a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Sofia Lundberg - Czerwony notes

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Sofia Lundberg - Czerwony notes.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 90 osób, 88 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 288 stron)

Sofia Lundberg CZERWONY NOTES przełożyła Ewa Wojciechowska

Tytuł oryginału: Den röda adressboken Copyright © Sofia Lundberg 2017 Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVIII Copyright © for the Polish translation by Ewa Wojciechowska, MMXVIII Wydanie I Warszawa MMXVIII

Dla Doris, najpiękniejszego anioła w niebie. Podarowałaś mi powietrze, bym mogła oddychać, i skrzydła, bym mogła latać. I dla Oskara, mojego najcenniejszego skarbu.

1 Solniczka. Dozownik tabletek. Miseczka z pastylkami na ból gardła. Ciśnieniomierz w owalnym plastikowym etui. Lupa z zawiązaną na trzy supełki czerwoną koronkową wstążką, odciętą od świątecznej zasłony. Telefon komórkowy z dużą klawiaturą. Czerwony notes z adresami, w wytartej skórzanej oprawie i z pozaginanymi rogami, obnażającymi pożółkłe papierowe wnętrze. Doris starannie układa przedmioty pośrodku kuchennego stołu. Muszą leżeć równo. Na wymaglowanym błękitnym lnianym obrusie nie ma prawa być ani jednej zmarszczki. Potem chwila oddechu. Doris wygląda przez okno na ulicę i patrzy na deszczową szarość. Na ludzi przemykających w pośpiechu, z parasolami lub bez nich. Na nagie drzewa. Na zalegającą na asfalcie mieszaninę błota i żwiru, przez którą woda szuka sobie ujścia, formując maleńkie strumyczki. Widok wiewiórki przemykającej po gałęzi wywołuje w oczach Doris wesoły błysk. Doris pochyla się w przód, zbliża twarz do szyby i uważnie śledzi ruchy zwierzątka. Puszysty ogon wiewiórki porusza się w prawo i w lewo, w rytm zwinnych skoków swojej właścicielki. Po chwili wiewiórka zeskakuje na jezdnię, przemyka na drugą stronę i biegnie gdzieś w dal, ku nowym przygodom. „Już pora na obiad” – myśli Doris, gładząc się po brzuchu. Sięga do stołu po lupę i drżącą ręką przybliża ją do złotego zegarka na nadgarstku. Cyfry wciąż są za małe i Doris musi się poddać. Splata dłonie na kolanach i zamyka oczy w oczekiwaniu na znajomy dźwięk z przedpokoju. – Śpisz sobie, Doris? Przenikliwy głos gwałtownie wyrywa ją z płytkiej drzemki. Czuje dłoń na ramieniu. Uśmiecha się na wpół przytomnie i kiwa głową pochylającej się nad nią młodej opiekunce. – Musiałam przysnąć. – Głos więźnie w gardle i Doris musi odchrząknąć.

– Proszę, napij się wody. – Opiekunka podaje jej szklankę. Doris wypija kilka łyków. – Dziękuję… Przepraszam, ale zapomniałam, jak masz na imię. – Dziewczyna jest nowa. Poprzednia zrezygnowała z pracy, zdecydowała się na kontynuowanie nauki. – Doris, przecież to ja, Ulrika. Jak się dzisiaj czujesz? – pyta dziewczyna, ale natychmiast odchodzi, jakby nie interesowała jej odpowiedź. Ta zresztą nie pada. Doris przygląda się energicznej krzątaninie Ulriki przy kuchennym blacie. Śledzi wzrokiem, jak dziewczyna zabiera ze stołu solniczkę, chowa ją do szafki z przyprawami i zostawia obrus cały pomarszczony. – Żadnego dosalania potraw, przecież mówiłam – napomina podopieczną, wbijając w nią karcące spojrzenie. Doris kiwa głową i wzdycha. Ulrika zrywa folię z plastikowej tacki z jedzeniem, wykłada jej zawartość na brązowy ceramiczny talerz. Kawałki ryby, ziemniaki, groszek i sos tworzą rozpaćkaną masę. Dziewczyna wstawia talerz do mikrofalówki, ustawia czas na dwie minuty. Urządzenie włącza się z cichym pomrukiem, po chwili po mieszkaniu rozchodzi się zapach ryby. Czekając, aż jedzenie się zagrzeje, Ulrika krząta się, grzebiąc w rzeczach Doris. Układa pocztę i gazety w nierówną kupkę, wyjmuje czyste naczynia ze zmywarki. – Bardzo dzisiaj zimno? – Doris spogląda przez szybę na ciężką, mokrą szarość. Nie pamięta, kiedy ostatnio wychodziła z mieszkania. Chyba było wtedy lato. A może wiosna? – Oj tak, brrr… czuć, że idzie zima. Ten deszcz czuć na twarzy jak opiłki lodu. Całe szczęście, że mam samochód i nie muszę biegać po ulicy. Na dodatek udało mi się znaleźć wolne miejsce pod samym wejściem na klatkę schodową. Ale jeśli chodzi o parkowanie, u mnie na przedmieściu jest o niebo lepiej. Tutaj, w mieście, to istny dramat, chociaż czasem człowiek ma szczęście. – Słowa wylewają się z ust Ulriki nieprzerwanym strumieniem, lecz w końcu cichną i dziewczyna zaczyna nucić pod nosem. Doris rozpoznaje ten przebój, słyszała go w radiu. Opiekunka wciąż

