- Dokumenty5 863
- Odsłony865 487
- Obserwuję555
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 578
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Rozmiar : | 1.3 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Pamięci mojej matki, Ruth (Tootsie) Reed, która była zawsze moją największą fanką. To dla Ciebie, Mamo
Prolog Z końcem maja deszcz zacinał jak wściekły. Policjanci z posterunku w Evansville, detektywi, mundurowi i antyterroryści, urządzali zasadzkę w śródmieściu w uliczce za sklepem jubilerskim Turley’s. Dostali cynk od wiarygodnego informatora i dziś mieli przymknąć gang Solazza, uzbrojonych bandytów, którzy ostatnio nękali małe firmy w centrum niczym Godzilla Japończyków. Bobby Solazzo werbował ludzi starannie, dobierając wyłącznie najbezwzględniejszych psychopatycznych drani. Eliminował wszystkich obdarzonych choć szczyptą empatii oraz przyszłych członków instytucji charytatywnych. Słowem banda składała się z kolesi typu „wyskakuj z kasy, a później i tak cię zabiję”. Chłopcy Solazza i ich szef raz już wymknęli się władzom po pościgu i strzelaninie w sklepie monopolowym, pozostawiając dwóch jego pracowników w kałuży krwi. Przyczaili się na dziesięć dni, ale to wszystko. Funkcjonariuszami dowodził detektyw Jack Murphy. Przykucnął w niewygodnej pozycji za kubłem na śmieci, ocierając z oczu deszcz, podczas gdy podkomendant zajął pozycję na dachu sklepu, razem ze snajperem i reporterem z miejscowego szmatławca, który domagał się materiału na idealny nagłówek: GANG SOLAZZA IDZIE DO PAKI. Inni strzelcy wyborowi zostali rozmieszczeni w strategicznych punktach wysoko nad uliczką, którą nazywano już strefą śmierci. Nie musieli długo czekać. Czarny chevrolet suburban z przyciemnionymi oknami wśliznął się w wylot wąskiej alejki i zwolnił łagodnie; zatrzymał się dokładnie za sklepem jubilera. Kolejne dwie minuty ciągnęły się jak guma do żucia, lecz wreszcie z samochodu wysiadło czterech potężnych, uzbrojonych po zęby osiłków. Jeden z nich podszedł do tylnych drzwi, wycelował obrzyn w zamek i roztrzaskał go na drobne kawałki. Wystrzał spłoszył jednego z policjantów, który odruchowo pociągnął za spust wymierzonego w uliczkę pistoletu. Jacka aż podniosło. Na pewno podkomendant, pomyślał. On zawsze coś spieprzy. Pocisk chybił, lecz czterej mężczyźni poniżej zareagowali jak dobrze wyszkoleni żołnierze. Dwóch pośpiesznie schowało się w tylnych drzwiach
Turley’s, dwaj pozostali odpowiedzieli ogniem. Choć policjanci na poziomie ulicy mieli rozkaz strzelać dopiero po snajperach, już po chwili w powietrzu świstały śmiercionośne kule. Jedna z nich wbiła się w pobliski transformator na wysokim słupie telefonicznym, tuż ponad policjantami atakującymi od zachodu. Posypały się iskry. Mundurowi zlokalizowani powyżej strefy śmierci nie przestawali zasypywać gradem pocisków alejki, skutecznie unieruchamiając kolegów na dole. Murphy zaczekał, aż chevrolet przystanie, i dopiero gdy usłyszał pojedynczy strzał i gdy rozpętało się piekło, wydał rozkaz dowódcy antyterrorystów. Teraz, w samym środku tej cholernej wojny, nie było ważne, w którą stronę pobiegnie; i tak będzie miał przerąbane. W szalejącej strzelaninie na zachodnim krańcu zaułka mógłby przynajmniej liczyć na wsparcie, ale równie dobrze mógł ruszyć za dupkiem, który uciekł uliczką na wschód. Pozostanie na miejscu nie wchodziło w grę. Zdecydował się na samotnego uciekiniera; na szczęście przyjrzał mu się dokładnie i miał pewność, że to sam Bobby Solazzo. Na nieszczęście. Z ulubionym obrzynem. Jaki debil rzuca się w pogoń za kolesiem z taką bronią? – pomyślał Murphy, nie przestając brnąć przez deszcz. Gładkie podeszwy jego eleganckich mokasynów ślizgały się po mokrym bruku. Ledwie zwracał uwagę na smród nieczystości, wylewających się z przepełnionych kanałów. Złapał za polimerową rączkę półautomatycznego glocka .45, standardowej policyjnej broni, i zwolnił kroku, nasłuchując, wyczekując jakiegokolwiek ruchu. Lub jego braku. Zaułek był tak wąski, że strzał z obrzyna zmiótłby każdego. Jack zdecydowanie inaczej wyobrażał sobie dobrą zabawę. Lejący jak z cebra cholerny deszcz ograniczał widoczność do zaledwie dwóch metrów, a Bobby, oddalony najprawdopodobniej o trzy, tylko czyhał, aż detektyw pojawi się w jego polu widzenia. Jedno z praw Murphy’ego mówiło: nigdy nie stawaj z pistoletem przeciwko obrzynowi. Z drugiej strony przecież nie zasadził się na gang Bobby’ego samodzielnie. Był detektywem. Miał kierować akcją z bezpiecznego miejsca, obserwując, jak antyterroryści i mundurowi wsadzają dupków do ciupy. Jackowi zabrzmiała w głowie kolejna złota myśl: jeśli coś może pójść nie tak, to spieprzy się na całego. Wziął głęboki oddech, wypuścił powietrze i ruszył naprzód. Bobby musi być blisko, pomyślał u wylotu alejki. Skręcił w prawo, przylgnął do betonowej ściany. By dostrzec leżący na stercie śmieci obrzyn, wystarczył
rzut oka. Jest nieuzbrojony, skonstatował Jack. Piorun huknął w najgorszym momencie. Murphy, wychylając się zza rogu, dostrzegł kolejny błysk. Tym razem blisko. Zbyt blisko. Nadlatujący z prędkością błyskawicy. Ostrze, pomyślał. Za późno! Spróbował się odwrócić, lecz poczuł, jak czubek noża przecina mu twarz, brnąc głęboko w dół, żłobiąc bruzdę w ciele i kości. Poderwał glocka…
