a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony865 487
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań676 578

Susanne Jansson - Torfowisko

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Susanne Jansson - Torfowisko.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 251 stron)

Spis treści Karta redakcyjna Motto Dedykacja Prolog Część 1 Część 2 Część 3 Część 4 Część 5 Część 6 Część 7 Epilog Podziękowania Przypisy

Tytuł oryginału OFFERMOSSEN Przekład BRATUMIŁA PETTERSSON Wydawca KATARZYNA RUDZKA Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA Redakcja LECH STASZKIEL Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, JAN JAROSZUK Projekt okładki AGNIESZKA WRZOSEK Zdjęcie na okładce © Alexander Erdbeer / Adobe, fotoedycja © Miroslav Sokcic Łamanie | manufaktu-ar.com Offermossen Copyright © Susanne Jansson 2017 Copyright © for the translation by Bratumiła Pettersson Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2018 Warszawa 2018 Wydanie pierwsze ISBN 978-83-65973-46-7 Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel./faks: 48 22 839 91 27, 48 696 451 127 e-mail: redakcja@marginesy.com.pl Konwersja: eLitera s.c.

Ponoć na jednego żywego człowieka przypada dziesięciu martwych. Ta świadomość ciąży i działa na nerwy. Göran Dahlberg, Obcowanie z duchami To, czego nie ma Wpełza we wszystko I wypełnia sobą Z tomu głęboka miłość niktAnn Jäderlund

Almie i Edvardowi

Błędem byłoby twierdzić, że nikt niczego nie widział ani nie słyszał. Istniało rzecz jasna wielu świadków, którzy tamtej nocy słyszeli rozbrzmiewające echem wystrzały i widzieli, jak ktoś wybiegł z budynku do czekającego na zewnątrz samochodu. Być może owi świadkowie powrócili potem do swoich spraw. Albo śledzili przebieg wypadków, gdy już przyjechała policja i gdy wynoszono ciała. Mimo to milczeli. Chowali się po krzakach, przesiadywali na drzewach albo unosili się ponad ziemią. Zwykle niezauważani przez ludzi, tworzyli jedność z naturą. Możliwe, że wszyscy oni zaliczali się do świata zwierząt; małych i dużych, szybkich lub powolnych, o bystrym wzroku i na wpół oślepłych. W każdym razie wkrótce prawda o tym, co tu się naprawdę wydarzyło, zaczęła zanikać, aż w końcu rozmyła się na zawsze. Tak to już często w życiu bywa.

PROLOG Pod wieczór zerwał się wiatr. Najpierw delikatnie tarmosił korony drzew, po czym na dobre się rozszalał. W końcu szarpał wszystkim, co mu się napatoczyło. Do zapadnięcia zmroku pozostało jeszcze jakieś pół godziny. Na parkingu przed dworem Johannes zeskoczył z roweru, po czym oparł go o latarnię. Ciemne włosy związał w kucyk. Pogoda była naprawdę paskudna. W takich warunkach nikt normalny nie wybrałby się biegać. Więc on chyba nie był normalny. Gdy przypinał rower, spojrzał w stronę domku Nathalie. W jednym z okien migotało światło lampki naftowej. Widział poruszającą się w środku dziewczynę, cienie na ścianach, nieprędkie i nieuchwytne. Jak ona. Minionej nocy spała u niego. Kiedy obudził się rano, już wyszła. Łóżko było puste. Wprawdzie wspominała, że nazajutrz musi wcześnie wstać. Jednak był zawiedziony. Przecież tak miło spędzili wieczór – a ona wyszła bez słowa. Nie zostawiła nawet liściku. Pewnie to typowy lęk przed bliskością – rozmyślał podczas rozgrzewki. Boi się zranienia i woli zachować dystans. To całkiem prawdopodobne wyjaśnienie, jeśli już chciał się zabawić w psychologa. Rozpadało się na dobre. Może lepiej odpuścić sobie bieganie. Nie ubrał się odpowiednio, z drugiej strony rzadko mu się to zdarzało. Nie zaliczał się do ludzi, którzy regularnie sprawdzają prognozę. Była w tym pewnie jakaś przekora – w tej akurat sferze matka stanowiła jego dokładne przeciwieństwo. Inny ubiór przy każdej zmianie temperatury, specjalne stroje na wszelkie okazje. Dzieciństwo kojarzyło mu się z ciągłym zmienianiem ubrania, tak aby nawet jedna kropelka deszczu czy mroźny podmuch wiatru nie przedostały się przez kolejne warstwy odzieży.

