- Dokumenty5 863
- Odsłony864 912
- Obserwuję554
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 272
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Valeria Luiselli - Nieważcy
Rozmiar : | 795.4 KB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Valeria Luiselli - Nieważcy.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Tytuł oryginału: Faces in the Crowd Copyright © Valeria Luiselli 2011 Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVI Copyright © for the Polish translation by Katarzyna Okrasko, MMXVI Wydanie I Warszawa, MMXVI Przekład: Katarzyna Okrasko Redakcja: Dominika Cieśla-Szymańska Korekta: Małgorzata Kuśnierz, Krystian Gaik Cover design by Candice Edwards Copyright 2016 by Blackstone Audio Fotografia wykorzystana na I stronie okładki: © littleny/Shutterstock.com Skład i łamanie: Plus 2 Witold Kuśmierczyk Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o. 00-391 Warszawa, al. 3 Maja 12 tel./faks (22) 646 05 10, 828 98 08 biuro@gwfoksal.pl www.gwfoksal.pl ISBN 978-83-280-3354-2
Álvarowi
Kiedy bawisz się w ducha, uważaj, bo sam możesz się w niego zmienić. (przysłowie kabalistyczne)
Budzi mnie Średniak: Wiesz, skąd się biorą komary, mamo? Skąd? Z konewki. W dzień są w konewce, a w nocy nas gryzą. * Wszystko zaczęło się w innym mieście i w innym życiu, wcześniejszym niż to teraz, ale późniejszym od tamtego. Dlatego nie mogę opisać tej historii tak, jakbym chciała – jakbym nadal się tam znajdowała i wciąż była tylko tamtą osobą. Nie potrafię mówić o ulicach i twarzach, jakbym ciągle widywała je na co dzień. Nie znajduję właściwej formy czasowników. Byłam młoda i miałam silne szczupłe nogi. (Chciałabym zacząć tak, jak kończy się Ruchome święto Hemingwaya). * W tamtym mieście mieszkałam sama w prawie pustym mieszkaniu. Sypiałam niewiele. Jadałam rzadko i byle co. Wiodłam proste życie, w zgodzie z codzienną rutyną. Pracowałam jako redaktorka inicjująca i tłumaczka w wydawnictwie zajmującym się wyszukiwaniem „zagranicznych perełek”, których i tak później nikt nie kupował – w końcu miały zaistnieć w kulturze anglosaskiej, uznającej tłumaczenia za gorszy sort literatury. Ale lubiłam swoją pracę i chyba przez jakiś czas wykonywałam ją dobrze. Poza tym w wydawnictwie wolno było palić. Od poniedziałku do środy pracowałam w siedzibie oficyny, w czwartki i piątki robiłam kwerendy w bibliotekach. W poniedziałki przychodziłam do pracy wcześnie i w dobrym nastroju, z kartonowym kubkiem kawy. Witałam się z Minni, sekretarką, a potem z redaktorem naczelnym, który był jedynym w naszym gronie wydawcą, ale i tak kazał tytułować się naczelnym. Miał na nazwisko White. Potem siadałam przy biurku, zwijałam papierosa z jasnego tytoniu i pracowałam aż do późnego wieczora. * W tym domu mieszkamy w czwórkę: dwoje dorosłych, jedno niemowlę i jedno średnie dziecko. Nazywamy syna Średniakiem, chociaż jest najstarszy z dwójki
naszych dzieci, ale upiera się, że nie jest jeszcze duży, tylko średni. I ma rację. Jest wprawdzie starszy, ale nadal mały, więc ciągle średni. Dwa dni temu mąż, schodząc po schodach, rozdeptał maleńki szkielet dinozaura i rozpętała się burza. Szlochy, krzyki, spazmy: tego dinozaura niestety nie da się odratować. Nie da się go zratować?, łkał Średniak, zanosząc się płaczem. Czasem mamy wrażenie, że jesteśmy dwójką ogarniętych paranoją Guliwerów, ciągle stąpających na palcach, by nie zbudzić nikogo ze snu, nie podeptać niczego, co ważne i kruche. * W zimie szalały porywiste wiatry. Ale i tak chodziłam w mini, bo byłam wtedy młoda. Pisałam listy do znajomych, w których zdawałam relacje ze swoich przechadzek, opowiadałam o moich nogach w szarych rajstopach, o ciele otulonym czerwonym płaszczem z przepastnymi kieszeniami. Pisałam listy na przekór lodowatemu wiatrowi, który smagał mnie po nogach, i porównywałam ostrość zimnego powietrza do niegolonej od kilku dni brody, jakby wiatr i te szare nogi, spacerujące ulicami tamtego miasta, mogły stać się materiałem godnym literackiej obróbki. Gdy ktoś przez dłuższy czas mieszka sam, jedynym sposobem, by stwierdzić, że nadal się żyje, jest relacjonowanie swoich czynności i codziennych spraw w zrozumiałej dla wszystkich syntaksie: ta twarz, te kości, które spacerują, te usta, ta dłoń, która pisze. Teraz piszę nocami, gdy dzieci śpią i wreszcie można palić, pić i otwierać okna, nie zważając na przeciągi. Wcześniej pisałam bez przerwy, o dowolnej godzinie, gdyż moje ciało należało do mnie. Miałam długie, silne i szczupłe nogi. Mogłam je oddać: komukolwiek, nawet pisaniu. * W tamtym mieszkaniu było tylko pięć mebli: łóżko, stół, półka na książki, biurko i krzesło. Biurko, krzesło i półka tak naprawdę zostały przyniesione później. Kiedy się wprowadziłam, zastałam tylko składany aluminiowy stolik i łóżko. No i jeszcze wannę, ale nie wiem, czy wanna liczy się jako mebel. Przestrzeń powoli zapełniała się przedmiotami, chociaż najczęściej były to przedmioty tymczasowe. Książki z biblioteki spędzały u mnie weekendy, ułożone w stosik przy łóżku, i znikały, kiedy w poniedziałek zabierałam je do wydawnictwa, żeby napisać ich recenzje. *
