a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony864 912
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań676 272

Sharon Bolton - Małe mroczne kłamstwa

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Sharon Bolton - Małe mroczne kłamstwa.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 237 stron)

Re​dak​tor se​rii Mał​go​rza​ta​ Cebo-Fo​niok Re​dak​cja sty​li​stycz​na Do​ro​ta Kiel​czyk Ko​rekta Jo​lan​ta Ku​char​ska Bar​ba​ra Cy​wiń​ska Pro​jekt gra​ficz​ny okład​ki Mał​go​rza​ta​ Cebo-Fo​niok Zdję​cie na okład​ce © Ri​chard Lin​die/iStock/Think​stock Ty​tuł​ ory​gi​na​łu Lit​tle Black Lies Co​py​ri​ght © Sha​ron Bol​ton 2015 All ri​ghts re​se​rved. For the Po​lish edi​tion Co​py​ri​ght © 2015 by Wy​daw​nic​two Am​ber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-5633-7 War​sza​wa 2015. Wy​da​nie I Wy​daw​nic​two AM​BER Sp. z o.o. 02-952 War​sza​wa, ul. Wiert​ni​cza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wy​daw​nic​two​am​ber.pl Kon​wer​sja do wy​da​nia elek​tro​nicz​ne​go P.U. OPCJA ju​ras@evbox.pl

Anne Ma​rie, któ​ra pierw​sza mó​wi​ła mi, że dam radę; i Sa​rah, dzię​ki któ​rej daję radę dać radę

O! bia​da! Ja​kież oczy złe Tłum majt​ków we mnie wbi​jał! Nie krzy​ża znak, a mar​twy ptak Na mo​jej za​wisł szyi. Sa​mu​el Tay​lor Co​le​rid​ge Rymy o sę​dzi​wym ma​ry​na​rzu[1]

CZĘŚĆ​ I Ca​trin Za​sta​na​wia​łam się, czy mam w so​bie to coś, co po​zwa​la za​bić. Czy po​tra​‐ fi​ła​bym pa​trzeć ży​wej isto​cie w oczy i zro​bić tę je​dy​ną nie​od​wra​cal​ną rzecz, któ​ra koń​czy ży​cie. Spy​ta​łam i chy​ba do​sta​łam od​po​wiedź. Nie mam pro​ble​mu z za​bi​ja​niem. A na​wet je​stem w tym cał​kiem do​bra

DZIEŃ​ DRU​GI wto​rek, 1 li​sto​pa​da 1944 1 Wie​rzę, że w od​po​wied​nich oko​licz​no​ściach każ​dy może za​bić, je​śli tyl​ko ma wy​star​cza​‐ ją​cą mo​ty​wa​cję. Py​ta​nie brzmi, czy do​tar​łam już do tego punk​tu. Chy​ba tak. Bo wy​glą​da, że ostat​nio nie my​ślę pra​wie o ni​czym in​nym. Jest mi​nu​ta po pół​no​cy. Za dwa dni bę​dzie trze​ci li​sto​pa​da. Jesz​cze dwa dni. Czy do​tar​‐ łam już do tego punk​tu? Coś się po​ru​sza. Nie ota​cza​ją​ca mnie woda – ta wy​da​je się za​sty​gła w cza​sie – ale od​bi​‐ cie pta​ka. Nie mu​szę spo​glą​dać w górę, wiem, że to pe​tre​lec ol​brzy​mi. Po​tęż​ne, jak​by pre​‐ hi​sto​rycz​ne be​stie o skrzy​dłach roz​pię​tych na pra​wie dwa me​try, z wiel​ki​mi za​krzy​wio​ny​mi dzio​ba​mi, czę​sto po​dą​ża​ją za ło​dzią, zwłasz​cza gdy wy​pły​wam nocą; są ze mną, nie​waż​ne, jak da​le​ko lub jak szyb​ko pły​nę. Te​raz nie ste​ru​ję. Sie​dzę w kok​pi​cie i wpa​tru​ję się w fo​to​gra​fie swo​ich dwóch sy​nów. I to chy​ba już od ja​kie​goś cza​su, bo oczy mnie szczy​pią. Za​ci​skam po​wie​ki, po​tem zmu​szam się, żeby od​wró​cić wzrok. W od​da​li góry są ciem​ne na tle bled​sze​go noc​ne​go nie​ba, a woda wo​kół mnie ma wy​‐ gląd i fak​tu​rę sta​re​go lu​stra. Za​sty​głe​go szkła, miej​sca​mi po​ry​so​wa​ne​go, nie cał​kiem przej​‐ rzy​ste​go. Cza​sem tak robi, ten oce​an, przyj​mu​je po​stać nie​po​dob​ną do sie​bie, żeby cię zwieść, że​byś za​po​mi​nał, że to jed​no z naj​okrut​niej​szych, naj​rza​dziej wy​ba​cza​ją​cych mórz świa​ta. Sto​ję na ko​twi​cy nie​da​le​ko wy​brze​ży Fal​klan​dów, ma​łe​go ar​chi​pe​la​gu na po​łu​dnio​wym Atlan​ty​ku, tak od​le​głe​go od cze​go​kol​wiek, co się li​czy, tak nie​waż​ne​go na sce​nie świa​ta, że przez stu​le​cia umy​kał uwa​dze wszyst​kich. A po​tem stał się po​rzu​co​ną ko​ścią, o któ​rą po​‐ sta​no​wi​ły za​wal​czyć dwa psy po​li​ty​ki pod​ju​dza​ne przez wła​sne ego. Przez kil​ka krót​kich ty​go​dni cały świat o tym mó​wił. To było pra​wie de​ka​dę temu, a świat szyb​ko za​po​mniał. My jed​nak nie za​po​mnie​li​śmy ani Ar​gen​tyń​czy​cy nie za​po​mnie​li. Co ja​kiś czas, na​wet po dwu​na​stu la​tach od mo​men​tu, jak im sko​pa​li​śmy tył​ki, rząd ar​gen​tyń​ski ły​pie na nas złym okiem. Ar​gen​tyń​czy​cy twier​dzą, że Is​las Ma​lvi​nas na​le​żą do nich. My im od​po​wia​da​my

„chrzań​cie się”. Nie że​by​śmy byli bar​dzo za​do​wo​le​ni z tego, czym się sta​li​śmy: kosz​tow​nym ka​pry​sem, jed​nym z ostat​nich skraw​ków im​pe​rium bry​tyj​skie​go. Chce​my nie​za​leż​no​ści, chce​my mieć środ​ki na stwo​rze​nie wła​snej obro​ny. Na​dzie​ja jest ni​kła. I ni​g​dy nie czu​je​my się bez​piecz​‐ ni. Fo​to​gra​fie mo​ich sy​nów wy​bla​kły. Te​raz to nie jest tak oczy​wi​ste, ale w świe​tle dnia czer​wo​na kurt​ka Kita bę​dzie ciem​no​ró​żo​wa, a żół​te buty Neda przy​bio​rą cho​ro​bli​wą kre​‐ mo​wą bar​wę. Na wo​dzie od​bi​cie księ​ży​ca jest nie​ru​cho​me i per​fek​cyj​ne, jak​by księ​życ, w ca​ło​ści, bez uszko​dze​nia, spadł z nie​ba. Leży nie​da​le​ko rufy, tak de​li​kat​ny i ete​rycz​ny jak drew​nia​ne wiór​ki. Gwiaz​dy są roz​sy​pa​ne wo​kół nie​go ni​czym pa​pro​chy, jak gdy​by ktoś roz​rzu​cił je na chy​bił tra​fił po oce​anie. W tym od​le​głym za​kąt​ku po​łu​dnio​we​go Atlan​ty​ku nie ma świetl​ne​‐ go smo​gu, więc tej nocy każ​da gwiaz​da na nie​bie od​bi​ja się w wo​dzie. Jak​bym była nimi oto​czo​na. Kie​dy krót​ko miesz​ka​łam w mia​stach pół​noc​nej pół​ku​li, gdzie gwiaz​dy to tyl​ko punk​ci​ki świa​tła, cza​sa​mi zu​peł​nie nie​wi​docz​ne, ła​two mi było za​po​mnieć o tym, że jest ich tak dużo. Po po​wro​cie do domu za każ​dym ra​zem, gdy nocą wy​cho​dzę nad oce​an, nie​bo przy​po​mi​na mi o swo​im bez​mia​rze. Otrzą​sam się nie​pew​na, jak dłu​go tak sie​dzia​łam, ale wiem, że cze​ka mnie jesz​cze ze dwa​dzie​ścia mi​nut pra​cy, za​nim będę mo​gła uznać, że to ko​niec na tę noc. Zmie​niam bu​‐ tlę, spraw​dzam po​ziom tle​nu, za​kła​dam ma​skę, wkła​dam do ust ust​nik i ze​ska​ku​ję z tyłu ło​‐ dzi. Woda na​tych​miast spo​wi​ja mnie płasz​czem zim​na. Po​mi​mo kom​bi​ne​zo​nu ochron​ne​go, któ​ry mam na so​bie, prze​szy​wa mnie chłód, ale to mi ni​g​dy nie prze​szka​dza​ło. My​ślę o tym jako czę​ści pro​ce​su akli​ma​ty​za​cyj​ne​go, trans​for​ma​cji, któ​rą mu​szę przejść, ze stwo​rze​nia lą​do​we​go w mor​skie. W miej​scu, gdzie nur​ku​ję, nie jest głę​bo​ko, mak​sy​mal​nie dwa​dzie​ścia me​trów. Oczy​wi​‐ ście nie po​win​nam nur​ko​wać w po​je​dyn​kę. Ła​mię pod​sta​wo​wą za​sa​dę bez​pie​czeń​stwa nur​ków na​wet tym, że je​stem na ło​dzi sama, ale już nie ma na tym świe​cie czło​wie​ka o ta​‐ kim au​to​ry​te​cie albo wpły​wie, żeby mnie przed tym po​wstrzy​mać. A sa​mej mało mi za​le​ży, żeby dbać o wła​sne bez​pie​czeń​stwo. Spo​glą​dam w dół, wi​dzę, jak lin​ka opa​da i zni​ka w mro​ku, po​tem wy​pusz​czam po​wie​‐ trze z kom​bi​ne​zo​nu i się za​nu​rzam. Kil​ka me​trów po​ni​żej po​wierzch​ni od​wra​cam się i za​‐ czy​nam pły​nąć ku wy​ła​nia​ją​ce​mu się pode mną za​gaj​ni​ko​wi li​stow​nic. Li​stow​ni​ce, przez więk​szość lu​dzi na​zy​wa​ne wo​do​ro​sta​mi, ro​sną tu ob​fi​cie. Przy​cze​pio​‐ ne do pod​ło​ża przy​lga​mi wy​cią​ga​ją się w stro​nę świa​tła, ich li​ście i ło​dy​gi trzy​ma​ją się pro​sto dzię​ki pę​che​rzy​kom po​wie​trza. W tym miej​scu za​to​nę​ła łódź, daw​no temu. Od tam​te​go cza​su cała kon​struk​cja zdą​ży​ła się roz​paść i utwo​rzyć ma​je​sta​tycz​ną pod​wod​ną ar​chi​tek​tu​rę oce​anicz​ne​go dna. Wiel​kie bale drew​na sko​lo​ni​zo​wa​ne przez mor​skie ży​jąt​ka wy​ra​sta​ją z pod​ło​ża jak pod​wod​ne mia​‐ sta. Nad tym wszyst​kim, ni​czym wie​ko​wy bór – tyle że w nie​ustan​nym peł​nym gra​cji ru​chu – gó​ru​ją wo​do​ro​sty. Do​cie​ram do wierz​choł​ka za​gaj​ni​ka i pły​nę w dół. Za dnia, przy do​brej wi​docz​no​ści, ota​cza​ła​by mnie zdu​mie​wa​ją​co czy​sta ja​skra​wość barw. Nocą, tyl​ko w bla​sku mo​jej la​tar​‐