Już jako dorosły człowiek czuł niekiedy dreszcz ekscytacji, kiedy przypadkiem zmókł albo zmarzł. Zaczął zbiegać w stronę ścieżki i odbił w prawo od domku Nathalie. Po jednej stronie roztaczał się las, po drugiej trzęsawisko, którego widok z czasem stał mu się tak bliski: to bezkresne pustkowie, sękata szara roślinność, teraz, w zacinającym deszczu i na wietrze, sprawiająca wrażenie jeszcze bardziej wytrzymałej i osobliwej. Przypomniał sobie szron pokrywający zimą tutejszy torfowiec. Było w tym coś nierzeczywistego, jakaś kruchość, jakaś uwodzicielska siła. Nigdy wcześniej nie widział czegoś podobnego. Kiedyś ni stąd, ni zowąd pojawił się tu wielki łoś. Przedostał się przez zamarznięte bajorka. Coś dzwoniło, skrzypiało, szczękało niczym w smętnych kurantach. Teraz jego własne kroki brzmiały mu w uszach jak mocne uderzenia, jakby się przebijał do przodu, uparcie i mechanicznie. Ścieżka, najpierw kręta, po jakimś czasie przechodziła w długi prosty trakt prowadzący do starej kopalni torfu. Tu i ówdzie dało się dostrzec biegnącą obok żwirową drogę. Po chwili jego oczom ukazał się niewielki parking. Dziś był pusty. Rzadko kogoś tu widywał. Jednak dziś wieczorem, kiedy deszcz smagał jego twarz, to miejsce wydało mu się jeszcze bardziej odludne. W niektórych miejscach wąska drewniana konstrukcja wcinała się w mokradła. Przez moment zastanawiał się, czy nie skrócić trasy, ale deski były zbyt śliskie. Nie chciał ryzykować. Wystarczyło na chwilę stracić równowagę, żeby... – Au! Koślawo stąpnął na kamień, mimo że biegał tu już tyle razy i doskonale znał każdy korzonek, każdą nierówność terenu. Poczuł wibrujący w nodze ból, który po chwili zelżał, by zaraz zaatakować z całą siłą. Niech to szlag! Skakał na jednej nodze, szukając czegoś, czego mógłby się przytrzymać, ale w końcu runął jak długi na ścieżkę. Ból był okropny. Wiatr i deszcz szarpały jego ubraniem, gdy usiłował

wstać. Jednak stopa zupełnie odmawiała mu posłuszeństwa. Poczekał chwilę, licząc, że ból odpuści. Przeklinał sam siebie, że zostawił w domu telefon komórkowy. Ma dotrzeć do dworu, kuśtykając na jednej nodze? Wzdłuż ścieżki rosły gęste zarośla. Postanowił użyć mocniejszych gałęzi jako prowizorycznych kul. Pomysł był niezły, ale musiał z niego zrezygnować – patyki okazały się zbyt kruche. W drodze powrotnej na przemian to skakał, to powłóczył nogą. Spoglądał na mokradła. I wtedy to do niego dotarło. Przestało padać, wiatr zresztą też ustał. Wokół panowały zupełna cisza i spokój. Dziwne. Księżyc sunął za chmurami po ciemnym niebie. Podświetlone jego blaskiem smugi mgły unosiły się leniwie ponad wilgotną ziemią. Zdawało mu się, że usłyszał jakiś odgłos. Wiatr? A może zwierzę? Zabrzmiało to niemal jak jęk. Ciche nawoływanie. Wtem w oddali na ścieżce dostrzegł łunę. Światło latarki. Ktoś nadchodzi! – Halo! – zawołał. Żadnej reakcji. – Potrzebuję pomocy. Miałem mały wypadek... Światło było coraz bliżej i bliżej. W końcu go oślepiło, aż musiał przysłonić oczy dłonią. – Halo? Lampę skierowano w innym kierunku, znowu widział. Co tu się dzieje? – zdążył pomyśleć. Po czym wszystko okryła czerń.

Trzy tygodnie wcześniej Puk, puk, puk. Nathalie otworzyła oczy. Przycisnęła palce do skroni, by uciszyć rozbrzmiewający w jej głowie stukot. Puk, puk, puk. Puk, puk, puk. Puk, puk, puk. Zerknęła na zegarek – obudziła się ponad dwie godziny za wcześnie. Jak zwykle. Teraz już na pewno nie zaśnie. Nigdy jej się to nie udaje. Usiadła na skraju łóżka i zaczęła się zastanawiać, czy ma coś do zrobienia. Raczej nie. Mieszkanie wysprzątała i pochowała swoje rzeczy osobiste. Zapakowane torby, których jeszcze nie wyniosła do samochodu, stały w przedpokoju. Wszystko gotowe. Wzięła prysznic i na stojąco zjadła śniadanie. Starała się pozostawić po sobie jak najmniej śladów. Skreśliła liścik do osoby, która pod jej nieobecność będzie zajmować mieszkanie, i położyła go na stole w kuchni. W lodówce jest trochę jedzenia, może się jeszcze nada. Numer konta przesłałam wczoraj w mejlu. Miłego pobytu. Pozdrawiam, Nathalie Na ulicy panowały niedzielne pustki. Załadowała resztę toreb do bagażnika, usiadła za kierownicą i ruszyła. Skierowała się wiodącą na północ drogą numer czterdzieści pięć; opuściła Göteborg, nim miasto zdążyło się przebudzić. Tak jakby uciekała od przygodnej miłostki.

