- Dokumenty5 863
- Odsłony852 978
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań668 264
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Wiktor Noczkin - Łańcuch pokarmowy
Rozmiar : | 3.2 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Wiktor Noczkin - Łańcuch pokarmowy.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Spis treści Karta tytułowa Seria Fabryczna Zona Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21
Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Fabryka Słów proponuje Karta redakcyjna Okładka
Seria Fabryczna Zona: Michał Gołkowski – Ołowiany świt Michał Gołkowski – Drugi Brzeg Michał Gołkowski – Droga donikąd Michał Gołkowski – Sztywny Wiktor Noczkin – Ślepa plama Wiktor Noczkin – Czerep mutanta Wiktor Noczkin – Łańcuch pokarmowy (w przygotowaniu) Wiktor Noczkin – Wektor zagrożenia Andriej Lewicki – Łowca z Lasu Bartek Biedrzycki – Kompleks 7215 Bartek Biedrzycki – Stacja Nowy Świat Dominika Węcławek – Upadła świątynia Paweł Kornew – Lodowa Cytadela
Zamiast inwokacji: Spytali raz stalkera Pietrowa, dlaczego nigdy do czwartego energobloku nie próbował dojść? Pietrow na to: Tam i tak już jest tłum.
G iena Zwornik i jego banda czasy świetności mieli już za sobą. Co więcej, dało się odczuć, że czarna seria trwa nie od wczoraj. Nawet Tolik, który ledwo jedną nogę zdążył w Zonie postawić, zorientował się, że jest źle. Naprawdę źle. Nie to, że dostrzegał jakąś tendencję ku gorszemu, ale po prostu widział: wszyscy trzymali nosy na kwintę. Na nic lepszego nikt nie liczył, a to najpewniejszy znak, że będzie już tylko gorzej. Już trzeci tydzień kręcił się Tolik Skrzypek z ekipą Zwornika – niby i niedługo, ale wystarczająco, żeby wyrobić sobie własne zdanie. Teraz chłopak miał już pewność, że o romantycznych przygodach w Zonie opowiadają tylko idioci. Tam, za Kordonem, wszystko jawiło mu się jak posypane brokatem: odważni, zaradni ziomale, zero strachu, płuca pełne wolności, żadnej władzy, żadnej psiarni. Stalkerów można będzie kroić na lewo i prawo, zabierać im chabar, na mutasy polować, zbierać cenne fanty i artefakty... Chociaż to już lekka przesada. Nie wypada, żeby prawilny ziomal miał się takim rzemiosłem parać. Ale można, a co! Wydawać by się mogło, że trzeba tylko do tej legendarnej Zony trafić, a tam już życie się samo ułoży! I kasiora, i radocha! Och, jak się Tolik cieszył, kiedy mu obiecali, że przez Kordon go przerzucą... I to nie byle kto obiecał, bo sam Czardasz. Tolikowi wydawało się, że ten plugawy typek jest nie lada jakim autorytetem; w rzeczywistości Czardasz był tylko pionkiem, płotką w kryminalnej hierarchii, chłopcem na posyłki do zadań drugiej ważności. Jednym z jego obowiązków było właśnie odławianie i wysyłanie do Zony nazbyt kłopotliwego narybku – takiego jak Tolik. Na dzielni od razu było spokojniej, gdy odpowiednio uregulować pogłowie młodych wilków, a jeśli koleżka przez pierwszy miesiąc nie wyciągnie kopyt, to może i da radę
wynoszonym chabarem spłacić zaciągnięty dług. – Ja ci, rozumiesz, na tamten brzeg bilet ogarniam – zakomunikował mu Czardasz, taksując Tolika niezadowolonym wzrokiem, gdy chłopak stanął przed nim, prosząc o przerzut. – Ale, rozumiesz, krewny mi teraz będziesz. Łapiesz? I wymienił sumę. Ot, klasyczne warunki – dwóch kumpli Tolika na robotę do Zony tak samo przerzucili... A to, że żaden z nich nie dawał znaku życia, samego Skrzypka ani trochę nie niepokoiło. Głównie dlatego, że sam siebie uważał – jak każdy zresztą – za doświadczonego i sprawdzonego gościa. W końcu dwa prawomocne wyroki na koncie, co nie? Co prawda jeden w zawiasach, a paragrafy mało groźne. W zasadzie to frajerskie nawet: ot, chuligaństwo i rozbój, ale jakkolwiek by patrzeć, dwa wyroki miał! Tolik jakoś uskrobał pierwszą ratę. Czardasz odebrał od niego plik banknotów, nawet nie przeliczył, po czym kazał zgłosić się w wyznaczonym punkcie ze swoim szpejem. Co prawda czym jest ten „szpej”, musiał się Tolik dyskretnie wypytać starszych... Do tego dostał jeszcze nabity towarem plecak – przesyłkę dla czekającego po drugiej stronie drutów Gieny Zwornika. Przyszłemu postrachowi Zony przykazano wleźć na pakę wymalowanej w kamuflażowe esy-floresy ciężarówki, siedzieć cicho, nie ruszać się i nie pierdzieć. Dwaj znudzeni żołnierze przyrzucili Tolika stertą worków, a potem jeszcze Czardasz coś powiedział, ale jego słowa zagłuszył ryk silnika. Samochód ruszył. Po jakichś dwóch godzinach żołnierze otworzyli burtę i kazali Tolikowi... No, kazali mu szybko sobie iść. Chłopak wyskoczył na asfalt, rozejrzał się. Ciężarówka faktycznie wjechała już do Zony, minąwszy posterunek o całe dwadzieścia metrów. Po obydwu stronach popękanego asfaltu był las – zupełnie zwyczajny, zielony las. Tyle tylko, że jakiś cichy, ani ptaków, ani nic... Ale Tolik, chłopak z miasta, na takie szczegóły nie zwracał uwagi. Żołnierze z karabinami snuli się przy ogrodzeniu i bardzo starali się na Tolika nie patrzeć. Wtedy do niego dotarło: zegar tyka, a tamtych aż ręce swędzą, żeby mu strzelić w plecy. Oj, ciężko im musi być udawać, że go nie widzą. Chłopak zarzucił potwornie ciężki plecak na ramię, odwrócił się i pobiegł, z trudem przebierając zdrętwiałymi nogami. Nikt Tolikowi w plecy nie strzelił, nikt go nie ścigał, ale i tak odbiegł dobry kilometr od Kordonu. Szczególnego strachu nie odczuwał, ale pojawiło