ki, ko​lo​ry są ła​god​niej​sze, bar​dziej sto​no​wa​ne. Kre​mo​wość wo​do​ro​stów, głę​bo​ki przy​dy​‐ mio​ny błę​kit wody, oka​zjo​nal​ny błysk ru​bi​no​wej czer​wie​ni, gdy po pia​sku czmy​cha​ją kra​‐ by. Zbie​ram oka​zy je​żow​ców. Lasy wo​do​ro​stów to waż​ne ob​sza​ry skła​da​nia ikry przez ryby, ale ostat​nio te tar​li​ska za​czę​ły za​ni​kać, a jed​nym z moż​li​wych wi​no​waj​ców są je​żow​ce, któ​re po​że​ra​ją ko​rze​nie wo​do​ro​stów. Lu​dzie, z któ​ry​mi pra​cu​ję, mu​szą wie​dzieć, czy nie po​ja​wił się ja​kiś nowy, in​wa​zyj​ny ga​tu​nek albo czy do​tych​cza​so​wa po​pu​la​cja po pro​stu nie zro​bi​ła się bar​dziej żar​łocz​na. Po​ten​cjal​nie sprze​daż li​cen​cji na po​łów ryb mo​gła​by być eko​no​micz​nie lu​kra​tyw​na dla wysp. Ryby są waż​ne, lasy wo​do​ro​stów są waż​ne, więc moje je​żow​ce też są waż​ne. Przez noc prze​cho​wam je w chłod​niach na ło​dzi; z rana za​wio​zę do swo​je​go la​bo​ra​to​rium w Stan​ley. Kil​ka me​trów od pod​ło​ża oce​anu prze​dzie​ram się ścież​ką, któ​rą mam już za​pi​sa​ną w pa​‐ mię​ci. Wie​lu nur​ków nie lubi wo​do​ro​stów. Brzy​dzą się, gdy sma​ga​ją ich śli​skie od​nó​ża; boją się, że ro​śli​ny owi​ną się wo​kół ich nóg ni​czym mac​ki. Ja lu​bię to po​czu​cie bez​pie​‐ czeń​stwa, ja​kie mi dają. Lu​bię się kryć, za​ska​ki​wać znie​nac​ka inne stwo​rze​nia, cza​sa​mi też dać się za​sko​czyć. Moje po​szu​ki​waw​cze mi​sje za​wsze są owoc​niej​sze, gdy pra​cu​ję wśród wo​do​ro​stów. Na​gle uświa​da​miam so​bie, że nie je​stem na dole sama. Kępa wo​do​ro​stów przede mną po​ru​sza się nie​zgod​nie z ła​god​nym ko​ły​sa​niem fal. Coś się w moją stro​nę zbli​ża. Se​kun​dę póź​niej mło​da foka i ja uno​si​my się przed sobą nie​mal nos w nos. Foka spo​glą​da mi w oczy, po​tem od​pły​wa w po​ści​gu za rybą, któ​ra po​ru​sza się zbyt szyb​ko, że​bym mo​gła okre​‐ ślić, jaki to ga​tu​nek. Przy​glą​dam się, jak zyg​za​kiem pę​dzą po dnie oce​anu, jed​nak uczu​cie nie​po​ko​ju mnie nie opusz​cza. To się dzie​je bły​ska​wicz​nie. Nade mną po​ja​wia się zło​wro​gi wiel​ki cień, woda ude​rza we mnie z ogrom​ną siłą i po​tęż​ne stwo​rze​nie nur​ku​je obok mnie, go​niąc za foką. Zwie​ra​ją się. Sza​leń​cze wi​ro​wa​nie i rzu​ca​nie się ciał. Woda wy​bu​cha bą​bel​ka​mi, po​tem dwa stwo​‐ rze​nia się roz​dzie​la​ją. Ten nowy to słoń mor​ski, ol​brzy​mi sa​miec, po​nad dwa me​try dłu​go​ści. Jest o wie​le wol​‐ niej​szy od foki, ale nad​zwy​czaj sil​ny. Za​czy​na się dzi​ki po​ścig przez wo​do​ro​sty, a mnie gro​zi nie​bez​pie​czeń​stwo. Słoń mor​ski nor​mal​nie nie za​ata​ku​je czło​wie​ka, nie za​in​te​re​so​‐ wał​by się na​wet dużą foką, ale ten jest w try​bie po​lo​wa​nia, musi za​bi​jać. Woda wo​kół mnie już jest za​bar​wio​na krwią mło​dej foki. Je​śli foce uda się uciec, a słoń mor​ski mnie za​uwa​ży, może za​dzia​łać in​stynk​tow​nie. Za​sty​gam, ukry​ta ni​sko w wo​do​ro​stach, z na​dzie​ją, że po​ścig prze​nie​sie się da​lej. Nie prze​no​si się. Foka pły​nie pro​sto na mnie; żeby się scho​wać, chce za​nur​ko​wać w gę​‐ stym li​sto​wiu glo​nów, gdy słoń mor​ski po​ja​wia się nad nią. My​śli​wy za​trza​sku​je swo​je po​‐ tęż​ne szczę​ki na szyi ofia​ry i gwał​tow​nie nią po​trzą​sa. W cią​gu kil​ku se​kund me​cha​ty łe​pek foki opa​da. Na​past​nik wra​ca ze zdo​by​czą na po​wierzch​nię. I wła​śnie tak to się robi. Szyb​ko, bru​tal​nie, bez chwi​li prze​rwy na wąt​pli​wo​ści lub za​‐ sta​no​wie​nie. Tak za​bi​ja​my. Dużo my​śla​łam o śmier​ci tej nocy, gdy sie​dzia​łam na po​‐ wierzch​ni oce​anu, gdy nur​ko​wa​łam w jego głę​bi​ny, o śmier​ci i o zdol​no​ści lu​dzi do jej za​‐ da​wa​nia. O swo​jej zdol​no​ści do tego, żeby za​bić. Jak​kol​wiek na to pa​trzeć, po​cho​dzę prze​cież z dłu​giej li​nii mor​der​ców. Mój dzia​dek

Bar​tho​lo​mew, o traf​nym na​zwi​sku Cof​fin[2], był jed​nym z naj​sku​tecz​niej​szych i naj​okrut​‐ niej​szych za​bój​ców, ja​kich zna​ła ta część świa​ta. Dzień po dniu on i jego gang wy​pły​wa​li w mo​rze, po​lo​wa​li bez przerw i li​to​ści, pa​trzy​li, jak woda sta​je się czer​wo​na od krwi. Oczy​wi​ście dzia​dek za​bi​jał wie​lo​ry​by, nie lu​dzi, ale tak na​praw​dę, jaka to róż​ni​ca? Ze​bra​łam i scho​wa​łam do tor​by swój ostat​ni prób​ny okaz, mogę już wy​pły​nąć. Ści​gam się z wi​ru​ją​cy​mi wo​kół mnie bą​bel​ka​mi po​wie​trza; gdy wciąż jesz​cze je​stem kil​ka me​trów pod wodą, wi​dzę gwiaz​dy. Prze​bi​jam się na po​wierzch​nię; przez chwi​lę nie mogę od​na​leźć ło​dzi. Gdy by​łam na dole, czar, któ​ry trzy​mał oce​an na uwię​zi, prysł i woda zno​wu za​czę​ła się po​ru​szać. Wo​kół mnie uno​szą się fale, czu​ję ukłu​cie ostrej eks​cy​ta​cji. Je​stem sama, da​‐ le​ko w mo​rzu. Je​śli nie zdo​łam wró​cić do ło​dzi, zgi​nę tu​taj. Już od ja​kie​goś cza​su mam prze​czu​cie, że moje ży​cie zbli​ża się ku koń​co​wi. Czy to więc te​raz? Mam umrzeć dzi​siaj? Ale po​tem ją do​strze​gam, nie wię​cej niż dwa​dzie​ścia me​trów ode mnie. Qu​eenie się obu​dzi​ła. Bie​ga po po​kła​dzie i uja​da, do​pó​ki nie we​sp​nę się do niej po dra​‐ bin​ce. Po​chy​lam się, żeby po​kle​pać Qu​eenie, ochla​pu​ję ją wodą. Od​bie​ga i przy​no​si mi ze swo​je​go po​sła​nia sta​ry ręcz​nik. Ubło​co​ny, w psiej sier​ści, ale do​ce​niam jej tro​skę. Qu​eenie to te​rier staf​ford​shi​re, nie​du​ża jak na ten ga​tu​nek, zbi​ty mały kłę​bek mię​śni i mięk​kiej jak je​dwab sier​ści. Nos, nogi i czu​bek ogo​na bia​łe, ale resz​ta czar​na, tak jak mój umysł. Qu​eenie ma czte​ry lata i mogę przy​siąc, że cza​sa​mi przy​po​mi​na so​bie mo​ich chłop​‐ ców. Kie​dy też za nimi tę​sk​ni i po nich roz​pa​cza. Wcią​gam ko​twi​cę, włą​czam sil​nik i pły​nę na po​łu​dnie w stro​nę Stan​ley, zno​wu roz​my​‐ ślam o dziad​ku. Tej nocy moje my​śli są jak​by zmu​szo​ne błą​kać się po mrocz​nych za​ka​mar​‐ kach, tam gdzie skry​cie snu​te pla​ny wiją się ni​czym splą​ta​ne ko​rze​nie w le​śnym pod​ło​żu, tam gdzie naj​ciem​niej​sze czę​ści na​szych umy​słów wy​ry​wa​ją się na wol​ność. Dzia​dek Cof​fin, oj​ciec mo​je​go ojca, był jed​nym z naj​więk​szych po​ła​wia​czy wie​lo​ry​bów na po​łu​dnio​wym Atlan​ty​ku. Ostat​ni po​to​mek dy​na​stii mor​skich my​śli​wych, któ​ra opu​ści​ła Nan​tuc​ket w 1804 roku i kil​ka mie​się​cy póź​niej do​tar​ła na Nową Wy​spę na Fal​klan​dach. Przez na​stęp​ne dwie​ście lat plą​dro​wa​li wy​spy wraz z ota​cza​ją​cym je oce​anem. Mor​ska i lą​do​wa fau​na i flo​ra na tym ob​sza​rze wciąż usi​łu​ją się zre​ge​ne​ro​wać po wstrzą​sie, ja​kim była dzia​łal​ność dziad​ka Cof​fi​na oraz jego po​przed​ni​ków. Dzia​dek zmarł, gdy by​łam dziec​kiem. Szko​da. Wpły​wam na bar​dziej osło​nię​te wody Port Wil​liam i po​pra​wiam kurs, żeby omi​nąć wi​‐ zy​tu​ją​cy sta​tek wy​ciecz​ko​wy „Prin​cess Roy​al”. Od te​raz do koń​ca lata bę​dzie​my prze​ży​wa​‐ li sta​ły na​pływ ta​kich wy​ciecz​kow​ców, za​trzy​mu​ją się u nas na kil​ka dni w dro​dze do Geo​‐ r​gii Po​łu​dnio​wej i An​tark​ty​ki. Są bło​go​sła​wień​stwem i utra​pie​niem za​ra​zem, te set​ki tu​ry​‐ stów, któ​rzy co​dzien​nie scho​dzą na ląd, gdy sta​tek stoi w por​cie. I jak to bywa w ta​kich oko​licz​no​ściach, po rów​no ich ko​cha​my i prze​kli​na​my. Dzi​siaj, ze wzglę​du na porę, na stat​‐ ku jest nad​zwy​czaj gło​śno i ru​chli​wie, ale tu​ry​ści z wy​ciecz​kow​ców po​tra​fią nie​źle ba​lo​‐ wać; od​gło​sy ich hu​la​nek roz​cho​dzą się na wie​le ki​lo​me​trów w głąb lądu. Nie​zau​wa​żo​na przez ni​ko​go na po​kła​dzie, prze​śli​zgu​ję się obok i pły​nę ku we​wnętrz​ne​‐ mu por​to​wi. Jest pra​wie pierw​sza w nocy. Wkrót​ce za​cznę od​li​czać go​dzi​ny, nie dni. Mam jesz​cze do zro​bie​nia kil​ka rze​czy, mu​szę wy​peł​nić parę obiet​nic, któ​re zło​ży​łam in​nym, ale to do​brze, że będę za​ję​ta. Roz​glą​dam się po ło​dzi. Do​pil​no​wa​łam, żeby zbior​ni​ki z pa​li​‐ wem i wodą były peł​ne. W szaf​ce za​mknię​tej na klucz leży pi​sto​let na strzał​ki usy​pia​ją​ce.