Zatrzymała się na stacji benzynowej, by zatankować, kupić kawę i parę najpotrzebniejszych rzeczy, które pozwolą jej przeżyć pierwsze dni, gdy już dotrze na miejsce, po czym wyruszyła w dalszą drogę. Krajobraz za oknem zmienił się. Pociemniał, nasycił. Pomyśleć, że wystarczy zaledwie kilka godzin, by tak bardzo cofnąć się w czasie. Do tej krainy jezior i lasów. Do miejsca, gdzie jest jej prawdziwy dom. Zawsze czuła się obco w tym dużym mieście nad morzem. Niefrasobliwym, niespokojnym, nieprzewidywalnym morzem. Nigdy nie pasowała do tych ludzi, którzy wciąż wyjeżdżali na żagle, uwielbiali nagie skały i horyzont, ubóstwiali słońce i marzyli jedynie o tym, by świeciło ono jak najmocniej i jak najdłużej. Tego samego oczekiwali chyba od niej – jakiegoś wewnętrznego napędu, którego nigdy w sobie nie miała, ale który do pewnego stopnia nauczyła się markować. Każdego lata, kiedy stawiała stopy na ciepłym granicie Bohuslänu i schodziła do wody, by się wykąpać, odnosiła wrażenie, że morze odruchowo chce ją wypluć. Jakby wiedziało, że nie jest jego naturalnym elementem. Teraz o szyby samochodu uderzał wrześniowy deszcz. Niepewnie, spokojnie. Jak gdyby jesień skradała się ostrożnie, by nikomu nie przeszkadzać i nikogo nie zdenerwować. Przyjdź. Po prostu przyjdź. Po prostu padaj. Zrobimy to razem. Minęła zjazd na Åmål, po czym skręciła w kierunku Fengerskog. Ogarnęło ją nagłe, a zarazem obezwładniające poczucie odrealnienia. Sama sobie zadawała pytanie, co właściwie zamierza zrobić. Co chce wprawić w ruch. Jednocześnie uzmysłowiła sobie, że niedługo będzie na miejscu i za późno już, by zawrócić. Zwolniła przy szkole plastycznej i starej fabryce, w której obecnie mieściły się pracownie, galerie i warsztaty rzemieślnicze. Przy skrzyżowaniu, tam,

gdzie wcześniej znajdował się tylko sklepik spożywczy, teraz stały piekarnia i kawiarnia. Młodzi ludzie z płóciennymi torbami pili z dużych szklanic poranną latte albo herbatę. Wkrótce zabudowania zastąpił las, po czym droga skręciła w brzozową alejkę prowadzącą do starego dworu. Na dużym żwirowym dziedzińcu parkowało kilka samochodów. Wysiadła i nie wypakowując bagaży, ruszyła po żwirze ku wejściu. Był to okazały, otynkowany na biało budynek zwieńczony czterema wieżyczkami, z seledynowym dachem i ogromnymi oknami. Stał na niewielkim wzniesieniu, jak to często bywa w przypadku dworów. Zazwyczaj spotyka się je w urokliwej okolicy; nad pięknym jeziorem albo pośród falujących pagórków. Ten dwór różnił się jednak od pozostałych. Wyrastał ponad cichą i niepozorną ziemią, ponad pejzażem skomponowanym ze spowitych mgłą bezkresnych przestrzeni, pochyłych sosen i grzęzawisk. Była to kraina, do której światło słoneczne zdawało się nigdy nie docierać, kraina, która nigdy nie wysycha. Która nieustannie nurza się w wilgoci. I do niej właśnie dobrowolnie powróciła. – A więc to pani będzie wynajmować domek? Kobieta, która przedstawiła się jako Agneta, zarządzała dworem. Ubrana była w beżową, stylizowaną na kaftan sukienkę zdobioną szerokim haftem, przez co jej masywna figura przypominała kolumnę. Miała ciemnoblond włosy do ramion i gęstą grzywkę. – Zgadza się. Jej mąż stał tuż za nią, niższy o głowę, w ciemnym garniturze; czujnym wzrokiem wodził po pomieszczeniu. Gustav, pomyślała Nathalie. Jak ochroniarz. Tak ich właśnie zapamiętałam. – A zatem witam panią w Mossmarken. Wie pani zapewne, że w domku nie ma żadnych wygód. Jest on przeznaczony do użytku głównie w letnich miesiącach.