się jakieś takie dziwne uczucie, że coś jest nie tak. Właśnie to wrażenie nierzeczywistości sytuacji gnało go dalej, zmuszając do robienia kroku za krokiem, coraz szybciej i szybciej, byle tylko nie stać bez ruchu. Dopiero potem, pochodziwszy trochę po Zonie, Tolik zrozumiał, że miał naprawdę niezłego farta. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa powinien był zdechnąć od razu, zaraz pierwszego dnia, w pierwszych minutach. Ale szczęście mu sprzyjało, więc do obozu Zwornika dotarł bez przygód. W zasadzie doprowadził go tam już sam Zwornik, czekający na miejscu oznaczonym przez Czardasza na PDA chłopaka. Wbudowany licznik Geigera pokazywał dość wysoki poziom tła, więc Tolik aż się wystraszył, że jego nowy szef będzie niezadowolony – w końcu musiał czekać na świeżaka w skażonym kwadracie... Ale Giena zachowywał się jak gdyby nigdy nic. Skrzypek później dowiedział się, że musi sobie ze strachem przed radami, rentgenami i siwertami po prostu poradzić – szabrownicy cały czas musieli siedzieć właśnie tam, gdzie tło było wyższe. Ot, dla bezpieczeństwa. Zwierzęta radiacji się nie boją, a stalkerzy tak. Nie mówiąc już o żołnierzykach z sił pokojowych, tamci w ogóle się o zdrówko trzęsą, więc jak tylko licznik zaczyna się drzeć, od razu przestają człowieka gonić. Po drodze Tolik chciał pogapić się na anomalie, wszystko było takie ciekawe, ale Zwornik szedł szybko, na pytania odpowiadał zdawkowo, niczego nie wyjaśniał i nie dawał czasu, żeby podelektować się cudami Zony. Burknął tylko mimochodem, że jeszcze się młody napatrzy, a teraz lepiej się pospieszyć, żeby nie sterczeć na widoku. Obozowisko ekipy też nie miało w sobie nic romantycznego: ot, porzucony plac budowy gdzieś pośród pustkowia. Wokół pęki poskręcanych drutami rur, stosy betonowych płyt, wagon kolejowy bez kół i stara, przekrzywiona na bok koparka. Ponurzy oberwańcy, siedzący przy ognisku, zmierzyli świeżego wzrokiem od stóp do głów. Zwornik dopiero wtedy zabrał mu plecak, wręczył obrzyna i garść nabojów. Na tym zakończyła się ceremonia inicjacji. Nawet wódki mu na nową znajomość nie zaproponowali. Co prawda Tolik tak się złaził, że nawet i wypić jak należy by nie miał siły – plecak od Czardasza okazał się ponad miarę ciężki. Chłopak próbował się przywitać, ale zareagował tylko jeden, grubas o pyzatej twarzy pacholęcia. Tolik wyciągnął paczkę sucharów i ugryzł kęs, ukradkiem przyglądając się nowym towarzyszom. Szczerze mówiąc, ekipa Zwornika nieszczególnie
zrobiła na nim wrażenie; nie tak sobie wyobrażał ikonicznych bohaterów Zony. Dwóch z nich, Kolę i Hantla, od razu zidentyfikował jako rodzonych braci – podobnych do siebie, chudych i zgarbionych, tak samo małomównych i z przygaszonymi oczami, osadzonymi głęboko w ostro zarysowanych twarzach. Trzeci z towarzyszy, grubas Budda, zdawał się ciekawszy, bo i pogadać sobie lubił: od razu opowiedział Tolikowi, jak to „przekisił się dwa pełne na filozo, rzygać mu się chciało od tych wymądrasów i tutaj się dygnął, na praktyczne ćwiczenia”. Tolik, rzecz jasna, nie załapał i zaczął się dopytywać. Przetłumaczona z ichniego na ludzki, biografia Buddy wyglądała tak: dwa lata pouczył się na wydziale filozofii lokalnego uniwersytetu, mądrości teoretyczne mu się znudziły, więc ruszył w Zonę, żeby sprawdzić, ile słowa rzekomo mądrzejszych od niego warte były w praktycznych warunkach ekstremalnych. Czwarty z bandytów też był typem nietuzinkowym – dezerterem z kontyngentu pokojowego ONZ, nie wiadomo nawet, Anglikiem czy Amerykaninem, wysokim, ognistym rudzielcem. Jako że po rosyjsku ledwo gadał, to wołali go wszyscy „Mister”. Tolikowi wydało się cokolwiek dziwne, że do bandy przylepiło się tych dwóch – student i żołnierz – ale naturalnie w przyczyny nie wnikał. Pilnować swego, w cudze nosa nie pchać – żelazna zasada. No i sam Zwornik. Kawał chłopa, były bokser i zapaśnik, ten przynajmniej był dla Tolika mniej więcej zrozumiały, bo ludzi jego pokroju widział jeszcze na Dużej Ziemi pod dostatkiem: zagrożony kolejnym wyrokiem, Giena zdecydował się przeczekać za Kordonem. Na końcu pojawił się ostatni z członków grupy, Sańka Zwierzak. Długa, dziwna i niewygodna ksywa wydała się Tolikowi cokolwiek obraźliwa, ale przynajmniej Sania na nią reagował. Ten nie zwrócił na nowego nawet śladowej uwagi, od razu podszedł do Zwornika i zaczął mu coś szeptem raportować. Sania robił w bandzie za tropiciela, więc dlatego też ciągle kręcił się po okolicy, wypatrywał, nasłuchiwał... Posłuchawszy jeszcze trochę wymądrzającego się Buddy, Tolik w końcu ułożył się do snu. A już kolejnego dnia dostał swoją pierwszą fuchę, podczas której zresztą otrzymał ksywkę „Skrzypek”. Okazało się, że ich tropiciel odkrył stalkerów, którzy zatrzymali się na nocleg w lesie. Zwornik postanowił, że zdejmą frajerów nad ranem. Tamci na pewno wracali z chabarem na cmentarzysko maszyn, nie zdążyli dojść za dnia i musieli zrobić postój. Było ich raptem trzech, więc sprawa prosta.