Trzy​mam go tam na wy​pa​dek rzad​kich oka​zji, gdy​bym mu​sia​ła uśpić du​że​go ssa​ka. Mam też sta​ry pi​sto​let dziad​ka na sy​tu​acje, gdy je​dy​ną opcją jest eu​ta​na​zja. Oba są w do​sko​na​łym sta​nie i dzia​ła​ją. Je​stem go​to​wa. Go​to​wa spraw​dzić, jak dużo krwi mo​ich przod​ków pły​nie w mo​ich ży​łach. Przez Nar​‐ rows wpły​wam do we​wnętrz​ne​go por​tu i od razu wi​dzę, że moje sta​ran​nie uło​żo​ne pla​ny mogą speł​znąć na ni​czym. Cze​ka na mnie po​li​cja. 2 W tym krót​kim cza​sie, gdy by​łam w mo​rzu, coś się tu wy​da​rzy​ło. Więk​szość lu​dzi z Fal​‐ klan​dów miesz​ka w Stan​ley, ale to wciąż i tak nie​du​ża spo​łecz​ność. Tyl​ko oko​ło dwóch ty​‐ się​cy osób w ja​kichś sied​miu​set obej​ściach. Trzy go​dzi​ny temu, gdy wy​pły​wa​łam, ma​leń​kie świa​teł​ka set​ki lub wię​cej hal​lo​we​eno​wych la​ta​re​nek z dyni po​ły​ski​wa​ły na zbo​czu wzgó​‐ rza jak gwiaz​dy, jed​nak do tego mo​men​tu wszyst​kie pew​nie się wy​pa​li​ły. O tej póź​niej po​‐ rze Stan​ley po​win​no być po​grą​żo​ne w nie​mal cał​ko​wi​tej ciem​no​ści. A nie jest. Pa​trzę na po​li​cyj​ny wóz – je​dzie dro​gą wzdłuż na​brze​ża, na przo​dzie por​tu miga wię​cej nie​bie​‐ skich świa​teł. Mi​nę​ły trzy lata, pra​wie co do dnia, od ostat​nie​go razu, gdy wpły​nę​łam do por​tu i zo​ba​‐ czy​łam, że cze​ka na mnie po​li​cja. – Był wy​pa​dek. – Trzy lata póź​niej wciąż wy​raź​nie sły​szę głos Bena, jak pły​nie z ra​dia na ło​dzi, ła​mie się i drży. – Ned i Kit, obaj, zo​sta​li za​bra​ni do szpi​ta​la, ale nic wię​cej nie wiem. Wra​caj jak naj​szyb​ciej. Szyb​ko się roz​łą​czył, zo​sta​wił mnie z naj​gor​szy​mi my​śla​mi. Tyle że ja wca​le nie wy​‐ obra​ża​łam so​bie naj​gor​sze​go. Nie mo​głam so​bie na to po​zwo​lić. Wy​obra​ża​łam so​bie, że cier​pią, że ich boli. Wy​obra​ża​łam so​bie ich małe, do​sko​na​łe cia​ła po​si​nia​czo​ne, po​ła​ma​ne, po​ha​ra​ta​ne ostrym jak ży​let​ka me​ta​lem. Całą dro​gę po​wrot​ną do Stan​ley sły​sza​łam w gło​‐ wie, jak wo​ła​ją mamę i nie ro​zu​mie​ją, dla​cze​go, kie​dy naj​bar​dziej mnie po​trze​bu​ją, mnie przy nich nie ma. Wy​obra​ża​łam so​bie ręce, nogi ode​rwa​ne od tu​ło​wia, cię​te szra​my na ich ślicz​nych buź​kach. Ani razu nie wy​obra​zi​łam ich so​bie jako po​zba​wio​ne ży​cia zwło​ki, któ​‐ re leżą obok sie​bie, w kost​ni​cy. W​ uści​sku złych wspo​mnień zbyt moc​no do​da​ję gazu. Nie po​win​nam zbli​żać się do por​tu z taką pręd​ko​ścią. Są tam skał​ki, wię​cej niż je​den wrak, ukry​te prze​szko​dy, któ​re mogą roz​‐ łu​pać łódź. Zmu​szam się, żeby zwol​nić, cze​kam, aż mój od​dech i ser​ce zro​bią to samo. Oka​zu​je się, że jed​no i dru​gie trud​niej kon​tro​lo​wać niż prze​pust​ni​cę. A mimo to mu​szę za​‐ cho​wać po​zo​ry nor​mal​no​ści, uda​wać, że so​bie ra​dzę. Jesz​cze przez ja​kiś czas sko​ru​pa ludz​ka, w któ​rej je​stem za​mknię​ta, musi wy​trzy​mać. Ktoś​ cze​ka na mnie w miej​scu, gdzie zwy​kle cu​mu​ję; je​den z eme​ry​to​wa​nych ry​ba​ków.

Miesz​ka w cha​cie przy por​cie z dwie​ma ko​bie​ta​mi – lu​dzie się zga​dza​ją, że to jego mat​ka i sio​stra, cho​ciaż nikt woli się o to nie za​kła​dać. Fa​cet na​zy​wa się Ralph Lar​ken, za ple​ca​‐ mi Ralph Pa​dli​na. Kie​dy mu rzu​cam cumę dzio​bo​wą, wi​dzę, że pod sztor​mia​kiem jest w wy​bla​kłej pa​sia​stej pi​ża​mie. No​gaw​ki spodni ma we​tknię​te w wiel​gach​ne czar​ne ry​bac​‐ kie ka​lo​sze i w tym dziw​nym pół​świe​tle taki ubiór na​da​je mu wy​gląd pi​ra​ta. Ze​ska​ku​ję na na​brze​że, za​bie​ram ze sobą bu​li​nę. – Co​ się dzie​je? – Za​gi​nął​ dzie​ciak. Ga​pię​ się na nie​go i za​sta​na​wiam, któ​re z nas po​wie to na głos. On to robi. – Ko​lej​ny.​ – Kiwa gło​wą w stro​nę gru​py przy mu​rze por​tu. Wi​dzę mun​du​ry po​li​cyj​ne, ko​goś w woj​sko​wym moro. – Cze​ka​ją na cie​bie – mówi. – Za​uwa​ży​li świa​tła two​jej ło​dzi. Za​gi​nę​ło​ ko​lej​ne dziec​ko. Wciąż jesz​cze by​łam po​grą​żo​na we wła​snej roz​pa​czy, gdy znik​nę​ło pierw​sze, nie​wie​le po​nad dwa lata temu, ale pa​mię​tam, że lu​dzie ga​da​li mię​dzy sobą, że to okrop​ny wy​pa​dek, acz​kol​wiek ta​jem​ni​czy. Kie​dy za​gi​nę​ło na​stęp​ne, ci sami lu​‐ dzie twier​dzi​li, że mamy strasz​li​we​go pe​cha. A te​raz trze​cie? Ktoś​ odłą​czył się od gru​py przy mu​rze i idzie w moją stro​nę. To ta mło​da po​li​cjant​ka, ta, któ​rej nikt nie trak​tu​je se​rio, bo jest taka mło​da i tak bar​dzo wy​so​ka, i wy​da​je się, że nie po​tra​fi się ru​szyć, żeby cze​goś nie prze​wró​cić. Po​ste​run​ko​wa Skye McNa​ir to jed​na z tych osób, któ​re wszy​scy lu​bią, bo im żal ta​kich lu​dzi, a chcą ucho​dzić za współ​czu​ją​cych. Ja nie mu​szę ni​cze​go udo​wad​niać, więc się przy​znam: fajt​ła​po​wa​tość po​ste​run​ko​wej Skye mnie iry​tu​je. Te​raz,​ gdy się jej przy​glą​dam, po raz pierw​szy przy​cho​dzi mi na myśl, że spra​wia wra​‐ że​nie bar​dzo żwa​wej. Jej wło​sy, dłu​gie i pro​ste jak drut, o do​kład​nie ta​kim sa​mym od​cie​‐ niu jak ko​lor świe​żo zro​bio​nej mar​mo​la​dy, fru​wa​ją wo​kół gło​wy, a jej twarz, w bla​sku księ​ży​ca bla​da jak pa​pier, mówi mi, że Skye jest zde​ner​wo​wa​na i bar​dziej niż tro​chę pod​‐ eks​cy​to​wa​na. Noc na kil​ka cen​ty​me​trów przy niej nie wy​da​je się aż tak ciem​na. – Ca​trin,​ wy​bacz. – Jest ode mnie dużo wyż​sza. Pod​cho​dzi, po​tem się od​chy​la, tak jak​by się oba​wia​ła mnie przy​tło​czyć. – Ale mu​szę spy​tać, czy wi​dzia​łaś ko​goś dzi​siaj w nocy na mo​rzu? Ja​kieś jed​nost​ki, któ​rych nie roz​po​zna​łaś? Mó​wię,​ że nie wi​dzia​łam. Kil​ka du​żych ko​mer​cyj​nych ło​dzi ry​bac​kich opu​ści​ło port w tym sa​mym cza​sie co ja, ale wszyst​kie zna​łam. Spo​ro miesz​kań​ców wysp wy​bie​ra się na noc​ne po​ło​wy, jed​nak zwy​kle w mniej​szych ło​dziach, i trzy​ma​ją się bli​sko brze​gu. – Przy​kro​ mi, to musi być trud​ne. – Wy​da​je się, że Skye ni​g​dy nie wie, co zro​bić z rę​ka​‐ mi. Te​raz nimi wy​ma​chu​je. – Zda​ję so​bie spra​wę, że to pra​wie tak, jak… Nie​ było jej tu przed trze​ma laty. Była w An​glii, w szko​le po​li​cyj​nej. A mimo to wie, że za dwa dni rocz​ni​ca dnia, w któ​rym stra​ci​łam ży​cie. – Co​ się sta​ło, Skye? – Zer​kam na Ral​pha, głasz​cze Qu​eenie. – Sły​sza​łam, że cho​dzi o za​gi​nio​ne dziec​ko? – Nie do​da​ję, że ko​lej​ne. To zbęd​ne. – Jed​nej​ z przy​jezd​nych ro​dzin. – Oglą​da się na tłu​mek za nami. – Nie z wy​ciecz​kow​ca. Przy​je​cha​li sami, za​trzy​ma​li się w jed​nym z pen​sjo​na​tów w mie​ście. Zro​bi​li so​bie pik​nik w po​bli​żu Es​tan​cii w po​rze lan​czu. Dzie​ci ba​wi​ły się na łące. Stra​ci​li z oczu naj​młod​sze. Es​tan​cia​ to far​ma po​ło​żo​na ja​kieś trzy​dzie​ści ki​lo​me​trów da​lej, na po​łu​dnio​wo-wschod​‐ nim cy​plu du​żej za​to​ki.

– To​ za​le​d​wie trzy​la​tek. – Skye wy​glą​da tak, jak​by się mia​ła roz​pła​kać. Trzy​la​tek.​ Te dwo​je dzie​ci, któ​re za​gi​nę​ły po​przed​nio, były star​sze, ale nie​du​żo. Obaj chłop​cy. Trzy​la​tek, od​dzie​lo​ny od ro​dzi​ny przez wie​le go​dzin, sam nocą. Marzł, jest głod​‐ ny, prze​ra​żo​ny. Czyż strach przed po​rzu​ce​niem to nie naj​gor​szy z dzie​cię​cych lę​ków? Na tej wy​spie, nocą, chłop​czyk pew​nie czu​je się opusz​czo​ny przez cały świat. – Szu​ka​li​ście​ go? Mię​śnie​ twa​rzy Skye lek​ko drżą, gdy zbie​ra się w so​bie. – Cały​ dzień. I kil​ka osób zno​wu tam po​je​cha​ło. Mię​dzy in​ny​mi Cal​lum Mur​ray. Za​brał ze sobą paru żoł​nie​rzy z bazy. Wkrót​ce spo​dzie​wa​my się ja​kichś wie​ści. – To​ ro​dzi​na tego dziec​ka? – Od​naj​du​ję mat​kę, choć spe​cjal​nie się nie sta​ram. Tęga, ciem​no​wło​sa ko​bie​ta pod czter​dziest​kę. Stoi moc​no spię​ta, jak​by się bała, że je​śli od​pu​ści, roz​pad​nie się. Znam to. Kie​dy po​dej​dę bli​żej, twarz bę​dzie wy​glą​da​ła tak, jak​by znik​nę​ło z niej całe cia​ło, zo​sta​nie tyl​ko skó​ra ob​le​ka​ją​ca ko​ści. Oczy będą się wy​da​wa​ły mar​twe. Bę​dzie wy​glą​da​ła jak ja. Tyle​ że w naj​waż​niej​szej kwe​stii dzie​lą nas całe świa​ty. Ona wciąż ma na​dzie​ję. – Tak,​ to oni. – Skye spra​wia wra​że​nie, jak​by sta​ła te​raz na jed​nej no​dze. – We​sto​wie. Sy​tu​acja robi się na​praw​dę trud​na. Są też lu​dzie z wy​ciecz​kow​ca. Cóż, nie chcę być nie​‐ uprzej​ma, ale oni nie​ko​niecz​nie po​ma​ga​ją. Chy​ba uwa​ża​ją, że po​win​ni​śmy prze​szu​kać po​‐ se​sje. Chcą, żeby za​blo​ko​wać wszyst​kie ło​dzie, któ​re od te​raz mia​ły​by opu​ścić port. Wy​‐ obra​żasz so​bie, jak za​re​agu​ją ry​ba​cy, je​śli im po​wie​my, że rano nie mogą wy​pły​nąć? – Wąt​pię,​ żeby wie​lu się za​sto​so​wa​ło. – Tu wła​dzy się słu​cha, ale tyl​ko do pew​ne​go stop​nia. – A​ ro​dzi​na i tak jest już wy​star​cza​ją​co zde​ner​wo​wa​na. Ostat​nie, cze​go im po​trze​ba, to żeby lu​dzie na​kła​dli im do głów nie​stwo​rzo​ne rze​czy. Kusi​ mnie, żeby po​wie​dzieć, że bio​rąc pod uwa​gę tu​tej​szą hi​sto​rię za​gi​nięć dzie​ci, te opo​wie​ści o nie​stwo​rzo​nych rze​czach i tak już pew​nie krą​żą. – To​ wszyst​ko jest bar​dzo nie​po​ko​ją​ce. – Skye mówi, ja uda​ję, że słu​cham, obie idzie​my w stro​nę mo​je​go sa​mo​cho​du. – Od dzie​wią​tej by​li​śmy wzy​wa​ni do pię​ciu in​ter​wen​cji. Ko​‐ mi​sarz Stop​ford pró​bu​je za​gnać go​ści z po​wro​tem na wy​ciecz​ko​wiec, ale oni nie chcą wra​‐ cać, do​pó​ki ten chło​piec się nie od​naj​dzie. To bę​dzie cięż​ka noc. Mam​ro​czę​ to, cze​go, jak wiem, się ode mnie ocze​ku​je – żeby Skye dała znać, gdy​bym mo​gła w czymś po​móc – po czym się ulat​niam. Qu​eenie wska​ku​je do sa​mo​cho​du i obie je​‐ dzie​my do domu po za​chod​niej stro​nie przy​ląd​ka Pem​bro​ke, na ma​leń​kim cy​plu po​mię​dzy we​wnętrz​ny​mi i ze​wnętrz​ny​mi por​ta​mi Stan​ley a sa​mym oce​anem. Nie​ my​ślę o za​gi​nio​nym dziec​ku. Albo ra​czej my​ślę, ale tyl​ko pod ką​tem tego, na ile to za​gi​nię​cie może zmie​nić moją sy​tu​ację. Je​śli nie po​zwo​lą ło​dziom wy​pły​wać, je​śli będą prze​szu​ki​wa​ne, za​nim opusz​czą port, moje pla​ny się roz​pad​ną. Dwa i pół dnia od te​raz. Oko​ło sześć​dzie​się​ciu go​dzin. Dzie​ciak do tego cza​su musi się zna​leźć. Nie​ jadę do domu naj​krót​szą dro​gą. W nie​któ​re dni, zwłasz​cza wte​dy, gdy w moim umy​‐ śle prze​wa​gę zdo​by​wa mrocz​na mgła, coś jak​by mnie pcha​ło w stro​nę domu Grim​wo​odów. Za​wsze nocą, gdy praw​do​po​do​bień​stwo, że zo​ba​czę ko​goś z ro​dzi​ny pra​wie nie ist​nie​je, coś mnie ku temu do​mo​wi cią​gnie. Dzi​siaj okrą​żam naj​bar​dziej wy​su​nię​ty na wschód cy​pel na​tu​ral​ne​go por​tu Stan​ley, ja​dąc w kie​run​ku du​że​go bu​dyn​ku z da​chem w ko​lo​rze pa​wie​go