Powieść na tyle cicha, żeby nie zbudzić dzieci ze snu. * Chociaż ten dom jest taki duży, nie znajduję w nim miejsca, żeby pisać. Na moim biurku nieustannie walają się sterty pieluch, samochodzików, transformersów, butelek, grzechotek i innych dziecięcych akcesoriów służących już sama nie wiem do czego. Drobiazgi wypełniają całą przestrzeń. Przechodzę przez pokój, siadam na kanapie, kładę sobie komputer na kolanach. Średniak wchodzi do salonu: Co robisz, mamo? Piszę. Co piszesz? Po prostu książkę? Tak. Książkę. Po prostu. * Powieść potrzebuje długiego dystansu. Tak mówią powieściopisarze. Nikt właściwie nie wie, o co dokładnie chodzi, ale wszyscy jednogłośnie powielają tę kliszę. Ja mam niemowlę i Średniaka. Nie pozwalają mi na długie dystanse. Wszystko, co piszę, ma – musi mieć – rytm sprintu. Czasem brakuje mi tchu. * Od czasu do czasu kupowałam wino, butelka starczała mi na jeden wieczór. Trochę na dłużej starczały chleb, sałata, sery, whisky i kawa, w tej właśnie kolejności. I coś tam jeszcze poza tymi pięcioma rzeczami, jak oliwa czy sos sojowy. Ale na przykład długopisy i zapalniczki pojawiały się i znikały niczym nastolatki, które chcą wypróbować absolutną autonomię swoich decyzji. Wiedziałam, że w żadnym wypadku nie należy pokładać ufności w przedmiotach domowego użytku, że kiedy raz przyzwyczajamy się do niemej obecności jakiejś rzeczy, ona natychmiast psuje się lub po prostu znika. Moje więzy z otaczającymi mnie osobami były równie nietrwałe: psuły się lub rozmywały. Z tamtych czasów pozostały mi jedynie echa kilku rozmów, garść mniej lub bardziej wyświechtanych idei i wiersze, które lubiłam tak bardzo, że czytałam je, póki nie nauczyłam się ich na pamięć. Cała reszta powstała później. Moje wspomnienia z tamtego życia nie mogły zawierać nic więcej. Stanowiły jedynie rusztowania, struktury, puste w środku domy. *
Ja też kiedyś napiszę książkę, mówi Średniak, kiedy szykujemy kolację i czekamy, aż jego ojciec wróci z biura. Ojciec wprawdzie nie pracuje w biurze, ale ma wiele spotkań i czasem mówi: Idę do biura. Średniak mówi, że tata pracuje w pracowni. Mała jeszcze nic nie mówi, ale pewnego dnia powie: Ta-ta. Mój mąż pisze scenariusze filmowe, scenariusze reklam, czasem pisuje wiersze. Uważa, że brakuje mu wigoru niezbędnego, by stworzyć przyzwoity wiersz, więc notuje szkice w kawiarnianym notesiku, a potem zamyka go na klucz w szufladzie biurka. Jak zatytułujesz swoją książkę?, pytam Średniaka. Będzie się nazywała Tata codziennie wraca z pracowni bardzo zły. * W naszym domu często gaśnie światło. Musimy wtedy wymieniać korki. „Korki” to nowe słowo w naszym codziennym słownictwie. Zapada ciemność i Średniak mówi: Znowu korki wykorkowały. W tamtym mieszkaniu w innym mieście chyba nie było korków. Nigdy nie widziałam licznika, nigdy nie zgasło światło, nigdy nie zmieniłam nawet żarówki. Miałam tylko jarzeniówki: one nigdy się nie przepalają. W mieszkaniu, które widziałam z okna, mieszkał student z Chin. Czytał do późna w trupiobladym świetle swojej jarzeniówki; ja też czytałam do bardzo późna. On gasił światło w salonie o trzeciej nad ranem, punktualnie i z azjatycką precyzją. Następnie zapalał je w łazience, dokładnie na cztery minuty. Lampki nocnej w sypialni nigdy nie włączał. Swoje intymne rytuały odprawiał w ciemnościach. Lubiłam sobie wyobrażać tego Chińczyka: rozmyślać o tym, czy sypia nagi, czy się dotyka, czy robi to pod kołdrą, czy stojąc przy łóżku, jak wygląda jego członek, czy rozmyśla o czymkolwiek, a może fantazjuje właśnie o mnie, gdy na mnie patrzy, podczas gdy ja obserwuję go z okna w kuchni. Potem nocna ceremonia dobiegała końca, a ja gasiłam światło i wychodziłam z mieszkania. * Przyjemnie jest wyobrazić sobie, że mieszka u nas duch, który towarzyszy mojej rodzinie i ją obserwuje. Nie widujemy go, ale sądzimy, że pojawił się kilka tygodni po naszej przeprowadzce. Byłam wtedy okropnie gruba, w ósmym miesiącu ciąży. Poruszałam się z wielkim trudem. Niemal czołgałam się po podłodze, niezdarnie jak lew morski. Wyciągałam książki z kartonów i układałam je w stosy, w porządku alfabetycznym. Mój mąż i Średniak ustawiali je potem na świeżo pomalowanych półkach. Duch wywracał te piramidy. Średniak nazwał ducha
Consincarą. Consincara potrafi trzaskać drzwiami. Zapala i gasi płomień na kuchence. Nasza kuchenka ma wiele palników, a drzwi też jest w domu pod dostatkiem, duch ma więc pole do popisu. Mąż przekonuje Średniaka, że duch odbija piłeczkę od ściany, a syn umiera ze strachu, kuli się w objęciach ojca, póki ten nie wytłumaczy mu, że tylko żartował. Czasami Consincara kołysze Małą, podczas gdy ja piszę. Ani ja, ani ona się nie boimy, chociaż wiemy, że to nie żarty. Mała jako jedyna naprawdę widzi ducha, uśmiecha się, patrząc w pustkę tak słodko, jak tylko potrafi. Rośnie jej pierwszy ząb. * O ósmej wieczorem w okolicy zjawia się uliczny sprzedawca tamales. Machamy do niego, by kupić pół tuzina tych słodkich meksykańskich naleśników. Ja co prawda nie wybiegam za nim, ale stoję w drzwiach i gwiżdżę na palcach, a mój mąż próbuje dogonić obwoźnego sprzedawcę. Kiedy wraca, mówi, odpakowując naszą kolację: Ożeniłem się z kobietą, która umie gwizdać na palcach. Przed oknami przechodzą sąsiedzi, witają się z nami. Są dla nas uprzejmi, chociaż sprowadziliśmy się niedawno. W naszej dzielnicy wszyscy się znają. Co niedziela urządzają wspólny obiad na podwórku. Nas też zapraszają, ale na razie nie uczestniczymy w tych imprezach, machamy do nich z okna w salonie i życzymy im miłej niedzieli. Otaczają nas osiedla starych domów, niektóre z nich znajdują się w kompletnej ruinie. * W tamtej dzielnicy nie znałam nikogo. Wracałam do domu tylko po to, żeby coś zjeść, wykąpać się i poczytać, ale nie lubiłam spać w swoim mieszkaniu. Znajdowało się na siódmym piętrze. Wolałam udostępniać je znajomym, nawet niezbyt bliskim, i spędzać noce w innych pokojach, cudzych fotelach, czyichś łóżkach. Dałam komplety kluczy wielu ludziom. Inni wręczyli mi klucze do swoich mieszkań. Był to raczej gest wzajemnej troski niż wielkoduszności. * W piątki często przejeżdżał Moby. To jemu pierwszemu wręczyłam zapasowe klucze. Prawie zawsze mijaliśmy się w drzwiach. Ja wychodziłam do biblioteki, on wracał, żeby się wykąpać, bo w jego domu na wsi, jakieś półtorej godziny drogi samochodem z Nowego Jorku, nie było ciepłej wody. Z początku nie zostawał na noc – nie wiem, gdzie wtedy sypiał. Kąpał się w mojej wannie, a w zamian przynosił jakieś rośliny doniczkowe albo coś do jedzenia, produkty żywnościowe