Rozdział 1 Doktor Anne Lewis przystanęła na progu garażu i spojrzała na tylne drzwi swojego domu. Prezenter pogody znów się pomylił. „Lekkie zachmurzenie z dziesięcioprocentową szansą na deszcz” okazało się szalejącą burzą z piorunami. Może, jeśli poczekam, za chwilę przestanie padać? Przecież nie będzie tak lać bez końca? Usłyszała, że w domu dzwoni telefon. Zaklęła pod nosem i pobiegła. Gdy przemoknięta dotarła do środka, dzwonek umilkł. – Pewnie jakiś telemarketer – powiedziała na głos, lekko poirytowana, że jej mąż Don nie raczył się ruszyć. Od czasu przejścia na emeryturę nie robił nic poza wylegiwaniem się, czytaniem gazet i bałaganieniem. Westchnęła i idąc do łazienki po ręcznik, poprawiła przekrzywioną ramkę obrazka obok tylnych drzwi. Wysuszyła się nad umywalką i spojrzała w lustro. Od przedwcześnie posiwiałych wiele lat temu, jeszcze na studiach, włosów nadal bił niezwykły blask. Szkoda, że Don już go nie widzi… Prawdę mówiąc, to także jej wina; w końcu byli małżeństwem od czterdziestu dwóch lat. Obydwoje zatracili się w robieniu kariery i nie znaleźli czasu na potomstwo. Anne zastanawiała się czasem, jak wyglądałoby jej życie, gdyby mieli dzieci. Don był już emerytem, ona miała zakończyć pracę pod koniec roku, więc może to tylko niepokój wywołany nadchodzącą nieuchronnie nową sytuacją? Po ponad trzydziestu latach pracy w psychiatrii Anne zdecydowanie zbyt często zaglądała w głąb siebie. Z lustra patrzyły na nią błękitne oczy. Co robią psychiatrzy na emeryturze? Uczą? Podróżują? Powoli tracą rozum? Odsunęła od siebie tę myśl i raz jeszcze rzuciła okiem w lustro. Przygładziła wilgotne włosy i delikatnie zmyła z powiek kredkę, która smugami spłynęła jej po twarzy. – Nieźle jak na starszą panią – uśmiechnęła się. Gdy opuszczała łazienkę, poczuła jakąś woń. – Mój Boże, coś tu zajeżdża mokrym psem! – stwierdziła i powąchała ręcznik. To nie to. – Proszę, tylko nie szambo! Wydali majątek, aby je uszczelnić. Na dodatek musieli cierpieć smród
i wytrzymać nieład w rozkopanym ogrodzie. Jak Don mógł znosić ten odór przez cały dzień? I gdzie on jest? Wyszła z łazienki i przeszukała parter domu. Chyba nie wyleguje się do tej pory w łóżku? Anne zaczęła wchodzić po schodach, lecz zatrzymała się na ostatnim stopniu. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. – Sie ma, doktorowa. Pamiętasz nas? – Pięść uderzyła ją w mostek, dławiąc oddech. Coś wybuchło jej przed oczami. Obudził ją potworny ból. Otaczała ją nieprzenikniona ciemność, bolały oczy. Jak długo byłam nieprzytomna? I co się stało? Anne nic nie widziała, lecz czuła, że siedzi oparta o coś twardego. Próbowała zmienić pozycję, ale mogła tylko kręcić głową na boki. Lekko poruszyła zdrętwiałymi palcami u rąk i nóg. Knebel wywoływał ból szczęk. Wtedy przypomniała sobie tamtego mężczyznę. Głos wydawał się znajomy. Anne włączyła analityczną część umysłu psychiatry. Czy widziała go ostatnio w gazecie lub w telewizji? Nie, gdzieś indziej. A może to pacjent? Nieważne kto. Ważne, że bez wątpienia wściekły i zdolny do zrobienia krzywdy. Ale gdzie jest jej mąż? Czy również został związany? Nagły ból. Przeraźliwie jasne światło. Anne spróbowała zamknąć oczy. Bezskutecznie. – Wstawaj, szkoda dnia – zachęcał jakiś głos. Ponownie spróbowała przymknąć powieki. – Przylepiłem je taśmą. Nie chcemy, żeby coś ci umknęło, doktor Lewis. Zna moje nazwisko! Próbowała coś powiedzieć, spytać, czego chce, dlaczego jej to robi, lecz z powodu knebla nie była w stanie. – Tak, tak. Usta też masz zalepione. Boże, gdzie jest Don? Co się stało z moim mężem, sukinsynu!? Jakby czytając w jej myślach, intruz skierował strumień światła tuż obok i odwrócił jej głowę. Na Anne Lewis spojrzały krwawe i puste oczodoły. Ciało Dona było skrępowane i oparte o łóżko. W miejscu, gdzie powinny znajdować się usta, widniał krwawy, przepastny otwór. Odcięto mu wargi, wybito lub połamano większość zębów, wycięto język. Chciała odwrócić wzrok, ale było to ponad
jej siły. Gorąca żółć z żołądka podeszła jej do gardła i nie znajdując innej drogi, trysnęła nosem. – No i popatrz, co narobiłaś, Anne. – Głos zganił ją łagodnie, pouczając jak psotną dziewczynkę. – A taka z ciebie ponoć profesjonalistka. Nieoczekiwany cios sprawił, że niemal zakrztusiła się kneblem. Widziała wszystko jak przez mgłę. Czuła, że zaraz straci przytomność. – Tylko nam tu nie zemdlej, dziwko! Intruz szarpnął ją za włosy i uderzył tyłem jej czaszki o ramę łóżka tak mocno, że Anne zobaczyła gwiazdy. Po kolejnym trafieniu zaparło jej dech w piersi. Czaszka eksplodowała bólem, świat zawirował. Usłyszała nad głową odgłos dartej taśmy i jej lepki dotyk na rękach. Przymocowano ją do poręczy łóżka. Intruz odezwał się dziecinnym głosem: – „Judy i Punch1 o tort mieli sprzeczkę, więc w oczko Punch walnął ją troszeczkę. Punch mówi do Judy: «Częstuj się do woli», a Judy na to: «Dzięki, zbyt mnie boli»”. – Roześmiał się na całe gardło. 1 Jedna z postaci z książki dla dzieci Opowieści Babci Gąski (przyp. tłum.). Struchlała Anne w końcu rozpoznała napastnika. Nadchodziła śmierć. – Cóż, doktor Lewis… Bobby czeka, a ja obiecałem mu, że szybko załatwię sprawę. – Złapał ją za gardło. – Kłamałem. Będzie bolało tak bardzo, jak tylko się da, już ja o to zadbam. Wiadomo, praktyka czyni mistrza.
