a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Wiktor Noczkin - Czerep mutanta

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Wiktor Noczkin - Czerep mutanta.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 175 osób, 147 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 297 stron)

Spis treści Karta tytułowa Seria Fabryczna Zona Zwierzyniec Sroka złodziejka Bar Śnieżynka Detektor kłamstw Rzecz o kobietach Bierz licho oba wasze domy Nowe mutacje Aż po dróg naszych kres Anielski sport Karta redakcyjna Okładka

Seria Fabryczna Zona: Michał Gołkowski Ołowiany świt Wiktor Noczkin Ślepa plama Michał Gołkowski Drugi Brzeg Wiktor Noczkin Czerep mutanta Bartek Biedrzycki Kompleks 7215 Michał Gołkowski Droga donikąd

Jak człowiek chodzi do Zony raczej częściej niż rzadziej, to niezauważalnie wykształcają mu się pewne odruchy. I nawet nie przyjdzie ci do głowy, że pojawił się taki czy inny nawyk, dopóki w końcu nie trafisz na Dużą Ziemię – i nie mówię o naszej mieścinie, gdzie od oddechu Zony aż szyby parą zachodzą, o nie; mówię o naprawdę DUŻEJ Ziemi, gdzie o Jej istnieniu ludzie w ogóle starają się nie pamiętać. Oj, tam od razu człowiek czuje, jak go zaczyna giąć. Co chwilę masz ochotę się skulić, schować, po broń sięgnąć... No i ludzie, wszędzie ludzie! Pełno ludzi, a żaden nie ma PDA. I ty też, swoją drogą, jesteś bez PDA. Dziwne uczucie. I cały czas ręka swędzi,

żeby popatrzeć na nadgarstek, zanim się nogę do kroku podniesie. A tu patrzysz i nic – bo z komputerem na ręku niepotrzebnie by się człowiek rzucał w oczy, więc poza Zoną go nie zakładasz. No bo przecież masz go przy sobie cały czas, tylko nie na widoku. Ja na ten przykład swój chowam w plecaku. No i zawsze na widok munduru strasznie się spinasz. Ile razy bym w miasteczku nie spotykał na ulicy UNFOR-owców w mundurach, nigdy nie było aż tak źle, a tutaj wchodzę do wagonu elektriczki – patrzę, a jakże, siedzi jeden. Organizm zareagował odruchowo – adrenalina w żyły, od razu impuls, żeby się cofnąć, schować, przykucnąć, zanurkować za drzwi...! Ale rozum każe iść dalej, udawać, że niby wszystko gra. Naturalnie rozum przeważa – ale nie bez trudu. Moim zadaniem było odeskortowanie Kostika do sąsiedniej mieściny, za co Kary obiecał mi premię. Ot, nic wielkiego – prosta sprawa, a zgadzając się na temu podobne mniejsze zlecenia od Goszy, mogłem liczyć na wyrobienie sobie chodów u właściciela naszego hotelu. Rzecz to bynajmniej nie drugorzędna – Gosza miał wszędzie swoje dojścia i nie można było wykluczyć ewentualności, że jego pomoc kiedyś mi się przyda, więc jeśli prosił, to ja nie marudziłem. Tak samo i teraz – ot, wyjazd do miasta, drobiazg, do tego jeszcze z Kostikiem, z którym zwyczajnie lubiłem jeździć. Gosza przeważnie w charakterze kuriera wysyłał albo Kostika, albo Drona, ale ten drugi to jednak przypakowany byk i od czasu do czasu zdarzały się przeróżne nie–tak–znów–zabawne akcje z jego udziałem... Dron niczemu nie był winny, chyba to jego postura z jakiegoś powodu niezdrowo ekscytuje przedstawicieli prawa i porządku, którzy cały czas się go czepiają. Tak więc z Kostikiem lepiej się jeździło, a i ten kurs się zapowiadał zupełnie normalnie. Kary osobiście nas odprowadził na dworzec, wsiedliśmy sobie kulturalnie do elektriczki, pomachaliśmy na pożegnanie, a jak pociąg w końcu ruszył z miejsca, poszliśmy wzdłuż składu – Kostik przodem, a ja za nim. No, tak naprawdę to pierwszy powinienem był iść ja, ale jakoś tak wyszło. No więc idę za nim, przechodzimy do drugiego wagonu, wchodzę do przedziału – i mało brakowało, a odskoczyłbym do tyłu, ledwo dałem radę powstrzymać odruch warunkowy. Wagon, jak zwykle, był prawie pusty, postawiłem nogę za progiem – i nagle widzę sierżanta. Mało tego, że wyniesione z Zony nawyki każą nerwowo reagować na mundur, a tu jeszcze patrzę – ja go skądś znam... Faktycznie, raz i drugi miało się z nim sprawę, niech to Zona pochłonie!

