- Dokumenty5 863
- Odsłony848 976
- Obserwuję551
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań666 006
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Sarah J. Maas - Dwór cierni i róż
Rozmiar : | 2.1 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Sarah J. Maas - Dwór cierni i róż.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Sarah J. Maas DWÓR CIERNI I RÓŻ Przełożył Jakub Radzimiński UROBOROS 2016
Tytuł oryginału: A Court Of Thorns And Roses Copyright © Sarah J. Maas 2015 This translation of A Court Of Thorns And Roses is published by Grupa Wydawnicza Foksal by arrangement with Bloomsbury Publishing Plc. Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVI Copyright © for the Polish translation by Jakub Radzimiński, MMXVI Wydanie I Warszawa MMXVI
Spis treści Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28
Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39 Rozdział 40 Rozdział 41 Rozdział 42 Rozdział 43 Rozdział 44 Rozdział 45 Rozdział 46 Podziękowania
Dla Josha. Za to, że poszedłby dla mnie pod Górę. Kocham Cię.
Rozdział 1 Las przeistoczył się w labirynt śniegu i lodu. Już od godziny wpatrywałam się w leśną gęstwinę. Przyczaiłam się w zagięciu grubej gałęzi, ale bez skutku: porywisty wiatr zasypał moje ślady gęstym śniegiem, ale jednocześnie ukrył przede mną wszystkie tropy potencjalnej zdobyczy. Tym razem głód zagnał mnie od domu dalej, niż zwykle ważyłam się zapuszczać, ale ta zima była wyjątkowo ciężka. Zwierzęta nie podchodziły w okolice ludzkich sadyb, trzymały się bliżej matecznika, gdzie nie byłam w stanie dotrzeć. Mogłam polować tylko na nieliczne zbłąkane sztuki. I modlić się, aby starczyło ich do wiosny. Nie starczyło. Przetarłam oczy zdrętwiałymi palcami, strzepując płatki śniegu z rzęs. W zasięgu wzroku nie było ani jednego drzewa odartego z kory przez jelenie, co znaczyło, że jeszcze są w okolicy. Stado wędruje dopiero po ogołoceniu wszystkich drzew. Wtedy rusza na północ, przez tereny łowieckie wilków, może aż na zaczarowane ziemie Prythianu, gdzie nie zapuściłby się żaden śmiertelnik ceniący swoje życie. Na samą myśl o tej krainie przeszył mnie zimny dreszcz. Odsunęłam od siebie nieprzyjemne myśli i ponownie skoncentrowałam się na otaczającym mnie lesie i na polowaniu. Od wielu lat mogłam robić tylko tyle: walczyć o przeżycie
najbliższego tygodnia, dnia, następnej godziny. Teraz, przy sypiącym nieustannie śniegu, wypatrzenie jakiejkolwiek zwierzyny graniczyło z niemożliwością – zwłaszcza że siedziałam na drzewie, a widoczność nie przekraczała piętnastu stóp. Zdjęłam cięciwę z łuku, tłumiąc jęk bólu, kiedy zdrętwiałe mięśnie kończyn przypomniały o sobie, i zsunęłam się z gałęzi na ziemię. Zmarznięty śnieg chrzęścił pod moimi rozpadającymi się butami. Z wściekłością zgrzytnęłam zębami. Nie dość, że sama niewiele widziałam, to jeszcze robiłam niepotrzebny hałas. Jak tak dalej pójdzie, kolejny raz wrócę do domu z pustymi rękami. Do zachodu słońca pozostało zaledwie kilka godzin. Jeśli nie zacznę wkrótce wracać, ostatnie mile będę zmuszona pokonać po ciemku, co mi się wcale nie uśmiechało. Pamiętałam dobrze ostrzeżenia słyszane od innych myśliwych, ostrzeżenia przed wielkimi wilkami krążącymi po lesie. Całymi stadami wielkich wilków. Do tego jeszcze szeptano po kątach o dziwnych przybyszach kręcących się w okolicy. Wysokich, niepokojąco dziwnych i śmiertelnie groźnych. „Wszystko, tylko nie czarowny lud” – modlili się myśliwi do naszych dawno zapomnianych bogów. A ja potajemnie przyłączałam się do tych modlitw. Przez osiem lat od naszego przybycia do tej osady, leżącej ledwie dwa dni drogi od granicy nieśmiertelnych ziem Prythianu, szczęśliwie nie nastąpił ani jeden atak. Wędrowni kramarze czasem przynosili opowieści o odległych miastach położonych bliżej granicy, po których zostawały nadpalone drzazgi, popiół i białe kości. Niegdyś takie opowieści słyszało się na tyle rzadko, że starszyzna wioski lekceważyła je i nazywała zwykłymi plotkami. Jednak w ostatnich miesiącach nie było dnia, żeby na targu ktoś nie