Gdy szli tak przez szary las we mgle przedświtu, Tolik trzymał się na końcu grupy i uważnie dreptał tą samą ścieżką co towarzysze – jego PDA co rusz się zawieszał, wyświetlał komunikaty o błędach, więc chłopak musiał korzystać ze sprawdzonej przez innych drogi. A potem Zwierzak przykazał: – Teraz cicho! Za tamtymi jałowcami siedzą. Zwornik obejrzał się, zatrzymał wzrok na Toliku. – Naprzód. Masz okazję się wykazać. No, to teraz będzie prawdziwa inicjacja! – domyślił się Tolik. Skinął głową i ruszył ku wskazanym przez tropiciela zaroślom. No cóż, rzecz naturalna, że na przód wysyła się kota, żeby popatrzeć, co jest wart. Tak powinno się dziać w każdej prawilnej brygadzie. Pozostali rozciągnęli się tyralierą i ruszyli jego śladem. Tolik nie musiał się oglądać, ale sapanie i trzask gałązek pod buciorami dawały znać, że towarzysze idą za nim. Stalkerzy rozłożyli się na popas w rzadkim zagajniku. Tolik widział szarą smużkę dymu, unoszącą się ponad czubkami młodych sosenek – a więc ognisko też mieli. Pewnie nad ranem przygasło nieco, więcej już popiołu niż żaru, więc i dymek ledwo, ledwo się sączy. Zmniejszywszy odległość do pięćdziesięciu metrów, Tolik zaczął iść ostrożniej, chowając się za cienkimi, krzywymi pniami klonów i jesionów, starając się przebiegać od krzaka do krzaka. Drzewka i zarośla nieszczególnie go skrywały, ale lepsze to niż nic. Serce biło mu coraz mocniej, po plecach zaczął strugami ściekać pot, aż tu nagle Tolika zdjął blady strach. Z każdym krokiem jego niedawna pewność siebie tajała w oczach – ale co tam naprawdę jest za tymi choinkami? Przecież tamci na pewno już nie śpią... A może? Nie, nie mogą spać, na pewno przynajmniej jeden pilnuje. Pilnuje, i teraz pewnie już innych obudził! Sania mówił, że ma ich być tylko trzech, więc mieli sześć gnatów na trzy – przewaga liczebna po ich stronie była oczywista, ale jakoś pewności siebie to Tolikowi nie dodawało. Nagle dotarło do niego: a co za różnica, ile luf bije i ile kul leci? Jemu, idącemu na szpicy, wystarczy ta jedna... Był coraz bliżej, a rzekome obozowisko stalkerów milczało jak zaklęte. Tolik starał się iść najciszej, jak tylko potrafił, i wkurzał się na nieustannie hałasujących i szurających nogami towarzyszy – no normalnie jakby celowo to robili!
A tam, za jałowcami, skąd niósł się dymek – cicho, spokojnie... Żadnego ruchu. Tolik wytarł spływającą po czole kroplę potu i jeszcze mocniej złapał śliski chwyt broni. No dobra, jeszcze trochę... jeszcze trochę... I wtedy drgnęła ledwo zauważalnie iglasta gałązka, niechybnie znamionując siedzącego w zasadzce wroga. Tolik aż westchnął z ulgą, po czym huknął dokładnie w to miejsce ze swojego obrzyna i od razu walnął się jak długi, plackiem za cieniutką osikę. Zaterkotały karabiny stalkerów, spóźnione dosłownie o ułamek sekundy – kule poszarpały drzewko w drzazgi, zasypując chłopaka deszczem kawałków drewna i liści. Tolik, nie śmiejąc nawet unieść głowy, wyciągnął obrzyna przed siebie i dał ognia z drugiej rury. Po lewej i prawej strzelali ludzie Zwornika, przyciskając stalkerów do ziemi. Tolik wykorzystał chwilę spokoju, przeturlał się na bok, w jakiś wykrot, złapał dwururkę i zaczął gorączkowo przeładowywać. Jak zwykle, kiedy się człowiek spieszy, nic mu nie wychodziło, nabój nie chciał wleźć do komory. W końcu wepchnął go na siłę, zamknął, odciągnął kurki i korzystając z chwili ciszy, poderwał się, chcąc dopaść biegiem do tych przeklętych jałowców, już posiekanych przez kule. Wypatrzył sobie nawet porządniejsze drzewko, za którym będzie mógł się ukryć... Jeszcze w biegu poderwał strzelbę, ale wyszło mu mało epicko – z przyzwyczajenia chciał znaleźć ramieniem kolbę, której nie było, więc wystrzelił zupełnie nie tam, gdzie zamierzał, posyłając obydwa ładunki śrutu w bok, w zielone zarośla. Jęknął tylko żałośnie, rzucając się szczupakiem za upatrzone wcześniej drzewo, skulił się na ziemi. Kilkanaście kroków od niego czołgał się Mister, robiąc intensywnie kolanami i łokciami, rzucając to na lewo, to na prawo chudym tyłkiem, ledwo wypełniającym za duży na niego kombinezon. Rudzielec zamarł, potem wycelował i puścił krótką serię. Ktoś krzyknął z bólu, a potem wrzasnęli towarzysze Tolika. Chłopak nie załapał, co się stało – był zajęty, po raz kolejny przeładowywał dwururkę. Dopiero kiedy obok niego przeleciał ciężkim cwałem Budda, zrozumiał, że stalkerzy musieli uciekać. Nic innego nie poderwałoby grubasa do tak bohaterskiego ataku. Rzeczywiście, strzały ze strony przeciwnika cichły, oddalały się; kryjący się nawzajem ogniem stalkerzy odchodzili głębiej w las. Tolik poderwał się i pobiegł za byłym studentem, już w biegu zamykając śrutówkę.