– To nie stanowi dla mnie problemu. Czy domek ma ogrzewanie? – Tak, jest piec, a także kuchnia i lodówka turystyczna. Wodę przynosi pani w baniakach z piwnicy we dworze, a komórkę i komputer może sobie pani naładować w naszym biurze. Prysznic i toaleta znajdują się w korytarzu na piętrze. Za domkiem ma pani wychodek. Co jeszcze... – Zastanawiała się przez chwilę. – Aha, może pani też wypożyczyć rower. A tak na marginesie, to skąd pani pochodzi? – Mieszkam w Göteborgu. Na ścianach w holu wisiały stare portrety przedstawiające eleganckie damy w bufiastych sukniach oraz dumnych umundurowanych dżentelmenów. Fascynowały ją, gdy była dzieckiem, zwłaszcza jeden – ten przedstawiający Sofię Hansdotter, żonę właściciela ziemskiego, który zamieszkiwał posiadłość pod koniec dziewiętnastego wieku. W jej pamięć zapadła groszkowozielona suknia Sofii i jej melancholijne spojrzenie. Mówiono, że straciła siedmioro z ośmiorga dzieci. Że była szalona. Że w tajemnicy dusiła potomstwo, a następnie prosiła męża, by pochowali je na mokradłach przy dworze, bo pragnie mieć dzieci blisko siebie. Mąż spełniał życzenie małżonki, by zaoszczędzić jej kolejnych cierpień. Aż do dnia narodzin ósmego dziecka. Wtedy uświadomił sobie, w jaki sposób umierały poprzednie niemowlęta, i postanowił odebrać matce noworodka. Sofia udała się wówczas w miejsce, gdzie pochowała swoje dzieci. Weszła prosto do bagna i znikła. Nikt nie ruszył jej z pomocą. Owo ósme dziecko wyrosło na zdrowego i silnego mężczyznę, który potem odziedziczył posiadłość. Był to pradziadek obecnego właściciela, Gustava. – Wraz z Gustavem od ponad trzydziestu pięciu lat prowadzimy tu pensjonat. Wcześniej zajmowali się tym rodzice męża – dumnie ciągnęła Agneta; z pewnością nie pierwszy raz opowiadała tę historię. – Posiadłość jest w rodzinie Gustava od siedemnastego wieku. Ze wszystkich tych obrazów patrzą na nas jego przodkowie. – Machnęła zamaszyście ręką.

Z góry zeszła jakaś kobieta. – A oto i nasza gospodyni Jelena. Przyrządza najsmaczniejszą wędzoną sieję po tej stronie jeziora Wener... w razie gdyby chciała się pani u nas kiedyś stołować. Jelena była blada i szczupła, zupełnie nie przypominała klasycznych zażywnych pań z wyobrażeń o gospodyniach. – A to Alex, nasz człowiek od wszystkiego – powiedziała Agneta, kiedy wysoki umięśniony mężczyzna wszedł do środka. – Jak coś się zepsuje, proszę go łapać. Alex przystanął, skinął głową. Wzrok miał utkwiony gdzieś w żyrandolach. Po chwili odszedł w stronę pomieszczeń położonych na tyłach. – Gdyby miała pani jakieś pytania, jesteśmy z Gustavem do dyspozycji w dni powszednie między dziewiątą a szesnastą. Na ogół można nas znaleźć w biurze, które mieści się tu obok. Jeśli akurat nie stoimy na jakiejś drabinie, nie malujemy drzwi obory albo nie naprawiamy popsutego traktora. W pozostałych godzinach przebywamy zwykle we wschodnim skrzydle, gdzie mamy mieszkanie. Jesteśmy także dostępni po pracy. – Zrobiła krótką pauzę. – To by chyba było na tyle. Teraz jest już po sezonie. Niewiele się tu dzieje. Czy przyjechała pani w jakimś konkretnym celu? – Piszę doktorat na temat wpływu globalnego ocieplenia na proces rozkładu na mokradłach. Jestem biologiem. – Rozumiem. – Agneta uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę w stronę okien. – Czyli przyjechała tu pani z powodu torfowiska. Ciekawe. – Zamierzam przeprowadzić badania terenowe. – Te mokradła są wyjątkowe – ciągnęła Agneta. – Kiedyś składano tu ponoć ofiary. – Tak. – Może już pani o tym słyszała? Twierdzi się, że w epoce żelaza zaczęto tu ofiarować nawet ludzi. W biurze mamy broszury na ten temat. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych znaleziono tu mumię pochodzącą z czwartego wieku