układał starannie w lodówce. Zostawiał mi liściki, które znajdowałam, gdy wracałam z pracy późnym wieczorem: „Skorzystałem z Twojego szamponu. Dziękuję, M”. W weekendy Moby pracował na mieście. Sprzedawał reprinty, które sam drukował w garażowym wydawnictwie. Intelektualiści – nie ma co ukrywać, ci z południowych dzielnic – płacili za nie bajońskie sumy. Moby robił też przedruki z unikatowych egzemplarzy amerykańskich klasyków. (Obsesja gringos na punkcie rzeczy unikatowych nie ma sobie równych). Miał w ofercie ilustrowany egzemplarz Źdźbeł trawy, ale też pisany ołówkiem rękopis Waldenu i nagranie z lektury esejów Ralpha Waldo Emersona, czytanych przez jego polską babcię. Ale większość autorów Moby’ego należała do tak zwanego pokolenia z Ohio z lat dwudziestych i trzydziestych. To była jego nisza. Wypracował sobie teorię ultraspecjalizacji, która przynosiła efekty. Oczywiście nie wypracował jej sam, właściwie zrobił to niejaki Adam Smith, ale mój kolega wierzył, że sam to wymyślił. Powtarzałam mu: To teoria szpilek Adama Smitha. A Moby odpowiadał: Mówię o American Poets. Książka, którą wtedy starał się sprzedać, nosiła tytuł Can We Hold Hands Out Here?. Podarował mi jeden z dziesięciu wydrukowanych egzemplarzy. Autor, marny poeta, pochodził z Cleveland w Ohio, tak jak Moby. Czasami, zanim wrócił do swojej wsi, zaglądał do mnie, żeby jeszcze raz się wykąpać. Na kolację dojadaliśmy resztki tego, co ugotował w piątek. Rozmawialiśmy o książkach, które sprzedał; rozmawialiśmy o książkach w ogóle. W niedziele zdarzało się też, że szliśmy do łóżka. * Mój mąż czyta niektóre akapity i pyta, kim jest Moby. Nikim, odpowiadam, Moby to tylko postać. * A jednak Moby istnieje. A może nie. Ale wówczas istniał. Istniała też Dakota, która zaglądała do mnie z tego samego powodu co Moby – nie miała prysznica. Druga osoba, której dałam klucze. Przychodziła, by się umyć, i czasem zostawała na noc. Ona w zamian dała mi też klucze do siebie. Mieszkała z narzeczonym w suterenie willi i od miesięcy projektowali łazienkę, której nigdy nie zbudowali. Lubiłam spać w tej suterenie bez prysznica, w koszulach nocnych Dakoty, próbowałam się wyspać po jej stronie łóżka. Dakota pracowała w nocy, śpiewała po barach, czasem w metrze. Jej twarz była jak twarze aktorek z niemych filmów, powieki jak dwie ogromne monstrancje,
bardzo wąskie usta, zadziorne brwi. Tworzyli z narzeczonym zespół. On grał na harmonijce. Pochodził z Wyoming – jeden z tych gringos, którzy mają niemal przezroczyste oczy, a jednak są atrakcyjni. Miał bliznę przecinającą całą twarz. Kiedy powiedziałam mu, że chcę wyjechać z tego miasta, bo powoli zmieniam się w widmo, pogładził moje czoło. Wtedy nie wiedziałam, czy to była jakaś wskazówka. Też chciałam pogłaskać go po twarzy, ale nie odważyłam się dotknąć blizny. * Średniak wraca ze szkoły, pokazuje mi strupek na czole. Zobacz, zraniłem się. Co się stało? Biegałem sobie na boisku i zawalił się na mnie dom. Zawalił się na ciebie tom? Książka spadła ci na głowę? Nie, zawalił się na mnie dom. * Kupiliśmy nową lodówkę, nowy stolik nocny, nowe rośliny w glinianych doniczkach. Mąż budzi się o północy z koszmarnego snu. Zaczyna go opowiadać, mnie wprawdzie śniło się coś zupełnie innego, ale słucham go od samego początku, jakbym przez całą noc czekała tylko na tę rozmowę. Mówi, że mieszkamy w domu, który się rozrasta. Pojawiają się nowe pokoje, nowe sprzęty, dach się podnosi. Są z nami dzieci, ale zawsze w innym pokoju niż my. Średniakowi grozi niebezpieczeństwo, nie możemy znaleźć córeczki. Obok naszego łóżka stoi rozkładany mebel, który gra rozmaite melodie. W środku tego mebla odkrywamy drzewo, niby martwe, ale dobrze zakorzenione w szufladzie. To właśnie za sprawą tego drzewa rosnący dom jest zaczarowany, mąż próbuje wyrwać je z korzeniami, ono rozkłada gałęzie i drapie bezlitośnie, rani mu jądra. Mąż płacze. Przytulam go, a potem idę do pokoju dzieci. Całuję Średniaka i zaglądam do kołyski, żeby sprawdzić, czy Mała oddycha. Oddycha. Ale mnie brakuje powietrza. * Lubię cmentarze, parki i dachy, ale najbardziej cmentarze. W pewnym sensie zawsze żyłam w stanie nieustającej komunii ze zmarłymi. Choć nie w sposób przygnębiający. Za to żywi dookoła mnie byli naprawdę przygnębiający. Moby był przygnębiający. I Dakota też, czasami. Zmarli i ja nie. Czytałam Queveda i zapamiętałam, niczym słowa modlitwy, wersy o życiu, które jest nieustającym
dialogiem ze zmarłymi. Odwiedzałam często niewielki cmentarzyk niedaleko mojego mieszkania, tylko tam mogłam spokojnie czytać i myśleć, i nikt mi nie przeszkadzał. * Stworzyć strukturę pełną luk, żeby zawsze można było przewrócić stronę i zamieszkać w kolejnej. Unikać nadmiaru – nigdy nie powinno być zbyt ciepło – nie meblować na siłę, nie dekorować. Otwierać drzwi i okna. Wznosić i burzyć ściany. * Kiedy Dakota nocowała u mnie, ćwiczyła głos. Używała do tego mojego wiadra do mycia podłogi. Wsadzała do niego głowę i śpiewała, wydawała niepokojące dźwięki rozstrojonych skrzypiec, umierającego ptaka, nienaoliwionych drzwi. Czasem, gdy wracałam z kilkudniowego wyjazdu, zastawałam Dakotę na podłodze – relaksuję kręgosłup, tłumaczyła – a niebieski kubeł leżał obok. Do czego potrzebny ci ten kubeł? Nie chcę przeszkadzać sąsiadom. Komu? No dobra, chcę się lepiej słyszeć. Dakota nigdy nie odpowiadała wprost. * Mój mąż pisze szybko, głośno stukając w klawiaturę. Pisze scenariusze, jego bohaterowie mają głos i ciało. Moi nie istnieją. Kiedy kończy każdą stronę, robi przerwę i czyta na głos ich kwestie. Inscenizuje dramat. Ja też próbuję odtworzyć swoje duchy: pisać tak, jak one mówią, bezszelestnie zdawać sprawę z naszej fantasmagorii. * Pajarote mówił niewiele. Studiował filozofię. Mieszkał w New Brunswick, odrażającym miasteczku w New Jersey. Nocował u mnie w środy, bo w czwartki miał zajęcia na uniwersytecie. Lubiłam spać w tamtym domu, kiedy on w nim nocował. Obejmował mnie długim i nieowłosionym ramieniem. Ale nigdy nie spaliśmy ze sobą. Ta niepisana umowa chroniła naszą przyjaźń. W czwartki wstawał wcześnie i kupował pieczywo i czekoladę w pobliskim supermarkecie.
