wrzasnąłem do Michelle, otwierając tylne drzwi, a jednocześnie marnując parę kolejnych pocisków. Meesh wepchnęła Alexa do auta i gdy się wyprostowała, ujrzałem, jak jeden z drani unosi głowę i mierzy w naszą stronę. Wycelowałem, ale tamten zdążył strzelić, zanim pociągnąłem spust. Usłyszałem świst z prawej strony. Z przerażeniem spojrzałem w bok i ujrzałem, jak Michelle pada na tylną kanapę obok Alexa. Dostrzegłem małą ciemną plamkę poniżej piersi. - Meesh?! Nie odpowiedziała. Zakląłem po cichu. Dostała, i to na dodatek w to miejsce, gdzie mamy płuca i serce oraz inne delikatne i ważne narządy upchnięte jeden obok drugiego. Nie mogłem jednak zrobić nic więcej, jak wydostać nas z tego piekła. Wskoczyłem do środka, przekręciłem kluczyk i wrzuciłem wsteczny, obejrzałem się przez ramię i wyjechałem z miejsca, w którym facet zaparkował wóz. Popatrzyłem przez moment na Michelle i poczułem ucisk w żołądku. Krzywiła się z bólu, a twarz miała zlaną potem. - Jezu, Meesh! - wyszeptałem. Spojrzała na ranę, a później podniosła głowę i popatrzyła mi w oczy zagubionym wzrokiem. Próbowała coś powiedzieć, ale nie zdołała. Dopiero po chwili wykrztusiła: - Cholera, Sean... dostałam. Za jej plecami dostrzegłem dwóch napastników, którzy nadal zmierzali w naszą stronę. Jeden z nich, drań, który postrzelił Michelle, poruszał się z większym trudem. Zauważyłem ciemną plamę na jego barku i pomyślałem, że właśnie tam dosięgła go moja kula, choć dotarła do celu ułamek sekundy za późno. Nie zamierzałem dawać mu kolejnej szansy. - Trzymaj się - powiedziałem Michelle, wciskając gaz, jakbym próbował przebić podłogę na wylot. Ford szarpnął w tył, pędząc prosto na tamtych. Jeden z nich zdołał uniknąć uderzenia, skacząc za maskę zaparkowanego samochodu, ale gość, którego chciałem dopaść, nie był równie szybki. Walnąłem go i odrzuciłem do tyłu. Dolną część jego ciała zmiażdżyłem o bok innego samochodu z przyprawiającym o mdłości mokrym plaśnięciem, które było muzyką dla moich uszu. Później wrzuciłem jedynkę i z piskiem opon wyjechałem z hotelowego parkingu, mknąc w kierunku wybrzeża. Za wszelką cenę chciałem podtrzymać Michelle na duchu. Rozdział 8 - Meesh, nie odchodź! Wytrzymaj! - krzyknąłem. Spojrzałem za siebie, żeby zobaczyć, w jakim jest stanie, i

wyciągnąłem komórkę. Dwukrotnie wdusiłem zielony przycisk, wprowadzając ostatni numer. Kątem oka zauważyłem, że Michelle na mnie patrzy. Pomyślałem, że to zły znak. Jej oczy były półprzymknięte, usta wykrzywione z bólu, twarz zlana zimnym potem, a na klatce piersiowej rozlewała się plama krwi. Oplotła Alexa prawą ręką, przyciskając go do siebie z całej siły. Wytrzeszczonymi oczami wciąż na mnie spoglądała. Chciała coś powiedzieć, ale przerwała, bo zakrztusiła się krwią. Poczułem żółć w ustach. - Wytrzymaj, kochanie... - powtórzyłem, kiedy Villaverde odebrał telefon. - Reilly? - Jestem z Michelle. Oberwała. Potrzebujemy pomocy - wyrzuciłem