Rozdział 2 Jack otarł z twarzy krem do golenia i spojrzał w lustro. – A niech mnie, detektywie Jacku Murphy. Kawał przystojniaka z ciebie – stwierdziła Susan Summer za jego plecami. Murphy zerknął ponownie, tym razem pytająco. – Czy na pewno oboje widzimy to samo? Na gładko ogolonej twarzy wiła się jak gruby wąż głęboka, biała blizna. Zaczynała się poniżej prawego ucha, biegła przez klatkę piersiową i kończyła się tuż powyżej lewego sutka. Aż trudno uwierzyć, że przez tyle miesięcy służby był w szpitalu zaledwie dwa razy. Uśmiechnął się. – Masz rację. Niezłe ze mnie ciacho – powiedział sarkastycznie. Roześmiała się i wtuliła nos w jego szyję. – Nie bądź taki próżny, Jack. Dzięki bliznom wyglądasz groźniej. A która kobieta oprze się tak niebezpiecznemu mężczyźnie? Wycofała się i naciągnęła na siebie jedną z jego koszul. Jack setki razy zastanawiał się, jakim cudem udało mu się zdobyć tak piękną kobietę? I to młodszą o niemal dziesięć lat. Susan lubiła jogging. Dzisiaj, zanim wstał z łóżka, przebiegła pięć kilometrów wzdłuż rzeki. Była opalona, miała sprężyste mięśnie i wszystko na swoim miejscu. Włosy w kolorze miodu, które zwykle rozpuszczała, teraz były upięte, odsłaniając smukły zarys szyi. Niebieskozielone oczy przypominały Jackowi morze. Cmoknęła go w policzek i poszła do kuchni. Nie omieszkał przyjrzeć się dokładnie tej części jej ciała, która nieodmiennie przyprawiała go o palpitacje. – Jeśli nie przestaniesz gapić się na mój tyłek i się nie ubierzesz, zaliczysz spóźnienie pierwszego dnia po powrocie do pracy, Romeo – rzuciła przez ramię. – No to mam za swoje! – stwierdził i ponownie spojrzał w lustro na bliznę na szyi. Doktor orzekł, że swędzenie to dobry znak, oznacza, że rana się goi. Natarczywe, palące nocne świerzbienie ustało, lecz pozostał gówniany wygląd. Podobno w końcu blizna wtopi się w resztę skóry. Jack zastanawiał
się nad tym i stwierdził, że byłoby to możliwe tylko, gdyby jego twarz przypominała pizzę. Na razie wyglądał paskudnie jak cholera. Buszowanie Susan po kuchni, brzęki i trzaskanie garnkami, nigdy nie zapowiadało gotowania. Można się było natomiast spodziewać do perfekcji opanowanej obsługi kuchenki mikrofalowej i rozległej wiedzy na temat przebiegu tras dostawców pizzy. Uśmiechnął się. Susan była wspaniałą kochanką i troskliwą kobietą. Gdy wypisano go ze szpitala, przyjęła rolę jego osobistej pielęgniarki, wnosząc do jego leczenia nową jakość. Wyczyny poprzedniej fizjoterapeutki sprawiały, że Jack rzucał mięsem po całej lecznicy. Na identyfikatorze siostry oddziałowej widniał skrót SO; gdy zapytał, czy oznacza on „sadystycznego oprawcę”, odwetem był bolesny masaż wrażliwej blizny. Komu przyszło do głowy nazwać pielęgniarki siostrami miłosierdzia? – pomyślał. Susan cackała się z nim i rozpieszczała, spędzając więcej czasu u niego niż u siebie. Karmiła go i ubierała, traktując jak chore dziecko. Jacka cieszyło tak uważne podejście, zwłaszcza podczas seksu, ale był jeden szkopuł. Jego była żona Katie. Choć mijały dni, nie mógł przestać o niej myśleć. Wszystko, co robili z Susan, miejsca, które odwiedzali, Murphy porównywał z poprzednim życiem. Małżeństwo z Katie trwało pięć lat; od rozwodu upłynął rok. Jack miał nadzieję, że uda im się uporać z dręczącymi ich problemami w imię wspólnego życia, lecz nie zdołali przezwyciężyć oddalenia. Prawdziwą żoną Murphy’ego była jego praca: bezmyślnie kusił los i zamiast unikać ryzyka, gdy już się za coś zabierał, nie potrafił odpuścić. Pracował dzień i noc, dopóki nie zamknął sprawy. Katie zaś pragnęła stabilnego, bezpiecznego związku, w którym mężczyzna wraca po pracy do domu, zjada obiad, pyta, jak jej minął dzień, kocha się z nią i nie znika przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nie, Jack nigdy nie nauczyłby się tak żyć. – Czy ty w końcu stamtąd wyjdziesz? – dobiegł go z kuchni głos Susan. Jack zamknął oczy, starając się przestać myśleć o Katie. Był zły, że w ogóle zaprzątał sobie głowę wspomnieniami. Pozbierał się i wkroczył do kuchni na golasa. – Nie wracam do łóżka. Nie zmusisz mnie, kobieto. Na Boga, prawdziwe z ciebie zwierzę. Rozpięła guziki i pozwoliła, by koszula opadła na ziemię. Podeszła nieśpiesznie.
