- Dokumenty5 863
- Odsłony864 912
- Obserwuję554
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 272
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Sharon Bolton - Małe mroczne kłamstwa
Rozmiar : | 1.9 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Sharon Bolton - Małe mroczne kłamstwa.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Redaktor serii Małgorzata Cebo-Foniok Redakcja stylistyczna Dorota Kielczyk Korekta Jolanta Kucharska Barbara Cywińska Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok Zdjęcie na okładce © Richard Lindie/iStock/Thinkstock Tytuł oryginału Little Black Lies Copyright © Sharon Bolton 2015 All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2015 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-5633-7 Warszawa 2015. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Konwersja do wydania elektronicznego P.U. OPCJA juras@evbox.pl
Anne Marie, która pierwsza mówiła mi, że dam radę; i Sarah, dzięki której daję radę dać radę
O! biada! Jakież oczy złe Tłum majtków we mnie wbijał! Nie krzyża znak, a martwy ptak Na mojej zawisł szyi. Samuel Taylor Coleridge Rymy o sędziwym marynarzu[1]
CZĘŚĆ I Catrin Zastanawiałam się, czy mam w sobie to coś, co pozwala zabić. Czy potra‐ fiłabym patrzeć żywej istocie w oczy i zrobić tę jedyną nieodwracalną rzecz, która kończy życie. Spytałam i chyba dostałam odpowiedź. Nie mam problemu z zabijaniem. A nawet jestem w tym całkiem dobra
DZIEŃ DRUGI wtorek, 1 listopada 1944 1 Wierzę, że w odpowiednich okolicznościach każdy może zabić, jeśli tylko ma wystarcza‐ jącą motywację. Pytanie brzmi, czy dotarłam już do tego punktu. Chyba tak. Bo wygląda, że ostatnio nie myślę prawie o niczym innym. Jest minuta po północy. Za dwa dni będzie trzeci listopada. Jeszcze dwa dni. Czy dotar‐ łam już do tego punktu? Coś się porusza. Nie otaczająca mnie woda – ta wydaje się zastygła w czasie – ale odbi‐ cie ptaka. Nie muszę spoglądać w górę, wiem, że to petrelec olbrzymi. Potężne, jakby pre‐ historyczne bestie o skrzydłach rozpiętych na prawie dwa metry, z wielkimi zakrzywionymi dziobami, często podążają za łodzią, zwłaszcza gdy wypływam nocą; są ze mną, nieważne, jak daleko lub jak szybko płynę. Teraz nie steruję. Siedzę w kokpicie i wpatruję się w fotografie swoich dwóch synów. I to chyba już od jakiegoś czasu, bo oczy mnie szczypią. Zaciskam powieki, potem zmuszam się, żeby odwrócić wzrok. W oddali góry są ciemne na tle bledszego nocnego nieba, a woda wokół mnie ma wy‐ gląd i fakturę starego lustra. Zastygłego szkła, miejscami porysowanego, nie całkiem przej‐ rzystego. Czasem tak robi, ten ocean, przyjmuje postać niepodobną do siebie, żeby cię zwieść, żebyś zapominał, że to jedno z najokrutniejszych, najrzadziej wybaczających mórz świata. Stoję na kotwicy niedaleko wybrzeży Falklandów, małego archipelagu na południowym Atlantyku, tak odległego od czegokolwiek, co się liczy, tak nieważnego na scenie świata, że przez stulecia umykał uwadze wszystkich. A potem stał się porzuconą kością, o którą po‐ stanowiły zawalczyć dwa psy polityki podjudzane przez własne ego. Przez kilka krótkich tygodni cały świat o tym mówił. To było prawie dekadę temu, a świat szybko zapomniał. My jednak nie zapomnieliśmy ani Argentyńczycy nie zapomnieli. Co jakiś czas, nawet po dwunastu latach od momentu, jak im skopaliśmy tyłki, rząd argentyński łypie na nas złym okiem. Argentyńczycy twierdzą, że Islas Malvinas należą do nich. My im odpowiadamy
„chrzańcie się”. Nie żebyśmy byli bardzo zadowoleni z tego, czym się staliśmy: kosztownym kaprysem, jednym z ostatnich skrawków imperium brytyjskiego. Chcemy niezależności, chcemy mieć środki na stworzenie własnej obrony. Nadzieja jest nikła. I nigdy nie czujemy się bezpiecz‐ ni. Fotografie moich synów wyblakły. Teraz to nie jest tak oczywiste, ale w świetle dnia czerwona kurtka Kita będzie ciemnoróżowa, a żółte buty Neda przybiorą chorobliwą kre‐ mową barwę. Na wodzie odbicie księżyca jest nieruchome i perfekcyjne, jakby księżyc, w całości, bez uszkodzenia, spadł z nieba. Leży niedaleko rufy, tak delikatny i eteryczny jak drewniane wiórki. Gwiazdy są rozsypane wokół niego niczym paprochy, jak gdyby ktoś rozrzucił je na chybił trafił po oceanie. W tym odległym zakątku południowego Atlantyku nie ma świetlne‐ go smogu, więc tej nocy każda gwiazda na niebie odbija się w wodzie. Jakbym była nimi otoczona. Kiedy krótko mieszkałam w miastach północnej półkuli, gdzie gwiazdy to tylko punkciki światła, czasami zupełnie niewidoczne, łatwo mi było zapomnieć o tym, że jest ich tak dużo. Po powrocie do domu za każdym razem, gdy nocą wychodzę nad ocean, niebo przypomina mi o swoim bezmiarze. Otrząsam się niepewna, jak długo tak siedziałam, ale wiem, że czeka mnie jeszcze ze dwadzieścia minut pracy, zanim będę mogła uznać, że to koniec na tę noc. Zmieniam bu‐ tlę, sprawdzam poziom tlenu, zakładam maskę, wkładam do ust ustnik i zeskakuję z tyłu ło‐ dzi. Woda natychmiast spowija mnie płaszczem zimna. Pomimo kombinezonu ochronnego, który mam na sobie, przeszywa mnie chłód, ale to mi nigdy nie przeszkadzało. Myślę o tym jako części procesu aklimatyzacyjnego, transformacji, którą muszę przejść, ze stworzenia lądowego w morskie. W miejscu, gdzie nurkuję, nie jest głęboko, maksymalnie dwadzieścia metrów. Oczywi‐ ście nie powinnam nurkować w pojedynkę. Łamię podstawową zasadę bezpieczeństwa nurków nawet tym, że jestem na łodzi sama, ale już nie ma na tym świecie człowieka o ta‐ kim autorytecie albo wpływie, żeby mnie przed tym powstrzymać. A samej mało mi zależy, żeby dbać o własne bezpieczeństwo. Spoglądam w dół, widzę, jak linka opada i znika w mroku, potem wypuszczam powie‐ trze z kombinezonu i się zanurzam. Kilka metrów poniżej powierzchni odwracam się i za‐ czynam płynąć ku wyłaniającemu się pode mną zagajnikowi listownic. Listownice, przez większość ludzi nazywane wodorostami, rosną tu obficie. Przyczepio‐ ne do podłoża przylgami wyciągają się w stronę światła, ich liście i łodygi trzymają się prosto dzięki pęcherzykom powietrza. W tym miejscu zatonęła łódź, dawno temu. Od tamtego czasu cała konstrukcja zdążyła się rozpaść i utworzyć majestatyczną podwodną architekturę oceanicznego dna. Wielkie bale drewna skolonizowane przez morskie żyjątka wyrastają z podłoża jak podwodne mia‐ sta. Nad tym wszystkim, niczym wiekowy bór – tyle że w nieustannym pełnym gracji ruchu – górują wodorosty. Docieram do wierzchołka zagajnika i płynę w dół. Za dnia, przy dobrej widoczności, otaczałaby mnie zdumiewająco czysta jaskrawość barw. Nocą, tylko w blasku mojej latar‐