Jedliśmy śniadanie, nie odzywając się ani słowem. Któregoś dnia odważyłam się zapytać, na jakie seminarium uczęszcza. Dyskutujemy o nieokreśloności, odparł, przeżuwając kawałek chleba. Myślałam, że żartuje, zaczęłam się trochę z niego naśmiewać, ale on natychmiast sprostował: to największe osiągnięcie filozofii analitycznej. W tym miesiącu będziemy rozważać paradoks struktury materialnej na przykładzie kota, raz z ogonem, raz bez. Czy to przez cały czas ten sam kot?, zapytał mnie pod koniec niekończącego się monologu, którego w pewnym momencie przestałam słuchać. Przytaknęłam, a potem powiedziałam, że jednak raczej nie, a właściwie to nie wiem: może to kot z króciuteńkim ogonkiem. Pajarote się nie śmiał. A właściwie śmiał się tylko wtedy, kiedy inni nie widzieli powodów do radości. Był ode mnie inteligentniejszy i poważniejszy. I bardzo wysoki, i miał długie nieowłosione ramiona. * Tamto mieszkanie zaczęło się wypełniać roślinami, ich cicha obecność przypominała mi czasem, że świat potrzebuje opieki, a nawet czułości. Prawie nigdy nie było kwiatów. Liście, owszem, czasem zielone, częściej pożółkłe. Widok garści suchych liści na podłodze budził we mnie wyrzuty sumienia; podnosiłam je, podlewałam wszystkie rośliny, a potem zapominałam o nich na kolejne dwa tygodnie. Nie ma nic gorszego niż traktowanie elementów przyrody ożywionej jak metonimii. Jeśli uwierzymy, że stan jakiejś rośliny jest odbiciem stanu naszej duszy lub, co gorsza, ukochanej osoby, jesteśmy skazani na rozczarowanie albo nieustanną paranoję. * Tak mówił White. On nie miał kluczy do mojego mieszkania. Ale był u mnie dwa razy. I dwukrotnie, kiedy już trochę wypiliśmy, opowiedział tę samą historię. Przed jego domem rosło drzewo, które uosabiało dla niego zmarłą żonę. Nie, nie widział jej, ale wiedział, że tam jest. Jak strach, który z każdą chwilą narasta w sennym koszmarze, jak moja córka i mąż, śpiący w pokoju na górze. Co wieczór, gdy wracał do domu, żegnał się z nią, z drzewem, z nią w drzewie. Bez słów. Po prostu myślał o niej, przechodząc obok drzewa, opuszkami palców dotykał gałęzi. Była to forma pożegnania, jeszcze raz, za każdym razem. Pewnej nocy o tym zapomniał. Wszedł do mieszkania, umył zęby, położył się do łóżka. I wtedy uświadomił sobie, że zapomniał o żonie. Dręczony poczuciem winy, wyszedł na ulicę. Bez butów. Przytulał się do drzewa, póki nie przemoczył
skarpetek, stóp, nogawek do kolan, na ośnieżonym chodniku. Gdy wrócił do domu, położył się spać w tych skarpetkach. * O czym jest twoja książka, mamo?, pyta Średniak. To powieść o duchach. Straszna? Nie, ale trochę smutna. Dlaczego? Bo są martwe? Nie, nie dlatego, że są martwe. W takim razie to nie są prawdziwe duchy. Nie, to nie są prawdziwe duchy. * Istnieje wiele wersji tej historii. Najbardziej podoba mi się ta, którą usłyszałam pewnej nocy od White’a; tego dnia pracowaliśmy w wydawnictwie do późna, a potem musieliśmy czekać ponad godzinę na metro. Kiedy staliśmy na peronie, wsłuchani w wewnętrzne rozedrganie, w jakie wpadają rzeczy na dźwięk zbliżającego się pociągu, opowiedział mi, że na tej samej stacji Ezra Pound zobaczył kiedyś swojego przyjaciela Henriego Gaudiera-Brzeska, który zginął kilka miesięcy wcześniej w okopach Neuville-Saint-Vaast. Pound czekał oparty o kolumnę na peronie, aż w końcu nadjechał pociąg. Drzwi otworzyły się i pośród pasażerów zobaczył twarz przyjaciela. W kilka sekund wagon wypełnił się innymi twarzami i oblicze Henriego Gaudiera przysłonił tłum. Pound zamarł na chwilę w bezruchu, przerażony, potem kolana, a następnie całe ciało odmówiły mu posłuszeństwa. Przywarł plecami do kolumny i osuwał się powoli na peron, póki nie poczuł na pośladkach twardego muśnięcia betonu. Wyjął notes i zaczął pisać. Tej samej nocy, podczas kolacji w którejś z południowych dzielnic, skończył poemat liczący ponad trzysta wersów. Następnego dnia przeczytał go i wydał mu się zbyt długi. Wracał codziennie na tę samą stację, opierał się o tę samą kolumnę, żeby skrócić, przyciąć, okaleczyć poemat. Bo powinien być tak krótki jak widok nieżyjącego przyjaciela i równie przerażający. Sprawić, by wszystko zniknęło i ukazała się jego twarz. Po miesiącu pracy przetrwały dwa wiersze: Te twarze widmowe w tłumie; Płatki na wilgotnej, czarnej gałęzi.1
* Poznałam Dakotę w barze, a dokładnie w toalecie. Gdy podeszłam do umywalki, stała przed lustrem i nakładała sobie podkład gąbką. Nigdy nie myję rąk w publicznych toaletach, ale kobieta, która poprawiała gąbeczką makijaż na twarzy, mającej stać się dla mnie później twarzą Dakoty, wydała mi się niepokojąca. Umyłam ręce. * Siedziba wydawnictwa mieściła się przy Edgecombe Avenue, pod numerem 555, ale ja spędzałam wiele czasu w bibliotekach na peryferiach, szukając książek latynoamerykańskich pisarzy, których warto by przetłumaczyć bądź wznowić. White był pewien, że dekadę po sukcesie Bolaño na jankeskim rynku będziemy świadkami nowego latynoamerykańskiego boomu. I chociaż – skuszona comiesięczną pensją – zdołałam zaokrętować się na statek tego entuzjazmu, w każdy poniedziałek przynosiłam plecak pełen książek i poświęcałam godziny pracy na pisanie szczegółowych recenzji, na próżno. Inés Arredondo, Josefina Vincens, Carlos Díaz Dufoo Jr., żadne z nich go nie przekonało. Nie przyjaźniłaś się z Bolaño?, krzyknął do mnie kiedyś White zza swojego biurka (pracowałam przy niewielkim biurku obok, więc krzyki były zupełnie zbędne, ale może dzięki temu czuł się prawdziwym naczelnym). Zaciągnął się mocno papierosem i nalegał: Nie masz jego