– Mówiłam, że nie utrzymasz mnie w ryzach – wyszeptała mu prosto w ucho. Później wziął szybki prysznic i włożył przygotowane przez Susan ubranie. Zwykle chodził do pracy w krawacie i garniturze, lecz dziś musiały wystarczyć spodnie i koszulka polo. Krawata na szyi nie zniósłby za skarby świata. – Susan, mówiłem ci, jak bardzo doceniam wszystko, co dla mnie robisz? – Pewnie. Jakieś dziesięć tysięcy razy – powiedziała i przewróciła oczami. – Nigdy nie spotkałam kogoś, kto by się tak bronił przed opieką. Zanim cię spotkałam, myślałam, że mężczyźni pragną wyłącznie pokojówki i kobiety do łóżka. – Skoro już o tym wspomniałaś… Mam jeszcze jakieś trzydzieści minut… – Jesteś złym człowiekiem, Jacku Murphy. Objął jej wąską talię. – Mówię serio. Chyba nigdy nie uda mi się wypłacić. – Pochylił się i pocałował ją w czoło. – No cóż, zawsze możesz się lepiej starać – odpowiedziała długim namiętnym pocałunkiem. Zadziałało natychmiast. Susan musiała to wyczuć, bo się odsunęła. – Zrobiłam kawę – oznajmiła. – Już idę – odparł. Wyjął z komody służbowy pistolet, wysunął magazynek, upuścił go na łóżko, i kilka razy upewnił się, czy spust dobrze działa. Zręcznie rozebrał broń, wydmuchał wszelkie kłaczki kurzu, złożył ponownie i z trzaskiem umieścił naładowany magazynek w uchwycie. Zarepetował. Model 36 glocka .45 to dzieło sztuki. Jest dziewięćdziesiąt gramów lżejszy od swego poprzednika, modelu 21, ma mniejsze wymiary, nienaładowany waży mniej więcej tyle samo co amunicja. Wchodzi do niego dziesięć nabojów, a każdy, pokryty mosiężnym płaszczem z wgłębieniem na czubku, zdolny jest porazić ludzkie ciało z mocą pneumatycznego młota. Jack wetknął broń do kabury i włożył za pas. Odwykł już od jej ciężaru; sam też sporo stracił na wadze. Zapiął pas na ostatnią dziurkę. Wszedł do kuchni, nalał sobie kawy. Susan stała na werandzie. Zwykle krótko ostrzyżone, ciemne włosy Eddiego w więzieniu znacznie urosły, co mu się zresztą bardzo spodobało. Wychudzoną sylwetkę pokryła wyrzeźbiona muskulatura; częsty przypadek u skazańców, którzy podnoszą
ciężary, spożywają regularne posiłki i chcą przeżyć za wszelką cenę. Od czasu, gdy sześć tygodni temu wyszedł z paki, Eddie zadbał o opaleniznę. Wcześniej świetlówka w celi sprawiała, że kolor jego skóry przypominał rozjechaną na szosie padlinę, lecz Eddie za nic nie ściągnąłby koszuli i drelichowej kurtki na dziedzińcu. Nie wystarczyłoby to wprawdzie, gdyby ktoś zechciał mu wbić nóż pod żebra (czy jak się tu mówiło: sprzedać kosę), lecz lepsza taka ochrona niż żadna. W domu rozbłysło światło, a Eddie podniósł do oczu lornetkę. We wnętrzu coś się działo, lecz pod tym kątem trudno było zajrzeć do środka. Poruszenie zaczęło się ponad godzinę temu. Murphy. Pewnie nakłada sobie makijaż, pomyślał Eddie i roześmiał się z własnego żartu. Później jednak zapanowała cholerna cisza, więc może detektyw wrócił do łóżka? Dupsko bolało jak diabli, nogi ścierpły od siedzenia na mokrej ziemi przy brzegu rzeki. Podkręcił ostrość. – Niech to szlag! – burknął do brata. – Mówiłem, żeby wziąć lepszy model! – Nie bardzo nas na to stać, Eddie – odparł Bobby. Nietrudno było zauważyć, że jest w kiepskim stanie: miał ziemistą cerę, a skórę sflaczałą jak starzec. To Bobby zawsze był przywódcą. Tym silnym. Tym, za którym latały dziewczyny. Lecz trwająca od miesiąca nieustanna obława policyjna i jemu dała się we znaki. Bobby wyciągnął się na ziemi, skrzyżował ręce na karku i zapatrzył w puste, październikowe niebo. Eddie nie rozumiał spokoju brata. Sam najchętniej otworzyłby te drzwi kopniakiem i załatwił sprawę raz na zawsze. – Może znajdziemy jakiś domek, podobny to tego, i tam się zatrzymamy? Mam już dość pełnych karaluchów moteli, Bobby. I wiesz co, pieprzę to całe spanie na gołej ziemi. Od tej cholernej rzeki jedzie szambem jeszcze bardziej niż od ciebie. – Miał nadzieję, że sprowokuje brata, ale Bobby tylko popatrzył mu w oczy i pokręcił głową. – A nawet jakbyśmy włamali się do jednego z tych domków… Co byśmy zrobili z tymi, co tam mieszkają? Eddie się zastanowił. – No, kropniemy ich. A ciała do rzeki. Bobby usiadł. – No więc? – domagał się odpowiedzi Eddie. – Czemu nie? – Bo ktoś mógłby zacząć ich szukać. Nie przyszło ci to do łba? A potem co? Stukniesz każdego, kto zapuka do drzwi?