ki, kolory są łagodniejsze, bardziej stonowane. Kremowość wodorostów, głęboki przydy‐ miony błękit wody, okazjonalny błysk rubinowej czerwieni, gdy po piasku czmychają kra‐ by. Zbieram okazy jeżowców. Lasy wodorostów to ważne obszary składania ikry przez ryby, ale ostatnio te tarliska zaczęły zanikać, a jednym z możliwych winowajców są jeżowce, które pożerają korzenie wodorostów. Ludzie, z którymi pracuję, muszą wiedzieć, czy nie pojawił się jakiś nowy, inwazyjny gatunek albo czy dotychczasowa populacja po prostu nie zrobiła się bardziej żarłoczna. Potencjalnie sprzedaż licencji na połów ryb mogłaby być ekonomicznie lukratywna dla wysp. Ryby są ważne, lasy wodorostów są ważne, więc moje jeżowce też są ważne. Przez noc przechowam je w chłodniach na łodzi; z rana zawiozę do swojego laboratorium w Stanley. Kilka metrów od podłoża oceanu przedzieram się ścieżką, którą mam już zapisaną w pa‐ mięci. Wielu nurków nie lubi wodorostów. Brzydzą się, gdy smagają ich śliskie odnóża; boją się, że rośliny owiną się wokół ich nóg niczym macki. Ja lubię to poczucie bezpie‐ czeństwa, jakie mi dają. Lubię się kryć, zaskakiwać znienacka inne stworzenia, czasami też dać się zaskoczyć. Moje poszukiwawcze misje zawsze są owocniejsze, gdy pracuję wśród wodorostów. Nagle uświadamiam sobie, że nie jestem na dole sama. Kępa wodorostów przede mną porusza się niezgodnie z łagodnym kołysaniem fal. Coś się w moją stronę zbliża. Sekundę później młoda foka i ja unosimy się przed sobą niemal nos w nos. Foka spogląda mi w oczy, potem odpływa w pościgu za rybą, która porusza się zbyt szybko, żebym mogła okre‐ ślić, jaki to gatunek. Przyglądam się, jak zygzakiem pędzą po dnie oceanu, jednak uczucie niepokoju mnie nie opuszcza. To się dzieje błyskawicznie. Nade mną pojawia się złowrogi wielki cień, woda uderza we mnie z ogromną siłą i potężne stworzenie nurkuje obok mnie, goniąc za foką. Zwierają się. Szaleńcze wirowanie i rzucanie się ciał. Woda wybucha bąbelkami, potem dwa stwo‐ rzenia się rozdzielają. Ten nowy to słoń morski, olbrzymi samiec, ponad dwa metry długości. Jest o wiele wol‐ niejszy od foki, ale nadzwyczaj silny. Zaczyna się dziki pościg przez wodorosty, a mnie grozi niebezpieczeństwo. Słoń morski normalnie nie zaatakuje człowieka, nie zaintereso‐ wałby się nawet dużą foką, ale ten jest w trybie polowania, musi zabijać. Woda wokół mnie już jest zabarwiona krwią młodej foki. Jeśli foce uda się uciec, a słoń morski mnie zauważy, może zadziałać instynktownie. Zastygam, ukryta nisko w wodorostach, z nadzieją, że pościg przeniesie się dalej. Nie przenosi się. Foka płynie prosto na mnie; żeby się schować, chce zanurkować w gę‐ stym listowiu glonów, gdy słoń morski pojawia się nad nią. Myśliwy zatrzaskuje swoje po‐ tężne szczęki na szyi ofiary i gwałtownie nią potrząsa. W ciągu kilku sekund mechaty łepek foki opada. Napastnik wraca ze zdobyczą na powierzchnię. I właśnie tak to się robi. Szybko, brutalnie, bez chwili przerwy na wątpliwości lub za‐ stanowienie. Tak zabijamy. Dużo myślałam o śmierci tej nocy, gdy siedziałam na po‐ wierzchni oceanu, gdy nurkowałam w jego głębiny, o śmierci i o zdolności ludzi do jej za‐ dawania. O swojej zdolności do tego, żeby zabić. Jakkolwiek na to patrzeć, pochodzę przecież z długiej linii morderców. Mój dziadek
Bartholomew, o trafnym nazwisku Coffin[2], był jednym z najskuteczniejszych i najokrut‐ niejszych zabójców, jakich znała ta część świata. Dzień po dniu on i jego gang wypływali w morze, polowali bez przerw i litości, patrzyli, jak woda staje się czerwona od krwi. Oczywiście dziadek zabijał wieloryby, nie ludzi, ale tak naprawdę, jaka to różnica? Zebrałam i schowałam do torby swój ostatni próbny okaz, mogę już wypłynąć. Ścigam się z wirującymi wokół mnie bąbelkami powietrza; gdy wciąż jeszcze jestem kilka metrów pod wodą, widzę gwiazdy. Przebijam się na powierzchnię; przez chwilę nie mogę odnaleźć łodzi. Gdy byłam na dole, czar, który trzymał ocean na uwięzi, prysł i woda znowu zaczęła się poruszać. Wokół mnie unoszą się fale, czuję ukłucie ostrej ekscytacji. Jestem sama, da‐ leko w morzu. Jeśli nie zdołam wrócić do łodzi, zginę tutaj. Już od jakiegoś czasu mam przeczucie, że moje życie zbliża się ku końcowi. Czy to więc teraz? Mam umrzeć dzisiaj? Ale potem ją dostrzegam, nie więcej niż dwadzieścia metrów ode mnie. Queenie się obudziła. Biega po pokładzie i ujada, dopóki nie wespnę się do niej po dra‐ bince. Pochylam się, żeby poklepać Queenie, ochlapuję ją wodą. Odbiega i przynosi mi ze swojego posłania stary ręcznik. Ubłocony, w psiej sierści, ale doceniam jej troskę. Queenie to terier staffordshire, nieduża jak na ten gatunek, zbity mały kłębek mięśni i miękkiej jak jedwab sierści. Nos, nogi i czubek ogona białe, ale reszta czarna, tak jak mój umysł. Queenie ma cztery lata i mogę przysiąc, że czasami przypomina sobie moich chłop‐ ców. Kiedy też za nimi tęskni i po nich rozpacza. Wciągam kotwicę, włączam silnik i płynę na południe w stronę Stanley, znowu rozmy‐ ślam o dziadku. Tej nocy moje myśli są jakby zmuszone błąkać się po mrocznych zakamar‐ kach, tam gdzie skrycie snute plany wiją się niczym splątane korzenie w leśnym podłożu, tam gdzie najciemniejsze części naszych umysłów wyrywają się na wolność. Dziadek Coffin, ojciec mojego ojca, był jednym z największych poławiaczy wielorybów na południowym Atlantyku. Ostatni potomek dynastii morskich myśliwych, która opuściła Nantucket w 1804 roku i kilka miesięcy później dotarła na Nową Wyspę na Falklandach. Przez następne dwieście lat plądrowali wyspy wraz z otaczającym je oceanem. Morska i lądowa fauna i flora na tym obszarze wciąż usiłują się zregenerować po wstrząsie, jakim była działalność dziadka Coffina oraz jego poprzedników. Dziadek zmarł, gdy byłam dzieckiem. Szkoda. Wpływam na bardziej osłonięte wody Port William i poprawiam kurs, żeby ominąć wi‐ zytujący statek wycieczkowy „Princess Royal”. Od teraz do końca lata będziemy przeżywa‐ li stały napływ takich wycieczkowców, zatrzymują się u nas na kilka dni w drodze do Geo‐ rgii Południowej i Antarktyki. Są błogosławieństwem i utrapieniem zarazem, te setki tury‐ stów, którzy codziennie schodzą na ląd, gdy statek stoi w porcie. I jak to bywa w takich okolicznościach, po równo ich kochamy i przeklinamy. Dzisiaj, ze względu na porę, na stat‐ ku jest nadzwyczaj głośno i ruchliwie, ale turyści z wycieczkowców potrafią nieźle balo‐ wać; odgłosy ich hulanek rozchodzą się na wiele kilometrów w głąb lądu. Niezauważona przez nikogo na pokładzie, prześlizguję się obok i płynę ku wewnętrzne‐ mu portowi. Jest prawie pierwsza w nocy. Wkrótce zacznę odliczać godziny, nie dni. Mam jeszcze do zrobienia kilka rzeczy, muszę wypełnić parę obietnic, które złożyłam innym, ale to dobrze, że będę zajęta. Rozglądam się po łodzi. Dopilnowałam, żeby zbiorniki z pali‐ wem i wodą były pełne. W szafce zamkniętej na klucz leży pistolet na strzałki usypiające.