krąży po mieszkaniu. Odkurza w sypialni. Słychać, jak przestawia ręcznie malowaną wazę, o którą Doris tak bardzo się boi. Po chwili wraca do kuchni, z przerzuconą przez ramię sukienką. To ta bordowa, wełniana, ze zmechaconymi rękawami. Z obrębienia na dole zwisa długa nitka, Doris próbowała ją oberwać ostatnim razem, kiedy miała ją na sobie, ale ból pleców nie pozwolił jej sięgnąć poniżej kolan. Teraz wyciąga rękę do luźnej nitki, ale ta wymyka się jej z dłoni, kiedy Ulrika robi nagły zwrot i wiesza sukienkę na oparciu krzesła. Zaraz po tym podchodzi do Doris, zaczyna rozpinać guziki jej podomki. Zdejmuje ją z niej powoli, rękaw po rękawie, a Doris pojękuje cichutko. Ból promieniuje z dołu pleców do ramion. Nieprzerwanie, dniem i nocą. Przypomina jej o starzejącym się ciele. – Teraz musisz wstać – mówi Ulrika. – Podniosę cię na trzy, okej? – Dziewczyna obejmuje ją ramieniem, odlicza, pomaga Doris stanąć na nogach, zdejmuje z niej podomkę. Doris stoi teraz na środku kuchni, w świetle dnia, prawie naga, tylko w samej bieliźnie. Ją też trzeba zmienić. Osłania piersi przedramieniem, kiedy Ulrika rozpina jej stanik. Zwiotczałe piersi opadają. – Oj, zimno ci, biedactwo! – zauważa Ulrika. – Chodź, przejdziemy do łazienki. Bierze Doris za rękę i prowadzi ją małymi kroczkami. Doris czuje, jak piersi kołyszą się bezwładnie przy każdym ruchu, i dociska przedramię, żeby je unieruchomić. W łazience z ogrzewaniem podłogowym jest cieplej. Zrzuca kapcie i kładzie stopy na przyjemnej w dotyku, cieplutkiej powierzchni. – No dobrze, teraz włożymy sukienkę – mówi Ulrika. – Ręce do góry. Doris wykonuje polecenie, choć jest w stanie unieść ręce tylko do wysokości piersi. Ulrika walczy przez chwilę ze splątanym materiałem, ale w końcu wkłada Doris sukienkę przez głowę. Uśmiecha się, kiedy twarz staruszki wyłania się spod fałdów tkaniny. – Spójrz, jaki śliczny kolor – mówi do niej. – Ładnie ci w nim. Chcesz trochę szminki na usta? A może trochę różu na policzki? Kosmetyki stoją na szafce obok umywalki. Ulrika sięga po szminkę, ale Doris kręci głową i się odsuwa.

– Co z jedzeniem? – pyta Doris, kiedy wracają do kuchni. – Jedzenie! Ojej, ale ze mnie gapa. Całkiem o nim zapomniałam. Musimy podgrzać jeszcze raz. Ulrika podchodzi do mikrofalówki, otwiera drzwiczki i zagląda do środka, a zaraz po tym zamyka je z trzaskiem i nastawia grzanie jeszcze na minutę. Potem nalewa do szklanki napoju z brusznic i razem z talerzem stawia ją na stole przed Doris. Staruszka marszczy nos na widok brejowatego dania, lecz głód skłania ją do sięgnięcia po widelec. Ulrika siada naprzeciwko niej z kubkiem w dłoni. Wzięła ten ręcznie malowany, w różowe róże. Ten, którego Doris nigdy nie używa z obawy, że mógłby się stłuc. – Kawa to złoto dnia codziennego, prawda? – Ulrika się uśmiecha. – Nie jest tak, Doris? Doris potakuje, nie spuszczając z oczu kubka. „Tylko go nie upuść” – myśli. – Pojadłaś sobie? – pyta Ulrika po chwili milczenia. Doris znów potakuje. Dziewczyna wstaje, zabiera talerz. Wraca do stołu z drugim kubkiem parującej kawy. Ten jest granatowy, z zakładów ceramicznych w Höganäs. – Proszę – mówi opiekunka, podając go Doris. – Teraz sobie trochę odsapniemy. – Uśmiecha się i siada na swoim miejscu. – Co za pogoda – dodaje. – W kółko ten deszcz i deszcz. Chyba już nigdy nie przestanie padać. Doris już ma coś powiedzieć, ale Ulrika nie milknie. – Zastanawiam się, czy dałam małemu zapasową parę rajstop do przedszkola – mruczy pod nosem. – Maluchy na pewno dzisiaj przemokną. Ale może panie mają tam jakiś zapas na wszelki wypadek. Inaczej będę prowadziła do domu zasmarkanego, bosego dzieciaka. Zawsze się człowiek o nie niepokoi. Ale pewnie wiesz, jak to jest, prawda? Ile masz dzieci? Doris kręci głową. – Ojej, nie masz? Biedactwo, nie ma cię kto odwiedzać. Nie miałaś męża? Bezpośredniość opiekunki zaskakuje Doris. One zwykle takie nie są.