listów, wywiadu, czegokolwiek, co moglibyśmy opublikować?, krzyczał. Nie, White, nigdy go nie poznałam. Niestety. Słyszałaś, Minni, mamy zaszczyt współpracować z jedyną Latynoską, która nie poznała Bolaño. Kto to taki, szefie?, zapytała Minni, która zawsze dowiadywała się o wszystkim ostatnia. Nieżyjący chilijski pisarz, który ma najwięcej żyjących przyjaciół. * Spacerowałam niewiele, w mieście, w którym spacerowali wszyscy. Przemieszczałam się z mieszkania do wydawnictwa, z wydawnictwa do biblioteki. I, oczywiście, na cmentarz, kilka przecznic od domu. Pewnego dnia moja siostra Laura, nieustająca w wysiłkach, by coś we mnie zmienić, przysłała mi z Filadelfii e-mail. Napisała w nim tylko: 115 przy Zachodniej 95. Laura mieszkała w Filadelfii ze swoją żoną Eneą. Nadal tam mieszkają. Są osobami aktywnymi, zadowolonymi z siebie. Enea jest Argentynką, wykładowczynią w Princeton. Laura i Enea należą do rozmaitych organizacji; są nauczycielkami akademickimi; mają
lewicowe poglądy; nie jedzą mięsa. W tym roku planują wyprawę na Kilimandżaro. Wyszłam z mieszkania w szarych rajstopach i czerwonym płaszczu z przepastnymi kieszeniami. Zawiązałam na szyi chustkę i ruszyłam wprost pod adres wskazany mi przez Laurę. Odnalazłam miejsce, stał tam wyobrażony dom. Zamiast drzwi, okien i schodów był tylko mur z czerwonej cegły, na którym ktoś wymalował ramy okienne, kontury doniczki z kwiatami, kota śpiącego na parapecie, kobietę spoglądającą na ulicę. To był subtelny dowcip Laury, zrozumiałam później. Trompe l’oeil będący metaforą mojego stylu życia w tamtym mieście. Nie wiem, co powiedziałaby Laura, gdyby wiedziała, że swoje spacery odbywam teraz głównie między kuchnią a salonem, łazienką na górze a pokojem Średniaka i Małej. Ale Laura o tym nie wie, a ja jej tego nie powiem. Wracając do domu, zatrzymałam się na pchlim targu przed kościołem. Kupiłam antologię poezji północnoamerykańskiej z lat 1900-1950 za dolara i regał na książki z czterema półkami za dziesięć. Lubiłam przechadzać się po ulicy, niosąc jakiś mebel. To coś, czego już nie robię. Ale kiedy to robiłam, czułam się jak ktoś, kto ma jakieś cele. Wróciłam do mieszkania, ustawiłam regał pod jedyną ścianą bez okien w salonie i położyłam nową książkę na pierwszej półce. Od czasu do czasu otwierałam tomik, wybierałam jakiś wiersz i go przepisywałam. Gdy wychodziłam z domu do wydawnictwa, zabierałam ze sobą kartkę, żeby nauczyć się go na pamięć. William Carlos Williams, Zukofsky, Dickinson i Olson. Miałam teorię, nie wiem, czy sama ją wymyśliłam, ale działała. Przestrzeń publiczna, na przykład ulice czy stacje metra, stawała się oswojona, kiedy przypisywałam jej jakąś wartość i wypełniałam jakimś doświadczeniem. Jeśli recytowałam wersety Patersona za każdym razem, gdy szłam tą samą aleją, w końcu aleja ta zaczynała mi pobrzmiewać Williamem Carlosem Williamsem. Wejście do metra na stacji przy 166 ulicy należało do Ezry Pounda: Nic, nic tam nie ma! I w całości, i w szczególe, Nic, co jest tylko twoje. A jednak to ty.2 * Mleko, pieluchy, wymioty, ulewanie się, kaszel, katar, strużki cieknącej śliny. Aktualne cykle są krótkie i konieczne. Nie sposób pisać. Mała patrzy na mnie ze swojego krzesełka do karmienia: czasem z żalem, czasem z podziwem. Może z
miłością, o ile w tym wieku jesteśmy w ogóle zdolni do kochania. Wydaje z siebie dźwięki nieprzypominające jeszcze hiszpańskich słów, które kiedyś nauczy się wymawiać. Zamknięte samogłoski, nosowe opinie. Przypomina mi to język, w jakim mówią bohaterowie filmów Larsa von Triera. * Moby’ego poznałam w metrze. I chociaż to prawda, nie brzmi prawdopodobnie, bo normalni ludzie, tacy jak Moby i ja, nigdy nie poznają się w metrze. Mogłabym spokojnie napisać: poznałam Moby’ego na ławce w parku. Ławka w parku to jakakolwiek ławka w jakimkolwiek parku. I być może o to chodzi. Może chodzi o to, by słowa nie zawierały niczego lub prawie niczego. Żeby ich treść była przynajmniej zmienna. Mówiąc „ławka”, wyobrażamy sobie ławkę drewnianą i zieloną. Więc powinnam napisać coś bardziej artystycznego, na przykład Moby czytał gazetę na białej, trochę zniszczonej cementowej ławce w parku Morningside. Była dziesiąta rano i park był prawie pusty, jak słowo „park” i słowo „ławka”. Przygarbiony ogrodnik starannie przycinał żywopłot. Może powinnam wyjaśnić, dlaczego przechodziłam przez park ze wschodu na zachód o dziesiątej rano. Kłamstwo: szłam na mszę. Albo na cmentarz, albo do supermarketu, prawie na jedno wychodzi. Albo lepiej: spędziłam noc na jednej z tych ławek. I na co to wszystko, skoro prawda jest inna: poznałam Moby’ego w metrze. Czytałam książkę, już nie pamiętam jaką, może A orillas del Hudson, a on usiadł przy mnie i zaczął przeglądać album fotosów z filmów Jonasa Mekasa. Zapytałam, skąd wziął ten album, a on odparł, że sam go wydał. Podał mi wizytówkę z nazwą wydawnictwa mającego siedzibę pod miastem. * Zniknąć było łatwo. Łatwo było włożyć czerwony płaszcz, zgasić wszystkie światła, pójść gdziekolwiek, nie wracać nigdzie na noc. Nikt nie czekał na mnie w żadnym łóżku. Teraz czeka. Wiem, że jeśli dziś wejdę do dziecięcego pokoju, Mała poczuje mój zapach i aż zadrży w łóżeczku, bo jakieś sekretne miejsce w jej ciele wskazuje jej, kiedy domagać się tego, co należy teraz do nas dwóch, i co wyrywamy sobie każdego dnia, nici, które nas łączą i dzielą. Nakarmię ją. Później, kiedy wejdę do mojej sypialni, mój mąż zacznie się domagać swojej porcji mnie, a ja poddam się nieokreślonej, gwałtownej i dobrze znanej przyjemności jego dotyku.