– Gówno prawda! – Eddie splunął na kamienie. – Nie wciskaj mi kitu – burknął, lecz wiedział, że Boby ma rację. Zawsze miał rację. Poruszenie w domku przykuło uwagę Eddiego. Ponownie uniósł lornetkę i zobaczył otwierające się drzwi. Na werandę wyszła zgrabna kobieta o blond włosach w odcieniu miodu; niosła kubek z kawą. Na sobie miała prawie całkowicie rozpiętą koszulę z długim rękawem. Gdy podniosła kubek do ust, Eddie dostrzegł bieliznę. Wcześniej nigdy jeszcze nie widział jej nago. – A niech mnie! – powiedział. Choć szczerze nienawidził Murphy’ego, równie szczerze podziwiał jego gust do kobiet. Oczywiście, oznaczało to jednocześnie zawód, jaki uczyniła mu Susan Summers. Co ona widzi w takim gównie? – Zdaje się, że Murphy przygruchał sobie naszą panią kuratorkę na stałe – zauważył. Wyraz twarzy Bobby’ego tłumaczył wszystko. Nie do wiary, że Murphy ma aż takie szczęście, na które w ogóle nie zasługuje. Jest przecież zwykłym sukinsynem. Eddie usiadł obok brata. – I to mnie właśnie dobija – oznajmił. – My się tu pałętamy jak bezdomni, a ten sukinkot używa sobie do woli. – Wskazał palcem na domek. – Popatrz na tę hawirę. Ma niezłą łódeczkę, a nawet własną pieprzoną przystań! Bobby wzruszył ramionami. – Pieprzyć to! – Eddie splunął do wody. – Tylko dlaczego on, a nie my? – Odpuść, braciszku – ostrzegł go Bobby. – Od Murphy’ego potrzebujemy wyłącznie jednej rzeczy. Nie domku, nie łodzi, nie tej policyjnej dziwki. Gdy z nim skończymy, odbierzemy mu wszystko. Nawet życie. Eddie wytężył wzrok, zagapiony na drugi brzeg rzeki. Niezła szprycha z tej Susan, tylko zawsze taka wyniosła. Traktowała ich jak śmieci. Zastanawiał się, jak by to było, gdyby w nią wszedł. Poświntuszyłby trochę, sprawił lekki ból. Wszystkie kobiety lubią odczuwać ból… Z rozmyślań wyrwało go pojawienie się na werandzie Murphy’ego. Eddie zrobił zbliżenie na jego twarz. – Skurwiel! – powiedział. Detektyw zbliżył się do Susan od tyłu i objął ramieniem jej talię. Był wysoki, miał prawie 180 centymetrów wzrostu, może nawet więcej. Szczupła i mocna (z oczywistych powodów) sylwetka była jak stworzona do walki. Z opowieści Bobby’ego wynikało, że Murphy ledwie uszedł z życiem z ostatniej akcji, choć na pierwszy rzut oka nie widać było, że policjant
ucierpiał. Eddie pomyślał, że już niedługo sam popracuje nad jego wyglądem, i uśmiechnął się do tej myśli. Susan wtuliła Murphy’emu nos w szyję. – Trzeba mu było obciąć fiuta, Bobby! – powiedział Eddie i splunął na kamienie. – Ja już tak dalej nie mogę. Zróbmy to teraz. Rzygam już tym ukrywaniem się po krzakach jak jakiś pieprzony podglądacz… – Tylko patrz, stary – poprosił Bobby cierpliwie. – Cholera jasna, przecież tylko patrzę! Od trzymania metalowej lornetki i ciągłej regulacji ostrości spociły mu się dłonie. Skupił się na twarzy Murphy’ego. – Nieźle go pochlastałeś, bracie! – Czas na nas. – Bobby wstał i poszedł w kierunku ukrytego vana. – Musimy tam pojechać i zacząć ją śledzić. Później może się przydać. – Chwileczkę – powiedział Eddie. Murphy właśnie odwrócił Susan twarzą do siebie. Wspięła się na palce i obdarzyła go najbardziej wyuzdanym pocałunkiem na świecie. – Halo, Houston, mamy języczek – zachichotał. – Może wyślemy mu ten śliczny języczek jako prezent, lecz dopiero jak się zabawię? – Podniecał go sposób, w jaki Susan poddaje się pieszczotom Murphy’ego. Poczuł znajomy ucisk w spodniach. – Trzymamy się planu, Eddie. – Najpierw go ukarzemy, potem wykończymy. Czy tak? – upewnił się. Bobby wyszczerzył zęby w uśmiechu. – A żebyś, kurwa, wiedział.
Rozdział 3 Coś dzisiaj nie biorą ryby. Pieprzone szczęście! Timmy Ryan ze znawstwem zarzucił wędkę, celując haczykiem z przynętą z mąki kukurydzianej pomiędzy zwisające nad wodą gałęzie, tak jak mu pokazano wcześniej. Facet z domku letniskowego w dole rzeki, glina czy detektyw, wędkował tu cały czas. Timmy obserwował go z oddali, ale ciekawość przeważyła. Podszedł i dowiedział się, że tamten ma na imię Jack. Jego nowy przyjaciel pokazał, jak lepić przynętę z mąki kukurydzianej. Timmy słyszał o nim niejedną opowieść, choć sam Jack nigdy nie opowiadał o pracy. Murphy był lokalną sławą w Evansville i okolicy. Ciekawe, jakie to uczucie, gdy człowiek zostaje postrzelony? Albo gdy kogoś zabija? – zastanawiał się Ryan. Gdy zauważył bliznę na szyi Murphy’ego, zapytał, czy go boli. – A jak myślisz, twardzielu? – usłyszał w odpowiedzi. Ja nie mogę! Murphy nazwał mnie twardzielem! – Tutaj niczego nie złowisz, Tommy – dobiegł go znienacka zza pleców jakiś głos, odrywając od rozmyślań. Timmy odwrócił się i zobaczył siedzącego na skałach, ubranego po żołniersku mężczyznę. Beżowe spodnie wetknięte w buty, T-shirt koloru błota i głęboka opalenizna. Nie, ten świr nie był żołnierzem. Tłuste włosy zwisały w strąkach, błękitne jak niebo oczy były zamglone, jakby zwrócone w zupełnie innym kierunku. – Czy zająłem pana miejsce? – zapytał Timmy uprzejmie, choć wiedział, że stanowisko nie należy do nieznajomego. To punkt jego i Murphy’ego. Na dodatek ten facet mówił do niego „Tommy”, a on był cholernie pewny, że nie spotkał go nigdy w życiu. Co za przygłup! Timmy był na wagarach i nie chciał się pakować w żadne tarapaty. Facet może i jest świrem, ale jest też dorosły. A z dorosłymi różnie bywa. Mężczyzna zachichotał i wrzucił kamyk do rzeki. Otoczak przeleciał tuż obok głowy chłopca. – Nie musi pan tego robić. Ustąpię panu miejsca! – Tommy, Tommy, Tommy… – Niemal czule powiedział mężczyzna. – Nie musisz się o nic martwić, mały. Wszystko będzie dobrze.