A przynajmniej nie walą tak prosto z mostu. – Ale przyjaciół jakichś na pewno masz. Przychodzą tu czasem? W każdym razie ten tutaj jest grubaśny. – Ulrika pokazuje palcem na czerwony notatnik. Doris nie odpowiada. Zerka na zdjęcie Jenny wiszące w przedpokoju, na które opiekunka nigdy nie zwraca uwagi. Jenny jest tak daleko, a jednocześnie tak blisko, zawsze obecna w myślach Doris. – No dobrze… – mruczy pod nosem Ulrika. – Muszę już lecieć. Porozmawiamy następnym razem. Podrywa się z krzesła, wkłada kubki do zmywarki, nawet ten ręcznie malowany. Potem pobieżnie przeciera ścierką blat, włącza zmywarkę i zanim Doris zdąży się zorientować, dziewczyny już nie ma. Doris widzi przez okno, jak na ulicy Ulrika wkłada kurtkę i po chwili wsiada do małego czerwonego autka z logotypem gminy na drzwiach. Doris podchodzi małymi kroczkami do zmywarki, przerywa program, wyjmuje ręcznie malowany kubek i myje go starannie pod bieżącą wodą. Potem wkłada go do szafki, głęboko, za talerzyki deserowe. Zagląda do środka z każdej strony. Nie widać go. Jest bezpieczny. Zadowolona z siebie, siada przy stole i wygładza dłonią obrus. Porządkuje rzeczy. Dozownik tabletek, pastylki na ból gardła, ciśnieniomierz w owalnym plastikowym etui, lupa i telefon. Wszystko wraca na swoje miejsce. Kiedy Doris sięga po czerwony notatnik, jej dłoń zatrzymuje się na dłuższą chwilę. Dawno go nie otwierała. Po krótkim namyśle zagląda do środka, patrzy na listę imion i nazwisk na pierwszej stronie. Wszystkie są przekreślone, a przy wielu widnieje dopisek na marginesie. Tylko jedno słowo. ZMARŁA lub ZMARŁ.

Czerwony notatnik A. Alm, Eric Człowiek styka się w życiu z tyloma imionami. Pomyślałaś o tym, Jenny? Wszystkie te imiona przychodzą i odchodzą. Niektóre rozrywają nam serce i wywołują łzy. Zostają naszymi kochankami albo wrogami. Czasem przeglądam swój czerwony notes. Jest jak mapa całego mojego życia. Przepiszę go specjalnie dla ciebie. Żebyś ty, jako jedyna, która o mnie pamięta, poznała również moje życie. To będzie mój testament. Powierzę ci swoje wspomnienia. To najcenniejsze, co mam. Był rok 1928. Nadszedł dzień moich urodzin. Kończyłam dziesięć lat. Kiedy tylko otrzymałam pakunek, wiedziałam natychmiast, że jest w nim coś ważnego. Domyśliłam się tego po błysku w spojrzeniu taty. Jego oczy były ciemne. Zwykle pochłonięte innymi sprawami, tym razem czekały na moją reakcję. Prezent opakowano w elegancki, cienki papier. Musnęłam go delikatnie palcami. Był gładziuteńki, choć dało się wyczuć drobniutki wzorek. Pakunek miał też wstążkę – grubą, z czerwonego jedwabiu. To był najpiękniejszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam. – Otwórz, no otwórz! – Agnes, moja młodsza siostra, pochylała się niecierpliwie nad stołem. Jak zwykle podpierała się łokciami, za co mama zawsze ją karciła. – No właśnie, otwórz! – dołączył do niej też już zniecierpliwiony tata. Przesunęłam jeszcze kciukiem po wstążce, a potem wreszcie chwyciłam jej końce palcami obu dłoni i rozwiązałam kokardę. Kiedy rozwinęłam papier, ujrzałam notes na adresy oprawiony w błyszczącą czerwoną skórę. Wciąż ostro pachniała jakimś barwnikiem. – Będziesz w nim zbierała swoich przyjaciół – powiedział tata z uśmiechem. – Wszystkich, których spotkasz na swojej drodze, we

wszystkich ciekawych miejscach, jakie odwiedzisz. Żebyś o nikim nie zapomniała. Wyjął notes z mojej dłoni i go otworzył. Pod A zapisał już swoje nazwisko. Eric Alm. Dodał też adres i telefon do warsztatu. Właśnie mu go tam podłączono i tata był z tego bardzo dumny. W domu nie mieliśmy jeszcze telefonu. Tata był wielkim mężczyzną, ale nie w sensie fizycznym. Bynajmniej. Myślami nigdy nie był z nami w domu, one zdawały się krążyć po całym świecie, uciekać do nieznanych miejsc. Czasem miałam wrażenie, że on wcale nie chce z nami być. Nie odpowiadała mu zwyczajność i codzienność. Pragnął wiedzy i zapełniał dom książkami. Nie mówił wiele, nawet do mamy. Zwykle siedział w fotelu z nosem utkwionym w jednej ze swoich książek. Czasem wdrapywałam mu się na kolana. Nie protestował, ale spychał mnie delikatnie na bok, żebym nie zasłaniała liter i ilustracji, które pochłaniały jego uwagę. Pachniał słodko drzewnym pyłem, zawsze osiadłym na jego włosach, przez co tata wydawał się siwy. Skórę na dłoniach miał szorstką i popękaną, mimo że każdego wieczoru wcierał w nią wazelinę i spał w cienkich, białych rękawiczkach. A moje dłonie? Wtedy zarzucałam mu je na szyję i delikatnie ściskałam. Kiedy czytał, zatapialiśmy się we własnym małym świecie. Towarzyszyłam jego myślom w dalekich wyprawach, biegnąc za nimi w rytmie przewracanych stron. On czytał o innych światach i obcych kulturach, a potem wbijał szpilki w dużą mapę świata, którą przymocował do ściany gwoździami. Zupełnie jakby odwiedził wszystkie te odległe kraje. Pewnego dnia oznajmił, że wyjedzie w świat, i obok szpilek poprzyczepiał cyfry. Miały oznaczać, które miejsca chciałby odwiedzić w pierwszej kolejności, a które w drugiej. Może powinien był zostać odkrywcą? Pewnie tak by się stało, gdyby nie warsztat dziadka. Tata go odziedziczył i miał obowiązek się nim zająć. Po śmierci dziadka przyjął ucznia i przekazywał mu swoją wiedzę o tym ciemnym pomieszczeniu zastawionym stertami desek, przesiąkniętym zapachem terpentyny. Chodził tam sumiennie każdego ranka. Nam, dzieciom, zwykle pozwalano tylko stać w wejściu i patrzeć. Przed