* Moby mieszkał w dziewiętnastowiecznym domu w zapadłej dziurze na peryferiach miasta, niepozbawionej jednak purytańskiego uroku. W domu nie było prądu ani bieżącej wody. Moby mieszkał sam. Podgrzewał zupy z puszki na kuchence turystycznej i spał na materacu na podłodze, obok prasy drukarskiej. Przy łóżku leżała biografia Santayany. Wstawał codziennie o piątej, parzył zieloną herbatę i pracował w wydawnictwie do wczesnego popołudnia. Prowadził takie życie z własnej woli, nie dlatego, że nie miał wyboru. Istnieją dwa rodzaje ludzi: ci, którzy są twórcami własnego życia, i ci, którzy po prostu żyją. Moby należał do tej pierwszej kategorii. Wchodząc do jego domu, należało zdjąć buty i włożyć japońskie klapki. Wyczuwałam w tych rytuałach coś fałszywego, nadmierną estetyzację rzeczywistości, wykreowanej po to, by widzowie obserwowali ją przez lornetkę. Nie pasowałam do codzienności skrojonej na miarę scenariusza filmowego. Dlatego dałam się poczęstować zieloną herbatą, pozwoliłam, by zdjął mi ubranie i włożył kimono, a potem zdjął także je, by zbadać moje ciało kościstymi dłońmi, szpiczastym nosem, wąskimi, prawie niewidocznymi ustami. Dlatego przespałam się na materacu obok prasy drukarskiej i uciekłam stamtąd następnego ranka. Zwykle nosiłam przy sobie dwa komplety kluczy do mieszkania – jeden wkładałam do plecaka, drugi do kieszeni czerwonego płaszcza, na wypadek gdyby zginął mi któryś z nich – więc przed wyjściem zostawiłam Moby’emu jeden z kompletów, a pod nim skrawek papieru, na którym zapisałam swój adres. * Mała śpi. Średniak, mój mąż i ja siadamy na schodach przed drzwiami. Syn pyta: Tato, co to jest osa? Taka niebezpieczna pszczoła. A morderczy wieloryb? Orka. Orka – potworka. A jak to się mówi po angielsku? Moby Dick. * Którejś nocy zyskałam biurko do mojego pustego mieszkania. Nie kupiłam go. Ale też nie ukradłam. Chyba powinnam powiedzieć, że ktoś mi je znalazł. Siedziałam w knajpie dla palących. Przez całą noc zwijałam sobie papierosy, przeglądając nudną jak flaki z olejem antologię poetów meksykańskich, przełożonych na
angielski przyjaciół Octavia Paza – chyba brakuje tu jakiegoś ergo, ale nie wiem dokładnie, gdzie je umieścić – i czekałam, aż Dakota skończy swój występ w pobliskim barze. W pewnej chwili oderwałam się od lektury, czując na sobie czyjś wzrok. Zobaczyłam przez okno Dakotę; siedziała na czymś i poprawiała pończochy. Pomachała do mnie i dała znak, bym wyszła. Zapłaciłam. Dakota siedziała na antycznym biurku, obok niej stały czerwone szpilki. Znalazłam ci biurko, żebyś mogła pisać. A jak je zabiorę? Zaniesiemy je do ciebie. Zobacz, już zdjęłam obcasy. Najpierw ciągnęłyśmy je, potem spróbowałyśmy nieść, trzymając za rogi. Zadanie wydawało się niemożliwe, od mieszkania dzieliło nas trzydzieści przecznic. W końcu weszłyśmy pod mebel i oparłyśmy go na głowach, podtrzymując oburącz. Przez resztę drogi Dakota śpiewała. Ja robiłam chórki. Miałyśmy potem pęcherze. * Mogę pisać w dzień, gdy Mała śpi obok mnie. Nauczyła się chwytać w piąstkę przedmioty i łapie mnie za prawą dłoń, by zasnąć. Piszę przez chwilę lewą ręką. Wielkie litery sprawiają mi trudność. Próbuję dwa czy trzy razy odzyskać dłoń, przecisnąć ją delikatnie pomiędzy szczebelkami i położyć na klawiaturze, by zapisać kolejną linijkę. Budzi się i płacze, patrzy na mnie z wyrzutem. Zwracam jej rękę i znów mnie kocha. * Zabrałam jedno z krzeseł z wydawnictwa do domu, by móc korzystać z nowego biurka. Liczyłam, że nikt nie zauważy, od miesięcy stało w toalecie w charakterze podstawki pod papier toaletowy. Było to krzesło z jasnego drewna: cienkich i wątłych desek. Postawiłam je przed nowym biurkiem i napisałam list do mojej siostry Laury. Zaczynał się tak: Mieszkam na tyłach parku, w którym dzieci są dziećmi i grają w bejsbol. * Średniak bawi się w chowanego w domu pełnym zakamarków. Wymyślił własną wersję zabawy. On się chowa, a my z mężem musimy go szukać. Mamy na rękach Małą, a kiedy w końcu znajdujemy go pod łóżkiem albo w szafie, krzyczy: „Znaleźliście mnie!”, a Mała musi się roześmiać. Jeśli Mała się nie śmieje, zaczynamy wszystko od nowa.