błę​ki​tu, z fron​tem skie​ro​wa​nym na wschód, na Surf Bay. Za ostat​nim za​krę​tem zwal​niam, wi​dzę po​bie​la​ne ścia​ny, ciem​ne okna, nie​wy​so​kie za​ro​śla ja​now​ca, te​raz po​ły​sku​ją​ce żół​‐ ty​mi kwia​ta​mi. Po obu stro​nach ni​skiej drew​nia​nej furt​ki sto​ją la​ta​ren​ki z dyni; w za​wi​łych, sta​ran​nych rzeź​bie​niach roz​po​zna​ję ręcz​ną ro​bo​tę dziad​ka dzie​ci. Kie​dyś rzeź​bił dy​nie rów​nież dla mo​jej ro​dzi​ny. Ktoś​ nie śpi. Za​uwa​żam świa​tło w oknie na pię​trze. W po​ko​ju Pe​te​ra. Ni​g​dy nie wi​dzia​‐ łam Pe​te​ra, naj​młod​sze​go dziec​ka Grim​wo​odów. Ostat​nie dwa i pół roku żył w mo​jej gło​‐ wie. Wy​obra​żam go so​bie jako ja​sno​wło​se​go, szczu​płe​go chłop​ca z py​za​tą bu​zią, ta​kie​go, jacy byli jego dwaj bra​cia w tym wie​ku. Bę​dzie miał też, tak jak oni, pro​mien​ne nie​bie​skie oczy ich mat​ki. Nie​ by​łam w tym domu od lat, od cza​su jesz​cze przed uro​dze​niem się Pe​te​ra, ale znam dom Ra​chel tak do​brze jak wła​sny. Pe​ter nie śpi; Ra​chel pew​nie z nim jest, utu​la go, ko​ły​‐ sze, żeby za​snął. Wdy​cha za​pach jego wło​sów, czu​je, jak drży w jej ob​ję​ciach, i jest za​‐ chwy​co​na swo​ją mocą, któ​ra po​zwa​la uko​ić lęk syna. Nie​na​wi​dzę jej w tej chwi​li tak bar​‐ dzo, że je​dy​ne, co mogę zro​bić, to do​dać gazu i od​je​chać. Tak,​ my​ślę. Za​bi​ję Ra​chel bez pro​ble​mu. 3 Otwie​ram​ drzwi i na​tych​miast wy​czu​wam coś dziw​ne​go, nie​ty​po​we​go. Jest coś – za​pach, echo śmie​chu, ja​kaś zmia​na w at​mos​fe​rze. Drob​ne ozna​ki, ale oczy​wi​ste. Oni zno​wu tu są. Ci​cho​ za​my​kam za sobą drzwi i się roz​glą​dam. W mro​ku nie do​strze​gam błysz​czą​cych oczu. Nie sły​szę szu​ra​nia ma​łych stóp, jak ucie​ka​ją w cień. Po​wo​li okrą​żam duży sta​ro​‐ świec​ki po​kój i wy​cho​dzę na ko​ry​tarz. Je​stem jed​no​cze​śnie nie​uf​na i pod​eks​cy​to​wa​na. Dziw​ny to ro​dzaj pra​gnie​nia, ta po​trze​ba zo​ba​cze​nia zmar​łych. W​ cią​gu trzech lat od ich śmier​ci chłop​cy mnie na​wie​dza​ją. Czy na​praw​dę tak uwa​żam? Nie wiem. Jako na​uko​wiec szyb​ciej uwie​rzy​ła​bym w przy​by​szów z in​nej pla​ne​ty niż w du​‐ chy, jed​nak w kil​ka dni po wy​pad​ku obec​ność chłop​ców w domu sta​ła się bar​dziej re​al​na, bar​dziej na​ma​cal​na niż obec​ność mo​je​go męża lub ko​go​kol​wiek z gro​ma​dy współ​czu​ją​cych zna​jo​mych, któ​rzy od cza​su do cza​su do nas za​glą​da​li. Praw​dzi​wi​ lu​dzie od​cho​dzi​li, ale chłop​cy po​zo​sta​li – po​ja​wia​li się w moim ży​ciu i zni​‐ ka​li z nie​go z nie​za​wod​no​ścią, je​śli nie re​gu​lar​no​ścią, pły​wów mor​skich. Za​wsze kie​dy naj​mniej się tego spo​dzie​wam, wi​dzę cień ich syl​we​tek za za​sło​na​mi, za​rys ich ciał pod na​rzu​ta​mi na łóż​kach, z któ​rych cały czas nie mam siły sprząt​nąć po​ście​li. Ich gło​sy, cza​sa​‐ mi ro​ze​śmia​ne, szep​czą se​kre​ty, nie​rzad​ko się sprze​cza​ją, mie​sza​ją z od​gło​sa​mi pły​ną​cy​mi z te​le​wi​zo​ra lub z ra​dia. Czę​sto ich czu​ję. Cha​rak​te​ry​stycz​ną moc​ną jabł​ko​wą woń wło​sów Kita dzień lub wię​cej po umy​ciu. Kwa​sko​wy za​pach tram​pek Neda do​cie​ra​ją​cy z nie​do​‐ mknię​tej szaf​ki na buty.

Nie​ sie​dzą na dole scho​dów ani na ka​na​pie, wpa​trze​ni w pu​sty ekran te​le​wi​zo​ra. To do​‐ brze, nie​na​wi​dzę, jak to ro​bią. Idę do scho​dów. Za​bez​pie​cza​ją​ca bram​ka, któ​rej ja​koś ni​g​‐ dy nie mie​li​śmy cza​su zdjąć, jest za​mknię​ta. To ja ją za​mknę​łam? Tyl​ko po co? Ra​czej nie po​dej​rze​wam, żeby chłop​cy mo​gli mieć wpływ na fi​zycz​ne oto​cze​nie. Choć cza​sem wpa​da mi w oko za​baw​ka, któ​ra wcze​śniej le​ża​ła gdzie in​dziej. Wgnie​ce​nie na łóż​ku. Oczy​wi​ście za obie rze​czy może być od​po​wie​dzial​ny mój pies. Qu​eenie,​ jak zwy​kle gdy chłop​cy są w domu, stoi na dole przy drzwiach ku​chen​nych i sko​wy​czy. Nie mam po​ję​cia, czy też wy​czu​wa ich obec​ność, czy po pro​stu nie zno​si, jak je​stem w ta​kim na​stro​ju, tak czy ina​czej te wi​zy​ty ją prze​ra​ża​ją. Szko​da, bo też ich ko​cha​ła, no ale w su​mie zwie​rzę​ta do​mo​we to nie mat​ki. Je​stem​ prze​ko​na​na, że zo​ba​czę ich w po​ko​ju Neda, zwi​nię​tych w kul​ki ni​czym para szcze​niąt, ale kształt, któ​ry wi​dzę po otwar​ciu drzwi, mówi mi, że na łóż​ku leży tyl​ko duży plu​szo​wy miś. Nie ma ich też w po​ko​ju Kita. Te​raz już po​ru​szam się szyb​ciej, choć mó​wię so​bie, że mam zwol​nić, ale czu​ję nor​mal​ną pa​ni​kę mat​ki, któ​ra nie może zna​leźć dzie​ci. Na​wet tych mar​twych. Moja sy​pial​nia też pu​sta. Albo tyl​ko tak wy​glą​da. Cho​wa​ją​ się. Wo​la​ła​bym,​ żeby dali z tym spo​kój, ale uwiel​bia​li cho​wa​ne​go, gdy żyli, i te​raz cza​sa​mi też się ze mną tak ba​wią. Jesz​cze raz za​czy​nam prze​szu​ki​wać dom, tym ra​zem do​kład​niej, a chmu​ra bu​rzo​wa w mo​jej gło​wie co​raz bar​dziej gęst​nie​je. Otwie​ram drzwi szaf, od​su​‐ wam za​sło​nę prysz​ni​co​wą, za​glą​dam pod łóż​ko w po​ko​ju go​ścin​nym. Je​śli mam być szcze​‐ ra, ta za​ba​wa za​wsze mnie de​ner​wo​wa​ła, na​wet kie​dy wie​dzia​łam, że na koń​cu znaj​dę dwa sil​ne cia​ła. Zno​wu​ je​stem na dole. Chłop​cy mogą być już tyl​ko na po​dwór​ku. Otwie​ram tyl​ne drzwi, do środ​ka wdzie​ra się wiatr, jak​by tyl​ko cze​kał na oka​zję. Nie​ ma ich tu. Czu​ję, że mi się wy​my​ka​ją. Dwa od​gło​sy wdzie​ra​ją się w wy​cie wia​tru, oba to jęki skraj​nej roz​pa​czy. Je​den jest Qu​eenie, dru​gi mój. – Ned!​ Kit! Ode​szli.​ Tak jak wcze​śniej by​łam pew​na ich obec​no​ści, tak te​raz je​stem pew​na, że ich nie ma. W​ mo​jej gło​wie po​zo​sta​ło bar​dzo mało świa​tła. Zno​wu je​stem na gó​rze, w ma​łej wnę​ce przy sy​pial​ni, słu​ży mi za ga​bi​net. Klę​czę przy biur​ku i grze​bię w wy​su​nię​tej szu​fla​dzie, któ​rą za​wsze trzy​mam za​mknię​tą. Znaj​du​ję to, cze​go szu​kam. Za​wsze dbam, żeby był na​‐ ostrzo​ny. Na​ dole Qu​eenie za​czy​na wyć. Ja​kiś​ czas póź​niej mgła się uno​si. Zwle​kam się z dy​wa​nu na krze​sło przy biur​ku. Lewa dłoń mi krwa​wi. Od​kła​dam grot har​pu​na do szu​fla​dy. Zdję​cie Ra​chel u mo​ich stóp zo​sta​ło po​cię​te, po​kłu​te i po​szar​pa​ne w po​dłuż​ne pa​ski. Po​chy​lam​ się i wy​rzu​cam je do ko​sza. Mam wię​cej od​bi​tek tej sa​mej fo​to​gra​fii. Na na​‐ stęp​ny raz. Je​stem​ tak zmę​czo​na, że le​d​wie mogę my​śleć. Mu​szę wziąć prysz​nic i po​ło​żyć się spać, ale coś mnie tu trzy​ma. Ban​da​żu​ję po​ka​le​czo​ną dłoń i roz​glą​dam się po ścia​nach wo​kół.