Okazało się, że niepotrzebnie się chował – stalkerzy podali tyły, zostawiając za sobą zabitego przyjaciela. Karabiny jeszcze grały, a Budda już obszukiwał kieszenie trupa, pod którym powoli rozpływała się ciemna kałuża. Krew szybko wsiąkała w ziemię, jakby wsysana przez rude, suche igły. Nie wiadomo skąd wychynął Sania Zwierzak – na ugiętych nogach, niemalże podpierając się rękami, wyjrzał z zielonych zarośli. Niezwracający na to uwagi Budda skonstatował flegmatycznie: – A otóż i krew wsiąka już w liście opadłe, ziemią się stając. Do ziemi życie ludzkie wraca, ziemią się staje, a nowe życie z ziemi w drzewach i trawie się podnosi. Koło sansary zatoczyło pełen obrót! Przy tych słowach dłoń grubego szabrownika wężowym ruchem wśliznęła się do kieszeni. Tolik zauważył, Zwierzak też. – O nowym życiu se potem pogadasz – mruknął Sania. – A teraz kieszeni po kryjomu nie dociążaj. Na polanę wyszli pozostali członkowie brygady. – Do kieszeni coś schował – zameldował Zwornikowi od razu tropiciel. – Magazynek do makarowa – spokojnie ripostował gruby. – A co, nie wolno? Moja zdobycz, ja go trafiłem. Martwy stalker dostał w głowę, całkiem możliwe, że faktycznie wykończył go Budda ze swojej pukawki. – Pokaż, coś tam zachomikował! – Wielkie mi co... – Budda wywrócił kieszeń, pokazując dwa załadowane magazynki. – Niech będzie – warknął Zwornik. – Tylko gówno byś dał radę wziąć, jakby nie ten nowy. Zobaczcie, jak tego tu śrutem posiekało... Poderwał się i sam ci pod lufę wlazł. Sprawdź jeszcze, co tam ma w kieszeniach, jak już zacząłeś. – No więc przecież mówię... – jęknął Budda, ale Zwornik już nie słuchał. – Koleczka, weź plecak, potem się go przekopie. Mister, Hantel, ruszcie kawałek tropem tamtych. Nie ma co się wygłupiać, ale postraszcie ich trochę, żeby od razu za nami nie poleźli... A ty, świeżak, całkiem, całkiem. Dobrze się sprawiłeś. Ostatnie tyczyło się Tolika. Chłopak nie wiedział, co odpowiedzieć, rozłożył tylko ręce. – No bo... tak jakoś...
– On tego obrzyna trzyma, jakby na skrzypcach grał – dodał Zwierzak. – Skrzypek normalnie... Zabrzmiało to bynajmniej nie obraźliwie, wręcz jak pochwała. – No i git, Skrzypek – pochwalił go znowu Zwornik. – Tak dalej trzymać, nie cykaj i nie świruj za ostro, to dłużej pociągniesz. Tylko mówię, bez chojraczenia. Zona śmiałym sprzyja, ale głupich karze. Czardaszowi zaraz grypsa zrzucę, że jesteś przyjęty. Twoja działka pójdzie na drugą ratę, powoli będziemy dług spłacać. Dopiero teraz do Tolika dotarło, że mogli go przecież nie przyjąć. I co wtedy? Zwornik kazałby mu iść precz? Albo od razu kula w łeb, żeby nie było niepotrzebnych świadków? Ale na całe szczęście poszło nawet gładko, i tak Tolik ochrzczony został Skrzypkiem. Chabar co prawda uzbierał się skromny, więc i ludzie Zwornika nieszczególnie fetowali swoje zwycięstwo – ot, przeszukali szybko obozowisko, zabandażowali Hantlowi przestrzeloną rękę i pozbierali dokładnie wszystko, co tylko miało jakąkolwiek wartość. Potem Giena dał rozkaz do odwrotu, wyjaśniając jeszcze: – Tych dwóch, co uciekło, tylko patrzeć, jak Kitajcowi podkablują, a ten tutaj zadymę zakręci. Psa zeżarł, sam teraz jak pies wściekły chodzi. Zbieramy się, szybko. Z całej brygady najsympatyczniejszy wydawał się Tolikowi Budda, więc do niego właśnie przykleił się nasz świeżak. Ten z chęcią opowiedział o tym, jak to na cmentarzysku techniki prym wiedzie rzeczony Kitajec, który faktycznie ksywę dostał za to, że podobno z braku innej zdobyczy zjadł kiedyś ślepego psa. – A zły jest Kitajec dlatego, że go od środka zżera chciwość – opowiadał dalej Budda. – Władza go kusi, walczy o autorytet. Dlatego i naszych braci ścierpieć nie może. Byle pretekst, od razu obławę urządza. Teraz ci, których my pogoniliśmy, do niego na skargę pobiegną, a Kitajec naszym śladem pójdzie. – Że co, sam? – nie zajarzył Skrzypek. – Aha, już, sam... i cukierków ci przyniesie! A ty myślisz, że my czemu właśnie tutaj siedzimy? Tam, na Wysypisku, samotników jest wielu, można ich po kawałku wybierać, jak i dzisiaj. Gdzie pod siebie Wolność zbiera, albo jeszcze gorzej, Powinność, to za wysokie progi. Teraz tam Kitajec swoje porządki wprowadzać chce, z samotników brygadę zebrać... A tamci się go