Oczywiście, że wszystko będzie dobrze. Dlaczego miałoby być inaczej? I, bezmózgu jeden, przestań nazywać mnie Tommy! – pomyślał Timmy. Wziął się za wyciąganie przynęty; chciał odejść jak najdalej i od tego miejsca, i od tego faceta. Ale, do licha, przecież to jego miejsce do wędkowania! Jego i Murphy’ego. Czemu miałby bać się jakiegoś szajbusa? Jack Murphy w tej sytuacji na pewno by nie uciekł. Zadałby intruzowi kilka zmyślnych ciosów i gnojek w mig pływałby w rzece, razem z rybami. – Całkiem sporo tu wędkuję, proszę pana – oznajmił, udając bardziej odważnego, niż był naprawdę. – A razem ze mną mój przyjaciel. Słynny policyjny detektyw. – Miał nadzieję, że to zamknie facetowi usta. Mężczyzna wstał powoli. – Już to wiem – powiedział. Zszedł ze skał i stanął tuż obok Timmy’ego Ryana, kładąc mu brudną rękę na ramieniu. – Tommy, ja i mój brat widzieliśmy cię tutaj z Murphym. Myślisz, że on cię lubi, prawda? Zdumienie Timmy’ego okazało się większe od strachu. Nie zwrócił uwagi na ton nieznajomego. – Ja i pan Murphy jesteśmy przyjaciółmi, ty dupku – powiedział, uwalniając się od ciężaru dłoni. – Dlaczego przez cały czas nazywasz mnie Tommy, jeśli jesteś taki mądry? Nawet nie wiesz, jak mam na imię. Mężczyzna się roześmiał. – Nie słyszałeś nigdy o Tommym Tomeczku2, mały? – zapytał. 2 Jedna z postaci z Opowieści Babci Gąski (przyp. tłum.). W magiczny sposób w dłoni mężczyzny pojawiło się ciężkie ostrze. Timmy próbował się zasłonić rękami, lecz ostra stal przecięła wędkę i wbiła się w ciało, aż natrafiła na cel położony głęboko w ścięgnach i szyi Timmy’ego Ryana. Śmierć nastąpiła, zanim jeszcze chłopiec upadł na ziemię. Gdy Maddy Brooks znalazła kopertę, w pierwszym odruchu chciała ją wyrzucić do kosza razem z resztą śmieciowych przesyłek reklamowych. Lecz adres nabazgrano dziecięcymi kulfonami, czerwoną kredką, podobnie jak jej imię. Otworzyła środkową szufladę i wyciągnęła list, który znalazła
na biurku w zeszłym tygodniu. Zawierał coś w rodzaju wierszyka, o jakichś Punchu i Judy, czy inne brednie. Porównała. Charakter pisma był ten sam. Jako jedna z wyróżniających się prezenterek telewizyjnych kanału szóstego Maddy narobiła sobie więcej wrogów niż przyjaciół. Dotarła na szczyt, co wcale nie było łatwe w tej branży. Odkryła, że potrafi wodzić mężczyzn nie tyle za nos, ile za pewne położone niżej części ciała… Wiedziała, że jest piękna, i nie wstydziła się wykorzystywać danych jej przez Stwórcę wdzięków, aby dopiąć celu. W razie potrzeby potrafiła być równie podstępna, jak śliczna. Gdyby tylko wiedziała, kto stroi sobie takie żarty… – To naprawdę nie jest śmieszne – powiedziała wystarczająco głośno, aby usłyszeli ją wszyscy w pokoju redakcyjnym, i rzuciła koperty na biurko. Będą jej jeszcze potrzebne do złożenia pozwu przeciwko stacji, dotyczącego wrogiego środowiska pracy, lub przynajmniej w charakterze silnego argumentu w kwestii kolejnego awansu. Zadzwonił telefon. – Maddy Brooks, wiadomości kanału szóstego – powiedziała. Słuchała przez chwilę uważnie, odłożyła słuchawkę i wrzasnęła na kamerzystę. A potem wyszła tylnymi drzwiami, kierując się do służbowego jeepa liberty.
Rozdział 4 Jack się nudził. Odwalał papierkową robotę przez dwie godziny i powoli zaczynał myśleć, że tak wczesny powrót do pracy był błędem. Już pierwszego dnia po czterech tygodniach chorobowego jego umysł zamienił się w papkę. Za cholerę nie mógł się skoncentrować. Odkąd dzisiejszego ranka wszedł tylnymi drzwiami do kwatery głównej i usadził tam swój zadek, nie robił nic, tylko czytał raporty, pił kawę, odpowiadał na pytania o samopoczucie i próbował nie zwracać uwagi na rosnące ciśnienie. Wszyscy gratulowali mu ucieczki przed śmiercią i przypominali, jak była blisko. W filmach bohaterski detektyw – postrzelony, pobity, przejechany samochodem, wysadzony w powietrze, pogryziony przez psy – po prostu przeżywa, a na koniec rzuca jeszcze chwytliwe hasło typu Hasta la vista, baby albo „Tylko na tyle cię stać?”. Lecz w realnym świecie wszystko boli jak szlag, a sterany policjant prosi jedynie: „Zadzwońcie po karetkę”. Zapomniał już, jak to jest dzielić przestrzeń z dwudziestką detektywów – te ich bezustanne sprzeczki, obrzucanie się obelgami, kiepskie dowcipy, niesmaczny rechot i małostkowość, nie wspominając o ogólnie przygnębiającej atmosferze, która potrafi doprowadzić do szaleństwa całkiem zdrowego na umyśle człowieka… Na szczęście i Jack był odrobinę niepoczytalny. Stare notatki, listy gończe, biuletyny, a nawet raporty o sprawach w toku piętrzyły się na biurku, upchane na chybił trafił. Spędził godzinę na sortowaniu całego tego bałaganu, wrzucając większość papierów do kosza i układając w stosik wszystko, co wyglądało na istotne. Już miał przejrzeć ten bajzel ponownie, gdy poczuł szturchnięcie. Spojrzał w górę i zobaczył swego partnera, Liddella Blancharda. Przy tym drągalu, choć całkiem wysoki, Jack wyglądał jak karzełek. – Ej, ty tam, partner, bierz dupę w troki – ponaglił go Liddell. – Znaleźliśmy kolejne ciało nad rzeką. Zaraz przy twojej hawirze. Pędząc na złamanie karku, Maddy Brooks potknęła się o wielkie kamienie, którymi gęsto usiany był brzeg rzeki Ohio, i runęła na sam dół nasypu.