Trzymam go tam na wypadek rzadkich okazji, gdybym musiała uśpić dużego ssaka. Mam też stary pistolet dziadka na sytuacje, gdy jedyną opcją jest eutanazja. Oba są w doskonałym stanie i działają. Jestem gotowa. Gotowa sprawdzić, jak dużo krwi moich przodków płynie w moich żyłach. Przez Nar‐ rows wpływam do wewnętrznego portu i od razu widzę, że moje starannie ułożone plany mogą spełznąć na niczym. Czeka na mnie policja. 2 W tym krótkim czasie, gdy byłam w morzu, coś się tu wydarzyło. Większość ludzi z Fal‐ klandów mieszka w Stanley, ale to wciąż i tak nieduża społeczność. Tylko około dwóch ty‐ sięcy osób w jakichś siedmiuset obejściach. Trzy godziny temu, gdy wypływałam, maleńkie światełka setki lub więcej halloweenowych latarenek z dyni połyskiwały na zboczu wzgó‐ rza jak gwiazdy, jednak do tego momentu wszystkie pewnie się wypaliły. O tej później po‐ rze Stanley powinno być pogrążone w niemal całkowitej ciemności. A nie jest. Patrzę na policyjny wóz – jedzie drogą wzdłuż nabrzeża, na przodzie portu miga więcej niebie‐ skich świateł. Minęły trzy lata, prawie co do dnia, od ostatniego razu, gdy wpłynęłam do portu i zoba‐ czyłam, że czeka na mnie policja. – Był wypadek. – Trzy lata później wciąż wyraźnie słyszę głos Bena, jak płynie z radia na łodzi, łamie się i drży. – Ned i Kit, obaj, zostali zabrani do szpitala, ale nic więcej nie wiem. Wracaj jak najszybciej. Szybko się rozłączył, zostawił mnie z najgorszymi myślami. Tyle że ja wcale nie wy‐ obrażałam sobie najgorszego. Nie mogłam sobie na to pozwolić. Wyobrażałam sobie, że cierpią, że ich boli. Wyobrażałam sobie ich małe, doskonałe ciała posiniaczone, połamane, poharatane ostrym jak żyletka metalem. Całą drogę powrotną do Stanley słyszałam w gło‐ wie, jak wołają mamę i nie rozumieją, dlaczego, kiedy najbardziej mnie potrzebują, mnie przy nich nie ma. Wyobrażałam sobie ręce, nogi oderwane od tułowia, cięte szramy na ich ślicznych buźkach. Ani razu nie wyobraziłam ich sobie jako pozbawione życia zwłoki, któ‐ re leżą obok siebie, w kostnicy. W uścisku złych wspomnień zbyt mocno dodaję gazu. Nie powinnam zbliżać się do portu z taką prędkością. Są tam skałki, więcej niż jeden wrak, ukryte przeszkody, które mogą roz‐ łupać łódź. Zmuszam się, żeby zwolnić, czekam, aż mój oddech i serce zrobią to samo. Okazuje się, że jedno i drugie trudniej kontrolować niż przepustnicę. A mimo to muszę za‐ chować pozory normalności, udawać, że sobie radzę. Jeszcze przez jakiś czas skorupa ludzka, w której jestem zamknięta, musi wytrzymać. Ktoś czeka na mnie w miejscu, gdzie zwykle cumuję; jeden z emerytowanych rybaków.
Mieszka w chacie przy porcie z dwiema kobietami – ludzie się zgadzają, że to jego matka i siostra, chociaż nikt woli się o to nie zakładać. Facet nazywa się Ralph Larken, za pleca‐ mi Ralph Padlina. Kiedy mu rzucam cumę dziobową, widzę, że pod sztormiakiem jest w wyblakłej pasiastej piżamie. Nogawki spodni ma wetknięte w wielgachne czarne rybac‐ kie kalosze i w tym dziwnym półświetle taki ubiór nadaje mu wygląd pirata. Zeskakuję na nabrzeże, zabieram ze sobą bulinę. – Co się dzieje? – Zaginął dzieciak. Gapię się na niego i zastanawiam, które z nas powie to na głos. On to robi. – Kolejny. – Kiwa głową w stronę grupy przy murze portu. Widzę mundury policyjne, kogoś w wojskowym moro. – Czekają na ciebie – mówi. – Zauważyli światła twojej łodzi. Zaginęło kolejne dziecko. Wciąż jeszcze byłam pogrążona we własnej rozpaczy, gdy zniknęło pierwsze, niewiele ponad dwa lata temu, ale pamiętam, że ludzie gadali między sobą, że to okropny wypadek, aczkolwiek tajemniczy. Kiedy zaginęło następne, ci sami lu‐ dzie twierdzili, że mamy straszliwego pecha. A teraz trzecie? Ktoś odłączył się od grupy przy murze i idzie w moją stronę. To ta młoda policjantka, ta, której nikt nie traktuje serio, bo jest taka młoda i tak bardzo wysoka, i wydaje się, że nie potrafi się ruszyć, żeby czegoś nie przewrócić. Posterunkowa Skye McNair to jedna z tych osób, które wszyscy lubią, bo im żal takich ludzi, a chcą uchodzić za współczujących. Ja nie muszę niczego udowadniać, więc się przyznam: fajtłapowatość posterunkowej Skye mnie irytuje. Teraz, gdy się jej przyglądam, po raz pierwszy przychodzi mi na myśl, że sprawia wra‐ żenie bardzo żwawej. Jej włosy, długie i proste jak drut, o dokładnie takim samym odcie‐ niu jak kolor świeżo zrobionej marmolady, fruwają wokół głowy, a jej twarz, w blasku księżyca blada jak papier, mówi mi, że Skye jest zdenerwowana i bardziej niż trochę pod‐ ekscytowana. Noc na kilka centymetrów przy niej nie wydaje się aż tak ciemna. – Catrin, wybacz. – Jest ode mnie dużo wyższa. Podchodzi, potem się odchyla, tak jakby się obawiała mnie przytłoczyć. – Ale muszę spytać, czy widziałaś kogoś dzisiaj w nocy na morzu? Jakieś jednostki, których nie rozpoznałaś? Mówię, że nie widziałam. Kilka dużych komercyjnych łodzi rybackich opuściło port w tym samym czasie co ja, ale wszystkie znałam. Sporo mieszkańców wysp wybiera się na nocne połowy, jednak zwykle w mniejszych łodziach, i trzymają się blisko brzegu. – Przykro mi, to musi być trudne. – Wydaje się, że Skye nigdy nie wie, co zrobić z ręka‐ mi. Teraz nimi wymachuje. – Zdaję sobie sprawę, że to prawie tak, jak… Nie było jej tu przed trzema laty. Była w Anglii, w szkole policyjnej. A mimo to wie, że za dwa dni rocznica dnia, w którym straciłam życie. – Co się stało, Skye? – Zerkam na Ralpha, głaszcze Queenie. – Słyszałam, że chodzi o zaginione dziecko? – Nie dodaję, że kolejne. To zbędne. – Jednej z przyjezdnych rodzin. – Ogląda się na tłumek za nami. – Nie z wycieczkowca. Przyjechali sami, zatrzymali się w jednym z pensjonatów w mieście. Zrobili sobie piknik w pobliżu Estancii w porze lanczu. Dzieci bawiły się na łące. Stracili z oczu najmłodsze. Estancia to farma położona jakieś trzydzieści kilometrów dalej, na południowo-wschod‐ nim cyplu dużej zatoki.