Gdybym się zawahał w przejściu, zrobił gwałtowny ruch, cofnął się – na sto procent by wyszło podejrzanie, więc siłą woli zdławiłem chęć wzięcia nóg za pas i z wyliczonym spokojem przeszedłem obok wojskowego. Ten zaszczycił mnie przelotnym, znudzonym spojrzeniem i odwrócił się do towarzysza podróży, zażywnego mężczyzny w cywilu. Minąwszy ich, zorientowałem się, że Kostikow usadowił się właśnie w tym wagonie – może celowo, żeby się ze mną podroczyć? Bynajmniej nie pokazując po sobie, jak bardzo obecność sierżanta działa mi na nerwy, klapnąłem obok Kostika. Z mojego miejsca miałem idealny widok na podgoloną potylicę wojaka i łysą glacę jego sąsiada. – Kostik, uprzedzam na zaś: tego sierżancika już widywałem wcześniej. Jak mnie rozpozna, to... – Nu, wjelka mnie rzecz, a – sjerżancik! Ten kaljeżka, co obok niego sjedzi, to zdaje sję mi, że z prakuratury wajskowej. – Uch ty... Skąd wiesz? – Nu, ja nie pewny zupelnie, ale parę razy go widywał z tym prakuratorem, co do nas do szpitalja przychodzil, pamiętasz ty? – Pamiętam, jakżeby inaczej. Czyli ten typ z nim był? – Nu, co ty. Parę razy ja ich widzjal, no i w Uprawie, jak z Goszą my tam chodzili. Rzecz jasna, rozmawialiśmy prawie szeptem, żeby ani inni pasażerowie, a tym bardziej sierżant i jego kolega w cywilu nas nie słyszeli. Za to wojskowy gardłował bez krępacji, przekrzykując nawet stukot kół, więc doskonale słyszeliśmy, jak nawija do sąsiada: – Z kilometra ich poznać potrafię, tych całych stalkerów! Oko już wyćwiczone, a jakże! Popatrzeć wystarczy i od razu... Oni się przecież zupełnie inaczej poruszają, jak zwierzęta jakieś czy co. No i te mordy zakazane – nic dodać, nic ująć, mutanty! – Ach, doprawdy... – odburknął cywil. Chyba nie był szczególnie zainteresowany, tak tylko rzucił, żeby cokolwiek powiedzieć. – Dokładnie, dokładnie tak! А, swoją drogą, anegdotę pan słyszał? Przyjeżdża generał na posterunek przy Zonie, mówi: Rozkaz przyszedł, mutanta trzeba złapać, ale jakiegoś strasznego. Uczeni przyjechali z zagranicy, muszą mieć swojego mutasa. Próbowali Niemcy złapać – nic się nie udało. Polacy łapali – ni cholery. Francuzi próbowali – też nic z tego. W końcu do nas, do Ruskich przyszli, bo nam się zawsze udaje, mówią: złapcie...!