Resz​ta mo​je​go domu wy​glą​da pra​wie tak, jak wy​glą​da​ła, gdy żyli chłop​cy i miesz​kał tu Ben, ale przez ostat​nie trzy lata ta mała ga​bi​ne​to​wa prze​strzeń sta​ła się moim po​ko​jem fol​go​wa​nia uczu​ciom. Na​ ścia​nach wszę​dzie fo​to​gra​fie Neda i Kita, nie​któ​re w ram​kach, więk​szość po pro​stu przy​kle​jo​na ta​śmą dwu​stron​ną. Ich ry​sun​ki ze szko​ły też tu wi​szą, małe dy​plo​my za osią​‐ gnię​cia, na​wet nie​mow​lę​ce ubran​ka, któ​re za​cho​wa​łam, to wszyst​ko jest na ścia​nach w po​‐ nu​rym wspo​mnie​nio​wym ko​la​żu. – Rany,​ Ca​trin – ob​ru​szył się Ben, gdy kie​dyś przy​szedł za​brać coś ze stry​chu. – To nie ga​bi​net, tyl​ko świą​ty​nia. Jed​nak​ na ścia​nie za mną wisi coś in​ne​go. Zdję​cia dwóch in​nych ma​łych chłop​ców; dwóch ciem​no​wło​sych, ciem​no​okich chłop​ców, któ​rzy za​gi​nę​li – nie​spo​dzie​wa​nie, w ta​‐ jem​ni​czy spo​sób. Pierw​szy, Fred Har​per, za​gi​nął pod​czas Dnia Spor​tu na Fal​klan​dzie Za​‐ chod​nim nie​wie​le po​nad dwa lata temu, kie​dy moja roz​pacz była jesz​cze świe​ża, są​czy​ła się łza​mi ni​czym otwar​ta rana. Chło​piec miał pięć lat. Oczy​wi​ście​ sły​sza​łam o jego za​gi​nię​ciu. Ra​dio trą​bi​ło o tym przez wie​le dni, a Ben, któ​‐ ry prze​by​wał na wy​spie z całą eki​pą me​dycz​ną, uczest​ni​czył w po​szu​ki​wa​niach. Kie​dy w „Pen​gu​in News” zo​ba​czy​łam ob​wiesz​cze​nie i do tego duże por​tre​to​we zdję​cie, ser​ce za​‐ bi​ło mi moc​niej. Fred był bar​dzo po​dob​ny do Kita. In​stynk​tow​nie wy​cię​łam zdję​cie, ukry​‐ łam i osta​tecz​nie za​wie​si​łam na ścia​nie obok wszyst​kich in​nych ma​te​ria​łów o Fre​dzie, któ​‐ re się po​ja​wia​ły w ga​ze​cie przez na​stęp​ne ty​go​dnie. Tę​ fo​to​gra​fię za​cho​wa​łam może w ra​mach ja​kie​goś te​stu na swo​je czło​wie​czeń​stwo. Gdy​by Fred się od​na​lazł, a ja bym się ucie​szy​ła, to był​by znak, że wciąż jest dla mnie na​‐ dzie​ja. A po​tem, z pół​to​ra roku temu, wsy​py stra​ci​ły ko​lej​ne​go chłop​ca. Sied​mio​let​nie​go Jim​my’ego Brow​na ostat​ni raz wi​dzia​no przy Surf Bay, gdzie miesz​ka Ra​chel. Cał​kiem do​‐ brze zna​łam ro​dzi​nę Brow​nów. Przy​jaź​ni​łam się z mat​ką, Gem​mą, któ​rej cór​ka, młod​sza sio​stra Jim​my’ego, cho​dzi​ła do kla​sy z Ki​tem. Ben znał ojca, Brown pra​co​wał w szpi​ta​lu, był la​bo​ran​tem. Kie​dy​ Jim​my znik​nął, gdy całe mia​sto szu​ka​ło go dnia​mi i no​ca​mi, a ro​dzi​na po​grą​ża​ła się w co​raz głęb​szej roz​pa​czy, kil​ka osób po​wie​dzia​ło mi, że ja przy​naj​mniej mia​łam do​‐ mknię​cie. Wie​dzia​łam, co się sta​ło z mo​imi sy​na​mi, mo​głam ich po​cho​wać, przejść pro​ces ża​ło​by, to przy​wi​lej, któ​re​go los od​mó​wił ro​dzi​nom za​gi​nio​nych. – Tak,​ dzię​ku​ję – od​po​wie​dzia​łam jed​nej ko​bie​cie. – Do​ce​niam to, jaką je​stem szczę​‐ ścia​rą. Od​ tam​tej pory się do mnie nie ode​zwa​ła. Pod​ zdję​cia​mi Fre​da i Jim​my’ego wisi jesz​cze je​den wy​ci​nek, nie jest bez​po​śred​nio po​‐ wią​za​ny z chłop​ca​mi, ale w tam​tym cza​sie bar​dzo mnie po​ru​szył. Parę mie​się​cy po za​gi​nię​‐ ciu Jim​my’ego, kie​dy na​dal pro​wa​dzo​no po​szu​ki​wa​nia, choć już nie na tak dużą ska​lę i bez więk​szych na​dziei, re​dak​tor na​czel​ny „Pen​gu​in News” opu​bli​ko​wał swój ar​ty​kuł o wpły​‐ wie za​gi​nięć dzie​ci na spo​łecz​ność, zwłasz​cza tak małą. Pi​sał o zbio​ro​wym po​czu​ciu winy, o wie​rze, że dzie​ci są wspól​ną od​po​wie​dzial​no​ścią i że gdy któ​reś spo​ty​ka krzyw​da, od​bi​‐ ja się to na nas wszyst​kich. Tekst​ nie był na​pi​sa​ny z my​ślą o mo​ich sy​nach, ale mimo to zna​la​złam w nim pew​ne po​‐ cie​sze​nie. Uświa​do​mił mi, że Ben i ja, i na​sze naj​bliż​sze oto​cze​nie, nie je​ste​śmy osa​mot​‐

nie​ni w prze​ży​wa​niu śmier​ci Neda i Kita. Że w choć​by nie​wiel​kim stop​niu ból dzie​lą z nami inni. Au​tor​ ar​ty​ku​łu – o, iro​nio, oj​ciec Ra​chel – roz​wo​dził się da​lej nad spo​so​ba​mi, w ja​kie róż​ne kul​tu​ry ra​dzą so​bie z za​gi​nię​cia​mi dzie​ci. Tłu​ma​czył, jak te znik​nię​cia szyb​ko prze​‐ do​sta​ją się do lo​kal​ne​go folk​lo​ru, po​ja​wia​ją się przede wszyst​kim w re​la​cjach o spo​tka​‐ niach z du​cha​mi, a po​tem w for​mie opo​wie​ści two​rzą tra​dy​cję ust​ną. Au​tor twier​dził, że to wła​śnie za​gi​nio​ne ma​lu​chy są tłem ba​jek o dzie​ciach wy​kra​dzio​nych przez wróż​ki lub po​żar​tych przez złe trol​le albo cza​row​ni​ce. Z wła​snym wsty​dem ra​dzi​my so​bie przez eks​‐ ter​na​li​za​cję. Przez ob​cią​ża​nie winą sił nad​przy​ro​dzo​nych. Oj​ciec​ Ra​chel przy​wo​ły​wał też sta​re le​gen​dy o dzie​ciach du​chach, któ​re na​wie​dza​ją na​‐ sze wy​spy, i łą​czył je z rze​czy​wi​sty​mi przy​pad​ka​mi nie​wy​ja​śnio​nych zgo​nów i za​gi​nięć. Uwa​żał, że w cią​gu pięć​dzie​się​ciu lat Jim​my i Fred sta​ną się czę​ścią mi​to​lo​gii Fal​klan​dów. Ned,​ Kit, Fred i Jim​my. Moja mała ko​lek​cja mar​twych chłop​ców. Czyż​by miał do niej do​łą​czyć pią​ty, czy nasz zbio​ro​wy wstyd miał się stać jesz​cze więk​szy? Po​chy​lam​ się nad biur​kiem i włą​czam ra​dio. Lo​kal​na ra​dio​sta​cja na​da​je dzi​siaj dłu​żej niż zwy​kle. Do​wia​du​ję się, że za​gi​nio​ny chło​piec na​zy​wa się Ar​chie West. Ma trzy lata i dwa mie​sią​ce. Nie​wie​le star​szy od naj​młod​sze​go dziec​ka Ra​chel. Nie,​ nie myśl o Ra​chel, nie te​raz. – Tak​ dla przy​po​mnie​nia – mówi pro​wa​dzą​cy, pseu​do​nim Bill z Ryb​ne​go. – Ar​chie ma ja​sne wło​sy, piw​ne oczy i jest dość pulch​ny. Kie​dy ostat​nio go wi​dzia​no, był ubra​ny w pa​sia​stą czer​wo​ną fut​bo​lo​wą ko​szul​kę Ar​se​na​lu z bia​ły​mi rę​ka​wa​mi, bia​łe spoden​ki i czer​wo​ne skar​pet​ki. Je​śli gdzieś zo​ba​czy​cie któ​rąś z tych czę​ści ubra​nia, na​tych​miast skon​tak​tuj​cie się z po​li​cją. Okej, tu na​da​je ra​dio​sta​cja Fal​klan​dy, przez kil​ka na​stęp​nych go​dzin bę​dzie roz​ma​wiać z wami Bill Krill. Jest pierw​sza czter​dzie​ści trzy w nocy, i nie za​po​mi​naj​cie: ju​tro rano, a ra​czej po​wi​nie​nem po​wie​dzieć: póź​niej dzi​siej​sze​go po​ran​ka, od​wie​dzi nas Ray Gre​en z To​wa​rzy​stwa Astro​no​micz​ne​go, żeby opo​wie​dzieć o czwart​ko​‐ wym za​ćmie​niu Słoń​ca: gdzie naj​le​piej je oglą​dać, jak unik​nąć uszko​dze​nia wzro​ku i jak du​że​go za​ciem​nie​nia mo​że​my się spo​dzie​wać nad wy​spa​mi. Ga​szę​ lamp​kę, idę do okna i pa​trzę na za​chód. Czwart​ko​we za​ćmie​nie ma na​stą​pić nie​‐ mal do​kład​nie o go​dzi​nie, o któ​rej wpro​wa​dzę swój plan w czyn. Tak da​le​ko na po​łu​dniu bę​dzie​my wi​dzie​li tyl​ko czę​ścio​we za​ćmie​nie, mimo to gdzieś mię​dzy pięt​na​stą a szes​na​stą nasz mały za​ką​tek świa​ta po​grą​ży się w ciem​no​ści. I​ nie tyl​ko cho​dzi o Słoń​ce. – W​ stu​diu jest ze mną Sal​ly Ho​skins – cią​gnie Bill. – Zna​jo​ma ro​dzi​ny. Wcze​śniej opo​‐ wia​da​ła, że Ar​chie jest ener​gicz​nym, cie​ka​wym świa​ta dziec​kiem. Tak, Sal​ly? Oczy​wi​ście​ nie spo​dzie​wam się doj​rzeć gru​py po​szu​ki​waw​czej. Po​szu​ki​wa​nia to​czą się ja​kieś trzy​dzie​ści ki​lo​me​trów da​lej, a po dro​dze są góry. – Tak,​ Bill, to praw​da. Ar​chie to ko​cha​ny chło​pak. Ra​do​sny, lubi pso​cić. Uwiel​bia za​ba​‐ wę w cho​wa​ne​go. W​ dole w por​cie jest już mniej świa​teł. Skye wi​docz​nie zdo​ła​ła w koń​cu prze​ko​nać pa​‐ sa​że​rów, żeby wró​ci​li na wy​ciecz​ko​wiec. – I​ to dla​te​go ro​dzi​na po​cząt​ko​wo się nie nie​po​ko​iła? – Wła​śnie.​ Są​dzi​li​śmy, że się gdzieś scho​wał. Po​tra​fi sie​dzieć w kry​jów​ce na​praw​dę