słuchają, głupi. Jemu wystarczy gwizdnąć i pójdą, nie damy im rady. – Mothafucka Kitajec – burknął Mister, wyprzedzając kołyszącego się z boku na bok Buddę. – You fuckin’ lepiej mów anomalia, świeżak więcej- lepiej. – A słusznie – zgodził się grubas. – Widzisz tam, Skrzypek, jak się tam takie coś kręci? Tolik przypatrzył się: pośrodku polany dostrzegł przez zrudziałą trawę krąg gołej ziemi. Nad łysiną powoli, jak drobinki kurzu w promieniu światła, wirowały kawałki liści, połamane gałązki i inne śmieci. – To jest właśnie „karuzela” – wyjaśnił Budda mądrym tonem. – Jak w taką wleziesz, to zakręci, ściągnie do centrum, a potem pierrdut! Rozładuje się, trzaśnie, i wszystko, co wciągnęła, porwie na kawałki. A mnie, rozumiesz, ten twór Zony jako memento służy. Wielkie koło sansary mi przypomina... Tak samo my wszyscy się kręcimy wokoło w objęciach kłamliwego życia, to wyżej, to niżej, coraz szybciej i szybciej, nie znając ni drogi, ni celu. Listkowi takiemu w „karuzeli” się wydaje, że to cały świat wokół niego się kręci, a tak naprawdę to on sam wiruje wokół centrum anomalii. A przecież taka „karuzela” to wcale nie pępek świata, podobnych do niej wiele jest na świecie. Ja myślę w ogóle, że anomalie też są porozmieszczane w Zonie wedle dokładnego planu, jak litery na karcie pergaminu... No, coś jak przesłanie dla nas, rozumiesz? Och, gdyby tak umieć je odczytać! Wtedy na wyciągnięcie ręki byłaby prawda i pełnia zrozumienia satori... Tolik zatrzymał się, patrząc na anomalię. – Kto do „karuzeli” wpadnie, temu koniec pisany – paplał dalej grubas. – Na kawałeczki go porwie, a potem te kawałeczki mutanty zrodzone z Zony zeżrą. I kto wie czy przy kolejnym obrocie koła sansary twoja dusza nie zamieszka w ślepym psie? Jeśli karmę masz parszywą, to może ci wypaść taka forma odkupienia... – Budda, weź ty po ludzku mów... – Nie da się po ludzku. Po co językiem ludzi mówić? Ludzie po swojemu mówią i tak samo myślą, bo u nas słowa i myśli są jednym. Mowa – to werbalna projekcja duszy. Gdybym był tylko człowiekiem, to nie pojąłbym, że anomalie są literami w nieznanym nam alfabecie. A ja... – Ej, a co to jest, o tam? – Tolik pokazał palcem. – Tam, widzisz? Czerwone takie?
Grubas spojrzał we wskazanym przez Skrzypka kierunku, potem popatrzył szybko po towarzyszach; napotkawszy wnikliwe spojrzenie Hantla, zamachał rękami i zawołał z udawaną radością w głosie: – Opsa! Chłopaki, stać! Skrzypek „krewkamień” zauważył! Tolik zrozumiał, że skrewił: lepiej by było po cichu sobie artefakt przygarnąć, ale było już za późno. Brygada stanęła, Zwierzak ostrożnie podszedł i długim kijem przyciągnął artefakt bliżej. Podniósł, obejrzał, oddał Zwornikowi. – Nieźle, młody – pokiwał głową Giena. – I to też na twój dług wobec Czardasza zaliczymy. Masz farta, dzieciaku. Pierwszy dzień, a tu już z dziesięć procent do przodu, no, no. Może z tobą na pokładzie w końcu się do nas szczęście uśmiechnie! I jakoś tak wtedy po raz pierwszy Skrzypkowi błysnęła w głowie myśl, że jego nowa ekipa musi ledwo, ledwo ciągnąć. Ba! Im dalej, tym bardziej oczywisty stawał się dla niego ten fakt. Wieczorem przy ognisku osuszyli dwie połówki parszywej wódy, ale nawet gorzałka nie rozwiązała języków: wszyscy siedzieli ponurzy, nie zdradzając się z myślami. Kola i Hantel odeszli od ogniska, zapalili po samoskrętce. Zaciągali się głęboko, wstrzymując powietrze – widać było, że musieli tytoń chrzcić konopiami. Tolik jakoś nigdy się do ganji nie przekonał, chociaż zdarzało mu się dla towarzystwa popalać i nawet udawać, że go to brało. Ponury Mister nie odzywał się, patrząc w ogień. Pomarańczowe płomienie odbijały się w jego nieruchomych, martwych oczach i tańczyły po twarzy, rozpalając grzywę ryżych włosów przedziwnym blaskiem. Zwierzak znów szeptał ze Zwornikiem, rozglądając się tylko, czy aby ktoś nie podsłuchuje. Zwornik słuchał, kiwał głową... Nawet gadatliwy Budda się zamknął, usiadł prosto. Z zaskakującą łatwością skrzyżował i zaplótł nogi, ułożył dziecięce dłonie na kolanach i wpatrzył się w pustkę. Tolik pomyślał sobie, że tylko patrzeć, a zacznie mu tu doskwierać samotność. I jeszcze coś do niego dotarło: szansa na to, że kiedykolwiek w całości spłaci rzekomo zaciągnięty dług, była bliska zera. Owszem, Zwornik rzucił mu ochłap, że niby już, już dziesięć procent odrobił – ale to przecież klasyczna śpiewka, żeby frajera w bajerę wkręcić! Najpierw trzeba postraszyć, potem dać nadzieję, znaczy się rozbujać jelenia, a dalej już samo idzie. Dokładnie tak samo mu Zwornik powiedział: o, tylko patrzeć, zaraz się rozliczysz na zero. Tak tylko, żeby mógł sobie wyobrażać.