– No i? – zapytał grubasek apatycznie. – A dowódca mówi naszym: Chłopaki, przeczeszcie tamte krzaki, złapcie jeszcze jednego stalkera i generałowi odstawcie. Tylko pamiętajcie, żeby mu PDA zdjąć, żeby człowieka nie przypominał...! Aaa, ha, ha, ha...! Zazgrzytały koła, zapiszczały hamulce – pociąg zwalniał przed stacją, dla nas przedostatnią. A w moim plecaku cichusieńko zapiszczał PDA. Kolejna reakcja z gatunku tych, które wyostrzają się w Zonie – usłyszałem go nawet przez ten hałas i zgrzyt. Wojskowy i jego interlokutor nie patrzyli w naszą stronę, więc wsadziłem rękę do plecaka i ukradkiem wyciągnąłem kompa. Elektriczka już w zasadzie stawała, więc Kostik przesiadł się na miejsce naprzeciwko, żeby widzieć wsiadających, rzucił mi tylko: – A ty dzwjęk wycisz. Na tej stacji my dlugo stać będzjem, jeszcze ten wojak uslyszy, że ci coś tam dzwoni. Wyłączyłem dźwięk – faktycznie, gdyby przyszło postać na tej stacji, to nawet taki ciućmok jak nasz sierżant może się w końcu zainteresować skądinąd znajomym odgłosem. Hm, poczta przyszła, od Lariski... Emotikonek, jak zwykle, naćkała do przesytu, ale pisała o sprawach smutnych – marne wieści, mama choruje, noc w noc ma prorocze sny, wujka Siergieja z jego zakładu zwolnili, zaczął pić... Ano prawda, dawno do mnie Lariska nie pisała, wcześniej dzień w dzień był mail. Chyba musiało być po mnie widać, że posmutniałem, bo Kostik spytał: – Cos stalo sję? – Tja, złe wiadomości. Siostra po wujecznej babce do mnie pisze. – A ty mówil, że rodzina twoja w Kolczjewsku mjeszka, a? Kolczewsk to miasteczko, do którego z Kostikiem akurat jechaliśmy – tam miało odbyć się spotkanie i przekazanie, hm, ładunku. Przeważnie trzeba było jeszcze dalej się bujać, ale tym razem kontrahent Karego z jakiegoś powodu zdecydował się zabawić w Hansa Klossa i towar odebrać właśnie tutaj, bliżej Kordonu. Tak abstrahując od wszystkiego, Kolczewsk to straszne zadupie, faktycznie odpowiednia i spokojna mieścina na prywatne rendez- vous. – Tak dawaj, do krewnych zajrzyj ty. – No, prawda... – Ja tak myslję, że w drugą stronę to na pusto będzje jechał ja – ciągnął Taras. – Tak że ja sam do Hoszy wrócić mogę, a ty pisz do sjostrzyczki, niech na spotkanie wychodzi ona. Pomyślałem sobie: Też prawda. Kiedy znów się nadarzy okazja krewnych