z siebie. - Jadę samochodem razem z nią i jej dzieckiem, i... - Przerwałem, rozglądając się wokół w poszukiwaniu punktów orientacyjnych, które mógłbym mu podać. - Jedziemy wzdłuż wybrzeża, na zachód, oddalamy się od hotelu. - Ścigają was? Spojrzałem w lusterko, ale nie dostrzegłem ani śladu tamtych. - Nie, ale muszę zawieźć ją jak najszybciej do szpitala. Usłyszałem, jak Villaverde rozmawia z jednym ze swoich ludzi. - Zrozumiałem. Musisz być na Harbor Drive, co oznacza, że najbliższy szpital będzie... Zastanawiał się, co powiedzieć. - Szybko! - krzyknąłem. - Zaraz mi się wykrwawi! W tej samej chwili dostrzegłem coś kątem oka. Pasażerski samolot podchodzący do lądowania po mojej lewej stronie. Poczułem, że puls mi przyspieszył. - Zapomnij o szpitalu. Jestem niedaleko lotniska... - Rozejrzałem się wokół i po chwili spostrzegłem duży znak nad jezdnią, wskazujący zjazd do terminalu drugiego. - Jadę niebieskim fordem sedanem. - Nie rozłączaj się. Usłyszałem, jak rozkazuje swoim ludziom, żeby połączyli się z dyspozytorem pogotowia na lotnisku. Chwilę później Villaverde ponownie był na linii. - Co z napastnikami? - Załatwiłem jednego na hotelowym parkingu. Może coś z niego zostanie, gdy twoi dotrą na miejsce, ale po pozostałych nie będzie ani śladu. - W porządku, pozostajemy w kontakcie. Życz jej szczęścia. Rzuciłem aparat na fotel obok i wcisnąłem pedał gazu. Mijając kolumnę pojazdów, poprawiłem lusterko i spojrzałem na Michelle. - Za chwilę będziemy na miejscu! Słyszysz, Michelle? - dodałem jej otuchy. -Jeszcze moment. Z trudem uniosła powieki. Ogarnął mnie lęk, kiedy pędziłem fordem wzdłuż rozmazanej ściany samochodów, zjechałem z sześciopasmowej autostrady na kręty podjazd prowadzący do hali lotniska. Niecałą minutę później zostaliśmy skierowani do krawężnika przez zdumionego funkcjonariusza drogówki. Wyskoczyłem z samochodu i rozejrzałem się wokół w poszukiwaniu ambulansu. Ani śladu. - Karetka jest w drodze! - krzyknąłem do gliniarza, otwierając drzwi, żeby wyciągnąć Michelle. - Możesz sprawdzić, gdzie są! Mamy sytuację krytyczną! Spojrzałem do środka i zesztywniałem. Michelle przestała się poruszać. Jej oddech był płytki, z kącika ust z cichutkim świstem spływała krew zmieszana ze śliną. Całe siedzenie było mokre. Delikatnie uniosłem jej koszulę, żeby obejrzeć ranę. Poniżej lewej piersi widniał ciemny otwór, z którego sączyła się gęsta krew. Przyłożyłem do niego dłoń i nacisnąłem, próbując zatamować krwawienie. Musiało ją porządnie zaboleć, bo drgnęła, kiedy moja dłoń nacisnęła mocniej. Uniosłem drugą rękę do jej twarzy i pogładziłem blady, spocony policzek, nie wiedząc nawet, czy to czuje Jednocześnie spojrzałem w dół, szukając Alexa, który ukrył się pod jej ramieniem, chowając twarz i zaciskając powieki. Chłopak trząsł się ze strachu. - Hej - szepnąłem, wyciągając do niego rękę. Nagle się zawahałem i ją cofnąłem, zanim dotknąłem głowy chłopca. - Wszystko