przed Chrystusem. Można ją teraz oglądać w Muzeum Historycznym w Karlstadzie. Nathalie pokiwała głową. – Tak, wiem... – Borówkowa Dziewczyna – perorowała dalej Agneta. – Okej. – Tak ją nazywają, tę, którą tam znaleźli. A jeśli już o torfowisku mowa, to zalecam ostrożność. Teren jest miejscami podmokły, a kładki o tej porze bywają bardzo śliskie. Ale sama pani pewnie doskonale wie. * W domku był jeden pokoik i kuchnia ze zlewozmywakiem bez kranu, dużą kuchenką opalaną drewnem oraz kącikiem jadalnym z ławą i dwoma krzesłami. Umeblowanie pokoju stanowiło łóżko, szafa, proste biurko, dwa stare fotele i stoliczek. W pomieszczeniu znajdował się także piec kaflowy. Jesienny chłód przenikał przez grube drewniane ściany. W środku panował ziąb, za to rześko pachniało. W rogu stało oparte o ścianę lustro. Nathalie usiadła na podłodze po turecku i wpatrywała się w swoje odbicie. Nigdy nie mogła się nadziwić, że wygląda tak świeżo i pogodnie, choć w rzeczywistości wcale się tak nie czuje. Półdługie włosy w kolorze piasku podcinała raz do roku, utrzymując fryzurę, którą przed ośmioma laty zaproponował jej do sesji zdjęciowej pewien znany fotograf. Prosty, miękko układający się, praktyczny paź. Kiedy miała osiemnaście lat, została „odkryta” pod kinem. Zaproponowano jej kontrakt modelingowy, choć w zasadzie była za niska – i oczywiście powinna odczuwać głęboką wdzięczność za to życzliwe odstępstwo od reguły. Właśnie ukończyła szkołę średnią i chciała sobie dorobić. Okazało się jednak, że nie znosi przebywać pod obstrzałem spojrzeń. Denerwował ją lakier, od którego kręciło ją w nosie, gąbeczki do pudru, którymi jeździli jej po twarzy, i nawoływania zza obiektywu aparatu – dość opryskliwe komendy

mające sprawić, że wykrzesze z siebie coś „wyjątkowego”. Nie wiedziała, co to mogłoby być. Po dwóch miesiącach zrezygnowała. Fryzura stanowiła jedyną pamiątkę po tym epizodzie. Wymagała minimalnego wysiłku i przyczyniała się do jej miłej powierzchowności, o którą dbała z czysto praktycznych pobudek: dzięki niej otoczenie było usatysfakcjonowane i skupiało się na tym, co na zewnątrz. W sieni stały dwa baniaki z wodą i duży kosz drewna. Zaczęła od rozpalenia pod kuchnią i w piecu kaflowym. Następnie wypakowała jedzenie i poukładała w szafie ubrania. Rozwinęła dużą mapę okolicy, zawiesiła ją na ścianie przy biurku i włożyła kapcie oraz gruby sweter. Przez chwilę chodziła po domku. W piecu trzaskało i trzeszczało. Nagromadziło się sporo dymu, więc musiała otworzyć okno. Wkrótce wszystko było już w porządku. Podgrzała kupioną na stacji benzynowej puszkę tortellini i zjadła kanapkę z serkiem topionym w tubce. Za domkiem znajdował się niewielki ogródek otoczony krzewami dzikiej róży, przy wejściu stały dwa sfatygowane drewniane leżaki. Kawałek dalej biegła wijąca się wokół trzęsawiska ścieżka. Włożyła kurtkę, ostrożnie usiadła na leżaku i omiotła wzrokiem okolicę. Odniosła wrażenie, że nic się tutaj nie zmieniło nie tylko przez ostatnie piętnaście lat, ale i przez całe stulecia, od dawien dawna. Sękate szare sosny. Lśniące oczka wodne pośród mokrych zielonych kępek trawy. Przytulne pustkowie w zgaszonej palecie, niewyraźna, połyskująca wełnianka na cieniutkiej rdzawoczerwonej jesiennej łodydze. Świergot kulika. Wyraźnie słyszała jego echo rozlegające się pod nieboskłonem, choć w tym roku ptak już dawno stąd odleciał. Słyszała go, chociaż z tym bulgoczącym radosnym ćwierkaniem od dawna nie miała styczności. Uwielbiała tokowanie kulika, zanim wszystko się zmieniło, zanim w jej wspomnieniach owo ptasie wołanie przeistoczyło się w drwiący szyderczy chichot, złowrogi trel, ostrzegający przed tym, co nastąpi. Rozmyślając teraz o tym, na co się porywa, wydała się sobie zuchwała, wręcz lekkomyślna. Jakby pod przymusem przekroczyła jakąś granicę, nie

będąc do tego dobrze przygotowana. Na zachodzie ponad roślinnością górowały słupy wysokiego napięcia. Widziała je z okien swojej dawnej sypialni. Były dla niej kierunkowskazem i ratunkiem, gdy czasem zabłądziła. Ta myśl wydawała jej się niepojęta: Jeśli tylko będzie podążała za słupami, w końcu dotrze na miejsce, tam, gdzie wszystko się zaczęło i skończyło.