* W któreś piątkowe popołudnie, kiedy kartkowałam książki w bibliotece uniwersytetu Columbia, by wybrać te, które zaniosę w poniedziałek do wydawnictwa, natrafiłam na list Gilberta Owena do Xaviera Villaurrutii: „Mieszkam przy Morningside Av. 63. W oknie z prawej stoi doniczka przypominająca lampę. Buchają z niej okrągłe zielone płomienie…”. List znajdował się w tomie dzieł wybranych i Owen wyliczał w nim przedmioty i meble z wynajmowanego w Harlemie mieszkania. Adres, który podawał Villaurrutii, zaintrygował mnie: Morningside Av. 63. Ten budynek znajdował się nieopodal biblioteki i całkiem blisko mojego mieszkania. Nie skończyłam nawet czytać listu, odłożyłam pozostałe książki, podeszłam do kontuaru, by zarejestrować tę, którą pożyczałam, i opuściłam bibliotekę. O trzeciej po południu dzielnica pachniała solą – łzami oraz potem czarnych i latynoskich dzieci wychodzących ze szkół: strupki na kolanach, ślina i katar na rękawach swetrów. Okrągła jak piłka dziewczynka z wielkim skupieniem kończyła rysunek na pniu drzewa w parku Morningside. W jednej ręce trzymała udko kurczaka, które od czasu do czasu podgryzała, a może raczej ssała, kciuk i palec wskazujący drugiej ręki ściskały kawałek zielonej kredy. Z tyłu zakradł się do niej chłopak i uderzył ją plecakiem w nogi – tłuściutkie kolana się ugięły, wyrwał jej kredę. Ona wrzasnęła you madafaka i rzuciła się na niego, zaczęła okładać udkiem kurczaka po czole i całej twarzy, póki nie runął na ziemię. Szłam dalej do budynku Owena. Widywałam ten dom wiele razy w drodze do metra, nie wiedząc, że tu mieszkał. Zbudowany z czerwonej cegły, podobnie jak wszystkie inne w tym kwartale, z dużymi oknami wychodzącymi na park. Kiedy stałam przed fasadą, do środka wchodził jakiś staruszek, więc wślizgnęłam się za nim. Weszłam na pierwsze piętro, potem na drugie i szłam dalej. Staruszek zatrzymał się na trzecim, odwrócił się, żeby się do mnie uśmiechnąć, afternoon ma’am, afternoon sir, i zniknął w swoim mieszkaniu. Wspinałam się dalej, na czwarte i piąte piętro, aż zabrakło mi schodów i tchu. Wreszcie znalazłam się na dachu i zamknęłam za sobą drzwi. Zapaliłam papierosa w słonecznym kącie i czekałam, aż coś się wydarzy. W otaczającym mnie świecie nie zaszła najmniejsza zmiana, zaczęłam więc czytać książkę wypożyczoną przed chwilą z biblioteki, czekając na jakiś sprzyjający znak. Nic się nie wydarzyło, czytałam i paliłam dalej. Zapadał zmrok. Po kilku godzinach przeczytałam wszystkie zawarte w tomiku listy, wszystkie wiersze ze zbioru Perseo vencido i skończyły mi się papierosy, więc postanowiłam
wrócić do domu. Wstałam i skierowałam się do drzwi prowadzących na dach, rozglądając się po drodze za miejscem, gdzie mogłabym wyrzucić niedopałki. Zobaczyłam doniczkę i postanowiłam zagrzebać je w ziemi. Usiadłam na stercie gazet, które ktoś obwiązał sznurkiem, jakby zamierzał je zanieść do skupu makulatury, i zaczęłam kopać dziurę. I wtedy zauważyłam, że doniczka, tak jak opisywał ją Owen Villaurrutii, przypominała lampkę. Roślinka w niej – chyba miniaturowe drzewko – uschła. Niemożliwe, żeby była to ta sama doniczka, o której pisał w swoim liście Owen, ale z pewnością chodziło o znak, znak, na który czekałam. Zadrżałam z emocji jak niemowlę, które patrząc w lustro, upewnia się o swoim istnieniu. Nie miałam w zwyczaju zabierać rzeczy, które do mnie nie należą. Robiłam to jedynie czasem, tylko z niektórymi. No dobrze, robiłam to tylko czasem, ale zabrałam ich całkiem sporo. Kiedy zobaczyłam to wyschnięte drzewko na dachu Owena, poczułam, że muszę je wziąć do domu, zaopiekować się nim, przynajmniej do końca zimy. Potem, być może z nadejściem wiosny, odniosę je na dach. Było już zupełnie ciemno. Ruszyłam ku drzwiom z doniczką w ręku. Ale z tej strony drzwi nie miały klamki i nie dało się ich otworzyć. Przeczytałam kiedyś u Saula Bellowa, że różnica między byciem żywym a byciem martwym polega tylko na innym punkcie widzenia: żywi spoglądają z centrum na zewnątrz, a martwi z peryferii w stronę jakiegoś centrum. Może tamtej nocy zamarzłam, umarłam z wyziębienia. W każdym razie była to pierwsza noc, którą spędziłam z duchem Gilberta Owena. Od tamtej pory zaczęłam żyć tak, jakby mieszkało we mnie jakieś inne życie, niebędące moim życiem, i wystarczyło tylko popuścić wodze wyobraźni, by poddać mu się całkowicie. Zaczęłam patrzeć z zewnątrz do środka, skądś donikąd. Nawet teraz, kiedy mój mąż śpi, Mała i Średniak też śpią, ja również mogłabym spać, a nie robię tego, bo czasem wydaje mi się, że moje łóżko nie jest moim łóżkiem, a moje dłonie nie należą do mnie. Zapięłam płaszcz pod szyję. Rozłożyłam wyblakłe od słońca gazety na betonie, moszcząc sobie z wiadomości posłanie, które miało przynajmniej częściowo ochronić mnie przed zimnem. Zanim wsunęłam dłonie w przepastne kieszenie, schowałam książkę do plecaka. Ustawiłam doniczkę u stóp i położyłam się na plecach. Kiedy zaczęło świtać, usiadłam na krawędzi dachu, marząc o tym, by ktoś jak najprędzej wyszedł z budynku. Miałam sine ręce, popękane usta. Około dziewiątej, gdy słońce zaczęło już grzać mnie w plecy, zobaczyłam w drzwiach dziewczynkę z rowerem. Krzyknęłam. Dziewczynka odwróciła głowę i mi pomachała. Była to ta sama grubaska, którą widziałam wczoraj, jak malowała zieloną kredą. Zaczęłam ją błagać, w zamian za pomoc obiecywałam słodycze, kredę, udka kurczaka. Oparła