dłu​go. Pra​wie​ nie wi​dzę kon​tu​rów góry Tum​ble​down. Po​szu​ki​wa​nia są za nią. – Szu​ka​li​śmy​ go po​nad dwie go​dzi​ny, za​nim za​dzwo​ni​li​śmy na po​li​cję. – Głos Sal​ly pły​‐ ną​cy z ra​dia za​czy​na się ła​mać. – Ro​dzi​ce Ar​chie​go pro​si​li mnie, że​bym po​dzię​ko​wa​ła wszyst​kim za wspar​cie tej nocy. Miesz​kań​cy za​cho​wa​li się wspa​nia​le. Do​łą​czy​li do po​szu​‐ ki​wań, prze​pa​trzy​li swo​je po​se​sje. Pro​szę, bądź​cie na​dal czuj​ni. A je​śli ktoś z was wie, gdzie jest Ar​chie, bła​gam, niech zro​bi to, co trze​ba. Niech po​zwo​li mu wró​cić do ro​dzi​ny. – Sal​ly,​ może opo​wiesz nam coś wię​cej o Ar​chiem? – szyb​ko wtrą​ca Bill. – Wie​my, że uwiel​bia cho​wa​ne​go. W co jesz​cze lubi się ba​wić? – Och,​ to za​pa​lo​ny ki​bic Ar​se​na​lu. No​ta​be​ne tak jak cała resz​ta ro​dzi​ny. Prze​cho​dzi fazę, że nie chce się ubie​rać w nic in​ne​go, tyl​ko w ko​szul​kę Ka​no​nie​rów, i jego bied​na mama musi ją co wie​czór prać, żeby mały mógł ją na sie​bie wło​żyć na​stęp​ne​go dnia. Zna wszyst​‐ kie pio​sen​ki klu​bo​we, nie​któ​re nie​zbyt od​po​wied​nie dla trzy​lat​ka, ale co po​ra​dzić? Da​lej​ słu​cham tyl​ko jed​nym uchem, Sal​ly opo​wia​da o tym, jak bar​dzo chło​piec ko​cha mu​zy​kę pop. Że nie po​tra​fi usie​dzieć spo​koj​nie, kie​dy w ra​diu pusz​cza​ją Here​ Co​mes the Hot​step​per. I o tym, jak nie prze​pu​ści żad​ne​go od​cin​ka Po​wer​ Ran​gers. – Więc​ je​śli ktoś prze​trzy​mu​je Ar​chie​go, niech nie robi mu krzyw​dy i go nie wy​stra​szy – mówi Sal​ly te​raz. – Je​śli ktoś po​rwał Ar​chie​go… my tyl​ko chce​my go od​zy​skać. Pro​szę, po​wiedz​cie, gdzie go znaj​dzie​my. Bła​gam, nie rób​cie mu nic złe​go. – Tak,​ oczy​wi​ście. Cóż, dzię​ku​je​my ci, Sal​ly. Ale uwa​żam, że war​to za​zna​czyć, tak w ra​‐ mach przy​po​mnie​nia, że po​li​cja na ra​zie za​kła​da, że mały Ar​chie po pro​stu za da​le​ko od​‐ szedł od ro​dzi​ny i się zgu​bił. Na tym się te​raz sku​pia​my, moi dro​dzy. Chło​piec od​da​lił się sa​mot​nie, a my mu​si​my go od​na​leźć. No tak, tu Bill Krill, a wy słu​cha​cie ra​dio​sta​cji Fal​‐ klan​dy. – Kur​czę,​ co z wami jest, lu​dzie? – Głos Sal​ly wdzie​ra się w po​cząt​ko​we tak​ty ko​lej​nej pio​sen​ki. – Ile jesz​cze dzie​ci musi zgi​nąć, za​nim za​cznie​cie po​waż​nie… Wrza​ski​ ko​bie​ty gwał​tow​nie cich​ną. Wy​łą​czy​li jej mi​kro​fon. Mu​zy​ka za​czy​na grać gło​‐ śniej: utwór reg​gae, o któ​rym przed chwi​lą usły​sze​li​śmy, że to ulu​bio​na pio​sen​ka Ar​chie​go. Wy​obra​żam so​bie, jak Sal​ly ła​god​nie, choć sta​now​czo jest wy​pro​wa​dza​na z za​ple​cza biu​ra lo​kal​nej ga​ze​ty, skąd na​da​je ra​dio​sta​cja. Inna kul​tu​ra, mó​wię so​bie. W An​glii, gdy zni​ka dziec​ko, od razu my​śli się o pe​do​fi​lach. U nas mamy na​dzie​ję, że nie na​tknę​ło się gdzieś na swo​jej dro​dze na ko​lo​nię lwów mor​skich. Tro​je​ dzie​ci za​gi​nio​nych w cią​gu trzech lat. To dużo, żeby winą za wszyst​kie przy​pad​ki obar​czyć lwy mor​skie. Sły​szę​ cha​rak​te​ry​stycz​ne wes​tchnie​nie – Qu​eenie uzna​ła, że jest bez​piecz​nie i może wró​‐ cić. Wska​ku​je na moje łóż​ko i ukła​da się w za​głę​bie​niu mię​dzy po​dusz​ka​mi. Wy​łą​czam ra​‐ dio i od​pa​lam kom​pu​ter. Kie​dy jest go​to​wy, za​pi​su​ję no​tat​ki o swo​im wie​czo​rze, po​tem za​‐ my​kam plik i kli​kam je​dy​ny do​ku​ment, któ​ry kie​dy​kol​wiek za​bez​pie​czy​łam ha​słem. Przed​ śmier​cią chłop​ców ni​g​dy nie pi​sa​łam pa​mięt​ni​ka. Nie mia​łam ta​kiej po​trze​by, zresz​tą przy mężu, dwój​ce dzie​ci i pra​cy, kie​dy zna​la​zła​bym na to czas? Moje ży​cie było zbyt peł​ne, że​bym jesz​cze mu​sia​ła je do​ku​men​to​wać. Te​raz, z pu​stym ser​cem i po​zba​wio​‐ nym sen​su ży​ciem, jest tak, jak​bym po​trze​bo​wa​ła tych re​gu​lar​nych za​pi​sków swo​ich przyjść i wyjść, swo​ich pro​ce​sów my​ślo​wych i wa​hań emo​cjo​nal​nych, żeby mi przy​po​mi​‐

na​ły, że wciąż ist​nie​ję. Za​czy​nam​ pi​sać. Za​wsze do​kład​nie stresz​czam wy​da​rze​nia dnia, nie dla​te​go, że za​le​ży mi na za​pa​mię​ta​niu, co ro​bi​łam w pra​cy, ale dla​te​go że to, co w niej ro​bię, po​ma​ga mi za​‐ ak​cen​to​wać to, co czu​ję. To taka for​ma te​ra​pii, to co​dzien​ne wy​le​wa​nie z sie​bie roz​pa​czy i gnie​wu. Głów​nie gnie​wu, je​śli mam być szcze​ra, nie​zmien​nie skie​ro​wa​ne​go pod ad​re​sem ko​bie​ty, któ​rej zdję​cie leży w ko​szu po​cię​te na strzę​py. Ko​bie​ty, któ​ra kie​dyś była moją naj​lep​szą przy​ja​ciół​ką. Mia​łam​ osiem lat, jak po​zna​łam Ra​chel, ona była kil​ka mie​się​cy młod​sza. Szłam dróż​ką tak wą​ską, że mo​gło się na niej zmie​ścić tyl​ko dziec​ko, bo po bo​kach była gę​sto po​ro​śnię​ta wy​so​ki​mi tra​wa​mi, i na​gle na​tknę​łam się na mały osło​nię​ty majt​ka​mi w mo​ty​le za​dek ster​‐ czą​cy w nie​bo. Szłam bar​dzo ci​cho, ale mu​sia​ła mnie usły​szeć, po​nie​waż bez od​wra​ca​nia się wy​so​ko pod​nio​sła brud​ną dłoń z ogry​zio​ny​mi pa​znok​cia​mi. Ten wład​czy gest na​tych​‐ miast wy​pro​sto​wał moje ośmio​let​nie ple​cy. – Co​ ty ro​bisz? Od​wró​ci​ła​ się w moją stro​nę – zo​ba​czy​łam drob​ną, okrą​głą twa​rzycz​kę z du​ży​mi nie​bie​‐ ski​mi ocza​mi; kre​mo​wą, na​kra​pia​ną pie​ga​mi cerę i bar​dzo dłu​gie wło​sy, tyl​ko o ton ciem​‐ niej​sze od blon​du. Brwi wy​gi​na​ły się w łuk, przez co wy​glą​da​ła, jak​by się cią​gle cze​muś dzi​wi​ła, a uszy od​sta​wa​ły zu​peł​nie jak u el​fów. – Smo​cze​ jaja – syk​nę​ła. – Bądź ci​cho. Skar​co​na​ opa​dłam na pia​sek i na ko​la​nach po​de​szłam do niej. Wpa​try​wa​ła się w dwa kre​mo​wo-żół​te kształ​ty, każ​dy do​sko​na​ły owal, dłu​gie na ja​kieś dzie​sięć cen​ty​me​trów. Gniaz​do pin​gwi​na bia​ło​bre​we​go. – Na​le​żą​ do Ozma​jia​na. – Wy​glą​da​ło, że ko​niecz​nie chce, że​by​śmy roz​ma​wia​ły szep​tem, choć na ki​lo​metr wo​kół nie było ży​wej du​szy. – Bar​dzo pięk​ne​go po​tęż​ne​go smo​ka. Przy​‐ szedł na świat, gdy roz​pę​kło się ty​siąc serc, czy​li strasz​nie daw​no temu, ale pa​mięć smo​‐ ków róż​ni się od na​szej. Już​ na​wet jako ośmio​lat​ka wie​dzia​łam, że pin​gwi​ny bia​ło​bre​we czę​sto za​kła​da​ją gniaz​‐ da w tra​wach, że mat​ka zwy​kle nie po​zo​sta​wia ich sa​mych na tak dłu​go i że my dwie praw​‐ do​po​dob​nie ją od​stra​sza​my. Po​win​nam za​pro​po​no​wać, że​by​śmy ode​szły, ale przy​zna​ję, za​‐ cie​ka​wił mnie ten smok. – Na​praw​dę?​ – spy​ta​łam też szep​tem, żeby do​sto​so​wać swój ton do jej ta​jem​ni​cze​go tonu. Przy​bli​ży​ła​ się, przy​lgnę​ła do mnie ca​łym cia​łem, tak zu​peł​nie od​ru​cho​wo, jak to ro​bią małe dzie​ci. – Uhm.​ Smo​ki pa​mię​ta​ją wszyst​ko, co było, co jest i co bę​dzie. Cóż,​ to wy​ma​ga​ło nie​co za​sta​no​wie​nia. – Chy​ba​ mu​si​my stąd odejść – po​wie​dzia​łam. – Mat​ka smo​czy​ca może w każ​dej chwi​li wró​cić. – Co​ ty, nie wró​ci. Jaja po​zo​sta​ną tu, aż trzy księ​ży​ce wzej​dą i zaj​dą. Po​tem za​bie​rze je czar​ny orzeł o sza​fi​ro​wych oczach i bę​dzie ich strzegł do cza​su, aż smo​ki się wy​klu​ją. To może się stać ju​tro. Albo za mi​lion lat.