będzie dobrze - powiedziałem rozpaczliwym tonem, jakim mówimy podobne banały. - Wyjdzie z tego. Alex nie podniósł głowy. Pozostał bez ruchu, skulony i drżący, a później nieznacznie skinął głową, aby zaraz znów zamknąć się w sobie. Moje serce zamarło, gdy poczułem ciepłą krew Michelle sączącą się między palcami. Później z oddali doleciał odgłos syreny karetki. - Już są, Meesh! Słyszałaś? Ambulans zaraz tu będzie! Uniosła powieki i nasze spojrzenia na chwilę się spotkały. Skrzywiła usta, próbując coś powiedzieć, ale tylko zakrztusiła się krwią. Pochyliłem się niżej. - Nic nie mów, kochanie. Wytrzymaj. Karetka będzie lada chwila. Ponownie spróbowała coś powiedzieć, ale nie zdołała. - O co chodzi, kochanie? - spytałem, słysząc narastający i świdrujący w uszach ryk syreny. Na chwilę nadludzkim wysiłkiem otworzyła oczy i ponownie spojrzała mi w twarz. - Alex... - zaświszczała. - Dopilnuj... dopilnuj, żeby był bezpieczny. - Oczywiście. Słuchaj, nigdzie się nie wybieram - odpowiedziałem, siląc się nieporadnie na zachęcający uśmiech i gładząc ją po policzku, a jednocześnie uciskając ranę wlotową. - Obaj jesteśmy przy tobie - dodałem,

rzucając okiem na ambulans zatrzymujący się obok nas. Kilka sekund później ratownicy byli w samochodzie, sprawdzając jej stan. Żołądek mi się ścisnął, kiedy dostrzegłem ich miny, gdy ujrzeli, jaka jest blada, słaba i ile krwi straciła. Wokół samochodu zaczęło się zbierać coraz więcej gapiów. Pomogłem ją wynieść i ułożyć na noszach, ściskając Alexa za rękę i zasłaniając przed jego wzrokiem Michelle, kiedy ratownicy pchali nosze po chodniku. To, co mi powiedzieli, nie napawało optymizmem. - Masywny krwotok wewnętrzny - rzekł w końcu jeden z nich, próbując podłączyć drugą kroplówkę do jej ramienia. - Nie wiem, jakie uszkodzenia spowodował pocisk, ale tutaj nic nie wskóramy. Musi być natychmiast operowana. Kiedy jakieś lampki zaczęły dziko migotać, drugi z ratowników wybełkotał: - Ona odchodzi. Po chwili obaj rozpaczliwie przystąpili do działania. Jeden rozpoczął resuscytację krążeniowo-oddechową, a drugi zajrzał do ust, żeby sprawdzić, czy będzie można zaintubować Michelle. Cofnąłem się i skamieniały obserwowałem w milczeniu, jak ją ratowali, kurcząc się w sobie za każdym razem, gdy drgnęła pod naciskiem dłoni ratowników, przytulając z całej siły Alexa i pilnując, by tego wszystkiego nie oglądał. Wbrew wszelkim nadziejom liczyłem, iż zdołają ją ocalić, ale wiedziałem, że to praktycznie niemożliwe. Czułem się bezradny i nieprzydatny. Od gniewu pulsującego w skroniach mało nie pękła mi głowa. Później dźwięki ustały i na ekranie pojawiła się pozioma linia. Główny ratownik odwrócił się do mnie z ponurą miną i lekko pokręcił głową; w tamtej chwili mało nie pękło mi serce. Rozdział 9 - Jak ją, u licha, znaleźli?! Siedzieliśmy na ranczu, które pełniło funkcję terenowego biura FBI w San Diego. Na ranczu, a właściwie w ciężkim dwupiętrowym budynku