wspomniał o tym strwożonym szeptem. Wiele ryzykowałam, zapuszczając się tak daleko w las, ale wczoraj zjedliśmy ostatni bochenek chleba, a zapasy suszonego mięsa skończyły się dzień wcześniej. Niemniej jednak wolałabym spędzić kolejną noc z bolesną pustką w żołądku, niż dokonać żywota jako zdobycz wilków. Albo czarodziejskich istot. Nie żeby można się było mną porządnie najeść. Wychudłam tak bardzo, że mogłabym policzyć większość swoich żeber. Sunęłam między drzewami tak zwinnie i tak cicho, jak tylko zdołałam. Przycisnęłam dłoń do pustego, obolałego brzucha, aby stłumić głośne burczenie. Oczyma duszy już widziałam wyraz twarzy moich dwóch starszych sióstr, gdybym ponownie wróciła do domu bez zdobyczy. Po kilku minutach ostrożnych poszukiwań przykucnęłam przy kępie okrytych śniegiem jeżyn. Między ich kolczastymi pędami miałam całkiem dobry widok na polanę przeciętą wąskim, leniwym potokiem. Szereg dziur wybitych w lodzie wskazywał, że jakieś zwierzęta niedawno korzystały z wodopoju. Jeśli będę miała szczęście, może wkrótce przyjdzie kolejne. Jeśli będę miała szczęście. Westchnęłam cicho, wbiłam jeden koniec łuku w śnieg i oparłam czoło o wygięte drewno. Bez jedzenia nie przetrwamy kolejnego tygodnia, a zbyt wiele rodzin poszło już na żebry, abym miała szansę wyprosić coś od bogatszych mieszkańców osady. Widziałam na własne oczy, jak wygląda ich szczodrość. Usadowiłam się wygodniej i uspokoiłam oddech. Wytężyłam słuch, usiłując wyłowić odgłosy lasu wśród zawodzącego wiatru. Chmury nieprzerwanie sypały płatkami śniegu, które wirowały i tańczyły niczym lśniący pył, po czym okrywały brudnoszary
świat świeżą bielą. Wbrew sobie, zapominając na chwilę o zdrętwiałych kończynach, wyciszyłam natarczywe i porywcze myśli, aby napawać się widokiem okrytego śnieżnym całunem lasu. Niegdyś lubiłam sycić wzrok kontrastem soczystej zieleni młodej trawy na tle ciemnej, nierównej ziemi; albo ametystową broszą spinającą fałdy szmaragdowego jedwabiu. Niegdyś śniłam o kolorach, kształtach i grze światła i żyłam nimi. Czasem nawet posuwałam się do wyobrażania sobie dnia, w którym obie moje siostry wyjdą już za mąż i zostanę sama z ojcem. Mielibyśmy dość jedzenia, by nie obawiać się głodu, dość pieniędzy, aby kupić trochę farby, a nawet dość czasu, aby te wszystkie kolory i kształty nanieść na papier, płótno czy choćby ściany naszej chaty. Niestety, nic nie zapowiadało, aby ten sen miał się wkrótce ziścić. Może nawet nigdy do tego nie dojdzie. Zostały mi więc chwile takie jak ta – kiedy mogłam podziwiać rozbłyski bladych promieni zimowego słońca na świeżym śniegu. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz to robiłam – kiedy poprzednio zwróciłam uwagę na cokolwiek ładnego czy chociaż ciekawego. Skradzione światu godziny spędzone z Izaakiem Halem w rozpadającej się stodole nie miały znaczenia. Moje życie wypełniały głód, pustka, czasem wręcz okrucieństwo, ale nie było w nim nic ładnego. Wichura uspokoiła się i wycie wiatru przeszło w ciche westchnienie. Śnieg padał leniwie, gromadząc się obficie w zgięciach gałęzi drzew. Hipnotyzujące, śmiertelnie groźne, łagodne piękno śniegu. Wkrótce będę musiała wrócić do zamarzniętego błota okolicznych dróg, do ciasnego ciepła naszej chaty. Jakaś mała, rozbita na drobne kawałki część mnie wzdrygnęła się na tę myśl.