Już​ wte​dy po​tra​fi​łam roz​po​znać nie​mal czter​dzie​ści ga​tun​ków fal​klandz​kich pta​ków gniaz​dow​ni​ków, ale czar​ny orzeł z sza​fi​ro​wy​mi ocza​mi to była dla mnie no​wość. Wiatr się wzma​gał, przy​no​sił ze sobą za​pach soli, a ja za​czy​na​łam się nie​po​ko​ić o mat​kę pin​gwi​na. Bo jak pin​gwi​ny za bar​dzo się ze​stre​su​ją, po​tra​fią odejść, po​rzu​cić gniaz​do. – Na​stęp​ny​ nów jest za pięć dni. – Do​sko​na​le zna​łam fazy Księ​ży​ca, na​wet jako dziec​ko. – Do tego cza​su jaja nie znik​ną. Mogę tu wró​cić, jak chcesz, i spraw​dzić. Sie​dzia​ła​ wspar​ta po​ślad​ka​mi na sto​pach i pa​trzy​ła na mnie ze świe​żo na​by​tym sza​cun​‐ kiem. Ogar​nę​ła mnie na​gła i bo​le​sna za​zdrość o te błysz​czą​ce nie​bie​skie oczy. Wy​da​wa​ło mi się to okrop​nie nie​spra​wie​dli​we, że jed​na oso​ba (ja) musi mieć oczy ma​to​we i ni​ja​kie, jak chmu​ry sztor​mo​we, a inna (Ra​chel) może mieć ta​kie roz​ma​rzo​ne, o bar​wie la​zu​ro​we​go mo​rza w sło​necz​ny po​ra​nek. – Przyj​dzie​my​ ra​zem – oznaj​mi​ła. – Sko​ro zo​sta​ły​śmy przy​ja​ciół​ka​mi. Nie​ by​łam pew​na, jak to zro​bi​my, na​wet nie umia​ła​bym po​wie​dzieć, skąd Ra​chel się wzię​ła w tym miej​scu – ta wy​spa na​le​ża​ła do mo​jej ciot​ki i mo​je​go wuja – ale po​do​ba​ło mi się, że mam przy​ja​ciół​kę. – Do​bra​ – zgo​dzi​łam się. – To​ twój dom? – Po​de​rwa​ła się na nogi i wska​za​ła zie​lo​ny dach domu ciot​ki Ja​ney. Kiw​nę​łam​ gło​wą, bo w pew​nym sen​sie tak wła​śnie było. Miesz​ka​łam u ciot​ki przez lato, jak moi ro​dzi​ce pra​co​wa​li. – Ma​cie​ lody? Zno​wu​ kiw​nę​łam. Ciot​ka Ja​ney za​wsze dba​ła o to, żeby przed moim przy​jaz​dem do​brze za​opa​trzyć lo​dów​kę. – No​ to chodź​my. – Chwy​ci​ła mnie za rękę i po​bie​gły​śmy. Bie​gła nie​sa​mo​wi​cie szyb​ko. Przez tra​wy, wy​bieg dla koni, przez po​dwó​rze. I​ tak to się od​by​ło. Od tam​te​go dnia Ra​chel i ja by​ły​śmy naj​lep​szy​mi przy​ja​ciół​ka​mi, po​‐ trze​bo​wa​ły​śmy sie​bie tak bar​dzo, że ta​kiej żar​li​wej in​ten​syw​no​ści kon​tak​tów nie od​na​la​‐ złam już ni​g​dy po​tem w żad​nym ze swo​ich związ​ków. A prze​cież nie mo​gły​śmy się bar​‐ dziej róż​nić. Ona wi​dzia​ła świa​ty w świe​cie, po​łą​czo​ne tę​czą nie​skoń​czo​nych moż​li​wo​ści. Ja wi​dzia​łam pin​gwi​nie jaja. Mimo to sta​ły​śmy się so​bie bliż​sze niż sio​stry, bo tę na​szą więź same wy​bra​ły​śmy; bliż​sze niż ko​chan​ko​wie, bo ko​chan​ko​wie przy​cho​dzą i od​cho​dzą, a to, co nas łą​czy​ło, wy​da​wa​ło się na za​wsze. Ra​chel była dru​gą po​łów​ką mnie. Bla​skiem słoń​ca na ska​le przy moim za​ciem​nio​nym za​kąt​ku pod drze​wem. Wy​so​ki​mi to​na​mi przy mo​‐ ich ni​skich. Była wszyst​kim, czym ja nie by​łam, i wszyst​kim, czym chcia​łam być, tyl​ko że te ce​chy w jej wy​da​niu wy​pa​da​ły le​piej i ja o tym wie​dzia​łam. By​ły​śmy nie​roz​łącz​ne, bez wzglę​du na dzie​lą​cą nas od​le​głość. By​ły​śmy prze​szło​ścią, te​raź​niej​szo​ścią i wiecz​ną przy​‐ szło​ścią. Aż​ do dnia, gdy za​bi​ła mo​ich sy​nów. Jest​ pra​wie czwar​ta nad ra​nem. Pi​sa​łam i roz​my​śla​łam, po​tem dłu​go nie ro​bi​łam ani jed​‐ ne​go, ani dru​gie​go. Wy​łą​czam kom​pu​ter i prze​cho​dzę przez po​kój, do Qu​eenie, gdy na​gle sły​szę ja​kiś ha​łas na ze​wnątrz. Tego​ nie mogę zlek​ce​wa​żyć, nie mogę uda​wać, że to wiatr.

Nie​ po​tra​fię okre​ślić, kie​dy to się za​czę​ło. Może cią​gnie się od lat, może do​pie​ro od paru mie​się​cy, ale je​śli wiatr wie​je w od​po​wied​nim kie​run​ku, zda​rza mi się póź​nym wie​czo​rem coś usły​szeć, coś, co każe mi się za​sta​na​wiać, czy przed do​mem ko​goś nie ma. Te od​gło​sy nie wy​da​ją się dźwię​ka​mi na​tu​ry, to ra​czej ta​kie szu​ra​nie, po​dob​ne do kro​ków. Kil​ka​krot​nie, gdy się po​ja​wia​ły, Qu​eenie zry​wa​ła się z uja​da​niem, do​ma​ga​ła się, że​bym ją wy​pu​ści​ła, ale kie​dy otwie​ra​łam drzwi, nie szła da​lej, tyl​ko po​de​ner​wo​wa​na sta​ła w pro​‐ gu. I wcze​śniej, w cią​gu roku, kie​dy wie​czo​ry były ciem​niej​sze, za​nim za​cią​gnę​łam za​sło​‐ ny, mia​łam wra​że​nie, że z ciem​no​ści na ze​wnątrz przy​pa​tru​ją mi się czy​jeś oczy. Na​ wsy​pach nikt nie za​my​ka drzwi wej​ścio​wych, jed​nak ja za​czę​łam to ro​bić, i te​raz się z tego cie​szę, bo to, co usły​sza​łam, nie po​zo​sta​wia wie​le miej​sca na wąt​pli​wo​ści. Ktoś tam jest. Wy​cho​dzę z sy​pial​ni. Qu​eenie da​lej śpi. Od​gry​wa w moim ży​ciu kil​ka ról, lecz rola psa obron​ne​go do nich nie na​le​ży. Na​ dole, nie włą​cza​jąc świa​tła, pod​cho​dzę do okna. Te​ren​ wo​kół mo​je​go domu wy​glą​da nie​zwy​kle, na​wet na stan​dar​dy Fal​klan​dów. To po​‐ mnik, je​śli wo​li​cie: mu​zeum, wie​lo​ryb​nic​twa na otwar​tym po​wie​trzu. Po​cze​sne miej​sce zaj​mu​je w nim czasz​ka płe​twa​la błę​kit​ne​go. Stoi na fron​to​wym traw​ni​ku, pra​wie trzy me​try w górę, szczę​ki roz​war​te, jak​by za​sty​gły w trak​cie po​że​ra​nia ofia​ry. Obok pra​wie ide​al​ny szkie​let orki. Za pło​tem krę​go​słup ka​sza​lo​ta zło​wio​ne​go przez dziad​ka u wy​brze​ży Geo​r​gii Po​łu​dnio​wej. Mię​dzy nim a do​mem roz​cią​ga się mie​li​zna ze szkie​le​ta​mi del​fi​nów. Więk​‐ szość z tej ko​lek​cji zo​sta​ła upo​lo​wa​na przez dziad​ka. Broń też na​le​ża​ła do nie​go: har​pu​ny i liny, po​tęż​ne dział​ko har​pun​ni​cze, po​dob​ne do ar​ma​ty. Jed​nak za prze​sła​nie mu​zeum w peł​ni od​po​wia​da mój oj​ciec. To on ze​brał te wszyst​kie szcząt​ki. Nie żeby uczcić wie​lo​‐ ryb​nic​two, lecz żeby je po​tę​pić. „Mię​dzy 1886 a 1902 ro​kiem z tego dzia​ła za​bi​to po​nad 20 000 wie​lo​ry​bów”, brzmi tekst na ta​blicz​ce pod dział​kiem. Oj​ciec był głę​bo​ko za​wsty​‐ dzo​ny spu​sto​sze​nia​mi, ja​kich się do​pu​ści​li jego przod​ko​wie na mo​rzach. Po​świę​cił ży​cie na pró​by przy​wró​ce​nia rów​no​wa​gi. Od​głos,​ któ​ry sły​sza​łam za​le​d​wie se​kun​dy wcze​śniej, brzmiał jak brzdęk​nię​cie, jak​by na zie​mię spa​dło kil​ka me​ta​lo​wych rze​czy. Coś prze​wró​ci​ło ko​lek​cję wie​lo​ryb​ni​czych oszcze​pów przy krza​ku ja​now​ca. Ja​kiś​ cień prze​su​wa się wzdłuż szkie​le​tu orki; zbli​żam się do drzwi, aż mogę do​strzec duży, ciem​ny kształt. Kie​dy go roz​po​zna​ję, ser​ce mi się uspo​ka​ja. Po chwi​li zno​wu za​czy​na moc​no bić, ale z zu​peł​nie in​nych po​wo​dów. Przy​glą​dam się męż​czyź​nie w moim ogród​ku, usta​wia naj​pierw je​den oszczep, po​tem na​stęp​ny, do​pie​ro wte​dy od​su​wam za​suw​kę i otwie​ram drzwi. – Tro​chę​ za póź​no na zbie​ra​nie hal​lo​we​eno​wych sło​dy​czy – rzu​cam, za​nim zdą​żę się za​‐ sta​no​wić nad sen​sem tego, co mó​wię. Cal​lum​ Mur​ray od​sta​wia na miej​sce ostat​ni oszczep i od​wra​ca się do mnie. – Za​uwa​ży​łem,​ że się u cie​bie świe​ci. I wy​da​wa​ło mi się, że wi​dzia​łem cię w ogro​dzie. Chcia​łem się upew​nić, czy wszyst​ko w po​rząd​ku. Nie​ od​po​wia​dam. Po co? Już ni​g​dy nic nie bę​dzie w po​rząd​ku. Po​tem do​cie​ra do nas od​‐ głos rże​nia ko​nia. Któ​re​go nie po​win​ni​śmy sły​szeć, bo ni​g​dzie w po​bli​żu nikt nie trzy​ma koni. – Hm,​ ktoś ci chy​ba ukradł wierz​chow​ca. – To miał być żart. Ni​g​dy nie wi​dzia​łam Cal​‐

lu​ma na ko​niu. Wąt​pię, żeby na wy​spach zna​lazł się na tyle duży, żeby mógł ta​kie​go fa​ce​ta unieść. – Przy​sze​dłem​ pie​cho​tą. – Idzie na skraj ogród​ka i wy​glą​da na dro​gę. Koń pew​nie już znik​nął z wi​do​ku, bo Cal​lum szyb​ko tra​ci za​in​te​re​so​wa​nie i wra​ca. – Na​ pew​no wszyst​ko gra? – nie od​pusz​cza. Mur​ray​ nie jest Kel​pe​rem[3]. To​ Szkot, któ​ry brał udział w kon​flik​cie, były pod​po​rucz​nik Re​gi​men​tu Spa​do​chro​nia​rzy. Po tym jak od​szedł z woj​ska, nie​dłu​go po zwy​cię​stwie Bry​tyj​‐ czy​ków, ku​pił do​mek po​ło​żo​ny kil​ka ki​lo​me​trów za Stan​ley. Je​śli ktoś go pyta, czy osie​dlił się na wy​spach na do​bre, od​po​wia​da, że na ra​zie wstrzy​mu​je się z de​cy​zja​mi. – Zna​leź​li​ście​ to dziec​ko? – py​tam, bo bar​dziej czu​ję po​trze​bę, żeby coś po​wie​dzieć, niż dla​te​go, że się nie do​my​ślam. W​ oczach Cal​lu​ma od​bi​ja się świa​tło z okna na pię​trze. Za dnia te oczy są nie​zwy​kłe, wy​nik ge​ne​tycz​ne​go za​bu​rze​nia w roz​wo​ju. Na​zy​wa się to róż​no​barw​ność tę​czó​wek. Sku​‐ tek: pra​we oko Cal​lu​ma jest nie​bie​skie, a lewe zie​lo​ne. Jed​nak w bla​sku księ​ży​ca te dziw​‐ ne nie​do​pa​so​wa​ne ko​lo​rem oczy są ni​czym wię​cej jak tyl​ko iskier​ka​mi świa​tła. – Wzna​wia​my​ po​szu​ki​wa​nia za czte​ry go​dzi​ny – wy​ja​śnia. W​ od​da​li słu​chać ja​kieś ter​ko​ta​nie, przy​pły​wa do nas z wia​trem. Nad​la​tu​je śmi​gło​wiec. – Są​ duże szan​se, że nic mu się nie sta​ło. – Sta​ram się mó​wić tak, jak​by mi za​le​ża​ło. – Pew​nie błą​kał się po oko​li​cy, aż się zmę​czył, po​tem gdzieś się sku​lił i za​snął. Rano go znaj​dzie​cie. – Mam​ na​dzie​ję. Bo już ro​bi​ło się nie​przy​jem​nie. Głów​nie dla​te​go znów po​szli​śmy go szu​kać, żeby uspo​ko​ić na​stro​je. Dla​cze​go​ on to robi? Po co tu przy​szedł, tak póź​no w nocy, i uda​je, że je​stem za​in​te​re​so​‐ wa​na tym, co się wo​kół mnie dzie​je? Po​win​nam wró​cić do domu, za​mknąć drzwi. Na za​‐ mek. – Tak,​ Skye wspo​mi​na​ła, że lu​dzie z wy​ciecz​kow​ca się ci​ska​li. Oczy​ Cal​lu​ma zer​ka​ją w nie​bo, po​tem wra​ca​ją do mnie. – Oni​ to naj​mniej​szy pro​blem. Po po​łu​dniu przy​le​cia​ła ro​dzi​na Fre​da Har​pe​ra. Urzą​dzi​li Stop​for​do​wi nie​złą awan​tu​rę o to, że zbyt ła​two się pod​dał dwa lata temu. – W​ su​mie ta​kie rze​czy się zda​rza​ją – mó​wię. – Far​me​rzy cią​gle tra​cą owce, któ​re wcho​dzą na ba​gna i toną. Albo spa​da​ją z kli​fu i za​bie​ra je mo​rze. Kuce i kro​wy wpa​da​ją do rzek. Je​śli są nie​du​że, po​ry​wa je prąd. Od cza​su do cza​su tra​ci​my też lu​dzi. Bar​dzo przy​gnę​bia​ją​ce, ale co po​ra​dzić. To nie park kra​jo​bra​zo​wy. – Nie chcę ni​ko​go po​uczać, jed​nak Cal​lum nie uła​twia mi spra​wy. Śmi​gło​wiec,​ Sea King, jest nad nami, wisi na nie​bie jak waż​ka nad sta​wa​mi. Od kurt​ki Cal​lu​ma bije za​pach su​chych tor​fo​wych wzgórz, tak róż​ny od woni mo​rza. Jak za​wsze, gdy jest bli​sko, uzmy​sła​wiam so​bie, jaki jest wy​so​ki. – Czy​ to coś nad na​szy​mi gło​wa​mi też pro​wa​dzi po​szu​ki​wa​nia? – py​tam. – Bo je​śli coś ma z tego spaść na zie​mię, to le​piej tu nie stać. – Cze​ka​li, aż skoń​czy​my – od​po​wia​da. – Żeby się sprzęt nie po​mie​szał. Sea King upew​nia się, że żad​ne z nas nie jest trzy​let​nim chłop​cem, i od​la​tu​je. Cal​lum i ja zno​wu zo​sta​je​my sami. – Idę się tro​chę prze​spać. – Od​wra​cam się, wcho​dzę do domu i za​my​kam za sobą drzwi.