– Maddy, czy wszystko w porządku? – spytał kamerzysta, tłumiąc śmiech. Ostrożnie podążył w kierunku rozciągniętej jak długa koleżanki. Usiadła na ziemi i spojrzała, zdmuchując opadłe na twarz kosmyki włosów. – Ależ tak, jest wprost cudownie. – Rozejrzała się wokół, mając nadzieję, że nikt nie widział jej kompromitującego upadku. Raczej nie ucieszyłaby się, gdyby jej żenująca wpadka znalazła się w następnej edycji Śmiechu warte. – Maddy Brooks potrafi spaść na samo dno, ale i wspiąć się na szczyt – oświadczył z szerokim uśmiechem kamerzysta Dex. Zachichotał i podał jej dłoń. Odepchnęła ją z niechęcią. – Poradzę sobie, wielkie dzięki – odparła oschle. Sądziła, że Dex podkochuje się w niej po cichu, więc nie pozwalała się dotykać. Stanęła na nogi i otrzepała się, sprawdzając rozmiar zniszczeń. Straciła jeden obcas i czuła, że cała będzie posiniaczona, lecz jakimś cudem kości i twarz okazały się całe. – Może lepiej zabierzemy cię do szpitala… Sama wiesz, żeby cię dokładnie zbadano – zaoferował Dex. – To się nigdy nie wydarzyło. Zrozumiano? – Zmierzyła go wzrokiem. Uniósł ręce w geście kapitulacji. Wiedział, jaki z Maddy wredny babsztyl, i nie miał ochoty jej podpaść. Lecz w głębi duszy nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Oto Królowa Śniegu wywinęła orła na skalistym nasypie! Jaka szkoda, że kamera nie była włączona, pożałował. Chłopaki posikaliby się ze śmiechu. Maddy zaczęła kopać w jakiś spory kamień, dopóki nie wyłamała obcasa z drugiego pantofelka, a później potruchtała wzdłuż rzeki w kierunku miejsca zbrodni. Jak będzie mieć szczęście, to przedrze się przez kordon policji i zdobędzie parę niezłych ujęć zwłok, dopóki nie przejmą ich detektywi. Właśnie dlatego wolała zejść po stromych skałach, niż jechać tam samochodem. Było pewne, że nie cofnie się przed niczym. Zwłaszcza teraz, gdy straciła kosztowne czółenka! – Z wody wyciągnął dzieciaka ten staruszek z psem – wyjaśnił Liddellowi kapral Timmons i skinął w stronę starszego pana ubranego w czerwony sweter i tweedową czapkę. Pies, mieszaniec przypominający teriera rasy Jack Russel, wiercił się niecierpliwie, chcąc podążyć za tropem. Niepewnie zerkał na otaczający go tłum policjantów.
– Porozmawiam z nim – zasugerował Jackowi Liddell i skierował się w stronę właściciela zwierzaka. Jack przyjrzał się ofierze. Obaj partnerzy wiedzieli, że Murphy ma lepszy kontakt z truposzami niż z żywymi. Pierwsza zasada na miejscu zbrodni: niczego nie dotykać. A tutaj narobiono takiego bajzlu, że Jackowi opadły ręce. Najpierw staruszek, potem straż pożarna, a na końcu ekipa ratunkowa. Zrozumiałe, że stary wydobył ciało z wody, bo nie wiedział, że tak się nie robi. Ale przybyli przed policją strażacy naciągnęli na zwłoki brezent. Murphy wiedział, że to wynik źle pojętego szacunku dla zmarłego lub chęć ukrycia ciała przed wzrokiem gapiów, ale sprawa została zawalona w ten sposób już nie po raz pierwszy; po prostu nie dawało się im wytłumaczyć, że pod żadnym pozorem nie należy ruszać denata! Teraz trzeba się będzie dowiedzieć, skąd pochodzi brezent i co ostatnio przykrywał, żeby wyeliminować możliwe zanieczyszczenia materiału dowodowego. Jack założył lateksowe rękawiczki, ostrożnie uniósł skraj płachty i wytężył wzrok. Ciało małego chłopca, w wieku od dziesięciu do dwunastu lat. Najwidoczniej spoczywało wcześniej twarzą w dół na błotnistym podłożu i częściowo w wodzie. Teraz leżało na boku. Widać było dżinsy, T-shirt, zarys buzi – wszystko zalepione mułem. – Czy możemy zrobić parę zdjęć, Jack? – zapytał jeden z techników. – Potem odkryjemy ciało i przyjrzymy się bliżej. Jack cofnął się, umożliwiając im dostęp i wykonanie kilku cyfrowych fotografii. Następnie pomógł unieść i zwinąć brezent w taki sposób, aby wewnątrz zachowały się wszelkie istotne ślady. – Ciało zostało przesunięte – zauważył technik. – Kapral Timmons powiedział, że stary wyciągnął je z rzeki – wyjaśnił Jack. – Cóż… Prawdopodobnie wcale nie znajdowało się w wodzie – odparł technik, wskazując na częściowo zaschnięte błoto – na twarzy, w ustach i w uszach. Jack zagwizdał na Liddella i zamachał w jego stronę telefonem komórkowym. – Zapytaj go, czy chłopiec naprawdę znajdował się w wodzie – powiedział zaraz po uzyskaniu połączenia. – Leżał w wodzie, tak jak to wcześniej mówiłem – odpowiedział staruszek. – To go wyciągnąłem. Razem z Bellą żeśmy go wyciągnęli. Jack przełączył na tryb głośnomówiący i podetknął aparat technikowi.
Ten potrząsnął głową. – Bella to pewnie pies? Jack wzruszył ramionami. – Ciało zostało poruszone, Jack. Nie znajdowało się w wodzie. W przeciwnym wypadku nie byłoby uwalane błotem. Prawdopodobnie położono go twarzą w dół, może obok linii brzegowej, a później odwrócono. Liddell usłyszał w komórce technika, a Jack z kolei partnera karcącego staruszka. – Przyznał się, że odwrócił ciało, ale tylko po to, by sprawdzić, czy dzieciak jeszcze oddycha – powiedział Blanchard. – A gdy stwierdził, że nie żyje, wymyślił historyjkę o wyciągnięciu ciała z wody, bo według niego to lepsze usprawiedliwienie. Pyta się, czy poślemy go za kratki – zachichotał. – Powiedz mu, że ogląda za dużo seriali detektywistycznych – odparł Jack i się rozłączył. – Czy można ustalić przyczynę śmierci? – zapytał technika. Ten zerknął na plecy ofiary i gwizdnął cicho. – No cóż… Nie znam dokładnej przyczyny, ale zdaje się… Ktoś próbował uciąć mu głowę. Jack ponownie spojrzał na ciało chłopca, tym razem uważniej, bo usunięto już brezent. Spostrzegł, że głowa chłopca spoczywa w nienaturalnej pozycji, lecz do przyjazdu koronera nie było szans na drobiazgowe oględziny. – Jeszcze jedno, Jack – powiedział technik i wskazał na coś leżącego pod ofiarą. Murphy, pomimo wysiłków, nie zauważył niczego. – Mogę się mylić, ale to wygląda na jelita. Miał rację. Żeby nie czekać na koronera bezczynnie, zrobili tysiące zdjęć. – Zrobię więcej, zanim go poruszę. Musimy również oczyścić obszar wokół zwłok i dopiero wtedy wszystko sprawdzić – oznajmił technik. Jack pomyślał o śladach butów. Trzeba zlecić komuś, żeby spojrzał na buty staruszka, a być może zrobił zdjęcia podeszwom, by je wykluczyć w przyszłości. Spojrzał w górę, gdzie właśnie zaparkowała furgonetka ekipy śledczej. Zauważył także kuśtykającą wzdłuż brzegu Maddy Brooks, prowadzoną przez kamerzystę. Włączył radio i poradził dowodzącemu akcją sierżantowi, by ten zwrócił uwagę na nieproszonych gości. Nie minęła nawet minuta, a dwaj mundurowi już kierowali się w dół nasypu, aby odciąć drogę Maddy Brooks i nie dopuścić jej na miejsce przestępstwa. Obserwował, jak policjanci otaczają ekipę telewizyjną, i choć nie rozumiał żadnego z wypowiadanych słów, usłyszał sfrustrowany głos wyprowadzanej
poza ogrodzony teren prezenterki. Zagłuszał wszystkie inne. Można było sobie wyobrazić groźby, które ciskała. Murphy wiedział, że to jej praca, lecz aktualnie miał gdzieś stację telewizyjną i spaczone wyobrażenie kobiety na temat konstytucji Stanów Zjednoczonych. Prawo opinii publicznej do informacji nie ważyło więcej niż prawa ofiary. Przynajmniej w tym względzie zarówno ekipa strażacka, jak i Jack zgadzali się w stu procentach.