– To zaledwie trzylatek. – Skye wygląda tak, jakby się miała rozpłakać. Trzylatek. Te dwoje dzieci, które zaginęły poprzednio, były starsze, ale niedużo. Obaj chłopcy. Trzylatek, oddzielony od rodziny przez wiele godzin, sam nocą. Marzł, jest głod‐ ny, przerażony. Czyż strach przed porzuceniem to nie najgorszy z dziecięcych lęków? Na tej wyspie, nocą, chłopczyk pewnie czuje się opuszczony przez cały świat. – Szukaliście go? Mięśnie twarzy Skye lekko drżą, gdy zbiera się w sobie. – Cały dzień. I kilka osób znowu tam pojechało. Między innymi Callum Murray. Zabrał ze sobą paru żołnierzy z bazy. Wkrótce spodziewamy się jakichś wieści. – To rodzina tego dziecka? – Odnajduję matkę, choć specjalnie się nie staram. Tęga, ciemnowłosa kobieta pod czterdziestkę. Stoi mocno spięta, jakby się bała, że jeśli odpuści, rozpadnie się. Znam to. Kiedy podejdę bliżej, twarz będzie wyglądała tak, jakby zniknęło z niej całe ciało, zostanie tylko skóra oblekająca kości. Oczy będą się wydawały martwe. Będzie wyglądała jak ja. Tyle że w najważniejszej kwestii dzielą nas całe światy. Ona wciąż ma nadzieję. – Tak, to oni. – Skye sprawia wrażenie, jakby stała teraz na jednej nodze. – Westowie. Sytuacja robi się naprawdę trudna. Są też ludzie z wycieczkowca. Cóż, nie chcę być nie‐ uprzejma, ale oni niekoniecznie pomagają. Chyba uważają, że powinniśmy przeszukać po‐ sesje. Chcą, żeby zablokować wszystkie łodzie, które od teraz miałyby opuścić port. Wy‐ obrażasz sobie, jak zareagują rybacy, jeśli im powiemy, że rano nie mogą wypłynąć? – Wątpię, żeby wielu się zastosowało. – Tu władzy się słucha, ale tylko do pewnego stopnia. – A rodzina i tak jest już wystarczająco zdenerwowana. Ostatnie, czego im potrzeba, to żeby ludzie nakładli im do głów niestworzone rzeczy. Kusi mnie, żeby powiedzieć, że biorąc pod uwagę tutejszą historię zaginięć dzieci, te opowieści o niestworzonych rzeczach i tak już pewnie krążą. – To wszystko jest bardzo niepokojące. – Skye mówi, ja udaję, że słucham, obie idziemy w stronę mojego samochodu. – Od dziewiątej byliśmy wzywani do pięciu interwencji. Ko‐ misarz Stopford próbuje zagnać gości z powrotem na wycieczkowiec, ale oni nie chcą wra‐ cać, dopóki ten chłopiec się nie odnajdzie. To będzie ciężka noc. Mamroczę to, czego, jak wiem, się ode mnie oczekuje – żeby Skye dała znać, gdybym mogła w czymś pomóc – po czym się ulatniam. Queenie wskakuje do samochodu i obie je‐ dziemy do domu po zachodniej stronie przylądka Pembroke, na maleńkim cyplu pomiędzy wewnętrznymi i zewnętrznymi portami Stanley a samym oceanem. Nie myślę o zaginionym dziecku. Albo raczej myślę, ale tylko pod kątem tego, na ile to zaginięcie może zmienić moją sytuację. Jeśli nie pozwolą łodziom wypływać, jeśli będą przeszukiwane, zanim opuszczą port, moje plany się rozpadną. Dwa i pół dnia od teraz. Około sześćdziesięciu godzin. Dzieciak do tego czasu musi się znaleźć. Nie jadę do domu najkrótszą drogą. W niektóre dni, zwłaszcza wtedy, gdy w moim umy‐ śle przewagę zdobywa mroczna mgła, coś jakby mnie pchało w stronę domu Grimwoodów. Zawsze nocą, gdy prawdopodobieństwo, że zobaczę kogoś z rodziny prawie nie istnieje, coś mnie ku temu domowi ciągnie. Dzisiaj okrążam najbardziej wysunięty na wschód cypel naturalnego portu Stanley, jadąc w kierunku dużego budynku z dachem w kolorze pawiego
błękitu, z frontem skierowanym na wschód, na Surf Bay. Za ostatnim zakrętem zwalniam, widzę pobielane ściany, ciemne okna, niewysokie zarośla janowca, teraz połyskujące żół‐ tymi kwiatami. Po obu stronach niskiej drewnianej furtki stoją latarenki z dyni; w zawiłych, starannych rzeźbieniach rozpoznaję ręczną robotę dziadka dzieci. Kiedyś rzeźbił dynie również dla mojej rodziny. Ktoś nie śpi. Zauważam światło w oknie na piętrze. W pokoju Petera. Nigdy nie widzia‐ łam Petera, najmłodszego dziecka Grimwoodów. Ostatnie dwa i pół roku żył w mojej gło‐ wie. Wyobrażam go sobie jako jasnowłosego, szczupłego chłopca z pyzatą buzią, takiego, jacy byli jego dwaj bracia w tym wieku. Będzie miał też, tak jak oni, promienne niebieskie oczy ich matki. Nie byłam w tym domu od lat, od czasu jeszcze przed urodzeniem się Petera, ale znam dom Rachel tak dobrze jak własny. Peter nie śpi; Rachel pewnie z nim jest, utula go, koły‐ sze, żeby zasnął. Wdycha zapach jego włosów, czuje, jak drży w jej objęciach, i jest za‐ chwycona swoją mocą, która pozwala ukoić lęk syna. Nienawidzę jej w tej chwili tak bar‐ dzo, że jedyne, co mogę zrobić, to dodać gazu i odjechać. Tak, myślę. Zabiję Rachel bez problemu. 3 Otwieram drzwi i natychmiast wyczuwam coś dziwnego, nietypowego. Jest coś – zapach, echo śmiechu, jakaś zmiana w atmosferze. Drobne oznaki, ale oczywiste. Oni znowu tu są. Cicho zamykam za sobą drzwi i się rozglądam. W mroku nie dostrzegam błyszczących oczu. Nie słyszę szurania małych stóp, jak uciekają w cień. Powoli okrążam duży staro‐ świecki pokój i wychodzę na korytarz. Jestem jednocześnie nieufna i podekscytowana. Dziwny to rodzaj pragnienia, ta potrzeba zobaczenia zmarłych. W ciągu trzech lat od ich śmierci chłopcy mnie nawiedzają. Czy naprawdę tak uważam? Nie wiem. Jako naukowiec szybciej uwierzyłabym w przybyszów z innej planety niż w du‐ chy, jednak w kilka dni po wypadku obecność chłopców w domu stała się bardziej realna, bardziej namacalna niż obecność mojego męża lub kogokolwiek z gromady współczujących znajomych, którzy od czasu do czasu do nas zaglądali. Prawdziwi ludzie odchodzili, ale chłopcy pozostali – pojawiali się w moim życiu i zni‐ kali z niego z niezawodnością, jeśli nie regularnością, pływów morskich. Zawsze kiedy najmniej się tego spodziewam, widzę cień ich sylwetek za zasłonami, zarys ich ciał pod narzutami na łóżkach, z których cały czas nie mam siły sprzątnąć pościeli. Ich głosy, czasa‐ mi roześmiane, szepczą sekrety, nierzadko się sprzeczają, mieszają z odgłosami płynącymi z telewizora lub z radia. Często ich czuję. Charakterystyczną mocną jabłkową woń włosów Kita dzień lub więcej po umyciu. Kwaskowy zapach trampek Neda docierający z niedo‐ mkniętej szafki na buty.
Nie siedzą na dole schodów ani na kanapie, wpatrzeni w pusty ekran telewizora. To do‐ brze, nienawidzę, jak to robią. Idę do schodów. Zabezpieczająca bramka, której jakoś nig‐ dy nie mieliśmy czasu zdjąć, jest zamknięta. To ja ją zamknęłam? Tylko po co? Raczej nie podejrzewam, żeby chłopcy mogli mieć wpływ na fizyczne otoczenie. Choć czasem wpada mi w oko zabawka, która wcześniej leżała gdzie indziej. Wgniecenie na łóżku. Oczywiście za obie rzeczy może być odpowiedzialny mój pies. Queenie, jak zwykle gdy chłopcy są w domu, stoi na dole przy drzwiach kuchennych i skowyczy. Nie mam pojęcia, czy też wyczuwa ich obecność, czy po prostu nie znosi, jak jestem w takim nastroju, tak czy inaczej te wizyty ją przerażają. Szkoda, bo też ich kochała, no ale w sumie zwierzęta domowe to nie matki. Jestem przekonana, że zobaczę ich w pokoju Neda, zwiniętych w kulki niczym para szczeniąt, ale kształt, który widzę po otwarciu drzwi, mówi mi, że na łóżku leży tylko duży pluszowy miś. Nie ma ich też w pokoju Kita. Teraz już poruszam się szybciej, choć mówię sobie, że mam zwolnić, ale czuję normalną panikę matki, która nie może znaleźć dzieci. Nawet tych martwych. Moja sypialnia też pusta. Albo tylko tak wygląda. Chowają się. Wolałabym, żeby dali z tym spokój, ale uwielbiali chowanego, gdy żyli, i teraz czasami też się ze mną tak bawią. Jeszcze raz zaczynam przeszukiwać dom, tym razem dokładniej, a chmura burzowa w mojej głowie coraz bardziej gęstnieje. Otwieram drzwi szaf, odsu‐ wam zasłonę prysznicową, zaglądam pod łóżko w pokoju gościnnym. Jeśli mam być szcze‐ ra, ta zabawa zawsze mnie denerwowała, nawet kiedy wiedziałam, że na końcu znajdę dwa silne ciała. Znowu jestem na dole. Chłopcy mogą być już tylko na podwórku. Otwieram tylne drzwi, do środka wdziera się wiatr, jakby tylko czekał na okazję. Nie ma ich tu. Czuję, że mi się wymykają. Dwa odgłosy wdzierają się w wycie wiatru, oba to jęki skrajnej rozpaczy. Jeden jest Queenie, drugi mój. – Ned! Kit! Odeszli. Tak jak wcześniej byłam pewna ich obecności, tak teraz jestem pewna, że ich nie ma. W mojej głowie pozostało bardzo mało światła. Znowu jestem na górze, w małej wnęce przy sypialni, służy mi za gabinet. Klęczę przy biurku i grzebię w wysuniętej szufladzie, którą zawsze trzymam zamkniętą. Znajduję to, czego szukam. Zawsze dbam, żeby był na‐ ostrzony. Na dole Queenie zaczyna wyć. Jakiś czas później mgła się unosi. Zwlekam się z dywanu na krzesło przy biurku. Lewa dłoń mi krwawi. Odkładam grot harpuna do szuflady. Zdjęcie Rachel u moich stóp zostało pocięte, pokłute i poszarpane w podłużne paski. Pochylam się i wyrzucam je do kosza. Mam więcej odbitek tej samej fotografii. Na na‐ stępny raz. Jestem tak zmęczona, że ledwie mogę myśleć. Muszę wziąć prysznic i położyć się spać, ale coś mnie tu trzyma. Bandażuję pokaleczoną dłoń i rozglądam się po ścianach wokół.