A potem, z czasem, przywyknie Skrzypek do myśli, że już z tą brygadą na dobre się związał. I tak zostanie. Dokładnie tak się stało: przez następne trzy tygodnie Giena ani słowem się o długu Tolika nie zająknął. To nic, że zaliczyli jeszcze cztery strzelaniny; owszem, trzy razy stalkerzy dali odpór, ale raz udało im się urwać chabaru, i to nawet niezłego, solidniejszego niż za pierwszym razem. I co? I nic. Wtedy też zdecydował Tolik, że przekisi się ze Zwornikiem tylko tyle, żeby liznąć nieco więcej mądrości i życia w Zonie, a potem... Potem wyczeka na okazję, żeby się z niefartowną brygadą po cichu pożegnać. Za dnia jeszcze jakoś sobie Tolik radził, chociaż to jego, jako kota i świeżaka, ganiali to do zbierania drewna, to do jakichkolwiek innych niewdzięcznych posyłek. Ot, chociażby do gotowania wody – a z wodą marnie było, gotowali ją po trzy, cztery razy, zasypywali wojskowymi tabletkami odkażającymi... Dopiero pod wieczór przychodziła prawdziwa melancholia, ale to taka, że aż się wyć chciało. Wejść na starą koparkę i wyć razem ze ślepymi psami, które też zgodnym chórem wyśpiewywały niebiosom sprzeciw wobec niesprawiedliwego losu – ale do odejścia nie był Tolik gotowy. Jeszcze za wcześnie, nie ma się co do grobu spieszyć, a w pojedynkę o to nietrudno. Inni członkowie ekipy też bali się samotności – w pojedynkę chodził tylko Sania Zwierzak. Pewnego dnia Sania wpadł do obozu zdyszany, spocony. Machał rękami, pokazywał, chrypiał, ale nijak nie mógł wykrztusić z siebie słowa. Zwornik od razu podskoczył do niego z licznikiem Geigera – szef miał najmocniejszy aparat, o wiele bardziej czuły niż te zwykłe, wbudowane w bransolety PDA. Odczyty musiały się Gienie nie spodobać. – O, brachu, widzę, że w przeciągu stałeś. – Pokręcił głową, wyciągnął wódkę z plecaka. – Masz, chlapnij sobie lekarstwa. – Potem... – wychrypiał Sania, ale od razu odkręcił korek i upił spory łyk. Czknął, otarł usta brudnym rękawem i wyrzucił z siebie: – Potem. Potem wszyscy na leczenie. Teraz trzeba spadać. Wojskowi idą. Bandyci od razu się zakręcili, zbierając manele i upychając swoje rzeczy do plecaków. Kola zakrztusił się skrętem, zaczął pluć i kasłać, rozganiając ręką kłęby śmierdzącego dymu. – Fuckin’ śmigło leci, shit – warknął Mister w swojej typowej mieszance angielskiego i żargonu.
Koło sansary przyspieszyło znacząco.
O budziło mnie pukanie w szybę. Ktokolwiek pukał, robił to cichutko, wręcz delikatnie, ale i tak wyrobione latami w Zonie nawyki dawały o sobie znać na Dużej Ziemi. Za oknami mogły przewalać się nocne pociągi towarowe do byłego RemŻelDoru, jeździć w tę i we w tę ciężarówki... Nawet pisk hamulców mnie nie budził. Ale najmniejszy wypadający poza standardowe ramy dźwięk, cokolwiek, co nie pasowało do zwyczajowego tła – i od razu wybijałem się ze snu. Ręka automatycznie sięgnęła po leżący pod poduszką pistolet, dopiero potem otworzyłem oczy i – dokładnie w tej kolejności – zidentyfikowałem dźwięk. Aha, byłem u siebie, to pół biedy. No, „u siebie” to dużo powiedziane – tymczasowo wynajęty domek na przedmieściach Kolczewska, ale pościel już swoja. Z racji tego, że pościel swoja, to i pistoletu, rzecz jasna, nie było. Za to był nóż. Wyśliznąłem się z ciepłego łóżka i przesunąłem pod ścianą w kierunku okienka. Szybkie zerknięcie – akurat na poziomie oczu pojawiła się dłoń i doczepione do niej przedramię w ciemnogranatowym dresiku z czterema paskami. Albo i czarnym. Albo różowym. Tak czy inaczej, dłoń zacisnęła się w pięść i ewidentnie znów chciała zapukać w szybę. – Dron, weź nie hałasuj! – syknąłem. – Otwieram, już otwieram. Wielkolud Dron, skądinąd znany wykidajło ze skądinąd znanego hotelu Gwiazda, odsunął się o krok, pochylił i dopiero wtedy spojrzał mi w twarz. – Ślepy, weź no wyjdź, co? Albo drzwi otwórz. Sprawa jest... – Dron, do jasnej cholery. Jest środek nocy. I przecież mówiłem, że skończyłem z tym...