nawiedzić? A tutaj jak znalazł... Pociąg stanął, głośnik wycharczał coś zupełnie niezrozumiałego o zmianie godziny odjazdu, ale nawet nie słuchałem, bo i tak wiadomo, że tu zawsze jest nieplanowane pół godziny postoju. Poczekałem kulturalnie, aż pasażerowie rozlokują się w wagonie, upewniłem, że wszyscy spokojni, że bagaż nie jest w niebezpieczeństwie, nowi podróżni nie stanowią zagrożenia – i nastukałem odpowiedź do Lariski: Słuchaj, niedługo u was będę, czekajcie. Tymczasem sierżancik pieprzył jak potłuczony, opisując swemu małomównemu sąsiadowi uroki wojskowego życia: – Dla nas służba to nawet nie polowanie, a bardziej jak wędkowanie! – Wędkowanie? – Tak, na żywca! Zawsze nam tak nasz lejtnant mówił, że zarzucamy wędkę, a na haczyku zaczepiony stalkerzyk; potem jak podetniesz, wyciągasz na brzeg, a na nim połów, znaczy się chabar, tylko brać i zdejmować! Wojak chyba rzeczywiście musiał być strasznym debilem, jeśli takie rzeczy na głos rozpowiada...! Albo ten drugi – może nie z prokuratury? A, zresztą, jechał ich ślepy pies... Okazało się, że Lariska chyba wisiała na sztywnym łączu, bo kolejny mail – w zasadzie same emotikonki – przyszedł może minutę później, a w nim tylko trzy słowa: „Biegnę na stację!!!!!!”. Po jakimś czasie pociąg szarpnął i ruszył, a ja się rozmarzyłem, myśląc o spotkaniu z rodziną. Kostik milczał, jak to on. I nawet sierżanta znudziło jego własne paplanie i w końcu się zamknął. A oto i dworzec w Kolczewsku – budynek wzniesiony bodajże w latach pięćdziesiątych, śliczny domek, jak zabaweczka z klocków, z dekoracyjną wieżyczką, wymalowany na różowo, białe obramowania okien – normalnie zamek z bajki. Ach, ileż to razy przyjeżdżałem tu latem na wakacje... Potem, gdy rodziców zabrakło, to w ogóle się tu przeprowadziłem. Bite dwa lata kątem przemieszkałem. Ale to już była inna historia, a dworzec zapamiętałem właśnie taki, spowity letnimi, wakacyjnymi odczuciami. Są wakacje, jadę do wujków, sama radość przede mną! Oj, dobre, dobre wspomnienia. Pasażerowie zaczęli kręcić się nerwowo, ściągać walizki i tłoczyć przy wyjściu. Dziwni ludzie – przecież w Kolczewsku też zawsze długo stoi, wszyscy spokojnie dwa razy wysiądą. Zapiszczały hamulce, pociąg szarpnął i stanął, objuczony torbami i bagażami tłum zakołysał się; sierżant idiota i jego sąsiad grubas też wstali, podnieśli nesesery – znaczy się i oni w Kolczewsku będą wysiadać.

Na wyasfaltowanym placyku nieodmiennie rozkładał się nieduży, absolutnie niezorganizowany ryneczek: babuszki z koszykami, jakieś barachło porozkładane na kocach, trzy kioski... Nieco z boku od całego tego zamieszania stała sobie grupka smutnych panów – jeden w drugiego postawnych, atletycznych, w czarnych ortalionach. Ani chybi nasi klienci. Wszędzie dokoła hałasował tłum, ludzie łazili bez sensu tam i siam, a dokoła smutnych panów w czarnych kurtkach – pusto. Jakby to było całkiem naturalne, że przechodnie nadkładają drogi, by ich obejść łukiem. Jakby ktoś magiczną, niewidzialną kredą wykreślił wokół nich zaczarowany krąg. Pasażerowie poruszyli się, naparli na drzwi, Kostik rzucił: – Nu, tak poszedl ja. Podniósł z podłogi brudną, powycieraną torbę, w której – o ile mi wiadomo było – leżały pozawijane w szmaty i gazety specpojemniki z artefaktami, ruszył ku wyjściu, przy którym już przestępowali z nogi na nogę i tłoczyli się ludzie, ledwo zauważalnie przesuwając się w kierunku peronu. W drzwiach oczywiście zablokowała się babulinka z dwoma koszami, zaczepiła się o coś, zaczęła lamentować, ludzie ją zwyzywali... No, dokładnie jak zawsze. Tymczasem parka wojskowy plus cywil już wyszła drugimi drzwiami, staruszkę i jej pakunki w końcu jakoś wypchnęli z pociągu, Kostik skinął mi jeszcze głową i ruszył – zaczynała się najbardziej odpowiedzialna część mojego zadania. Przecież tak na dobrą sprawę to nie eskortowałem Tarasa Kostikowa. Gdyby miała rozkręcić się jakaś poważna draka, gdyby on sam nie dał sobie rady, to i ja bym dużo nie pomógł. Nie, ja miałem sprawdzić – ostrożnie popatrując z boku, nie mieszając się – czy towar przekazano odbiorcy bez zakłóceń. Tak więc siedziałem sobie i patrzyłem przez okno – o, grupa naszych sportowców w czarnych dresach zmieniła formację. Myślałem, że to tak na spotkanie Tarasowi przyjęli szyk paradny, ale powód tego był zgoła inny – na peron weszli wojskowi. Co prawda do Zony daleko, tutaj armia nie była już carem, Bogiem i Putinem królem, uzurpującym sobie wszelkie możliwe prerogatywy i pełnomocnictwa, ale i tak komitetowi powitalnemu obecność wojaków się nie spodobała. Tamtych było czterech: dwóch oficerów i dwóch uzbrojonych żołdaków, w pancerzach i z karabinami. Dziw nad dziwy, panie dzieju... Kostikow niespiesznie wyszedł na placyk, ale do czarnych ortalionów nie podchodził. Tamci się zakręcili i nonszalancko ruszyli uliczką, Taras obejrzał się na mnie, ledwo zauważalnie skinął głową – przekazanie towaru odbędzie się gdzie indziej. Czym prędzej wyskoczyłem z mojego wagonu, ruszyłem