Reszta mojego domu wygląda prawie tak, jak wyglądała, gdy żyli chłopcy i mieszkał tu Ben, ale przez ostatnie trzy lata ta mała gabinetowa przestrzeń stała się moim pokojem folgowania uczuciom. Na ścianach wszędzie fotografie Neda i Kita, niektóre w ramkach, większość po prostu przyklejona taśmą dwustronną. Ich rysunki ze szkoły też tu wiszą, małe dyplomy za osią‐ gnięcia, nawet niemowlęce ubranka, które zachowałam, to wszystko jest na ścianach w po‐ nurym wspomnieniowym kolażu. – Rany, Catrin – obruszył się Ben, gdy kiedyś przyszedł zabrać coś ze strychu. – To nie gabinet, tylko świątynia. Jednak na ścianie za mną wisi coś innego. Zdjęcia dwóch innych małych chłopców; dwóch ciemnowłosych, ciemnookich chłopców, którzy zaginęli – niespodziewanie, w ta‐ jemniczy sposób. Pierwszy, Fred Harper, zaginął podczas Dnia Sportu na Falklandzie Za‐ chodnim niewiele ponad dwa lata temu, kiedy moja rozpacz była jeszcze świeża, sączyła się łzami niczym otwarta rana. Chłopiec miał pięć lat. Oczywiście słyszałam o jego zaginięciu. Radio trąbiło o tym przez wiele dni, a Ben, któ‐ ry przebywał na wyspie z całą ekipą medyczną, uczestniczył w poszukiwaniach. Kiedy w „Penguin News” zobaczyłam obwieszczenie i do tego duże portretowe zdjęcie, serce za‐ biło mi mocniej. Fred był bardzo podobny do Kita. Instynktownie wycięłam zdjęcie, ukry‐ łam i ostatecznie zawiesiłam na ścianie obok wszystkich innych materiałów o Fredzie, któ‐ re się pojawiały w gazecie przez następne tygodnie. Tę fotografię zachowałam może w ramach jakiegoś testu na swoje człowieczeństwo. Gdyby Fred się odnalazł, a ja bym się ucieszyła, to byłby znak, że wciąż jest dla mnie na‐ dzieja. A potem, z półtora roku temu, wsypy straciły kolejnego chłopca. Siedmioletniego Jimmy’ego Browna ostatni raz widziano przy Surf Bay, gdzie mieszka Rachel. Całkiem do‐ brze znałam rodzinę Brownów. Przyjaźniłam się z matką, Gemmą, której córka, młodsza siostra Jimmy’ego, chodziła do klasy z Kitem. Ben znał ojca, Brown pracował w szpitalu, był laborantem. Kiedy Jimmy zniknął, gdy całe miasto szukało go dniami i nocami, a rodzina pogrążała się w coraz głębszej rozpaczy, kilka osób powiedziało mi, że ja przynajmniej miałam do‐ mknięcie. Wiedziałam, co się stało z moimi synami, mogłam ich pochować, przejść proces żałoby, to przywilej, którego los odmówił rodzinom zaginionych. – Tak, dziękuję – odpowiedziałam jednej kobiecie. – Doceniam to, jaką jestem szczę‐ ściarą. Od tamtej pory się do mnie nie odezwała. Pod zdjęciami Freda i Jimmy’ego wisi jeszcze jeden wycinek, nie jest bezpośrednio po‐ wiązany z chłopcami, ale w tamtym czasie bardzo mnie poruszył. Parę miesięcy po zaginię‐ ciu Jimmy’ego, kiedy nadal prowadzono poszukiwania, choć już nie na tak dużą skalę i bez większych nadziei, redaktor naczelny „Penguin News” opublikował swój artykuł o wpły‐ wie zaginięć dzieci na społeczność, zwłaszcza tak małą. Pisał o zbiorowym poczuciu winy, o wierze, że dzieci są wspólną odpowiedzialnością i że gdy któreś spotyka krzywda, odbi‐ ja się to na nas wszystkich. Tekst nie był napisany z myślą o moich synach, ale mimo to znalazłam w nim pewne po‐ cieszenie. Uświadomił mi, że Ben i ja, i nasze najbliższe otoczenie, nie jesteśmy osamot‐
nieni w przeżywaniu śmierci Neda i Kita. Że w choćby niewielkim stopniu ból dzielą z nami inni. Autor artykułu – o, ironio, ojciec Rachel – rozwodził się dalej nad sposobami, w jakie różne kultury radzą sobie z zaginięciami dzieci. Tłumaczył, jak te zniknięcia szybko prze‐ dostają się do lokalnego folkloru, pojawiają się przede wszystkim w relacjach o spotka‐ niach z duchami, a potem w formie opowieści tworzą tradycję ustną. Autor twierdził, że to właśnie zaginione maluchy są tłem bajek o dzieciach wykradzionych przez wróżki lub pożartych przez złe trolle albo czarownice. Z własnym wstydem radzimy sobie przez eks‐ ternalizację. Przez obciążanie winą sił nadprzyrodzonych. Ojciec Rachel przywoływał też stare legendy o dzieciach duchach, które nawiedzają na‐ sze wyspy, i łączył je z rzeczywistymi przypadkami niewyjaśnionych zgonów i zaginięć. Uważał, że w ciągu pięćdziesięciu lat Jimmy i Fred staną się częścią mitologii Falklandów. Ned, Kit, Fred i Jimmy. Moja mała kolekcja martwych chłopców. Czyżby miał do niej dołączyć piąty, czy nasz zbiorowy wstyd miał się stać jeszcze większy? Pochylam się nad biurkiem i włączam radio. Lokalna radiostacja nadaje dzisiaj dłużej niż zwykle. Dowiaduję się, że zaginiony chłopiec nazywa się Archie West. Ma trzy lata i dwa miesiące. Niewiele starszy od najmłodszego dziecka Rachel. Nie, nie myśl o Rachel, nie teraz. – Tak dla przypomnienia – mówi prowadzący, pseudonim Bill z Rybnego. – Archie ma jasne włosy, piwne oczy i jest dość pulchny. Kiedy ostatnio go widziano, był ubrany w pasiastą czerwoną futbolową koszulkę Arsenalu z białymi rękawami, białe spodenki i czerwone skarpetki. Jeśli gdzieś zobaczycie którąś z tych części ubrania, natychmiast skontaktujcie się z policją. Okej, tu nadaje radiostacja Falklandy, przez kilka następnych godzin będzie rozmawiać z wami Bill Krill. Jest pierwsza czterdzieści trzy w nocy, i nie zapominajcie: jutro rano, a raczej powinienem powiedzieć: później dzisiejszego poranka, odwiedzi nas Ray Green z Towarzystwa Astronomicznego, żeby opowiedzieć o czwartko‐ wym zaćmieniu Słońca: gdzie najlepiej je oglądać, jak uniknąć uszkodzenia wzroku i jak dużego zaciemnienia możemy się spodziewać nad wyspami. Gaszę lampkę, idę do okna i patrzę na zachód. Czwartkowe zaćmienie ma nastąpić nie‐ mal dokładnie o godzinie, o której wprowadzę swój plan w czyn. Tak daleko na południu będziemy widzieli tylko częściowe zaćmienie, mimo to gdzieś między piętnastą a szesnastą nasz mały zakątek świata pogrąży się w ciemności. I nie tylko chodzi o Słońce. – W studiu jest ze mną Sally Hoskins – ciągnie Bill. – Znajoma rodziny. Wcześniej opo‐ wiadała, że Archie jest energicznym, ciekawym świata dzieckiem. Tak, Sally? Oczywiście nie spodziewam się dojrzeć grupy poszukiwawczej. Poszukiwania toczą się jakieś trzydzieści kilometrów dalej, a po drodze są góry. – Tak, Bill, to prawda. Archie to kochany chłopak. Radosny, lubi psocić. Uwielbia zaba‐ wę w chowanego. W dole w porcie jest już mniej świateł. Skye widocznie zdołała w końcu przekonać pa‐ sażerów, żeby wrócili na wycieczkowiec. – I to dlatego rodzina początkowo się nie niepokoiła? – Właśnie. Sądziliśmy, że się gdzieś schował. Potrafi siedzieć w kryjówce naprawdę