z betonu i szkła położonym kilka kilometrów na wschód od Montgomery Field. Villaverde i ja byliśmy w jego gabinecie na górze. Godzinami opowiadałem detektywom miejscowego wydziału zabójstw, co zaszło, i opisywałem strzelaninę. Teraz byłem zmęczony i wściekły jak diabli, głowę miałem ciężką, jakby ktoś wtłoczył mi melasę do czaszki. - Może śledzili ją od domu - podsunął Villaverde, opierając się o krawędź biurka. Był wysoki i szczupły, o czystej oliwkowej cerze i zaczesanych do tyłu onyksowoczarnych włosach. Chodząca i gadająca reklama Biura. Pomyślałem, że prezentował się świetnie w garniturze, choć musiałem przyznać, że był bezpośrednim i kompetentnym gościem. - Nikt jej nie śledził - rzuciłem może nieco za agresywnie. - Michelle była dobra. Spostrzegłaby, gdyby za nią jechali. Szczególnie po tym, co się stało. Spodziewała się tego. - A jej telefon? - Wyjęła baterię, kiedy zakończyliśmy rozmowę. - Może zadzwoniła do kogoś z hotelu? Pokręciłem głową. - Nie ma mowy. Meesh była profesjonalistką. Nie zaryzykowałaby, nie po tym, co przeszła. Villaverde wzruszył ramionami. - Cóż, wkrótce się dowiemy. Jeśli do kogoś zadzwoniła, odnotowano to w księdze rozmów hotelu. Nie dawała mi spokoju jeszcze jedna możliwość. - Wiesz, ile hoteli i moteli jest w sąsiedztwie lotniska? - Nie mam pojęcia. Pewnie kilka. Czemu pytasz? Myślisz, że tak ją znaleźli? Sprawdzając jeden po drugim? - Kiedy zadzwoniła do mnie z centrum handlowego, powiedziała, że znajdzie jakieś lokum niedaleko lotniska. Jeśli zhakowali jej telefon i podsłuchiwali... mogli szukać kobiety z dzieckiem, bez bagażu i karty kredytowej. Może im się poszczęściło. - Jeśli faktycznie tak było, mogli ją śledzić. - Podniósł aparat z biurka i wybrał numer. - Poproszę, żeby sprawdzili w laboratorium. Kiedy Villaverde rozmawiał przez telefon, stałem i w milczeniu gapiłem się przez duże okno, dysząc z wściekłości. Słońce dawno zaszło i zapanowała ciemność, ponura i przygnębiająca. Latarnie uliczne słabo oświetlały parking, a na niebie nie było księżyca ani gwiazd. Nie widziałem też reflektora latarni morskiej ani światełka na końcu potwornego tunelu, w który zamienił się miniony dzień. Jakby przyroda chciała wzmocnić moje poczucie straty. - Nie rozumiem - prychnąłem. - Powiedziała, że nie chcieli jej zabić. Że w domu jeden z napastników miał ją na celowniku, ale nie strzelił. - Może spieprzyli robotę - podsunął uczynnie Villaverde, kiedy skończył rozmowę. - Powiedziałeś, że wokół latały kule. - Zawahał się, zrobił niepewną minę i dodał: - Albo chodziło im o ciebie. Poczułem, że żółć podchodzi mi do gardła. Myślałem o tym, analizując wszystko, co zrobiłem, każdą decyzję podjętą od chwili, gdy zadzwoniła Michelle. - Taak, cóż to za miłe uczucie... - mruknąłem. Próbowałem otrząsnąć się z gniewu i poczucia winy, skoncentrować na tym, co zrobiłem. - W porządku, co mamy oprócz telefonów? Nagrania z hotelowych kamer wideo?