Wtem z krzaków po drugiej stronie polany dobiegł szelest. Instynktownie nałożyłam cięciwę na łuk i wyjrzałam na polanę między kolczastymi pędami jeżyn. Oddech zamarł mi w piersi. Niespełna trzydzieści kroków ode mnie stała niewielka łania. Jeszcze niezbyt wychudzona, ale już na tyle głodna, aby ryzykować obgryzanie kory z drzew na polanie. Mięsa z takiej zdobyczy starczyłoby dla całej naszej rodziny na cały tydzień. Jeśli nie lepiej. Ślina naciekła mi do ust. Cicho, nie głośniej od szeptu wiatru wśród suchych liści, napięłam łuk i wycelowałam. Nieświadoma czającej się kilkadziesiąt stóp od niej śmierci łania spokojnie odrywała kolejne płaty kory i powoli je przeżuwała. Połowę mięsa mogłabym ususzyć, a resztę moglibyśmy od razu przerobić na... gulasz, pasztety... Skórę mogłabym sprzedać albo może uszyć z niej ubrania. Ja potrzebowałam nowych butów, a Elainie także przydałby się nowy płaszcz. Co do Nesty − ona zwykle pragnęła wszystkiego, co miał ktoś inny. Dłoń mi zadrżała. Tyle jedzenia. Taka ulga. Wzięłam głęboki oddech i poprawiłam cel. Wtedy dostrzegłam parę złotych oczu lśniącą w krzakach nieopodal mnie. Las momentalnie ucichł, wiatr zamilkł. Zdawało się, że nawet śnieg przestał padać. My, śmiertelnicy, nie oddawaliśmy już czci żadnemu bóstwu. Ale jeśli potrafiłabym przypomnieć sobie ich zapomniane imiona, w tej chwili zaczęłabym się gorliwie modlić. Do nich wszystkich. Ukryty w gęstwinie wilk zrobił bezszelestny krok naprzód, nie spuszczając wzroku z nieświadomej niczego łani. Był ogromny, w kłębie dorównałby kucowi. Chociaż przecież inni myśliwi ostrzegali mnie, że jego pobratymcy krążą po lesie, ze strachu momentalnie zaschło mi w ustach.
Przerażał nie tyle rozmiar drapieżnika, ile nienaturalna wręcz bezszelestność jego ruchów. Przesuwał się przez gęste krzaki, nie powodując najmniejszego szmeru, najdrobniejszym dźwiękiem nie alarmując pożywiającej się na polanie łani. Żadne zwierzę tej wielkości nie mogło poruszać się tak cicho. A jeśli nie było to zwykłe zwierzę, jeśli ten basior pochodził z Prythianu, jeśli jakimś zrządzeniem losu należał do czarodziejskich istot, to obawa przed pożarciem była w tej chwili moim najmniejszym zmartwieniem. Jeśli to jeden z zamieszkujących Prythian fae... powinnam już biec ile tylko sił w nogach. Ale może... może oddałabym przysługę światu, mojej osadzie, sobie samej, gdybym zabiła tego stwora, póki jeszcze mnie nie zauważył? Bez trudu mogłabym posłać strzałę prosto w jego oko. Niemniej jednak pomimo swoich rozmiarów wyglądał jak wilk i poruszał się jak wilk. „To tylko zwierzę – uspokajałam samą siebie. − Zwyczajne zwierzę”. Nie pozwoliłam sobie nawet rozważyć alternatywy – nie teraz, kiedy potrzebowałam spokojnej głowy i równego oddechu. Miałam przy sobie nóż myśliwski i trzy strzały. Dwie z nich były najzwyklejsze w świecie – proste i skuteczne. Na wilku tej wielkości nie zrobiłyby pewnie większego wrażenia. Ale moja trzecia strzała, dłuższa i cięższa od dwóch pozostałych... Kupiłam ją od wędrownego handlarza latem, kiedy dysponowałam kilkoma miedziakami na zbytki. Wystrugano ją z jesionu i opatrzono żelaznym grotem. Z piosnek śpiewanych dzieciom w kołyskach wszyscy wiedzieliśmy od małego, że czarodziejskie istoty nienawidzą żelaza. A jesionowe drewno zakłócało magiczne zdolności