długo. Prawie nie widzę konturów góry Tumbledown. Poszukiwania są za nią. – Szukaliśmy go ponad dwie godziny, zanim zadzwoniliśmy na policję. – Głos Sally pły‐ nący z radia zaczyna się łamać. – Rodzice Archiego prosili mnie, żebym podziękowała wszystkim za wsparcie tej nocy. Mieszkańcy zachowali się wspaniale. Dołączyli do poszu‐ kiwań, przepatrzyli swoje posesje. Proszę, bądźcie nadal czujni. A jeśli ktoś z was wie, gdzie jest Archie, błagam, niech zrobi to, co trzeba. Niech pozwoli mu wrócić do rodziny. – Sally, może opowiesz nam coś więcej o Archiem? – szybko wtrąca Bill. – Wiemy, że uwielbia chowanego. W co jeszcze lubi się bawić? – Och, to zapalony kibic Arsenalu. Notabene tak jak cała reszta rodziny. Przechodzi fazę, że nie chce się ubierać w nic innego, tylko w koszulkę Kanonierów, i jego biedna mama musi ją co wieczór prać, żeby mały mógł ją na siebie włożyć następnego dnia. Zna wszyst‐ kie piosenki klubowe, niektóre niezbyt odpowiednie dla trzylatka, ale co poradzić? Dalej słucham tylko jednym uchem, Sally opowiada o tym, jak bardzo chłopiec kocha muzykę pop. Że nie potrafi usiedzieć spokojnie, kiedy w radiu puszczają Here Comes the Hotstepper. I o tym, jak nie przepuści żadnego odcinka Power Rangers. – Więc jeśli ktoś przetrzymuje Archiego, niech nie robi mu krzywdy i go nie wystraszy – mówi Sally teraz. – Jeśli ktoś porwał Archiego… my tylko chcemy go odzyskać. Proszę, powiedzcie, gdzie go znajdziemy. Błagam, nie róbcie mu nic złego. – Tak, oczywiście. Cóż, dziękujemy ci, Sally. Ale uważam, że warto zaznaczyć, tak w ra‐ mach przypomnienia, że policja na razie zakłada, że mały Archie po prostu za daleko od‐ szedł od rodziny i się zgubił. Na tym się teraz skupiamy, moi drodzy. Chłopiec oddalił się samotnie, a my musimy go odnaleźć. No tak, tu Bill Krill, a wy słuchacie radiostacji Fal‐ klandy. – Kurczę, co z wami jest, ludzie? – Głos Sally wdziera się w początkowe takty kolejnej piosenki. – Ile jeszcze dzieci musi zginąć, zanim zaczniecie poważnie… Wrzaski kobiety gwałtownie cichną. Wyłączyli jej mikrofon. Muzyka zaczyna grać gło‐ śniej: utwór reggae, o którym przed chwilą usłyszeliśmy, że to ulubiona piosenka Archiego. Wyobrażam sobie, jak Sally łagodnie, choć stanowczo jest wyprowadzana z zaplecza biura lokalnej gazety, skąd nadaje radiostacja. Inna kultura, mówię sobie. W Anglii, gdy znika dziecko, od razu myśli się o pedofilach. U nas mamy nadzieję, że nie natknęło się gdzieś na swojej drodze na kolonię lwów morskich. Troje dzieci zaginionych w ciągu trzech lat. To dużo, żeby winą za wszystkie przypadki obarczyć lwy morskie. Słyszę charakterystyczne westchnienie – Queenie uznała, że jest bezpiecznie i może wró‐ cić. Wskakuje na moje łóżko i układa się w zagłębieniu między poduszkami. Wyłączam ra‐ dio i odpalam komputer. Kiedy jest gotowy, zapisuję notatki o swoim wieczorze, potem za‐ mykam plik i klikam jedyny dokument, który kiedykolwiek zabezpieczyłam hasłem. Przed śmiercią chłopców nigdy nie pisałam pamiętnika. Nie miałam takiej potrzeby, zresztą przy mężu, dwójce dzieci i pracy, kiedy znalazłabym na to czas? Moje życie było zbyt pełne, żebym jeszcze musiała je dokumentować. Teraz, z pustym sercem i pozbawio‐ nym sensu życiem, jest tak, jakbym potrzebowała tych regularnych zapisków swoich przyjść i wyjść, swoich procesów myślowych i wahań emocjonalnych, żeby mi przypomi‐
nały, że wciąż istnieję. Zaczynam pisać. Zawsze dokładnie streszczam wydarzenia dnia, nie dlatego, że zależy mi na zapamiętaniu, co robiłam w pracy, ale dlatego że to, co w niej robię, pomaga mi za‐ akcentować to, co czuję. To taka forma terapii, to codzienne wylewanie z siebie rozpaczy i gniewu. Głównie gniewu, jeśli mam być szczera, niezmiennie skierowanego pod adresem kobiety, której zdjęcie leży w koszu pocięte na strzępy. Kobiety, która kiedyś była moją najlepszą przyjaciółką. Miałam osiem lat, jak poznałam Rachel, ona była kilka miesięcy młodsza. Szłam dróżką tak wąską, że mogło się na niej zmieścić tylko dziecko, bo po bokach była gęsto porośnięta wysokimi trawami, i nagle natknęłam się na mały osłonięty majtkami w motyle zadek ster‐ czący w niebo. Szłam bardzo cicho, ale musiała mnie usłyszeć, ponieważ bez odwracania się wysoko podniosła brudną dłoń z ogryzionymi paznokciami. Ten władczy gest natych‐ miast wyprostował moje ośmioletnie plecy. – Co ty robisz? Odwróciła się w moją stronę – zobaczyłam drobną, okrągłą twarzyczkę z dużymi niebie‐ skimi oczami; kremową, nakrapianą piegami cerę i bardzo długie włosy, tylko o ton ciem‐ niejsze od blondu. Brwi wyginały się w łuk, przez co wyglądała, jakby się ciągle czemuś dziwiła, a uszy odstawały zupełnie jak u elfów. – Smocze jaja – syknęła. – Bądź cicho. Skarcona opadłam na piasek i na kolanach podeszłam do niej. Wpatrywała się w dwa kremowo-żółte kształty, każdy doskonały owal, długie na jakieś dziesięć centymetrów. Gniazdo pingwina białobrewego. – Należą do Ozmajiana. – Wyglądało, że koniecznie chce, żebyśmy rozmawiały szeptem, choć na kilometr wokół nie było żywej duszy. – Bardzo pięknego potężnego smoka. Przy‐ szedł na świat, gdy rozpękło się tysiąc serc, czyli strasznie dawno temu, ale pamięć smo‐ ków różni się od naszej. Już nawet jako ośmiolatka wiedziałam, że pingwiny białobrewe często zakładają gniaz‐ da w trawach, że matka zwykle nie pozostawia ich samych na tak długo i że my dwie praw‐ dopodobnie ją odstraszamy. Powinnam zaproponować, żebyśmy odeszły, ale przyznaję, za‐ ciekawił mnie ten smok. – Naprawdę? – spytałam też szeptem, żeby dostosować swój ton do jej tajemniczego tonu. Przybliżyła się, przylgnęła do mnie całym ciałem, tak zupełnie odruchowo, jak to robią małe dzieci. – Uhm. Smoki pamiętają wszystko, co było, co jest i co będzie. Cóż, to wymagało nieco zastanowienia. – Chyba musimy stąd odejść – powiedziałam. – Matka smoczyca może w każdej chwili wrócić. – Co ty, nie wróci. Jaja pozostaną tu, aż trzy księżyce wzejdą i zajdą. Potem zabierze je czarny orzeł o szafirowych oczach i będzie ich strzegł do czasu, aż smoki się wyklują. To może się stać jutro. Albo za milion lat.