budynkiem warsztatu rosły krzewy białych róż, inne wspinały się po jego ciemnych drewnianych ścianach. Kiedy płatki kwiatów opadały, zbierałyśmy je do miseczek wypełnionych wodą. To były nasze perfumy, którymi spryskiwałyśmy sobie szyje. Pamiętam widok nieukończonych stołów i krzeseł, ustawionych w wysokie piramidy. Wszędzie był drzewny pył i trociny, a na ścianach warsztatu wisiały narzędzia: dłuta, piły, nożyki stolarskie i młotki. Każdy przedmiot miał wyznaczone miejsce. A tata ze swojego stanowiska przy warsztacie widział wszystko. Stał tam z ołówkiem zatkniętym za ucho i w grubym, popękanym skórzanym fartuchu. Pracował zawsze do zmroku. Latem i zimą. Potem wracał do domu. Do swojego fotela. Tata. Jego dusza jest tutaj ze mną. Pod stertą gazet, w krześle, które sam zrobił, w miękkim siedzisku uszytym przez mamę. Marzył o dalekich podróżach, a ślad po nim pozostał tylko w czterech ścianach naszego domu. Jego meble były niczym pomniki stolarskiego rzemiosła – fotel bujany, zrobiony specjalnie dla mamy, miał kunsztowne, pieczołowicie dopieszczone zdobienia. Tata wycinał je ręcznie małym nożykiem. I regał, na którym wciąż stoją niektóre jego książki. Mój tata.

2 Każdy, choćby najmniejszy ruch wymaga fizycznego wysiłku. Doris przesuwa stopy kilka milimetrów w przód i robi krótką przerwę. Potem opiera dłoń na poręczy krzesła. Powoli. Krótka przerwa. Drugą opiera na stole. Przesuwa jeszcze trochę stopy i zapiera się rękami o poręcz i blat. Kiwa się ostrożnie do przodu i do tyłu, żeby rozkołysać ciało i nabrać rozpędu. Krzesło ma miękkie, wysokie oparcie, a jego nogi stoją na plastikowych podkładkach, które czynią je wyższym o kilka centymetrów, lecz mimo to musi minąć długa chwila, nim Doris jest w stanie się podnieść. Teraz udaje się za trzecim razem. Potem stoi chwilę z opuszczoną głową i dłońmi opartymi na blacie. Czeka, aż minie zawrót głowy. Pora na codzienną porcję ruchu. Spacer po dwupokojowym mieszkaniu. Z kuchni do przedpokoju, potem rundka wokół kanapy w salonie, a następnie przerwa przy parapecie, na oberwanie uschniętych listków czerwonej begonii. Chwilę później przejście do sypialni, gdzie znajduje się biurko. Komputer stał się dla niej najważniejszym sprzętem w całym domu. Doris siada powoli na krześle, ono również ma plastikowe podkładki. Jest przez to tak wysokie, że jej uda ledwo mieszczą się pod blatem biurka. Podnosi klapę laptopa. Twardy dysk z cichym pomrukiem budzi się ze snu. Doris dobrze zna ten dźwięk. Klika ikonkę wyszukiwarki Internet Explorer i sekundę później otwiera się strona dziennika „Dagens Nyheter”. Doris nie może się nadziwić, że w małym komputerku mieści się cały świat. I że ona, samotna stara kobieta ze Sztokholmu, mogłaby dzięki niemu nawiązać kontakt z ludźmi w innych krajach. Gdyby tylko chciała. Nowoczesna technika wypełnia jej całe dnie. Dzięki niej oczekiwanie na śmierć stało się nieco łatwiejsze. Doris siada przed komputerem każdego popołudnia, czasem też wcześnie rano albo późnym wieczorem, kiedy sen nie chce nadejść. Wszystkiego nauczyła ją Maria, poprzednia opiekunka. Pokazała jej, jak działa Facebook, Skype i jak wysyłać maile. Przekonywała Doris,

że nigdy nie jest się za starym na spełnianie marzeń. Wkrótce po tym zrezygnowała z pracy i poszła na studia. Ulrika nie interesuje się tymi sprawami. Nigdy nie zapytała o komputer, nie jest ciekawa, co Doris z nim robi. Odkurza go tylko pobieżnie, krzątając się po mieszkaniu z głową pełną spraw do zrobienia. „Może ona też jest na Facebooku?” – zastanawia się czasem Doris. Prawie wszyscy tam są. Doris ma własny profil, założyła go dla niej Maria. Ma też troje przyjaciół, Maria jest jednym z nich. Drugim Jenny, siostrzenica Doris mieszkająca w San Francisco, a trzecim najstarszy syn Jenny – Jack. Doris raz po raz zagląda w ich codzienność, śledzi zdarzenia i zdjęcia ze świata, w którym żyją. Czasem zerka nawet na profile ich przyjaciół. Tych, którzy na to pozwalają. Palce Doris wciąż działają całkiem sprawnie. Są wprawdzie wolniejsze niż kiedyś i czasem bolą, domagając się przerwy. Doris pisze, żeby zachować wspomnienia. Te nieliczne chwile, w których jej się zdawało, że mocno ściska życie i czerpie z niego pełnymi garściami. Ma nadzieję, że Jenny znajdzie ten notatnik, kiedy jej już nie będzie. Że to ona uśmiechnie się, czytając tekst i przyglądając się fotografiom. Jenny odziedziczy wszystkie piękne przedmioty – meble, obrazy, ręcznie malowany kubek. Nie wylądują chyba w jednym z tych wielkich kontenerów na śmieci? Doris drży na samą myśl o tym. Kładzie dłonie na klawiaturze i zaczyna pisać, by odegnać tę nieprzyjemną wizję. Przed budynkiem warsztatu rosły krzewy białych róż, inne wspinały się po jego ciemnych drewnianych ścianach. Dziś pisze tylko tyle. Jedno zdanie. Potem na powrót pogrąża się w rozmyślaniach. Żegluje po oceanie wspomnień.