samoleczenia, które czyniły je nieśmiertelnymi, na wystarczająco długo, aby człowiek mógł zadać śmiertelny cios. Tak przynajmniej wynikało ze starych podań. Za skutecznością jesionu przemawiała jego rzadkość. Znałam te drzewa jedynie ze starych rysunków. Mało kto widział choć jedno żywe, odkąd fae wysokiego rodu spalili je wszystkie całe wieki temu. Zostało ich kilka, w większości skarlałych i schorowanych, ukrytych przez możnowładztwo w otoczonych wysokimi murami prywatnych gajach. Przez wiele tygodni po zakupie strzały zastanawiałam się, czy przypadkiem nie przepłaciłam za ten niemiłosiernie drogi kawałek drewna albo czy to wręcz nie jest jakaś fałszywka. Przez trzy lata jesionowa strzała tkwiła bezczynnie w kołczanie. Teraz wyciągnęłam ją, unikając zbędnych ruchów, usiłując nie potrącić najmniejszej gałązki, żeby tylko ten olbrzymi wilk mnie nie zauważył. Strzała była wystarczająco długa i ciężka, żeby zranić – a może nawet zabić – basiora, jeśli tylko dobrze wyceluję. Strach ścisnął mi serce tak mocno, że odczuwałam wręcz fizyczny ból. W tej chwili dotarło do mnie, że moje przeżycie zależało od odpowiedzi na jedno bardzo ważne pytanie: „Czy ten wilk jest sam?”. Chwyciłam mocniej rękojeść łuku i napięłam mocno cięciwę. Byłam dobrą łuczniczką, ale nigdy dotąd nie przyszło mi stanąć oko w oko z wilkiem. Uważałam to za łut szczęścia, wręcz za błogosławieństwo. Ale teraz... Teraz nie wiedziałam, w co celować ani jak szybko mój przeciwnik potrafi się poruszać. Nie mogłam sobie pozwolić na chybienie. Nie, skoro dysponowałam tylko jedną jesionową strzałą. A jeśli pod tym grubym futrem istotnie biło serce fae... Dostanie to, na co zasłużył. To, na co zasłużyła sobie cała jego
rasa tym, co nam zrobili. Nie chciałam ryzykować, że ten basior którejś nocy zakradnie się do naszej osady, aby mordować, okaleczać i dręczyć. Lepiej niech zginie tu i teraz. Z przyjemnością zakończę jego życie. Gdy wilk uczynił jeszcze jeden krok, pod jego masywną łapą – grubszą od mojego ramienia – trzasnęła sucha gałązka. Łania zastygła i rozejrzała się na wszystkie strony, strzygąc czujnie uszami. Wilk krył się w gęstwinie po zawietrznej stronie polany, nie mogła więc go dostrzec ani wywęszyć. Basior opuścił łeb i sprężył do skoku swoje olbrzymie cielsko pokryte srebrzystym futrem, doskonale wtapiającym się w zalegający śnieg i rzucane przez drzewa cienie. Łania wciąż spoglądała w niewłaściwym kierunku. Wodziłam wzrokiem od łani do wilka i z powrotem. Przynajmniej był sam – tyle dobrego. Ale jeżeli spłoszy moją namierzoną zdobycz, zostanie mi wygłodniały, przerośnięty wilk – do tego prawdopodobnie czarodziejski – szukający czegoś na ząb. A jeśli zabije łanię, jeśli zniszczy cenną skórę i zapasy sadła... Jedna błędna decyzja i nie tylko ja zginę. Ale przez ostatnie osiem lat polowań w lesie całe moje życie sprowadzało się do konieczności podejmowania ryzyka. I zazwyczaj wybierałam dobrze. Zazwyczaj. Wilk wystrzelił z krzaków i pomknął w stronę łani. Był tak szybki, że jego futro przypominało rozmytą smugę szarości, bieli i czerni. Żółte kły lśniły złowieszczo w promieniach chylącego się powoli ku zachodowi słońca. Na otwartym terenie wydawał się jeszcze większy. Góra potężnych mięśni, szybkie łapy – brutalna pierwotna siła. Łania nie miała najmniejszej szansy na przeżycie.