– Gosza tu jest. – Aha. No dobra, zaraz będę. Ojoj, skoro sam Gosza się ruszył, to sprawa musiała być poważna. Nie wypadało go spławić, nie bez rozmowy. Prędko naciągnąłem gatki, otworzyłem drzwi z łańcucha. – No chodźcie. Jako pierwszy wszedł Gosza Kary. Wytarł adidasy. Rozejrzał się. Podał mi rękę. – Witamy kolegę emeryta. Potem wsunął się Dron, schylając, żeby nie zawadzić o futrynę. – Mało czasu jest, więc do rzeczy – wyjaśnił Kary. – Nie, światła nie zapalaj. Po ciemku posiedzimy. Sprawa jest. Pomoc potrzebna. – Gosza, mówiłem przecież, że... – Do nikogo innego nie mogę się zwrócić, Ślepy. Pomóż. Gardłowa sprawa. Pokiwałem tylko głową. No, musiała być jazda po bandzie, jeśli Gosza takich słów używa. Zupełnie nie w jego stylu. – Zrobili nam w Gwieździe kocioł... – zadudnił Dron. Wykidajło nawet nie siadał, stanął tylko przy oknie i wpatrywał się w ciemność. Potężne bary niemalże w całości zasłaniały i tak nieduże okienko, przez które do pokoiku wsączał się blask księżyca. – Poczekaj, mogę ja? Zacznę od początku. – Kary podniósł rękę. – No więc, tego... Władowałem się w jedną niemałą sprawę, Ślepy. Normalnie bym się nie pchał, nie moja półka... No ale wiesz, jak jest? Nie na własne życzenie, z góry poszedł rozkaz. Co kazali, to zrobiłem. – Ale co zrobiłeś? Chyba że to tajemnica handlowa? – Pewnie, że tajemnica. No, dość powiedzieć, że zbieraliśmy materiał na jedną grubą szychę. Ja zebrałem, konkretnie. Generał brygady Petriszczew, obiło ci się o uszy? Tak więc facet ma sporo na sumieniu, niemało się udało znaleźć, i to bez trudu. Nie mówiłem nic. Co tu było do powiedzenia? – I nie wiem, czy jakaś suka na mnie doniosła, czy tamten się sam zorientował. Zaczęła się pętla zaciskać, a teraz w ogóle w biegu już jestem. No i muszę schować gdzieś materiały, rozumiesz? Bogini moja, Fortuno. Nie rób mi tego. Nie teraz. – A gdzie lepiej, jak nie w Zonie? Tutaj wszędzie mogą znaleźć, nijak nie
upilnuję. No tak. Generał był dowódcą wojskowym całkiem sporego kawałka ziemi, ciągnącego się łukiem wzdłuż Kordonu. Petriszczew trzymał łapę na wszystkich podejściach do Zony od tej strony, więc siłą rzeczy niejednego wziął pod swoje obszerne skrzydła... Może nie takie drobne płotki jak mnie i innych emerytowanych włóczęgów, czy nawet Karego, który dla generała był mniej niż nikim. W łańcuchu pokarmowym naszego półświatka, ułożonego w całości wokół Zony, Goszę od Petriszczewa dzieliło zbyt wiele ogniw pośrednich. Dobre kilka gatunków drapieżników żywiło się tam spokojnie, nawet nie rozpychając się łokciami. – Gosza, przecież sam wiesz: żenić się chcę. Dom budujemy. Data ślubu już wyznaczona... Ja tu tylko tymczasowo, dorywczo. – Ślepy, mało co na świecie nie jest tymczasowe i dorywcze. Tak samo byś się do Zony bujnął, tydzień, dwa i z powrotem. Moją paczuszkę schowasz, zakopiesz gdzieś, ukryjesz jak trzeba... A sam się na dnie przyczaisz. Jak chcesz, to nic nie rób, siedź se w jakimś obozie i wódę wal tylko. No? A potem ja ci puszczę sygnał, to wykopiesz... – Topór wojenny, co? – skrzywiłem się. – Topór wojenny wykopię? – Patrzcie, na żarty mu się zebrało. Przyjedzie kontrola z Kijowa, z dowództwa sił międzynarodowych. Będzie ktoś od naszego prezydenta, kilku z Ministerstwa Obrony. A my im pach! Prezencik. Zobaczcie sobie, co generał w wolnym czasie robi. To z Zachodu ludzie, przy nich takiej sprawy pod dywan nie zamiotą, więc Petriszczew obciągnie po całości, na twarz. Westchnąłem. Kary chyba opacznie zinterpretował tę reakcję: – Nie bój nic, mordo moja! Wszystko zrobimy jak trzeba, nic na chama! Tak wyjdzie, że komisja sama to znajdzie, jeszcze się ucieszą: o, jakiego pasożyta społecznego odkryli! Dla nich to jak gwiazdka z nieba będzie, niejeden na tym karierę ukręci, o jeden szczebelek wyżej się wdrapie. No i rozumiesz, dalej już samo poleci, tylko popchnąć trzeba. Trzeba będzie się tylko przytaić, dopóki tamci... – Gosza, człowieku, nie rozumiesz? Skończyłem z tym. Na dobre. – Ślepy, człowieku, błagam cię. Obława na mnie idzie, rozumiesz? Jak wilka w norze mnie osaczają. Zaszczują jak psa ślepego. Oho, nie spodobały mi się nutki dramatyzmu w głosie Karego. Gosza naprawdę mnie prosił, ba – błagał! I bał się, że mogę mu odmówić. Bał się. I teraz jeszcze poczuł, że się zawahałem, wyrzucił z siebie:
– Ślepy, pomyśl tylko! Już my cię do Zony wprowadzimy, a tam lepiej ode mnie teren znasz. Ty mądry gościu jesteś, przyczaisz się, przeczekasz, a ja tobie dam kasy na drogę, ile chcesz... No wakacje, normalnie wakacje ci zafunduję! Ostatnie kawalerskie, no? Akurat przed ślubem się ogarniesz, schudniesz, opalisz się. A ja ci, jasna rzecz, jeszcze bonus wypłacę po wszystkim! Teraz, słuchaj, kopsnę ci zielonych i kolorowych, na fundusz reprezentacyjny, żebyś się tam nie musiał szczypać z niczym. Akurat dom ci wykończą, moi ludzie dopilnują. No to jak? Pomóż, podaj rękę, bo bez ciebie jestem już trup! Po raz kolejny westchnąłem, ale jeszcze ciężej. – No to co, zgadzasz się? No! Ślepy, ja cię znam przecież! Zgodziłeś się, co? Nawet w takim stanie – wystraszony, zdenerwowany, niemalże bliski bycia normalnym człowiekiem – Gosza i tak z jakiegoś powodu mnie odrzucał. No ale co zrobić? Był jednym z naszych. Nie było szans, żeby szef lokalnej bandyterki miał kiedykolwiek stać się częścią braci