Kiedy pierwszego ranka obudziła się w domku, na zewnątrz wciąż panował mrok. Ciemność należała do tych zwiastunów jesieni, za którymi nie przepadała. Ciemne poranki, ciemne wieczory, doba, z której codziennie ubywało nieco światła dnia. Wolała lato; o czwartej nad ranem, kiedy budził ją stukot w głowie, dzień już trwał w najlepsze. Światło pomagało jej zrzucić ciężar przebudzenia, to trudne do określenia uczucie, że coś jest nie tak, podczas gdy umysł po omacku poszukiwał powodów tego stanu rzeczy. Jesienne ciemności wywoływały odwrotny efekt. Tak jakby chciały pokryć to, co trudne i kłopotliwe. Zapaliła lampkę naftową przy łóżku i podeszła do pieca. Wciąż był ciepły. Objęła go niczym rosłego wytęsknionego przyjaciela i przylgnęła do niego z zamkniętymi oczami, ogrzewając sobie dłonie i policzek. Przez myśl przemknęło jej słowo „modlitwa”. Czy to takie właśnie uczucie? Nagle usłyszała skrobanie o szybę. Coś twardego. Co to było? Powoli podeszła do okna. Czyżby sroki? Prawie nic nie mogła dojrzeć. Tylko zewnętrzne lampy we dworze kilkaset metrów dalej, dwie kołyszące się w ciemności kule. W tym mroku oświetlona blaskiem lampki naftowej była zupełnie bezbronna. W domku brakowało firanek, które można by zaciągnąć. Nad oknami zauważyła gwoździe. Weszła na krzesło, związała ze sobą dwa grube wełniane swetry i spróbowała zasłonić nimi szybę tuż przy łóżku. Na niewiele się to zdało. Musi poszukać koca. Albo prześcieradła. Trzeba zakryć też pozostałe okna. Z torby podróżnej wyjęła wczorajszą gazetę i wpełzła z powrotem pod kołdrę. Usiłowała czytać artykuł na temat polityki energetycznej, ale nie potrafiła się skupić. Okna się w nią wpatrywały. Ciemność zaglądała do środka.

Cholera! Co ją tu może spotkać? Nie przypuszczała, że poczuje się zagrożona. Tego nie było w planie. Dość. Teraz zamierza skupić się na dwóch rzeczach: na pracy oraz na tej chyba najważniejszej sprawie, tej, która dotyczyła jej samej. Nikt nie wiedział o jej pobycie w Mossmarken. Nikt poza jej promotorem – ale on też wyjechał. Nathalie lubiła takie spontaniczne wypady. W idei porzucenia codziennej rutyny i otoczenia było coś oczyszczającego, jakaś kwintesencja wolności. Przed czternastoma laty wyjechała stąd bez słowa. Wróciła, a powrót przypominał przeglądanie się w lustrze, nawijanie nici po to, by móc potem rozplątać wszystkie supły i zacząć wszystko od nowa. Jej przyjaciele – rozrzuceni po całym świecie naukowcy – nawet się pewnie nie zorientowali, że opuściła Göteborg. Może jedynie jej przybrani rodzice zaczną się zastanawiać, gdzie się podziewa. W ostatnich latach Nathalie nie potrafiła zmusić się do utrzymywania z nimi kontaktów. W miarę jak ich relacje słabły, na sile przybierały pretensje, przede wszystkim ze strony Harriet, jej matki zastępczej. – Więc tak dziękujesz za wszystko, co dla ciebie zrobiliśmy? – wyrzuciła z siebie, kiedy jakiś czas temu odbyły coś, co można by nazwać rozmową. Przyszli do niej z urodzinowym kwiatkiem. Harriet nie potrafiła utrzymać nerwów na wodzy. Jej okrągła twarz spurpurowiała. Kobieta walczyła ze sobą, by nie wybuchnąć płaczem. Przybrany ojciec Nathalie, Lars, przez cały czas siedział na krześle w płaszczu. Szarpał wąsy i wpatrywał się w podłogę. – Idziemy – odezwał się w końcu. – Dajmy sobie spokój. Przecież widać, że ona nie chce. Ta szorstkość sprawiła, że Nathalie poczuła z nim jakieś powinowactwo. Poza tym jednak nie czuła nic. Nic a nic. I to chyba właśnie pojęła Harriet. Zanim sobie poszli, Harriet długo jej się przyglądała. Zmrużyła oczy –