Puściłam cięciwę, zanim zdołał uczynić zbyt wielkie szkody. Strzała trafiła go w bok. Przysięgłabym, że w tym samym momencie zadrżała cała ziemia. Zaskowyczał z bólu i puścił szyję łani. Ze świeżej rany trysnęła na śnieg jasnoczerwona krew. Zwrócił się w moją stronę, najeżył sierść i spojrzał na mnie rozszerzonymi, żółtymi ślepiami. Wydobywający się z jego gardła głuchy warkot wibrował w moim pustym żołądku. Zerwałam się na równe nogi, otoczona chmurą strąconego z pędów jeżyn śniegu, i nałożyłam kolejną strzałę na cięciwę. Ale wilk tylko spojrzał na mnie znad umazanej krwią paszczy. Stercząca z jego boku jesionowa strzała wydawała się wręcz nie na miejscu. Śnieg ponownie zaczął padać. Wilk spojrzał na mnie świadomie, ze zdziwieniem. Wystrzeliłam drugą strzałę. Na wypadek, gdyby inteligencja, którą dostrzegłam w jego oczach, była z gatunku tych nieśmiertelnych i okrutnych. Nie próbował nawet uniknąć strzały i ta wbiła się gładko w wybałuszone, żółte oko. Basior osunął się na śnieg. Barwy i ciemność zawirowały, rozmazując świat przede mną, mieszając się z wirującymi płatkami. Łapy wilka dygotały. Ponad szum wiatru przebił się cichy skowyt. To było niemożliwe. Powinien już być martwy, a nie wciąż konać. Strzała wbiła się w jego oczodół niemal po same pióra. Nawet jeśli nie był to zwykły wilk, nie miało to już znaczenia. Nie z jesionową strzałą wbitą głęboko w bok. Nawet jeśli jest to jedna z czarodziejskich istot, wkrótce skona. Pomimo to ręce mi drżały, gdy strzepałam z siebie śnieg i ostrożnie podeszłam bliżej, starając się zachować bezpieczną odległość. Z zadanych przeze mnie ran buchała krew, plamiąc szkarłatem świeży śnieg.
Basior bił łapami wkoło, ale coraz słabiej. Chrapliwe dyszenie stawało się coraz wolniejsze. Czy bardzo cierpiał? Czy też tylko próbował w akcie desperacji odegnać śmierć? Nie miałam pewności, czy tak naprawdę chcę to wiedzieć. Śnieg zawirował wokół nas. Wpatrywałam się w zwierzę dopóty, dopóki srebrzystoszare futro przestało się unosić i opadać. Wilk. Zdecydowanie zwykły wilk, chociaż olbrzymi. Ucisk w piersi nieco zelżał i pozwoliłam sobie na wypuszczenie powietrza z płuc w długim westchnieniu. Para z oddechu na chwilę przesłoniła mi całą scenę. Przynajmniej jesionowa strzała dowiodła swojej skuteczności. Niezależnie od tego, co tak właściwie powaliła. Po szybkich oględzinach łani doszłam do wniosku, że dam radę nieść tylko jedno zwierzę – do tego z trudem. Ale szkoda mi było tak po prostu zostawić tego wilka. Chociaż kosztowało mnie to sporo cennych minut, podczas których na polanę mógł zawędrować jakiś drapieżnik zwabiony wonią świeżej krwi, zdarłam z niego skórę i oczyściłam strzały najlepiej, jak potrafiłam. Cóż, przynajmniej ogrzałam przy tym dłonie. Owinęłam futro krwawą stroną wokół szarpanej rany na szyi łani i zarzuciłam sobie zdobycz na ramiona. Miałam do przejścia kilka mil, a nie chciałam pozostawić za sobą krwawego śladu, który doprowadziłby do naszej chaty wszystkie okoliczne zwierzęta o ostrych kłach i pazurach. Jęknęłam pod ciężarem, chwyciłam mocno nogi łani i rzuciłam ostatnie spojrzenie na parujące truchło wilka. Ocalałe złote oko wpatrywało się nieruchomo w zasnute chmurami niebo. Zrobiło mi się przez chwilę żal, że nie potrafię wykrzesać z siebie ani odrobiny współczucia. Ale to był las, a do tego sroga zima.