Wyniki badań balistycznych z hotelu i domu... Coś jeszcze? Odciski palców? Krew któregoś z napastników? Villaverde skinął głową. - Mamy dużo próbek DNA, z domu i z pobojowiska, które zostawiłeś na parkingu. Nie wiem, co zarejestrowały kamery wideo, ale technicy kryminalistyczni analizują je, korzystając z NCIC12 . - Co z sąsiadami? - Ludzie z wydziału zabójstw przyjechali do jej domu, gdy zadzwoniła pod dziewięć zero jeden, ale niewiele znaleźli. Co mogliby ustalić? Numer rejestracyjny furgonetki? Przypomniałem sobie, że widziałem furgonetkę napastników na hotelowym parkingu, ale w panującym zamieszaniu nie spojrzałem na rejestrację. Tak czy siak było to bez znaczenia, bo zwykle takie wozy, skradzione czy wzięte z wypożyczalni, mają fałszywe tablice. - Pojedziemy do centrum i rzucisz okiem na kilka twarzy - zarządził Villaverde, mając na myśli monstrualną bazę danych z policyjnymi zdjęciami. Nie uśmiechała mi się ta robota. Niechętnie skinąłem głową, zastanawiając się, kim byli ci ludzie, analizując to, co widziałem, co mówiły ich twarze i ruchy. Byli twardzi i zdecydowani, zgrani, jakby robili to wielokrotnie. Ciekawe, czego jeszcze się dowiemy, gdy ich namierzymy. - Załatwiłem dwóch. Zostali poważnie ranni, pewnie już nie żyją. - Nie znajdziemy ich na żadnym oddziale pomocy doraźnej -odparł Villaverde. - W najlepszym razie wyrzucą gdzieś ciała. Nie sądzę, żebyśmy je znaleźli. Zeżre ich robactwo w jednym z kanionów na pustyni. Na miejscu tamtych też bym tak postąpił, ale zawsze trzeba się asekurować ze wszystkich stron, na wypadek gdyby dranie, którzy zabili Michelle, i ten, kto im zlecił robotę, popełnili jakiś błąd, co na nasze szczęście czasami się zdarzało. - Stracili dwóch ludzi jednego ranka. Ile grup zniesie taką stratę bez mrugnięcia okiem? - Zanim Villaverde zdążył odpowiedzieć, dodałem: - Trzeba się zwrócić do DEA. - Dlaczego? - Michelle nie miała pojęcia, czemu ktoś chciałby ją uprowadzić. Przyszło jej jedynie do głowy, że ta sprawa miała związek z jej dawną robotą. Musimy ich o to zapytać. Villaverde skrzywił się. - Znam szefa biura terenowego. Zadzwonię do niego. - Zamyślił się przez chwilę, a później dodał: - Była razem z tobą na wschodzie? Pokręciłem głową. - Nie, w Mexico City. - W Meksyku? Ciebie też tam wysłali? - Nie. Pracowałem w Chicago. - Jak się poznaliście? - Byłem członkiem wielozadaniowej grupy działającej w ramach połączonych agencji. Zrobiliśmy nalot na nowe laboratorium wytwarzające groźny narkotyk, który rzucono na ulice. Szedłem tropem gangu Latin Kings, który zaopatrywali. - Operacja „Sidewinder”? - Tak. W każdym razie Meesh już tam była. Analizowała informacje zdobyte przez DEA w ambasadzie, waląc baronów narkotykowych tam, gdzie najbardziej bolało - po kieszeni. Wkrótce nasze drogi się skrzyżowały. - Rozumiem. Kto był amerykańskim attache, kiedy tam pracowała? Zmarszczyłem brwi w zadumie. - Hank Corliss. Villaverde się skrzywił. Najwyraźniej znał to nazwisko. - Corliss? Jezu! Skinąłem głową. - Nadal pracuje w DEA? - Tak, do licha! - Villaverde wzruszył ramionami. - Cóż innego mógłby robić po tym, co przeszedł? Wiesz, co mam na myśli? - Przerwał, jakby chciał mu w ten sposób wyrazić szacunek, a później dodał: - To ich główny człowiek w Los Angeles. Kieruje tak zwaną grupą uderzeniową. - Nazwisko Corlissa musiało wzbudzić w nim pewne wątpliwości, bo zmarszczył brwi. - Sądzisz, że to, co go spotkało, może mieć związek z Meesh? W głowie zaświtała mi pewna myśl, ale trudno było potraktować ją poważnie. Minęło prawie pięć lat - długi czas dla kogoś szukającego zemsty. - Po tylu latach? Kiedy Michelle odeszła z agencji? To mało prawdopodobne. Oprócz tego nie należała do naszej grupy uderzeniowej. Pracowała pod przykrywką nad inną sprawą. Ale faktycznie powinniśmy z nim pogadać. - Przerwałem, aby po chwili dodać: - Lepiej, żeby prośba wyszła od ciebie. Corliss i ja... nie przysyłamy sobie prezentów na Boże Narodzenie. I tak wyraziłem się oględnie. Villaverde zareagował lekkim chichotem. - Zapamiętałem. Zamilkł na dłuższą chwilę, jakby zastanawiał się, co powiedzieć. - Słuchaj, może zdołam coś od nich wyciągnąć... - rzekł w końcu - ale damy sobie radę sami. Teraz masz na 12 National Crime Information Center - Krajowe Centrum Informacji o Przestępstwach.