Już wtedy potrafiłam rozpoznać niemal czterdzieści gatunków falklandzkich ptaków gniazdowników, ale czarny orzeł z szafirowymi oczami to była dla mnie nowość. Wiatr się wzmagał, przynosił ze sobą zapach soli, a ja zaczynałam się niepokoić o matkę pingwina. Bo jak pingwiny za bardzo się zestresują, potrafią odejść, porzucić gniazdo. – Następny nów jest za pięć dni. – Doskonale znałam fazy Księżyca, nawet jako dziecko. – Do tego czasu jaja nie znikną. Mogę tu wrócić, jak chcesz, i sprawdzić. Siedziała wsparta pośladkami na stopach i patrzyła na mnie ze świeżo nabytym szacun‐ kiem. Ogarnęła mnie nagła i bolesna zazdrość o te błyszczące niebieskie oczy. Wydawało mi się to okropnie niesprawiedliwe, że jedna osoba (ja) musi mieć oczy matowe i nijakie, jak chmury sztormowe, a inna (Rachel) może mieć takie rozmarzone, o barwie lazurowego morza w słoneczny poranek. – Przyjdziemy razem – oznajmiła. – Skoro zostałyśmy przyjaciółkami. Nie byłam pewna, jak to zrobimy, nawet nie umiałabym powiedzieć, skąd Rachel się wzięła w tym miejscu – ta wyspa należała do mojej ciotki i mojego wuja – ale podobało mi się, że mam przyjaciółkę. – Dobra – zgodziłam się. – To twój dom? – Poderwała się na nogi i wskazała zielony dach domu ciotki Janey. Kiwnęłam głową, bo w pewnym sensie tak właśnie było. Mieszkałam u ciotki przez lato, jak moi rodzice pracowali. – Macie lody? Znowu kiwnęłam. Ciotka Janey zawsze dbała o to, żeby przed moim przyjazdem dobrze zaopatrzyć lodówkę. – No to chodźmy. – Chwyciła mnie za rękę i pobiegłyśmy. Biegła niesamowicie szybko. Przez trawy, wybieg dla koni, przez podwórze. I tak to się odbyło. Od tamtego dnia Rachel i ja byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami, po‐ trzebowałyśmy siebie tak bardzo, że takiej żarliwej intensywności kontaktów nie odnala‐ złam już nigdy potem w żadnym ze swoich związków. A przecież nie mogłyśmy się bar‐ dziej różnić. Ona widziała światy w świecie, połączone tęczą nieskończonych możliwości. Ja widziałam pingwinie jaja. Mimo to stałyśmy się sobie bliższe niż siostry, bo tę naszą więź same wybrałyśmy; bliższe niż kochankowie, bo kochankowie przychodzą i odchodzą, a to, co nas łączyło, wydawało się na zawsze. Rachel była drugą połówką mnie. Blaskiem słońca na skale przy moim zaciemnionym zakątku pod drzewem. Wysokimi tonami przy mo‐ ich niskich. Była wszystkim, czym ja nie byłam, i wszystkim, czym chciałam być, tylko że te cechy w jej wydaniu wypadały lepiej i ja o tym wiedziałam. Byłyśmy nierozłączne, bez względu na dzielącą nas odległość. Byłyśmy przeszłością, teraźniejszością i wieczną przy‐ szłością. Aż do dnia, gdy zabiła moich synów. Jest prawie czwarta nad ranem. Pisałam i rozmyślałam, potem długo nie robiłam ani jed‐ nego, ani drugiego. Wyłączam komputer i przechodzę przez pokój, do Queenie, gdy nagle słyszę jakiś hałas na zewnątrz. Tego nie mogę zlekceważyć, nie mogę udawać, że to wiatr.
Nie potrafię określić, kiedy to się zaczęło. Może ciągnie się od lat, może dopiero od paru miesięcy, ale jeśli wiatr wieje w odpowiednim kierunku, zdarza mi się późnym wieczorem coś usłyszeć, coś, co każe mi się zastanawiać, czy przed domem kogoś nie ma. Te odgłosy nie wydają się dźwiękami natury, to raczej takie szuranie, podobne do kroków. Kilkakrotnie, gdy się pojawiały, Queenie zrywała się z ujadaniem, domagała się, żebym ją wypuściła, ale kiedy otwierałam drzwi, nie szła dalej, tylko podenerwowana stała w pro‐ gu. I wcześniej, w ciągu roku, kiedy wieczory były ciemniejsze, zanim zaciągnęłam zasło‐ ny, miałam wrażenie, że z ciemności na zewnątrz przypatrują mi się czyjeś oczy. Na wsypach nikt nie zamyka drzwi wejściowych, jednak ja zaczęłam to robić, i teraz się z tego cieszę, bo to, co usłyszałam, nie pozostawia wiele miejsca na wątpliwości. Ktoś tam jest. Wychodzę z sypialni. Queenie dalej śpi. Odgrywa w moim życiu kilka ról, lecz rola psa obronnego do nich nie należy. Na dole, nie włączając światła, podchodzę do okna. Teren wokół mojego domu wygląda niezwykle, nawet na standardy Falklandów. To po‐ mnik, jeśli wolicie: muzeum, wielorybnictwa na otwartym powietrzu. Poczesne miejsce zajmuje w nim czaszka płetwala błękitnego. Stoi na frontowym trawniku, prawie trzy metry w górę, szczęki rozwarte, jakby zastygły w trakcie pożerania ofiary. Obok prawie idealny szkielet orki. Za płotem kręgosłup kaszalota złowionego przez dziadka u wybrzeży Georgii Południowej. Między nim a domem rozciąga się mielizna ze szkieletami delfinów. Więk‐ szość z tej kolekcji została upolowana przez dziadka. Broń też należała do niego: harpuny i liny, potężne działko harpunnicze, podobne do armaty. Jednak za przesłanie muzeum w pełni odpowiada mój ojciec. To on zebrał te wszystkie szczątki. Nie żeby uczcić wielo‐ rybnictwo, lecz żeby je potępić. „Między 1886 a 1902 rokiem z tego działa zabito ponad 20 000 wielorybów”, brzmi tekst na tabliczce pod działkiem. Ojciec był głęboko zawsty‐ dzony spustoszeniami, jakich się dopuścili jego przodkowie na morzach. Poświęcił życie na próby przywrócenia równowagi. Odgłos, który słyszałam zaledwie sekundy wcześniej, brzmiał jak brzdęknięcie, jakby na ziemię spadło kilka metalowych rzeczy. Coś przewróciło kolekcję wielorybniczych oszczepów przy krzaku janowca. Jakiś cień przesuwa się wzdłuż szkieletu orki; zbliżam się do drzwi, aż mogę dostrzec duży, ciemny kształt. Kiedy go rozpoznaję, serce mi się uspokaja. Po chwili znowu zaczyna mocno bić, ale z zupełnie innych powodów. Przyglądam się mężczyźnie w moim ogródku, ustawia najpierw jeden oszczep, potem następny, dopiero wtedy odsuwam zasuwkę i otwieram drzwi. – Trochę za późno na zbieranie halloweenowych słodyczy – rzucam, zanim zdążę się za‐ stanowić nad sensem tego, co mówię. Callum Murray odstawia na miejsce ostatni oszczep i odwraca się do mnie. – Zauważyłem, że się u ciebie świeci. I wydawało mi się, że widziałem cię w ogrodzie. Chciałem się upewnić, czy wszystko w porządku. Nie odpowiadam. Po co? Już nigdy nic nie będzie w porządku. Potem dociera do nas od‐ głos rżenia konia. Którego nie powinniśmy słyszeć, bo nigdzie w pobliżu nikt nie trzyma koni. – Hm, ktoś ci chyba ukradł wierzchowca. – To miał być żart. Nigdy nie widziałam Cal‐
luma na koniu. Wątpię, żeby na wyspach znalazł się na tyle duży, żeby mógł takiego faceta unieść. – Przyszedłem piechotą. – Idzie na skraj ogródka i wygląda na drogę. Koń pewnie już zniknął z widoku, bo Callum szybko traci zainteresowanie i wraca. – Na pewno wszystko gra? – nie odpuszcza. Murray nie jest Kelperem[3]. To Szkot, który brał udział w konflikcie, były podporucznik Regimentu Spadochroniarzy. Po tym jak odszedł z wojska, niedługo po zwycięstwie Brytyj‐ czyków, kupił domek położony kilka kilometrów za Stanley. Jeśli ktoś go pyta, czy osiedlił się na wyspach na dobre, odpowiada, że na razie wstrzymuje się z decyzjami. – Znaleźliście to dziecko? – pytam, bo bardziej czuję potrzebę, żeby coś powiedzieć, niż dlatego, że się nie domyślam. W oczach Calluma odbija się światło z okna na piętrze. Za dnia te oczy są niezwykłe, wynik genetycznego zaburzenia w rozwoju. Nazywa się to różnobarwność tęczówek. Sku‐ tek: prawe oko Calluma jest niebieskie, a lewe zielone. Jednak w blasku księżyca te dziw‐ ne niedopasowane kolorem oczy są niczym więcej jak tylko iskierkami światła. – Wznawiamy poszukiwania za cztery godziny – wyjaśnia. W oddali słuchać jakieś terkotanie, przypływa do nas z wiatrem. Nadlatuje śmigłowiec. – Są duże szanse, że nic mu się nie stało. – Staram się mówić tak, jakby mi zależało. – Pewnie błąkał się po okolicy, aż się zmęczył, potem gdzieś się skulił i zasnął. Rano go znajdziecie. – Mam nadzieję. Bo już robiło się nieprzyjemnie. Głównie dlatego znów poszliśmy go szukać, żeby uspokoić nastroje. Dlaczego on to robi? Po co tu przyszedł, tak późno w nocy, i udaje, że jestem zaintereso‐ wana tym, co się wokół mnie dzieje? Powinnam wrócić do domu, zamknąć drzwi. Na za‐ mek. – Tak, Skye wspominała, że ludzie z wycieczkowca się ciskali. Oczy Calluma zerkają w niebo, potem wracają do mnie. – Oni to najmniejszy problem. Po południu przyleciała rodzina Freda Harpera. Urządzili Stopfordowi niezłą awanturę o to, że zbyt łatwo się poddał dwa lata temu. – W sumie takie rzeczy się zdarzają – mówię. – Farmerzy ciągle tracą owce, które wchodzą na bagna i toną. Albo spadają z klifu i zabiera je morze. Kuce i krowy wpadają do rzek. Jeśli są nieduże, porywa je prąd. Od czasu do czasu tracimy też ludzi. Bardzo przygnębiające, ale co poradzić. To nie park krajobrazowy. – Nie chcę nikogo pouczać, jednak Callum nie ułatwia mi sprawy. Śmigłowiec, Sea King, jest nad nami, wisi na niebie jak ważka nad stawami. Od kurtki Calluma bije zapach suchych torfowych wzgórz, tak różny od woni morza. Jak zawsze, gdy jest blisko, uzmysławiam sobie, jaki jest wysoki. – Czy to coś nad naszymi głowami też prowadzi poszukiwania? – pytam. – Bo jeśli coś ma z tego spaść na ziemię, to lepiej tu nie stać. – Czekali, aż skończymy – odpowiada. – Żeby się sprzęt nie pomieszał. Sea King upewnia się, że żadne z nas nie jest trzyletnim chłopcem, i odlatuje. Callum i ja znowu zostajemy sami. – Idę się trochę przespać. – Odwracam się, wchodzę do domu i zamykam za sobą drzwi.