Czerwony notatnik A. Alm, Eric ZMARŁ Słyszałaś kiedyś prawdziwie piekielne wycie, Jenny? Wrzask wyrażający bezgraniczną rozpacz? Krzyk, który dobywa się z dna serca i wnika w każdą cząsteczkę twojego ciała, nie pozostawiając nikogo obojętnym? Ja słyszałam coś takiego wiele razy, ale ten pierwszy był najokropniejszy. Dochodził z podwórza. Wybiegłyśmy z domu, a on tam stał. Tata. Jego krzyk odbijał się echem od kamiennych ścian, a z jego dłoni ciekła pulsująca strużka krwi. Skapywała na ziemię, barwiąc trawę na ciemnoczerwono. W dłoni tkwiło wiertło. Krzyk dzwonił nam w uszach jeszcze przez chwilę, a potem tata osunął się na ziemię. Rzuciłyśmy się biegiem, żeby mu pomóc. Mama zawiązała fartuch na jego dłoni, przytrzymywała ją uniesioną do góry i wzywała pomocy. Jej krzyki były równie przenikliwe jak wrzask taty jeszcze krótką chwilę wcześniej. Miał twarz bladą jak papier, a usta zrobiły mu się sinoniebieskie. To, co działo się potem, pamiętam jak przez mgłę. Jacyś mężczyźni wynieśli go na drogę i zabrał go samochód. Pamiętam, że na krzewie przed warsztatem została jedna biała zmarznięta róża. Kiedy wszyscy już sobie poszli, ja siedziałam jeszcze chwilę na ziemi i wpatrywałam się w nią. Miała w sobie wielką siłę przetrwania. Modliłam się do Boga, żeby mój tata znalazł w sobie podobną siłę. Potem nadeszły tygodnie długiego oczekiwania. Każdego ranka mama pakowała resztki śniadania – owsiankę, chleb, mleko – i szła do szpitala. Często wracała z nietkniętym jedzeniem. Pewnego dnia przyniosła ubrania taty przerzucone przez koszyk, w którym wciąż było to, co rano spakowała. Miała oczy opuchnięte od płaczu. I czerwone jak zakażona krew w żyłach taty. W tamtej chwili czas stanął w miejscu. Skończyło się nasze życie. Umarł nie tylko tata, ale i my razem z nim. Piekielny krzyk, który rozległ się tamtego listopadowego poranka, brutalnie zakończył moje

dzieciństwo.

Czerwony notatnik S. Serafin, Dominique Łzy wylewane nocą nie były moje, ale płynęły tak blisko, że chwilami, kiedy budziłam się w nocy, zdawało mi się, że to ja nie przestaję łkać. Kiedy ja i Agnes kładłyśmy się spać, mama siedziała w kuchni w bujanym fotelu. Wkrótce przyzwyczaiłam się do zasypiania przy akompaniamencie jej szlochu. Szyła i płakała. Jej westchnienia i pociąganie nosem nadchodziły falami i biegły schodami w górę na piętro, gdzie byłyśmy my. Myślała, że śpimy, ale było inaczej. Słyszałam każde jej smarknięcie, jak pociągała nosem i zaraz potem przełykała. Czułam jej rozpacz z powodu nagłej samotności. Tęsknotę za bezpiecznym cieniem taty. Ja też za nim tęskniłam. Wiedziałam, że już nigdy nie usiądzie w swoim fotelu ani nie otworzy żadnej ze swoich książek. Już nigdy nie wdrapię mu się na kolana ani nie potowarzyszę mu w żadnej z wypraw do odległych krajów. Ani nie będę już przytulana, bo tylko tata czasem brał mnie w objęcia. To były trudne miesiące. Owsianka, którą mama podawała nam na śniadanie, stawała się coraz bardziej wodnista. Skończyły się zebrane przez nas w lesie i ususzone jagody. Pewnego dnia mama zastrzeliła gołębia ze strzelby taty. Ugotowała na nim potrawkę i to był pierwszy raz od śmierci taty, kiedy najadłyśmy się do syta, pierwszy raz, kiedy policzki zarumieniły się nam od jedzenia i razem się śmiałyśmy. Jednak i ten śmiech wkrótce ucichł. – Jesteś już duża, musisz sobie poradzić sama – oznajmiła mama, wręczając mi jakąś kartkę. Widziałam, że do jej zielonych oczu cisną się łzy, ale szybko odwróciła głowę i zaczęła nerwowo wycierać talerze wilgotną ścierką. Kuchnia, w której wtedy stałyśmy, zamieniła się w muzeum mojego dzieciństwa. Pamiętam z niej każdy szczegół. Spódnicę, którą mama