Rozdział 2 Gdy w końcu wyszłam z lasu, kolana dygotały mi z wysiłku. Kurczowo zaciskane na nogach łani dłonie zesztywniały i zdrętwiały już dawno temu. Niknące ciepło martwego zwierzęcia na moich barkach przegrywało walkę z coraz silniejszym mrozem. Świat wokół mnie zalewały coraz głębsze cienie, przecinane tylko gdzieniegdzie smugami ciepłego światła, sączącego się przez szpary między okiennicami naszej mizernej chaty. Mój marsz przypominał przedzieranie się przez żywy obraz – ulotna chwila bezruchu, błękit powoli przechodzący przez głęboki granat w atramentową ciemność. Już tylko niemal obezwładniający głód mobilizował mnie do stawiania kolejnych kroków. W miarę zbliżania się do drzwi dobiegały mnie coraz wyraźniejsze głosy moich sióstr. Nie musiałam się nawet wsłuchiwać w ich paplaninę, żeby wiedzieć, o czym mówią. Na pewno szczebiotały na temat jakiegoś młodzieńca albo wstążek, które widziały w wiosce, w czasie kiedy powinny były rąbać drewno na opał. Pomimo to przywołałam uśmiech na twarz. Obtupałam śnieg z butów na kamiennym przedprożu. Od szarego stopnia odpadło kilka kawałków lodu, odsłaniając wyblakłe znaki przeciw złemu. Ojciec przekonał kiedyś przechodzącego przez wieś szarlatana, aby wyrysował znaki mające chronić przed czarami w zamian za jedną ze swoich
drewnianych figurek. Ojciec tak rzadko mógł coś dla nas zrobić, że nie miałam serca powiedzieć mu, iż znaki uczynione przez tamtego człowieka są bezużyteczne... Śmiertelnicy nie potrafili władać magią. Nie mieli nadludzkiej siły ani szybkości fae wysokiego rodu czy innych magicznych istot. Tak czy inaczej mężczyzna twierdzący, że w jego żyłach płynie krew dawnych władców czarodziejskich istot, wyrył różne zawijasy i runy wokół okien oraz drzwi, wymamrotał kilka pozbawionych sensu słów i poszedł swoją drogą. Otworzyłam drewniane drzwi, parząc boleśnie skórę dłoni o lodowatą żelazną klamkę, i wślizgnęłam się do środka. Ciepłe wnętrze wydawało się niemal gorące, a jasne światło na chwilę mnie oślepiło. – Feyra! – moich uszu dobiegł przyciszony szept Elainy. Zamrugałam, usiłując odzyskać ostrość widzenia. Jasne rozmazane plamy stopniowo ułożyły się w sylwetkę mojej starszej siostry. Chociaż zawinęła się w podniszczony koc, jej włosy w kolorze starego złota – takim samym u całej naszej trójki – były nienagannie upięte. Osiem lat życia w ubóstwie nie zabiło w niej nawyku dbania o swój wygląd. – Gdzie to znalazłaś? – Gnębiący nas wszystkich głód sprawił, że jej słowa zabrzmiały ostro. Rzecz aż nazbyt powszednia w ostatnich tygodniach. Ani słowa o zaschniętej krwi na moim ubraniu. Już dawno porzuciłam nadzieję, że moje siostry zaczną dostrzegać, czy wracam do nich wieczorem z wyprawy do lasu. Oczywiście sprawy stały inaczej, gdy ponownie dopadał je głód. Z drugiej strony im matka nie kazała nic przysięgać, gdy stały przy jej łożu śmierci. Wzięłam głęboki oddech, aby nie dać się ponieść nerwom, i
zrzuciłam łanię z barków. Upadła na blat stołu z głuchym stukiem, niemal zrzucając stojący na brzegu gliniany kubek. – A jak myślisz? – Głos miałam całkiem zachrypnięty, a każde wypowiadane słowo paliło mi gardło. Ojciec i Nesta w milczeniu ogrzewali dłonie przy palenisku. Moja najstarsza siostra całkowicie go ignorowała. Jak zwykle. Zdarłam skórę wilka z szyi łani, zzułam buty, postawiłam je obok drzwi i dopiero wtedy spojrzałam na Elainę. Jej brązowe oczy – takie jak u ojca – były cały czas utkwione w martwym zwierzęciu. – Długo ci zajmie czyszczenie? Mnie. Nie jej, nie naszej siostrze. Mnie. Nie widziałam, żeby kiedykolwiek ubrudziły sobie ręce krwią czy łojem. Nauczyłam się oprawiać zwierzynę tylko dzięki poradom innych myśliwych. Elaina przycisnęła rękę do brzucha, zapewne równie pustego i obolałego co mój. Ale ona