Rozdział 5 – Teraz już może się z panem spotkać – oświadczyła sekretarka burmistrza. Komendant Marlin Pope odłożył magazyn „Nowiny Evansville” i pokiwał głową. Oceniał wiek kobiety na trochę ponad czterdziestkę; grymas, który permanentnie malował się na jej twarzy, przekształcił jej usta w podłużną szramę otoczoną ułożonymi promieniście, koncentrycznymi zmarszczkami, tworzącymi efekt rozbitej szyby. Głowę sekretarki wieńczyły krótkie włosy, poskręcane w drobne loczki za pomocą trwałej ondulacji, cieszącej się niesłabnącą popularnością u pacjentek klinik geriatrycznych. Prążkowane czarne spodnie, surowy, czarny blezer oraz wstrętne buty o przygrubych podeszwach nadawały asystentce wygląd surowej dozorczyni z więzienia dla kobiet, tak wyraźnie różniący ją od poprzedniczki, która wyglądała na lat siedemnaście i prezentowała się jak milion dolarów. Chodziły o niej słuchy, że była niezmiernie lojalna wobec „wielce czcigodnego pana burmistrza”, choć niezbyt bystra. Może w końcu zdał sobie sprawę, że młodość i piękno nie zawsze idą w parze z rozumem i zdolnościami, pomyślał Pope. Nie, już bardziej prawdopodobne, że zatrudniła ją jego żona. – Dzień dobry, panie burmistrzu – przywitał się, wchodząc do przestronnego biura. Nawet nie próbował podawać dłoni. Tajemnicą poliszynela było, że burmistrz Thatcher Hensley nienawidzi nawet powietrza, którym oddycha Pope, i zrobiłby wszystko, żeby jak najszybciej zastąpić komendanta kimś innym. Nie zwalniał go tylko dlatego, że był tchórzem pozbawionym kręgosłupa moralnego. Pope był pierwszym czarnoskórym w historii Evansville, który awansował do stopnia podkomendanta. Później mianowano go komendantem policji, co stanowiło niezwykły zaszczyt. Zaś protegowanym Hensleya był aktualny podkomendant Richard Dick – jasnowłosy, niebieskooki, wysoki i szczupły. Prawdziwy Aryjczyk. Burmistrz wiedział, że zastąpienie popularnego Marlina Pope’a zdecydowanie niepopularnym Richardem Dickiem równałoby się politycznemu samobójstwu, choć tradycyjnie wszyscy nowo powoływani
miejscy włodarze na komendantów desygnowali swoich ludzi. Hensley zaś dzień po dniu odkładał nominację, więc teraz, rok po objęciu funkcji, wszelkie pogłoski o zmianie na tym stanowisku czarna społeczność miasta postrzegała w kategoriach rasistowskiej zniewagi, opinia publiczna jako słabość, a jego własna partia – jako przejaw czystej głupoty. Ale jak każdy polityk z prawdziwego zdarzenia burmistrz miał plan zapasowy. Musiał jedynie znaleźć dobry powód dla dymisji Pope’a. Może coś w rodzaju przekroczenia uprawnień służbowych, może korupcja? I problem z głowy. Szkopuł w tym, że Pope był dobrym gliniarzem, na dodatek uczciwym jak sam papież, na co wskazywało nawet nazwisko. – Usiądź, proszę, Marlinie – zaprosił go Hensley, nie zadając sobie trudu, aby odpowiednio tytułować gościa czy zwrócić się doń pełnym imieniem i nazwiskiem. Pope udał, że tego nie zauważył, i usiadł naprzeciwko burmistrza. Thatcher Hensley rozparł się na krześle i założył nogę na nogę. W kąciku jego ust igrał uśmieszek. – Jak posuwa się śledztwo w sprawie doktor Lewis? I bez wciskania kitu poproszę. James Kuhlenschmidt nienawidził swojego przydomka. „Świrus”. Taka ksywa na pewno nie budziła zaufania. Czemu nie trafiła mi się jakaś bajerancka, na przykład „Cyngiel” albo „Robo”? Dlaczego najbardziej gówniana robota zawsze trafia na mnie? – dumał. Wysłany przez oficera szkoleniowego, przedarł się przez spory nasyp i wysokie, rosnące wzdłuż brzegu zarośla. Jak głupi szukał śladów, których przecież nie miało prawa być. Ciało znaleziono daleko stąd. Wiadomo, tutaj nic nie znajdę. Wtem zauważył coś interesującego. Aha, ta znana babka z wiadomości runęła na dupsko przy skałach. Będzie o czym opowiadać chłopakom w klubie! Podglądał ją zza krzaków, gdy pomknęła wzdłuż brzegu razem z kamerzystą; darła się na biedaka jak na przygłupa, póki jej tchu nie zabrakło. Zastanowił się chwilę, czy nie powinien przerwać tego myszkowania po miejscu zbrodni, lecz pamiętał, że on, posterunkowy James Kuhlenschmidt, też bywa traktowany jak przygłup, i machnął ręką. A niech sobie te wszystkie wielkie, przemądrzałe szychy z wydziału radzą same! Pochłonięty gonitwą myśli ani się spostrzegł, jak rozłożył się jak długi na twardych skałach i kolczastych krzakach. Usiłował stanąć na nogi i wtedy zauważył, że rozdarł nogawkę. Ręce miał całe we krwi. – Co jest, do cholery? – wykrzyknął i wytarł dłonie. Krew nie należała