szyła tamtego dnia. Była niebieska i zwisała luźno z taboretu. Ziemniaki gotujące się w garnku, z którego spieniona woda przelewała się z bulgotem, a piana zasychała na gorącej blasze. Na stole paliła się jedyna w domu świeca, roztaczając w pomieszczeniu złotawy blask. W końcu nerwową krzątaninę mamy między zlewozmywakiem a stołem. Spódnica powiewała przy każdym jej ruchu. – Co to znaczy? – wykrztusiłam z siebie. Mama przerwała na moment to, co właśnie robiła, ale nie spojrzała w moją stronę. – Wyrzucasz mnie? – dopytywałam się. Żadnej odpowiedzi. – No powiedz coś wreszcie! – krzyknęłam. – Wyrzucasz mnie? Utkwiła wzrok w zlewozmywaku. – Jesteś już duża, Doris, musisz to zrozumieć. Załatwiłam ci dobrą posadę. A kiedy spojrzysz na adres, który zapisałam na kartce, zobaczysz, że to całkiem blisko. Będziemy się dalej widywać. – A co ze szkołą? Mama podniosła głowę i popatrzyła gdzieś w dal. – Tata nigdy by ci nie pozwolił, żebyś mnie wypisała ze szkoły! Nie teraz! Jeszcze nie skończyłam! – krzyczałam na cały głos. Agnes pojękiwała cichutko na swoim krześle. W końcu opadłam na taboret i się rozpłakałam. Mama usiadła obok mnie i położyła dłoń na moim czole. Wciąż była chłodna i mokra od wody, w której zmywała naczynia. – Moja malutka, nie płacz, kochanie – wyszeptała i przytknęła swoją głowę do mojej. W kuchni było teraz tak cicho, że niemal słyszałam ściekające po jej policzkach ciężkie łzy. Spływały w dół i łączyły się z moimi. – Będziesz przychodziła do domu każdej niedzieli – powiedziała. – To twój wolny dzień. Jej szept zlewał się w moich uszach w jednostajny szum. W końcu zasnęłam, wtulona w jej piersi. Następnego ranka obudziłam się w nowej brutalnej rzeczywistości, która zmusiła mnie do opuszczenia bezpiecznego domu i udania się

pod nieznany adres. Mama podała mi walizkę z ubraniami, a ja przyjęłam ją bez protestów. Mimo to nie potrafiłam jej spojrzeć w oczy podczas pożegnania. Objęłam tylko swoją małą siostrzyczkę i wyszłam bez słowa. W jednej ręce niosłam walizkę, w drugiej trzy książki taty przewiązane grubym sznurkiem. Na kartce w kieszeni mojego płaszcza widniał adres i nazwisko zapisane starannym pismem mamy: Dominique Serafin. Pod nim krótkie instrukcje: Kłaniaj się grzecznie. Mów ładnie i wyraźnie. Szłam powoli ulicami wyspy Södermalm. Na kartce zapisano adres: Bastugatan 5. To tam czekał na mnie nowy dom. Kiedy dotarłam na miejsce, długo stałam na chodniku i przyglądałam się nowoczesnej kamienicy. Duże okna okolone były pięknymi czerwonymi ościeżnicami. Budynek miał kamienną fasadę, a do wnętrza prowadziła brama z gładką posadzką z dużych kamiennych płyt. To miejsce wszystkim się różniło od starego drewnianego domu, w którym do tej pory mieszkałam. Nagle w bramie stanęła jakaś kobieta. Miała na nogach lśniące skórzane trzewiki i była ubrana w prostą białą sukienkę bez zaznaczonej talii. Głowę przykryła głębokim beżowym kapelusikiem, który zakrywał jej uszy, a z ramienia zwisała jej torebka w tym samym kolorze. Pogładziłam dłonią swoją spraną, sięgającą do kolan wełnianą spódnicę i zastanowiłam się, kto mi otworzy drzwi tego domu, kiedy zadzwonię. Nie wiedziałam nawet, czy Dominique to mężczyzna, czy kobieta. Nigdy wcześniej nie słyszałam takiego imienia. Ruszyłam przed siebie powolnym krokiem, nieśmiało stąpając po lśniących marmurowych schodach. Wiedziałam, że mam wejść na drugie piętro. Dwuskrzydłowe, ciemne dębowe drzwi były szersze i wyższe niż jakiekolwiek, które do tej pory widziałam. Podeszłam bliżej i zapukałam kołatką w kształcie głowy lwa. Zadudniła głucho, a ja wpatrywałam się prosto w mosiężne oczy zwierzęcia. Po chwili otworzyła mi dziewczyna ubrana w czarną sukienkę i biały fartuszek. Dygnęła na powitanie. Rozwinęłam karteczkę od mamy, żeby jej pokazać, lecz nie zdążyłam się nawet przedstawić, kiedy za nią pojawiła się kobieta. Dziewczyna w czarnej sukience odsunęła się na