nie była okrutna. Nie była taka jak Nesta, która urodziła się z kpiącym grymasem na twarzy. Elaina czasem po prostu... Nie rozumiała pewnych rzeczy. Nie ze złej woli nie proponowała mi pomocy. Zwyczajnie nigdy nie przyszło jej do głowy, że mogłaby ubrudzić sobie ręce. Nie mogłam nigdy dojść, czy ona naprawdę nie rozumiała, że jesteśmy bardzo biedni, czy też raczej odmawiała przyjęcia tego do wiadomości. Ale mimo to wciąż kupowałam dla niej nasiona, aby mogła zajmować się w cieplejsze miesiące swoim kwietnikiem – kiedy tylko było mnie na to stać. Ona zresztą też kupiła mi kiedyś trzy małe puszki farby – czerwonej, żółtej i niebieskiej. To było w tym samym roku, kiedy ja wysupłałam niemały grosz na jesionową strzałę. To był jedyny prezent, jaki kiedykolwiek od niej dostałam. Ściany naszej chaty wciąż zdobiły
pamiątki po nim – chociaż farba zdążyła już wyblaknąć, a w wielu miejscach się złuszczyła – drobne pnącza i kwiaty wokół okien, na belkach, na krawędziach sprzętów. Maleńkie płomyki na kamieniach okalających palenisko. Tamtego łaskawego dla nas lata każdą wolną chwilę poświęcałam na zdobienie naszego domu kolorami. Czasem sprytnie ukrywałam dekoracje we wnętrzach szuflad, za dziurawymi zasłonami, pod krzesłami czy pod stołem. Od tamtego czasu nie mieliśmy tak dobrego roku. – Feyro – od strony ognia dobiegł głęboki bas ojca. Jego gładką, tak jak i u moich sióstr, twarz okalała starannie przystrzyżona broda. – Jakież szczęście cię dziś spotkało, że dane ci było zapewnić nam tak wspaniałą ucztę. Siedząca obok ojca Nesta parsknęła. Nie zdziwiło mnie to. Zazwyczaj starała się umniejszyć jakąkolwiek pochwałę dla kogokolwiek – mnie, Elainy czy któregokolwiek z mieszkańców naszej osady. Drwiła nawet z większości słów taty. Wyprostowałam się. Byłam niemal zbyt zmęczona, aby ustać na nogach, ale przytrzymałam się blatu stołu i posłałam Neście wściekłe spojrzenie. Z nas wszystkich to ona najbardziej odczuła pogorszenie naszego losu. Po cichu żywiła do ojca urazę, odkąd uciekliśmy z naszej rezydencji. Nawet po tym okropnym dniu, w którym jeden z wierzycieli przyszedł okazać ogrom swojego niezadowolenia z nieudanego interesu. Ale Nesta przynajmniej nie gadała w kółko o odzyskaniu bogactw, tak jak zwykł to robić ojciec. Wydawała za to wszystkie pieniądze, których przed nią nie schowałam, i rzadko kiedy zwracała choć najmniejszą uwagę na swojego kulejącego rodziciela. Czasem nie potrafiłam ocenić, które z nas było najbardziej zgorzkniałe i godne pożałowania.
– Połowę mięsa możemy zjeść w tym tygodniu – powiedziałam, przenosząc wzrok na łanię. Zwierzę zajmowało prawie cały blat chwiejnego stołu, przy którym jedliśmy, gotowaliśmy i pracowaliśmy. – Drugą połowę możemy ususzyć – dodałam, choć dobrze wiedziałam, że jakkolwiek tego nie ujmę, i tak to na mnie spadnie zdecydowana większość pracy. – Pójdę jutro na targ sprawdzić, ile uda mi się wytargować za skóry – dokończyłam, bardziej już do siebie niż do nich. I tak żadne z pozostałych nie zadało sobie trudu, aby chociaż potwierdzić, że usłyszało moje słowa. Ojciec wyciągał swoją niesprawną nogę w stronę ognia, starając się jak najlepiej ją ogrzać. Zimny wiatr, deszcz czy nagłe skoki temperatury zawsze pogarszały stan okropnych, źle zabliźnionych ran na kolanie. Prosta, wystrugana samodzielnie laska do chodzenia stała oparta o krzesło, na którym siedział. Laska, którą Nesta czasem celowo ustawiała daleko poza zasięgiem jego rąk. „Gdyby nie czuł takiego przemożnego wstydu, mógłby znaleźć jakąś pracę” – mówiła zawsze, gdy zwracałam jej uwagę. Za tę ranę też go nienawidziła. Za to, że nie bronił się, kiedy tamten wierzyciel wpadł ze swoimi zbirami do naszej chaty i okładali go po nodze aż do skutku. Nesta i Elaina uciekły wtedy do sypialni i zabarykadowały drzwi. Ja zostałam, błagając i łkając, wysłuchując kolejnych krzyków bólu, kolejnych chrzęstów pękających kości. Popuściłam ze strachu w spodnie, po czym zwymiotowałam na kamienie przed paleniskiem. Dopiero wtedy napastnicy wyszli. Nigdy więcej ich nie widzieliśmy. Większość pieniędzy, jakie nam jeszcze zostały, wydaliśmy na znachora. Pół roku zajęło, zanim ojciec zdołał zrobić chociaż krok. Rok, zanim zaczął na dobre chodzić. Miedziaki, jakie przynosił,