straciła już dla niej współczucie. Łamiącym się głosem powiedziała: – Jesteś okropna, wiesz? Zawsze sądziłam, że zachowujesz się tak z powodu tego, przez co przeszłaś. Ale teraz sama już nie wiem. Może taka po prostu jesteś: płytka, zimna i niewdzięczna. Nathalie usiadła na środku pokoju w ciasno ściśniętym paskiem szlafroku. Tak jakby pragnęła przejąć kontrolę nad sytuacją i stawić czoło poczuciu zagrożenia. Rozłożyła przed sobą stos dokumentów: wyniki pomiarów i eksperymentów, które przeprowadziła w Niemczech, Holandii, Polsce i Danii. Cisza, pomyślała i rozejrzała się. W domku było tak cicho. Uciążliwie. Chyba po prostu musi się do tego przyzwyczaić. Próbowała wsłuchać się w odgłosy, które mimo wszystko rozbrzmiewały wokół niej: w oknie kuchennym ostatkiem sił bzyczała ospała mucha, z kominka dochodziły trzask i świst wiatru, kruk krakał gardłowo gdzieś w pobliżu. Postanowiła skupić się na zapachach. To było jeszcze trudniejsze: spalające się drewno, środki czystości, sadza. Rozłożyła wykres frakcji azotu, dumając nad rozbieżnościami w wynikach. Dlaczego na przykład wartości w Niemczech są wyższe niż w Polsce? Czy ma to związek z porą roku, otoczeniem, a może z globalnym ociepleniem? Jej zagraniczni koledzy po fachu prowadzili badania głównie na obszarze koła podbiegunowego – na rozległych, od zawsze zamarzniętych terenach. W wyniku globalnego ocieplenia ziemie te odtajały. W glebie rozpoczęły się procesy, wskutek których do atmosfery przedostało się jeszcze więcej gazów cieplarnianych. Pytanie, jak dużo i w jakim stopniu wpłynęło to na ocieplenie. Wcześniej Nathalie należała do skandynawskiej grupy naukowej, która analizowała to zjawisko w szwedzkich górach. Kiedy pojawiła się okazja, by wziąć udział w badaniach prowadzonych na skandynawskich i środkowoeuropejskich mokradłach, od razu z niej skorzystała. Jej praca stanowiła ważny element badań nad klimatem. Ich wyniki

odgrywały niebagatelną rolę przy podejmowaniu decyzji przez polityków. Ale dopiero kiedy przygotowania do pobytu w Mossmarken były już zapięte na ostatni guzik, Nathalie uzmysłowiła sobie, że tu nie chodzi wyłącznie o jej zainteresowania zawodowe; że kierują nią osobiste pobudki, a jej wybory i decyzje podyktowane są czymś innym, niż początkowo sądziła. To właściwie żadne zaskoczenie. A jednak owe wnioski podziałały na nią obezwładniająco. Przyparły ją do muru, żądając potwierdzenia, że tym razem na pewno ich wysłucha. I choć nie potrafiła się jeszcze z nimi skonfrontować, nie cofnęła się. Przyjechała tu, w to dość odludne miejsce na mokradłach między Dalslandem a Värmlandem. I to chyba było najważniejsze. * Opuszczała domek tylko wtedy, kiedy musiała wziąć prysznic, przynieść wodę albo podładować komputer i telefon. Przed wyprawą na trzęsawisko chciała się najpierw zakotwiczyć, zająć stabilną pozycję wyjściową. Na mapie pozaznaczała miejsca, w których planowała pobranie próbek. Zamierzała to zrobić w dwunastu różnych rejonach, a badania podzielić na dwa dni, by uzyskać miarodajne wyniki. Pomiary chciała powtórzyć w listopadzie, kiedy gleba się już wyziębi. Przez pierwsze dni z nikim nie zamieniła słowa. Ale codziennie po południu o tej samej porze widziała przez okno przebiegającego pobliską ścieżką mężczyznę w jej wieku. Zawsze z zaciekawieniem zerkał w stronę domku. Któregoś dnia, kiedy wracała akurat z wychodka, znów go zobaczyła. Zatrzymał się i położył dłonie na udach, starając się zaczerpnąć powietrza. Najpierw udawali, że się nie widzą. W końcu on skinął głową w jej stronę. – Cześć – powiedział zasapany. – A więc to ty mieszkasz w tym domku. Poczuła się osaczona. Nie przypuszczała, że na kogoś się tu natknie. Liczyła, że nie będzie musiała utrzymywać kontaktów ze światem