bok i stanęła pod ścianą z wyprostowanymi plecami. Kobieta miała rudawe włosy splecione w dwa warkocze upięte w koszyczek na karku. Na szyi kilka sznurów białych, nieforemnych pereł. Jej suknia lśniła szmaragdowym jedwabiem, sięgała jej do połowy łydek i miała plisowany dół, który szeleścił przy każdym ruchu. Od razu się zorientowałam, że to bardzo bogata pani. Omiotła mnie wzrokiem od stóp do głów, potem zaciągnęła się papierosem trzymanym w długim ustniku i zaraz wydmuchała dym w stronę sufitu. – No proszę – przemówiła z silnym francuskim akcentem, głosem ochrypłym od dymu. – Jaka ładna dziewczyna. Możesz zostać. Wejdź. Zaraz się odwróciła i zniknęła w mieszkaniu, a ja dalej stałam na wycieraczce, ściskając oburącz torbę. Dziewczyna w czarnej sukience skinęła głową na znak, żebym za nią poszła. Poprowadziła mnie przez kuchnię do małej służbówki, w której stały trzy wąskie łóżka. Jedno przeznaczone dla mnie. Położyłam na nim torbę, a potem bez polecenia przebrałam się w przygotowaną na nim czarną sukienkę. Wówczas jeszcze nie wiedziałam, że byłam najmłodszą pomocą domową w tym domu i miałam wykonywać prace, których nikt nie chciał tknąć. Usiadłam na łóżku i czekałam, mocno ściskając kolana i opierając splecione dłonie na udach. Do dziś pamiętam uczucie samotności, jakie ogarnęło mnie w tamtej chwili. Nie wiedziałam, gdzie jestem i co mnie czeka. Ściany w ciasnym pokoiku były zimne i oklejone pożółkłą tapetą. Obok każdego łóżka stała mała szafka, a na niej stearynowa świeca w świeczniku. Dwie wypalone do połowy, a ta przygotowana dla mnie całkiem nowa, z knotem pokrytym woskiem. Minęła tylko chwila, nim znów usłyszałam zdecydowane kroki i szelest jej spódnicy. Serce waliło mi w piersi jak szalone. Stanęła w drzwiach, a ja nie odważyłam się podnieść wzroku. – Wstawaj, kiedy wchodzę do pokoju – powiedziała. – I wyprostuj się. O tak, bardzo ładnie. Stanęłam prosto, a jej ręce powędrowały do moich włosów. Zimne palce dotknęły skóry na głowie, macały ją centymetr po centymetrze, a potem pochyliły moją głowę i zeszły na kark.

– Czysta i zadbana – oznajmiła po chwili. – Świetnie. Nie masz wszy, dziecko? Pokręciłam głową, lecz ona nie przestała mnie badać. Unosiła moje włosy, pasmo po paśmie. W końcu przeciągnęła palcem za moim uchem, a ja poczułam, jak paznokieć rysuje mi skórę. – Tu się zwykle chowają. Za uszami. Nie znoszę robactwa – wymamrotała i zadrżała na całym ciele. Do pokoju wpadły przez okno długie promienie słońca. Uniosłam głowę i ujrzałam wystający spod warstewki jasnego pudru lekki meszek na jej twarzy. Mieszkanie było wielkie i wypełnione dziełami sztuki. Rzeźbami i meblami z ciemnego drewna. Pachniało dymem i jeszcze czymś, czego nie rozpoznawałam. Za dnia zawsze panowały tam cisza i spokój. Dominique należała do szczęśliwych ludzi, którzy nigdy nie musieli pracować, a mimo to mieli środki na utrzymanie. Nie wiedziałam, skąd ta kobieta ma pieniądze. Czasem fantazjowałam o jej bogatym mężu. Że Dominique trzyma go w zamknięciu w jakiejś komórce na strychu. Wieczorami często przyjmowała gości. Kobiety w eleganckich sukniach i diamentowych naszyjnikach. Mężczyzn w smokingach i kapeluszach. Wchodzili do mieszkania w butach i kręcili się po salonie, jakby przyszli do restauracji. Powietrze przepełniał wtedy papierosowy dym, a salon rozbrzmiewał konwersacjami po angielsku, francusku i szwedzku. Do późnych godzin nocnych przysłuchiwałam się zza drzwi dyskusjom na tematy, o których nigdy wcześniej nie słyszałam. Rozprawiano o równych płacach dla kobiet i mężczyzn, o dostępie do edukacji. Debatowano też o filozofii, sztuce i literaturze. Nowe były dla mnie również zachowania gości Dominique. Głośne wybuchy śmiechu, zażarte kłótnie, a czasem nawet namiętne, nieskrępowane pocałunki we wnękach okiennych lub w kącie pokoju. Tak śmiałe sceny były dla mnie nowością. Schylałam się i próbowałam stać się niewidzialna, gdy wchodziłam do salonu, by zebrać kieliszki lub wytrzeć plamy z wina. Patrzyłam na

nogi gości przemieszczające się chwiejnie na wysokich obcasach z pokoju do pokoju, na sukienki wyszywane cekinami, czasem pawie pióra, które oderwane od kreacji opadały powoli na ziemię, by utkwić w szczelinach między szerokimi deskami podłogi. Nazajutrz wczesnym rankiem kładłam się na brzuchu i malutkim nożykiem wydłubywałam z nich resztki przyjęcia. Kiedy madame się budziła, wszystko miało lśnić. Pracowałyśmy ciężko. Codziennie na stołach musiały leżeć świeżo uprasowane obrusy, srebra błyszczeć, a szkło lśnić w słońcu, bez najmniejszych choćby śladów odciśniętych palców. Madame prawie zawsze spała do południa. A kiedy wreszcie wstawała, zaczynała dzień od inspekcji mieszkania. Dokładnie sprawdzała pokój po pokoju. Kiedy znajdowała jakieś zaniedbanie, wina zawsze spadała na mnie. Na najmłodszą. Szybko się nauczyłam, na co zwraca szczególną uwagę, i rankiem robiłam dodatkową rundkę, by poprawić to, czego nie dopracowały inne dziewczęta. Kilka godzin snu na twardym materacu z końskiego włosia nie wystarczało, bym czuła się wypoczęta. Moje ciało nieustannie było zmęczone, a twarde szwy czarnej sukienki boleśnie ocierały mi skórę. Wyczerpywała mnie hierarchia i częste policzkowanie. A także męskie dłonie, które dotykały mnie bez skrępowania.