kiedy ktoś zlitował się nad nim na tyle, żeby kupić jedną z jego rzeźbionych figurek, nie starczały nawet na jedzenie. Pięć lat temu, kiedy oszczędności się skończyły, a ojciec wciąż nie mógł – nie chciał – nic ze sobą zrobić, nie zaoponował ani słowem, kiedy oznajmiłam, że zajmę się polowaniem. Nawet nie spróbował wstać ze swojego miejsca przy ogniu. Nawet nie podniósł wzroku znad struganego kawałka drewna. Po prostu pozwolił mi ruszyć w te śmiertelnie groźne, dzikie leśne ostępy, w które bali się zapuszczać nawet doświadczeni myśliwi. Teraz jakby trochę zaczynało do niego wszystko docierać – czasem okazywał nieco wdzięczności, a nawet kuśtykał aż na plac targowy, aby sprzedawać swoje rzeźby – ale wciąż z mizernym skutkiem. – Bardzo by mi się przydał nowy płaszcz – oznajmiła Elaina, ciężko wzdychając. W tej samej chwili Nesta podniosła się i zwróciła do mnie: – Potrzebuję nowej pary butów. Milczałam, wiedząc doskonale, że nie należy się mieszać w ich sprzeczki. Spojrzałam jednak na jej stojące przy drzwiach wciąż lśniące buty. Zaraz obok stały moje: zbyt małe, rozchodzące się w szwach, utrzymywane jako tako w całości jedynie za sprawą postrzępionych sznurówek. – Ale ja strasznie marznę w tym starym dziurawym płaszczu – jęknęła Elaina. – Zamarznę na śmierć. – Spojrzała na mnie swoimi wielkimi oczyma i dodała: – Błagam, Feyro. Przeciągnęła sylaby mojego imienia w najbardziej odstręczający jęk, jaki kiedykolwiek dotąd słyszałam w jej wykonaniu. Ale Nesta tylko mlasnęła językiem i kazała jej się zamknąć. Przestałam ich słuchać, kiedy zaczęły się kłócić o to, która z nich powinna dostać pieniądze, jakie jutro uzyskam za skórę.
Ojciec stał teraz przy stole, opierając się o blat jedną ręką, aby się nie przewrócić, i przyglądał się badawczo łani. Po chwili w milczeniu przesunął wzrok na wilczą skórę. Sięgnął do niej wolną dłonią (palce miał wciąż smukłe i szlachetne), odwrócił na lewą stronę i przesunął kciukiem po zastygłej krwi. Stężałam. Spojrzenie ciemnych oczu ojca spoczęło na mnie. – Feyro – zamruczał, zaciskając mocno szczękę – Skąd to masz? – Z tego samego miejsca, gdzie znalazłam łanię – odparłam równie cicho, chłodnym i ostrym tonem. Ojciec przeniósł wzrok na łuk i kołczan wciąż przewieszone przez moje plecy, na nóż myśliwski o drewnianej rękojeści tkwiący w pochwie przy pasie. Oczy mu zwilgotniały. – Feyro... ryzyko... – Nie miałam wyboru – przerwałam mu może nieco zbyt ostro, wskazując brodą skórę. Tak naprawdę chciałam powiedzieć: „Przez większość dni nawet nie raczysz spróbować wyjść z domu. Gdyby nie ja, już dawno zdechlibyśmy z głodu. Gdyby nie ja, już dawno wszyscy bylibyśmy martwi”. – Feyro... – powtórzył tylko moje imię, po czym zamknął oczy. Moje siostry przestały się sprzeczać. Uniosłam wzrok akurat na czas, żeby zobaczyć zmarszczony nos Nesty. – Śmierdzisz jak świnia, która wytarzała się we własnym gnoju – rzuciła, z odrazą trącając palcem mój płaszcz. – Czy nie mogłabyś chociaż spróbować udawać, że nie jesteś prostą chłopką? Nie pozwoliłam sobie okazać, jak bardzo zabolały mnie jej słowa. Byłam jeszcze mała, kiedy nasza rodzina straciła pozycję i całą fortunę. Zdążyłam opanować ledwie podstawy eleganckiego zachowania, czytania i pisania. Nesta nigdy nie pozwalała mi o tym zapomnieć.