głowie inne sprawy. Spojrzałem na niego pytająco. Villaverde wskazał kciukiem szklaną ścianę, która oddzielała jego gabinet od pokoju sekretarki. - Dzieciak. Popatrzyłem przez szybę. Alex się uspokoił i siedział cicho na czarnej skórzanej kanapie, gapiąc się w dywan. Obok niego przykucnęły dwie kobiety. Jedną z nich była niezwykle kompetentna asystentka Villaverdego, Carla, której opiece początkowo powierzyłem chłopca. Później dołączyła do niej młodsza czarnowłosa agentka w ciemnografitowej spódnicy, Julie Lowery. Skupiły całą uwagę na Aleksie, zabawiając go rozmową i próbując pocieszyć, gdy bez entuzjazmu skubał nuggetsy i frytki. Villaverde poprosił o przybycie psychologa dziecięcego, żeby nam pomógł - kobietę, która wcześniej współpracowała z FBI, ale udało mu się jedynie nagrać wiadomość na jej poczcie głosowej i nadal czekaliśmy na odpowiedź. - Ma rodzinę, u której mógłby się zatrzymać? Będzie potrzebował dużo czułej opieki - dodał Villaverde. - Powinieneś o tym pomyśleć. Oczywiście miał rację. Byłem tak pochłonięty kombinowaniem, jak dopaść drani, którzy zabili Michelle, że nie pomyślałem o innej ofierze, którą pozostawili na swoim szlaku. - Wiem. - Co zamierzasz z nim zrobić? Nie byłem pewny, dlaczego pyta. - Jest moim synem. Jak myślisz? Zamieszka razem z nami. - Wspaniale. Najpierw czeka cię trochę papierkowej roboty. Trzeba będzie także zrobić badanie krwi, aby ustalić ojcostwo. To długi proces. - Przerwał, jakby rozmyślał nad tym, a później spytał: - Znasz innych krewnych, którzy mogliby wystąpić o opiekę nad chłopcem? Czy rodzice Michelle żyją? Takie sprawy lubią się komplikować. Kiedy zapytałem przez telefon, Michelle powiedziała, że nie ma nikogo bliskiego. Zastanowiłem się, co wiem o jej rodzinie. Byliśmy ze sobą zaledwie kilka miesięcy. Intensywnych miesięcy, które sprawiły, że drobiazgi tego typu zeszły na dalszy plan. - Nie jestem pewny. O ile wiem, nie miała braci ani sióstr. Gdy ze sobą byliśmy, ojciec Meesh odszedł, a matka nie czuła się zbyt dobrze. Myślę, że chorowała na alzheimera, ale... nie jestem pewny. - W porządku. Sprawdzimy to. - Mina Villaverdego złagodniała. - Słuchaj, mówię to wszystko, żebyś wiedział, że czeka cię mnóstwo roboty z małym. Musisz załatwić formalności i zabrać go do domu. Poznać go i zacząć kłaść fundamenty pod wasze nowe życie. Nie będzie łatwo. Nie po tym, co dziś przeszedł. Na Boga, patrzył, jak umiera jego matka. Będzie mu trudno się otrząsnąć. Przed tobą wielkie wyzwanie, przyjacielu. To na nim powinieneś się teraz skoncentrować. Resztą my się zajmiemy. Nie myślałem o tym, co mówił. Mój umysł nadal odtwarzał to, co się stało. Widziałem, jak Michelle się zachwiała, stojąc przy