Do​pie​ro kie​dy wiem, że mnie nie wi​dać, po​zwa​lam so​bie ode​tchnąć i cięż​ko opie​ram się o naj​bliż​szą ścia​nę. Przy​szedł do mnie? Po co? Ode mnie do domu Cal​lu​ma jest co naj​‐ mniej sie​dem ki​lo​me​trów. Na gó​rze Qu​eenie na​dal chra​pie, kie​dy wy​łą​czam lamp​kę i skra​dam się do okna. Cal​lum wła​śnie spo​glą​da do tyłu, jak​by cze​kał, aż zga​szę świa​tło. Przy​glą​dam się, jak prze​ci​na ogró​dek i daje krok nad ni​skim pło​tem. Sie​dem ki​lo​me​trów z mo​je​go do jego domu, je​śli pój​dzie dro​gą. Obie​ra jed​nak inny kie​‐ ru​nek, więc się do​my​ślam, że nie wy​brał tej tra​sy. Ja​kiś rok temu sie​dzia​łam do póź​na i tak się zło​ży​ło, że wi​dzia​łam go, jak prze​cho​dzi pod oknem. Pod wpły​wem im​pul​su, któ​re​go na​wet nie pró​bu​ję zro​zu​mieć, po​szłam za nim. Pa​trzy​łam, jak scho​dzi z dro​gi, zbli​ża się do wy​so​kie​go ogro​dze​nia z dru​tu, po​lu​zo​wu​je trzy nit​ki i po​tem prze​śli​zgu​je się przez otwór na pole mi​no​we. Pole mi​no​we? Jest ich kil​ka na te​re​nie wysp, głów​nie wzdłuż wy​brze​ża, zro​bio​nych przez Ar​gen​tyń​czy​‐ ków pod​czas in​wa​zji. Ostroż​ne sza​cun​ki su​ge​ru​ją, że na tor​fo​wi​skach i w pia​chu czai się oko​ło trzy​na​stu ty​się​cy po​ten​cjal​nych eks​plo​zji. Obie​cu​je się nam, że kie​dyś bom​by będą roz​bro​jo​ne. Na ra​zie, bio​rąc pod uwa​gę fakt, że to tyl​ko szes​na​ście pro​cent na​szych nie​‐ użyt​ków, pola mi​no​we po pro​stu ogro​dzo​no. Po​zwa​lam Cal​lu​mo​wi za​nu​rzyć się w mro​ku, za​nim sama po​dej​dę do ogro​dze​nia. Trzy nit​ki dru​tu zo​sta​ły prze​cię​te, Cal​lum za​mo​co​wał na nich małe za​cze​py, żeby mógł je po​łą​‐ czyć. Stwo​rzył so​bie taj​ne przej​ście na pole, de​ka​dę po kon​flik​cie wciąż na​szpi​ko​wa​ne śmier​tel​ny​mi pu​łap​ka​mi. Każ​dy krok, któ​ry sta​wiał na tym polu, mógł być jego ostat​nim. Te​raz wpa​tru​ję się w już pu​stą dro​gę i za​sta​na​wiam, czy zno​wu tam po​szedł, czy za​mie​‐ rza ła​zić po polu, żeby spraw​dzić, czy ta noc jest tą ostat​nią, kie​dy wszyst​ko się za​koń​czy. A mnie się wy​da​wa​ło, że to ja mam pro​ble​my. Kła​dę się do łóż​ka, jest dziw​nie duże i pu​ste, na​wet mimo tego, że na naj​lep​szym miej​‐ scu, po​pusz​cza​jąc bąki, chra​pie mój pies. To zwy​kle naj​trud​niej​szy mo​ment dnia, gdy nie mam już nic do ro​bo​ty poza roz​my​śla​niem, co stra​ci​łam. Sen ni​g​dy nie przy​cho​dzi szyb​ko. Cza​sa​mi nocą, kie​dy jesz​cze do koń​ca nie śpię, w sta​nie pół jawy, pół snu, czu​ję, że chłop​cy wdra​pu​ją się na ma​te​rac obok mnie. Wte​dy leżę nie​ru​cho​mo i upa​jam się ich obec​‐ no​ścią, roz​ko​szu​ję gład​ką je​dwa​bi​sto​ścią do​ty​ku ich skó​ry; wdy​cham za​pach ich wło​sów, czu​ję, jak ich małe nóż​ki opla​ta​ją się wo​kół mnie. Ran​kiem, po ta​kich snach, bu​dzę się w ob​ło​ku czy​ste​go szczę​ścia, nie​spo​dzie​wa​ne​go, osza​ła​mia​ją​ce​go, tak da​le​kie​go od roz​pa​‐ czy, któ​ra po​tem na​stę​pu​je, że jest ono pra​wie nie do znie​sie​nia. Dzi​siaj nie przy​chodź​cie, chłop​cy. Bo nie wiem, czy to wy​trzy​mam. Daj​cie mi spo​kój, tyl​ko ten raz. 4

Ktoś słu​chał gu​ber​na​to​ra w ra​diu z sa​me​go rana? – pyta Brian, kie​dy przy​jeż​dżam do sie​‐ dzi​by fun​du​szu, o któ​rym my​ślę jako o fir​mie ro​dzin​nej. Dzia​dek Cof​fin miał kil​ka có​rek – każ​da na swój spo​sób rów​nie upar​ta i bez​względ​na jak on – i je​dy​ne​go syna, któ​ry się oka​zał po​tęż​nym roz​cza​ro​wa​niem. Mój oj​ciec za​ło​żył Fal​klandz​ki Re​zer​wat Przy​ro​dy, cha​ry​ta​tyw​ny fun​dusz, któ​re​go ce​lem jest ochro​na dzi​kiej przy​ro​dy na wy​spach dla przy​szłych po​ko​leń. Nie są​dzę, że tym przed​się​wzię​ciem oj​ciec chciał oso​bi​ście ura​zić dziad​ka, nie​mniej pan Cof​fin wła​śnie tak to ode​brał. Brian to or​ni​to​log, tuż przed sześć​dzie​siąt​ką. Oj​ciec za​trud​nił go w fun​du​szu przed dwu​‐ dzie​stu laty. Brian na​dal wspi​na się na kli​fy, spraw​dza miej​sca gniaz​do​wań i zna​ku​je pi​‐ sklę​ta, mimo że jest na to o dzie​sięć lat za sta​ry i o dwa​dzie​ścia ki​lo​gra​mów za cięż​ki. Pew​ne​go dnia znaj​dzie​my go, zim​ne​go i po​kie​re​szo​wa​ne​go, u stóp kli​fu. Je​śli ko​muś jest pi​sa​ne zgi​nąć w pra​cy, to na pew​no Bria​no​wi. Jego tłu​ste po​ślad​ki jak zwy​kle roz​płasz​cza​ją się na moim biur​ku. Od lat obie​cu​ję so​bie, że któ​re​goś razu przyj​dę wcze​śniej i cały blat wy​sma​ru​ję kle​jem. – Nie wy​obra​żam so​bie, żeby miał coś war​to​ścio​we​go do po​wie​dze​nia. – Su​san w ku​‐ chen​nym anek​sie po​brzę​ku​je kub​ka​mi do kawy. – Czy​sta pro​pa​gan​da – rzu​ca Pete, nasz stu​dent na rocz​nym urlo​pie dzie​kań​skim. – Nie może po​zwo​lić, żeby lu​dzie po​my​śle​li, że w grę wcho​dzi coś in​ne​go niż tyl​ko to, że dzie​‐ ciak sam się od​da​lił. – No, nie może. – Brian wier​ci się na biur​ku. – Bo prze​cież tak wła​śnie było. Szef od​chrzą​ku​je. John Wil​cock jest ni​skim ży​la​stym męż​czy​zną o ciem​nych wło​sach i zie​mi​stej ce​rze, któ​ry od dwóch de​kad ho​du​je uli​za​ne wąsy. Są​dzi​my, że je​ste​śmy spo​‐ krew​nie​ni, praw​do​po​dob​nie po​przez ja​kieś mał​żeń​stwo sprzed kil​ku po​ko​leń, ale żad​ne​mu z nas nie chce się tego spraw​dzić. – Cat, na​stą​pi​ła zmia​na pla​nów. – John rzad​ko za​wra​ca so​bie gło​wę po​wi​ta​nia​mi, a mnie to od​po​wia​da. Nie lu​bię czczej ga​da​ni​ny. – Two​ja gru​pa chce do​łą​czyć do po​szu​ki​‐ wań. Po​wie​dzia​łem, że ich tam za​wie​ziesz. Bę​dziesz kie​row​ni​kiem tej gru​py. Pier​wot​ny plan za​kła​dał, że za​bio​rę go​ści na Geo​r​ge i Bar​ren, dwie nie​du​że, za to ob​fi​‐ tu​ją​ce w dzi​ką przy​ro​dę wy​spy u po​łu​dnio​wych wy​brze​ży Fal​klan​du Wschod​nie​go. Je​dy​‐ nych dwo​je tam​tej​szych miesz​kań​ców, moja ciot​ka Ja​ney i jej mąż Mit​chell, rów​nież sta​no​‐ wi pew​ne​go ro​dza​ju tu​ry​stycz​ną atrak​cję. Ja​ney jest pierw​szą i ostat​nią oso​bą, jaką znam, któ​ra sama od​cho​wa​ła pi​sklę pin​gwi​na. Zna​la​zła Ash​ley za​ko​pa​ną w po​pie​le ogni​ska, w któ​rym sa​micz​ka sta​ra​ła się ogrzać. Przez ostat​nie pięt​na​ście lat Ja​ney uczy​ła pin​gwi​na sia​dać i pro​sić, ze​śli​zgi​wać się na brzu​chu z da​chu szo​py do strzy​że​nia owiec, za co mógł li​czyć na wy​cią​ga​ne z kie​sze​ni skraw​ki ryb. – Lu​dzie mu​szą coś ro​bić. – Su​san wi​dzi po mo​jej mi​nie, że nie je​stem za​chwy​co​na po​‐ my​słem. – Kiep​sko tak się ba​wić, gdy gdzieś tam błą​ka się sa​mot​ne za​gu​bio​ne dziec​ko. Nikt nie czu​je się z tym do​brze. – Miej​my na​dzie​ję, że jest samo – wtrą​ca Pete. – Nooo, nie po​ma​gasz, Pete. – O za​le​d​wie ósmej trzy​dzie​ści z rana John już jest ze​stre​‐ so​wa​ny. – I ty Brian też nie mąć, na​praw​dę nie mamy na to cza​su. – Je​śli ci lu​dzie są skłon​ni zre​zy​gno​wać z wy​ciecz​ki, to my przy​naj​mniej po​win​ni​śmy za​pew​nić im prze​wod​ni​ka – oznaj​mia Su​san.