rower o poręcz schodów i znów zniknęła we wnętrzu budynku. Wchodziła powoli, przedłużając moją udrękę. Wyobrażałam sobie, że poszła po mamę, tatę, dziadków i teraz wszyscy mieszkańcy budynku zjawią się tu, by mnie zlinczować. I co ja im powiem? Że zabłądziłam, że zamiatałam dach, że jestem tłumaczką, Meksykanką, sorry sir, sorry ma’am, a może wcale się nie zdziwią, że siedzę u nich na dachu w sobotni ranek. Drzwi na dach, z cienkiej blachy, zaczęły delikatnie drżeć pod dotykiem słabych rączek dziewczynki. I wreszcie się otworzyły. Co się stało, sąsiadko? Weszłam wcześnie rano na dach podlać roślinkę i drzwi się zatrzasnęły. Mama nie pozwala nam tu wchodzić, mówi, że tu są duchy. Ma rację. Jesteś duchem? Nie, duchy nie istnieją. Co zrobisz z tym suchym drzewkiem? Zabiorę je do lekarza. Wyszłam za nią, dźwigając doniczkę. Schodziłyśmy powoli po schodach. Na dole czekała na nas cała banda grubasków. Na chwilę odłożyłam doniczkę na ziemię i uścisnęłam niechętnie ich dłonie. Jak masz na imię?, zapytałam moją wybawicielkę. Dora, ale mówią na mnie Do. Podniosłam znów doniczkę. Reszta dzieci patrzyła, jak odchodzę, niosąc martwe drzewko. Zaczęły się śmiać i szydzić ze mnie bezlitośnie: naturalne dziecięce okrucieństwo potęguje się jeszcze u dzieci otyłych. Przeszłam przez park, a Do krzyknęła za mną: Lekarze drzew też nie istnieją! Dotarłam do domu i postawiłam doniczkę na biurku. Zanim się wykąpałam, zanim zaparzyłam kawę, usiadłam, by napisać jak w gorączce recenzję tomiku Gilberta Owena Sindbad el varado. Chiński student jadł zupę przy swoim biurku. * Czasem w nocy siadamy z mężem w salonie, by pisać; za siłę napędową służy nam butelka whisky, paczka papierosów i perspektywa seksu nad ranem. Mąż twierdzi, że piszemy tylko po to, by móc się spokojnie napić i zapalić. Kiedy już napiszemy kilka akapitów, pójdziemy do łóżka podnieceni jak dwoje nieznajomych, którzy spotkali się po raz pierwszy i nie mówią o sobie nic, i nie potrzebują wyjaśnień. Tabula rasa białych stron, anonimowość, którą zapewnia nam wymyślanie tekstów rozpisanych na wiele głosów.
* W tamtym mieszkaniu nie było niczego. Nawet duchów. Były tylko rachityczne rośliny i uschnięte drzewko. * W tym domu czasem nie ma wody. Średniak mówi, że to duch wypija wodę ze spłuczki. Mówi, że ten duch umarł z pragnienia i dlatego wypija nam całą wodę. * Pajarote zaprosił mnie na urodzinową kolację. Do francuskiej restauracji. Wiedziałam, że w Stanach francuski oznacza elegancki, więc odstawiłam się i starałam zachowywać stosownie do okoliczności. Zamówiłam skromnie: zupę cebulową i mule; on zjadł kaczkę. Opowiadałam mu z przejęciem o drzewku, które wzięłam sobie z dachu budynku Owena, o dziewczynce imieniem Do, która mnie uratowała, o tym, jak wyobrażałam sobie życie Owena w Harlemie w latach dwudziestych, o nowym biurku i krześle, o Mobym i japońskich kimonach, i o smutku, w jaki wprawił mnie seks z mężczyzną o szpiczastym nosie, uprawiany na materacu rozłożonym obok prasy drukarskiej. Pajarote patrzył na mnie w milczeniu. Masz na zębach kawałek pieczonej cebuli, powiedział, kiedy w końcu na chwilę zamilkłam. Skończyliśmy kolację. Podali nam likier w małych kieliszkach. Wypiliśmy, a ja ukradkiem schowałam kieliszki do torby. Były bardzo ładne. Pajarote znów na mnie spojrzał, tym razem z przerażeniem. Dziś są moje urodziny, powiedział, proszę, nie kradnij. Kupię ci te kieliszki. I zawołał kelnera, i mi je kupił. * Mała po raz pierwszy wybucha śmiechem. Wydaje z siebie jakiś taki wielorybi dźwięk, a potem jej głosik łamie się na cztery cieniutkie, urywane, ale dźwięczne salwy radości. * Moja pierwsza recenzja Owena wcale White’a nie przekonała. Zostawił mi notkę na monitorze komputera: „Znajdź mi coś, co naprawdę da się przetłumaczyć na angielski, i oddaj krzesło, które ukradłaś z łazienki, wtedy pogadamy o tym całym Owenie. Yours W”.
W odróżnieniu od większości gringos z branży wydawniczej White nie władał tylko jednym językiem. I w odróżnieniu od większości gringos mówiących po hiszpańsku, którzy spędzili trochę czasu w Ameryce Łacińskiej i sądzą, że to obycie w Trzecim Świecie upoważnia ich intelektualnie i moralnie do – sama nie wiem do czego – White naprawdę rozumiał pieprzone mechanizmy rządzące historią literatury iberoamerykańskiej. Powinnam była posłuchać jego rady i dać sobie spokój z Owenem. * Średniak do ojca: Czy ośmiornice mają siusiaki? Pracuję. A krewetki? A gąbki? Tata zamyśla się na chwilę, a potem mówi: Krewetki są siusiakami. * Kiedy byłam w ciąży z Małą, lekarz powiedział, że to ciąża „wysokiego ryzyka”. Przestałam palić, pić, spacerować. Bałam się, że Mała nie rozwinie się do końca albo rozwinie się źle: rdzeń kręgowy niewykształcony w pełni, krzywy kręgosłup, felerny układ nerwowy, upośledzenie umysłowe, powolny wzrost, ślepota, śmierć łóżeczkowa. Nie jestem religijna, ale pewnego dnia na ulicy dostałam ataku paniki – moja siostra Laura wyjaśniła mi później, że to atak paniki – i musiałam wejść do kościoła. Żeby się pomodlić. A raczej po to, żeby o coś poprosić. Modliłam się za nieforemne niemowlę, za to, by kochał ją brat i ojciec, modliłam się, by starczyło mi odwagi. Cisza przywróciła mi pewność, że w moim brzuchu jest serce, serce z aortą, pompujące krew; gąbka, organ, który pulsuje. * Powieść kompletna i porowata. Jak serce niemowlęcia. * W egzemplarzu dzieł Owena, który wypożyczyłam z biblioteki, pomiędzy stronami Novela como nube znalazłam zdjęcia, niepoukładane według żadnego klucza. Jedna z fotografii przykuła moją uwagę. Było to zdjęcie Owena z profilu, w dużym zbliżeniu. Wysokie czoło, kręcona grzywka. Ostry nos, zakrzywiony jak dziób.