Czerwony notatnik N. Nilsson, Gösta Przywykłam do tego, że czasem któryś z gości, wypiwszy za dużo wina, zasypiał. Moim zadaniem było go obudzić i wyprowadzić. Jednak ten mężczyzna nie spał. Siedział tylko bez ruchu i patrzył wprost przed siebie. Łzy ciekły mu po policzkach, powoli, jedna po drugiej, a wzrok uciekał raz po raz ku fotelowi, na którym zwykle zasypiał młody chłopak o złotobrązowych lokach, otaczających jego głowę niczym aureola. Koszula tego pierwszego była rozpięta na piersi i ukazywała pożółkły podkoszulek, a na opalonej złoto skórze widniała nad rantem bielizny wytatuowana kotwica. Zdawała się nakreślona chwiejną i drżącą kreską zielononiebieskiego tuszu. – Jest pan smutny, bardzo przepraszam, ja… Odwrócił głowę i oparł bark o skórzaną poręcz fotela, zmieniając pozycję na wpółleżącą. – Miłość jest nie do zniesienia – wymamrotał i kiwnął głową ku pustce, w którą kierował swoje nieobecne spojrzenie. – Jest pan pijany – powiedziałam. – Niech pan wstanie, proszę. Musi pan wyjść, zanim madame się obudzi. – Siliłam się na stanowczy ton, ale jego mocna dłoń chwyciła moją, kiedy próbowałam go podnieść. – Czy panienka nie widzi? – Czego nie widzę? – Że jestem cierpiący! – Widzę – odparłam. – Niech pan pójdzie do domu i się wyśpi, a cierpienie stanie się mniejsze. – Niech mi panienka pozwoli tu siedzieć i patrzeć na tę doskonałość. Niech mi pozwoli ulegać tej niebezpiecznej rozkoszy. Bełkotał i niezdarnie dobierał słowa, starając się oddać nastrój, w jaki wprowadził się nadmiarem trunków. Pokręciłam głową. To było moje pierwsze spotkanie z tym kruchym mężczyzną i nie

wiedziałam jeszcze, że będzie ich więcej. Kiedy mieszkanie pustoszało, a nad Södermalm zaczynał jaśnieć świt, ukazując kontury dachów kamienic, on często wciąż siedział w fotelu, pogrążony w myślach. Nazywał się Gösta. Gösta Nilsson. Mieszkał kawałek dalej na tej samej ulicy, w kamienicy z numerem 25. – Tak dobrze się myśli w nocy, maleńka Doris – mawiał, kiedy go prosiłam, by sobie poszedł. Potem w końcu zwlekał się z fotela i odchodził ze zwieszonymi ramionami i opuszczoną głową w krzywo założonym kaszkiecie. Nosił sfatygowaną i za dużą marynarkę, za długą z jednej strony, jakby miał nierówne plecy. Mimo to Gösta miał klasę. Jego twarz była zwykle opalona, nos prosty, a usta wąskie i subtelne. Dobrze patrzyło mu z oczu, lecz często był smutny. Zgasła w nim iskra radości. Dopiero po wielu miesiącach zrozumiałam, że był artystą, którego madame tak uwielbiała. Jego obrazy wisiały w jej sypialni – wielkie płótna z czworobokami i trójkątami w ostrych kolorach. Nie było na nich żadnych motywów, o których można by rozmawiać, tylko eksplozje kształtów i barw. Zupełnie jakby dać dziecku pędzle i farby i pozwolić mu robić, co chce. Nie lubiłam tych obrazów. Ani trochę. Ale madame kupowała je i kupowała. Dlatego, że robił to również książę Eugeniusz. I dlatego, że jej zdaniem w surrealistycznym modernizmie tkwiła siła, którą rozumiało niewielu. Uważała, że jest odludkiem, tak samo jak książę. To madame nauczyła mnie, że ludzie są różni. Że to, czego oczekuje otoczenie, nie zawsze jest właściwą drogą i że wiele różnych ścieżek prowadzi do miejsca, do którego wszyscy ostatecznie zmierzamy. Dzięki niej zrozumiałam, że człowiek staje czasem na skomplikowanym skrzyżowaniu, ale po jakimś czasie jego droga znów się prostuje. I że zakręty wcale nie muszą być niebezpieczne. Gösta zawsze zadawał mi dużo pytań. – Wolisz niebieski czy czerwony? – Do którego kraju byś pojechała, gdybyś mogła dowolnie wybierać? – Ile cukierków po öre za sztukę możesz kupić za całą koronę?

Po tym ostatnim pytaniu zawsze rzucał mi jednokoronówkę. Pstryknięciem wystrzeliwał ją w powietrze, a ja z uśmiechem łapałam monetę. – Obiecaj, że kupisz słodkości za całą. Gösta widział, jaka byłam mała. Że byłam jeszcze dzieckiem. On nigdy nie wyciągał dłoni, żeby dotknąć mojego ciała, jak to robili inni mężczyźni. Nigdy nie wypowiadał komentarzy na temat moich ust czy piersi, które były jak pąki kwiatów. Czasem mi nawet pomagał, ukradkiem zbierając szkło i naczynia. Kiedy się zdarzyło, że madame to odkryła, później wymierzała mi siarczysty policzek. Jej grube złote pierścionki zostawiały na mojej buzi czerwone ślady. Zakrywałam je odrobiną mąki.