zewnętrznym. – Można tak powiedzieć – odparła. – Tymczasowo. Wynajmuję. Odwróciła się i zamierzała wejść do środka. – Ładnie tu. Johannes jestem – przedstawił się i wyciągnął do niej rękę. – Czy mógłbym... poprosić o coś do picia? Zapomniałem butelki. Jestem strasznie spragniony. – Jasne. – Weszła do środka i po chwili wróciła ze szklanką. – Dziękuję. – Duszkiem wypił wodę i oddał jej szklankę. Dolną częścią bluzy otarł z twarzy pot, wyprostował się i przeciągnął dłonią po lśniących włosach. Kruczoczarne, przeszło jej przez myśl. Ładne. – Fajnie się biega? – zapytała, głównie po to, żeby cokolwiek powiedzieć. – Fantastycznie. Tu jest tak... – Pokręcił głową, jakby nie mógł znaleźć odpowiednich słów. – Studiuję w szkole plastycznej w Fengerskog. Nikt z moich znajomych nigdy tutaj nie dotarł. Niepojęte. Przecież to piękne miejsce. Ale właściwie się cieszę – rzekł z uśmiechem. – Dzięki temu mogę tu pobyć sam. Kiwnął głową w jej kierunku. – A ty? Co tutaj robisz? Zawahała się. Słowa, które w sobie dusiła, były niechętne, nie chciały się wydostać na zewnątrz, pragnęły pozostać w ukryciu, a może po prostu w spoczynku. Zmęczyły się służbą, prowadzeniem ustawicznej gry. Zarazem coś ją do niego przyciągało. Musiała też przyznać, że ma obezwładniająco gładką skórę. Oliwkową. Nie miała nic przeciwko temu, by się jej przez chwilę ukradkiem poprzyglądać i pospekulować, jakież to geny i kwasy tłuszczowe nadały komórkom jego skóry tak niezwykłe właściwości. – Dokonuję pomiarów gazów cieplarnianych na trzęsawisku – odparła i odgarnęła za ucho pasmo włosów. – Między innymi. To znaczy zamierzam. A właściwie jeszcze się do tego nie zabrałam. – Gazów cieplarnianych? Dla jakiejś firmy?

– Nie... piszę pracę. Z biologii. – O, ciekawe. – Jego spojrzenie nieco stężało. – Chętnie dowiedziałbym się czegoś więcej na ten temat – dodał i zamilkł, tak jakby chciał wybadać sytuację. – No ale nie będę przeszkadzał. Pewnie się jeszcze spotkamy; biegam tu prawie codziennie. Uniósł rękę w geście pożegnania i skierował się w stronę parkingu. Nathalie odprowadziła go wzrokiem, przyglądając się mięśniom jego ud i łydek. Długie i zwinne, pomyślała. Wytrzymałe. Przez kolejne dni w porze przebieżek Johannesa nie wyściubiała nosa z domu. Siedziała oddalona od okna, ale dostatecznie blisko, żeby móc na niego zerkać – tak, by on nie widział jej. Któregoś popołudnia powodowana jakimś impulsem naparzyła dzbanek herbaty. Usiadła z kubkiem na leżaku przed domkiem. Johannes akurat tamtędy przebiegał. – Nie napiłbyś się herbaty? – zawołała do niego. Zatrzymał się, przesunął jedną dłonią po policzku i zdziwiony uniósł brwi. Nie wiedziała, czy jest zaskoczony. Być może uznał, że to dziwaczna propozycja. Od razu pożałowała. A wtedy on odparł, że bardzo chętnie. Wyniosła mleko, cukier, kubek i postawiła wszystko na stoliczku między leżakami. Odczuwała radość, ale także zdenerwowanie. Usiadł. Ruchy miał spokojne, miękkie, nie zajmował ani za dużo, ani za mało miejsca. Otwarty, niemający nic do ukrycia, przeszło jej przez myśl. Jednocześnie poczuła zimne ukłucie w piersi: Moje przeciwieństwo. Wsypał do filiżanki kilka łyżeczek cukru. Kiedy zauważył jej sceptyczny uśmieszek, wybuchnął śmiechem. – Mój tata pochodził z Maroka. Ssanie na słodkie mam we krwi. Siedzieli wygodnie rozparci na leżakach, aż zaszło popołudniowe słońce. – Jak ci się tutaj studiuje? – zapytała. – Całkiem nieźle. Fajni wykładowcy. Na roku sympatyczni ludzie. Cisza, spokój, więc mam dużo czasu. Sporo udaje mi się zrobić.