Dopiero kiedy wiem, że mnie nie widać, pozwalam sobie odetchnąć i ciężko opieram się o najbliższą ścianę. Przyszedł do mnie? Po co? Ode mnie do domu Calluma jest co naj‐ mniej siedem kilometrów. Na górze Queenie nadal chrapie, kiedy wyłączam lampkę i skradam się do okna. Callum właśnie spogląda do tyłu, jakby czekał, aż zgaszę światło. Przyglądam się, jak przecina ogródek i daje krok nad niskim płotem. Siedem kilometrów z mojego do jego domu, jeśli pójdzie drogą. Obiera jednak inny kie‐ runek, więc się domyślam, że nie wybrał tej trasy. Jakiś rok temu siedziałam do późna i tak się złożyło, że widziałam go, jak przechodzi pod oknem. Pod wpływem impulsu, którego nawet nie próbuję zrozumieć, poszłam za nim. Patrzyłam, jak schodzi z drogi, zbliża się do wysokiego ogrodzenia z drutu, poluzowuje trzy nitki i potem prześlizguje się przez otwór na pole minowe. Pole minowe? Jest ich kilka na terenie wysp, głównie wzdłuż wybrzeża, zrobionych przez Argentyńczy‐ ków podczas inwazji. Ostrożne szacunki sugerują, że na torfowiskach i w piachu czai się około trzynastu tysięcy potencjalnych eksplozji. Obiecuje się nam, że kiedyś bomby będą rozbrojone. Na razie, biorąc pod uwagę fakt, że to tylko szesnaście procent naszych nie‐ użytków, pola minowe po prostu ogrodzono. Pozwalam Callumowi zanurzyć się w mroku, zanim sama podejdę do ogrodzenia. Trzy nitki drutu zostały przecięte, Callum zamocował na nich małe zaczepy, żeby mógł je połą‐ czyć. Stworzył sobie tajne przejście na pole, dekadę po konflikcie wciąż naszpikowane śmiertelnymi pułapkami. Każdy krok, który stawiał na tym polu, mógł być jego ostatnim. Teraz wpatruję się w już pustą drogę i zastanawiam, czy znowu tam poszedł, czy zamie‐ rza łazić po polu, żeby sprawdzić, czy ta noc jest tą ostatnią, kiedy wszystko się zakończy. A mnie się wydawało, że to ja mam problemy. Kładę się do łóżka, jest dziwnie duże i puste, nawet mimo tego, że na najlepszym miej‐ scu, popuszczając bąki, chrapie mój pies. To zwykle najtrudniejszy moment dnia, gdy nie mam już nic do roboty poza rozmyślaniem, co straciłam. Sen nigdy nie przychodzi szybko. Czasami nocą, kiedy jeszcze do końca nie śpię, w stanie pół jawy, pół snu, czuję, że chłopcy wdrapują się na materac obok mnie. Wtedy leżę nieruchomo i upajam się ich obec‐ nością, rozkoszuję gładką jedwabistością dotyku ich skóry; wdycham zapach ich włosów, czuję, jak ich małe nóżki oplatają się wokół mnie. Rankiem, po takich snach, budzę się w obłoku czystego szczęścia, niespodziewanego, oszałamiającego, tak dalekiego od rozpa‐ czy, która potem następuje, że jest ono prawie nie do zniesienia. Dzisiaj nie przychodźcie, chłopcy. Bo nie wiem, czy to wytrzymam. Dajcie mi spokój, tylko ten raz. 4
Ktoś słuchał gubernatora w radiu z samego rana? – pyta Brian, kiedy przyjeżdżam do sie‐ dziby funduszu, o którym myślę jako o firmie rodzinnej. Dziadek Coffin miał kilka córek – każda na swój sposób równie uparta i bezwzględna jak on – i jedynego syna, który się okazał potężnym rozczarowaniem. Mój ojciec założył Falklandzki Rezerwat Przyrody, charytatywny fundusz, którego celem jest ochrona dzikiej przyrody na wyspach dla przyszłych pokoleń. Nie sądzę, że tym przedsięwzięciem ojciec chciał osobiście urazić dziadka, niemniej pan Coffin właśnie tak to odebrał. Brian to ornitolog, tuż przed sześćdziesiątką. Ojciec zatrudnił go w funduszu przed dwu‐ dziestu laty. Brian nadal wspina się na klify, sprawdza miejsca gniazdowań i znakuje pi‐ sklęta, mimo że jest na to o dziesięć lat za stary i o dwadzieścia kilogramów za ciężki. Pewnego dnia znajdziemy go, zimnego i pokiereszowanego, u stóp klifu. Jeśli komuś jest pisane zginąć w pracy, to na pewno Brianowi. Jego tłuste pośladki jak zwykle rozpłaszczają się na moim biurku. Od lat obiecuję sobie, że któregoś razu przyjdę wcześniej i cały blat wysmaruję klejem. – Nie wyobrażam sobie, żeby miał coś wartościowego do powiedzenia. – Susan w ku‐ chennym aneksie pobrzękuje kubkami do kawy. – Czysta propaganda – rzuca Pete, nasz student na rocznym urlopie dziekańskim. – Nie może pozwolić, żeby ludzie pomyśleli, że w grę wchodzi coś innego niż tylko to, że dzie‐ ciak sam się oddalił. – No, nie może. – Brian wierci się na biurku. – Bo przecież tak właśnie było. Szef odchrząkuje. John Wilcock jest niskim żylastym mężczyzną o ciemnych włosach i ziemistej cerze, który od dwóch dekad hoduje ulizane wąsy. Sądzimy, że jesteśmy spo‐ krewnieni, prawdopodobnie poprzez jakieś małżeństwo sprzed kilku pokoleń, ale żadnemu z nas nie chce się tego sprawdzić. – Cat, nastąpiła zmiana planów. – John rzadko zawraca sobie głowę powitaniami, a mnie to odpowiada. Nie lubię czczej gadaniny. – Twoja grupa chce dołączyć do poszuki‐ wań. Powiedziałem, że ich tam zawieziesz. Będziesz kierownikiem tej grupy. Pierwotny plan zakładał, że zabiorę gości na George i Barren, dwie nieduże, za to obfi‐ tujące w dziką przyrodę wyspy u południowych wybrzeży Falklandu Wschodniego. Jedy‐ nych dwoje tamtejszych mieszkańców, moja ciotka Janey i jej mąż Mitchell, również stano‐ wi pewnego rodzaju turystyczną atrakcję. Janey jest pierwszą i ostatnią osobą, jaką znam, która sama odchowała pisklę pingwina. Znalazła Ashley zakopaną w popiele ogniska, w którym samiczka starała się ogrzać. Przez ostatnie piętnaście lat Janey uczyła pingwina siadać i prosić, ześlizgiwać się na brzuchu z dachu szopy do strzyżenia owiec, za co mógł liczyć na wyciągane z kieszeni skrawki ryb. – Ludzie muszą coś robić. – Susan widzi po mojej minie, że nie jestem zachwycona po‐ mysłem. – Kiepsko tak się bawić, gdy gdzieś tam błąka się samotne zagubione dziecko. Nikt nie czuje się z tym dobrze. – Miejmy nadzieję, że jest samo – wtrąca Pete. – Nooo, nie pomagasz, Pete. – O zaledwie ósmej trzydzieści z rana John już jest zestre‐ sowany. – I ty Brian też nie mąć, naprawdę nie mamy na to czasu. – Jeśli ci ludzie są skłonni zrezygnować z wycieczki, to my przynajmniej powinniśmy zapewnić im przewodnika – oznajmia Susan.