stalkerskiej, ale nie zmieniało to faktu, że staliśmy zasadniczo po tej samej stronie barykady. Nie raz przecież bywało, że Kary za któregoś ze stałych bywalców poręczał słowem, albo i czynem, a każdy z jego „emerytów” mógł zawsze liczyć w Gwieździe na ciepły kąt i gościnę. Może i nie bezinteresowną, ale mimo wszystko. A teraz Kary przyszedł po pomoc do mnie. – Gosza, wiesz co... – Wiem. To co, umowa stoi? – Stoi. Fortuno, spraw, aby to nie był wielki, ogromny błąd. – No to... Masz tutaj paczuszkę, weź. Nieduża, widzisz? Nie będzie trudno schować. I pieniądze weź, to na drobne wydatki. Nie, nie patrz tak, to tylko zaliczka! Realna kasa potem będzie, nie skrzywdzę! Jednym spojrzeniem oceniłem rozmiar zwitka banknotów – no, nawet nie było źle... – A ty i tak musisz do Zony iść, Ślepy – rzucił Dron, nawet się nie odwracając. – Wszystkich naszych już zgarnęli, teraz przesłuchują. Do ciebie też dojdą, nie bój się. Wszyscy wiedzą, że w Gwieździe waletowałeś. Jak nie dziś, to jutro, ale przyjdą. I żadne znajomości nie pomogą, nie będzie komu ręki podać. Petriszczew za sznurki ciągnie, teraz wszystkich po kolei będzie
rąbać, byleby nasze materiały wydusić. Więc jak wolisz – albo na dołek, albo za Kordon. I tak byś tam poszedł. – Gosza – przełknąłem ślinę – nie mogłeś tak od razu powiedzieć? – Nie mogłem – uśmiechnął się Kary niespodziewanie. Uśmiech co prawda słaby mu wyszedł, wymęczony. – Chciałem, żebyś sam, rozumiesz? Uczciwie. Żebyś sam zdecydował się pomóc. Tak słuszniej będzie, po ludzku. Och, po ludzku. No proszę, proszę, przecież tak nagłe przebudzenie człowieczeństwa w Goszy to naprawdę rzadki zwierz. Mutant, chciałoby się rzec. Ale to właśnie dla tych rzadkich przebłysków wypada Karemu pomóc. – Nie bój nic, Ślepy – podsumował Kary, już się podnosząc. – Słuszną decyzję podjąłeś. Parę tygodni w Zonie i już, po bólu. Ty tam nie ryzykuj, bo jak coś się tobie stanie tam, to ja tutaj będę miał problem... Siedź cicho, towaru pilnuj, nie pchaj się na scenę. Mnie tutaj jutro ktoś na minę wsadzi i ani śladu nie zostanie. – Że co? Na jaką minę? – Przeciwpancerną, pod samochodem doczepioną. No już, zbieraj się, ja na dworze czekam. Podrzucę cię do Kordonu, akurat przed świtem się przekradniesz. Za kółko wcisnął się Dron, Gosza siedział z przodu i nie odzywał się ani słowem. Ja uciąłem sobie jeszcze krótką drzemkę, mimo że najpierw co rusz przypominałem sobie, czego jeszcze mogłem zapomnieć, w pośpiechu pakując plecak. Potem jednak machnąłem ręką: i tak już nie wrócę, po co się martwić? Jak czegoś nie wziąłem, to będę improwizować, w końcu Kary jakiś fundusz zapewnia. No i poza tym może faktycznie wreszcie starych kumpli odwiedzę? Bo potem, po ślubie, to już marne szanse... Larik zrozumie. Na pewno. Obudził mnie dla odmiany Kary. – Ślepy, powstań! Jesteśmy na miejscu, wypad z wozu. Godzina W za dwadzieścia minut. Ziewnąłem, przetarłem oczy kułakiem. Chciałem się przeciągnąć, ale ciasnawo było, więc tylko wymacałem ręką plecak i wytoczyłem się z samochodu. Do świtu było już niedaleko, maksimum godzina: niebo poszarzało, na wschodzie widać było pierwsze paski różu, podświetlające ciemną linię lasu na tle nieba. Na trawie zaległa kroplami zimna rosa, nad rowem
melioracyjnym podnosiła się gęstą watą poranna mgła. Dron zgasił silnik i też wygramolił się z wozu, choć z racji swoich rozmiarów musiał to robić na raty: najpierw ręka, potem noga, głowa, ramię... Gosza nerwowo przechadzał się przed maską, ćmiąc papierosa. Przy każdym kroku jego mokre buty zostawiały długie, rozmazane ślady w kładącej się pokotem trawie, tworząc za Karym swoisty kilwater na tym jesiennym trawiastym oceanie. – Ołówek się nie spóźni – rzucił przez ramię na wydechu. – Punktualny jest jak cholera! Zostało... osiemnaście minut. Zaraz zobaczysz, na pewno będzie w punkt. – Że niby ten Ołówek? Ten sam, co frajerów wozi na safari? – A, to widzę, że się znacie! – No, powiedzmy, że przez wspólnych znajomych... A on tu co robi? – Chcesz na drugą stronę czy nie? No chcesz! – zaczął wyjaśniać Kary. Widać było, że ledwo się trzyma, bo gadał jak najęty sam z siebie, byleby nie myśleć o czym innym. – Starymi kanałami przecież cię nie mogę przepchnąć, bo za Kordonem każdy pies z kulawą nogą może brać w łapę od Petriszczewa. Gdzie się obrócić, jego ludzie, wszystkich na smyczy trzyma. Łapiesz? – „Gdyby nie ręka, co by brała, wielką by zacność sprawiedliwość miała” – rzuciłem cytatem. – Co ty znów pleciesz, Ślepy? Co to za poetycka breja? – Nie breja, tylko Reja. Nieważne. – Aha. No więc Ołówek ma tutaj swoje plecy, ale inne. On z wojskowymi nijak się nie kuma, ale kryją go z poziomu centralnego, z Moskwy. – „Niewidzialna ręka Moskwy” zatem. Ta ręka, co daleko i głęboko sięga, i to wcale nie tą drogą, co by człowiek chciał. I co, z Ołówkiem mnie wyślesz, jako jego asystenta? – Coś ty, Ślepy? Nie przeszłoby. Nieważne, jakie papiery, i tak cię wyhaczą. Zorganizujemy przerwanie Kordonu od strony Zony, ze środka... No pewnie, hałasu od cholery będzie... Dron, przygotuj wszystko. Wykidajło zaczął grzebać i przestawiać coś w bagażniku. – Ej, ej, zaraz. Jakie przerwanie Kordonu? – Nie panikuj, zaraz zobaczysz. Weź na razie idź sobie w krzaczkach ulżyj. Potem czasu nie będzie. Gosza zaciągnął się ostatni raz i wdeptał niedopałek w mokrą, zmiętą