samochodzie, słyszałem, jak jęknęła, gdy oberwała kulkę. - Chcę dopaść drani - powiedziałem bez ogródek. - Ja również. Rozmawiałem z szefem komórki wywiadu policji w San Diego. Ta sprawa jest priorytetem dla wszystkich. W niczym nam nie pomożesz. To nie Nowy Jork. Nie twoje podwórko. Będziesz tylko zawadzał. - Wziął głęboki oddech i odepchnął się od biurka, żeby stanąć obok mnie przy ścianie ze szkła. - Posłuchaj, Michelle nie żyje. Jej facet nie żyje. Nie ma znaczenia, czy chcieli ją porwać. To już się nie liczy. Sprawa jest zakończona. Dranie zaszyją się w szambie, z którego wyszli, a my będziemy podążali ich tropem. Aż dopadniemy skurwieli. Idź. Bądź z synem. Zabierz go do domu. Pozwól, że zajmiemy się resztą. Zacisnąłem pięści i zgrzytnąłem zębami, słysząc jego słowa. Alex. Teraz najważniejszy był Alex. Choć nie chciałem tego przyznać, faktycznie niewiele wniósłbym do śledztwa. Nie tutaj. Nie jako człowiek z zewnątrz, pozbawiony lokalnych kontaktów i nieznający miejscowych stosunków. Byłbym dla nich jedynie zawadą. Villaverde miał rację, ale jego słowa nie stały się przez to mniej bolesne. Spojrzałem na zegarek. Dwudziesta druga - dawno minęła godzina, o której czterolatek powinien pójść spać. Musiałem przenieść Alexa do cieplejszego, bardziej przyjaznego środowiska, położyć do łóżka i pozwolić, żeby odpoczął. Słyszałem, że dzieci są niezwykle odporne. Pomyślałem, że chłopak będzie potrzebował całej odporności, która przypadła mu w udziale, żeby przez to przejść. Zamierzałem nauczyć go szybko paru nowych sztuczek. Najpierw jednak musiałem wykombinować, co mu powiedzieć, jak i kiedy przekazać małemu ponurą wiadomość. Byłem do tego zupełnie nieprzygotowany. Wiedziałem, że będę szybko potrzebował pomocy, a nie wyglądało na to, by psycholog dziecięcy miał się tu zjawić przed nadejściem ranka. - Powinienem go stąd zabrać. - Przygotowaliśmy wam kilka pokoi w Hiltonie. Często z nich korzystamy - podsunął uczynnie Villaverde. - Może Jules powinna z wami pojechać. Wiesz, pomóc położyć go do łóżka i trochę się zadomowić - dodał, wskazując głową szatynkę. - Jasne - odparłem roztargniony, wiedząc, że pomoc, której naprawdę potrzebuję, nadejdzie z innej strony. Bardziej jednak zastanawiałem się nad ważnym telefonem, który musiałem wreszcie wykonać. Ponownie rzuciłem okiem na zegarek, zastanawiając się nad różnicą czasu między Kalifornią i Arizoną, a później przypomniałem sobie, że w stanie szczycącym się Wielkim Kanionem nie obowiązuje czas letni, więc znajduje się w czasie letnim wybrzeża Oceanu Spokojnego jak San Diego. Z tego wynikało, że nie jest za późno na telefon. - Daj mi kilka minut - powiedziałem Villaverdemu, wychodząc z gabinetu i sięgając po telefon.