śladem Terminatora – a ten, machając sobie torbą, leniwie poczłapał wzdłuż peronu, trzymając tamtych na oku. Tak między nami, jego torebka ważyła dobrze ponad trzydzieści kilo, bo i pojemniki były nie nasze, polowe z kompozytu, a wzmacniane, z dodatkowym płaszczem ołowianym, żeby nie tliło. A mimo to Kostikow szedł sobie, jakby torebeczka była wypchana styropianem i ważyła tyle, co nic. Człowiek z żelaza! Idąc za nim, przyuważyłem jeszcze kątem oka – gwardia oddawała honory przed naszymi współpasażerami, i to zarówno wojskowym, jak i cywilem. Aj, aj, grubasek musiał być nie taki znowu zwyczajny, przecież nie ku czci i chwale sierżanta gaduły zjawiła się taka eskorta ! Cholera wie, może ten łysy grubas to jakiś generał w przebraniu? Dziwne w takim razie, że elektriczką przyjechał... Ale nie było czasu gapić się na wojaków, bo czarni skręcili za węgieł przypominającego domek dla lalek dworca, Kostik powoli, szerokim łukiem zawinął za nimi, a ja jego śladem. Wyglądało na to, że to ja zamykałem kawalkadę, czytaj: nie miałem ogona. Nasz komitet powitalny skręcił w alejkę, zarośniętą starymi topolami, przeszedł jeszcze kilka kroków i zatrzymał się. Kostikow powoli, niespiesznie zrównał się z nimi, chłopcy w czarnych kurtkach rozsunęli się, przepuszczając go, Taras na chwilę zniknął w grupce, a gdy wyłonił się z drugiej strony, torby już nie miał; teraz dla odmiany plecak jednego ze sportowców nabrał kształtów mocno zaokrąglonych. Chłopcy po raz kolejny zmienili szyk, zakrywając tego, który teraz pewnie grzebał w manatkach kolegi, sprawdzając towar. A potem dresiarze, wyraźnie wyluzowani, ruszyli w swoją stronę. No i proszę, szafa gra, robota wykonana. Mój towarzysz przystanął przed stoiskiem z gazetami, a grupa czarnych powoli znikała w alejce. Przysiadłem sobie na ławce, westchnąłem, zadowolony z życia. Oj, jak dobrze... Pachnie dokładnie, toczka w toczkę, jak w dzieciństwie... A potem sięgnąłem po PDA. Pięć minut później przysiadł się do mnie Taras. – Nu i co, Sljepy? – A wszystko gra. – Do Karego napisal ty? – Aha. Napisałem, że sam dasz radę wrócić. – Tak co, idziemy? – Idziemy. O kurczę, zapomniałem! Lariska miała po mnie wyjść na peron! Chodź, kuzyneczkę ci przedstawię.

Ile to ja już Lariski nie widziałem? No, ze dwa lata będzie. A przecież niby tak niedaleko mieszkamy... Ojojoj, co to się będzie działo! Zabawa w szpiegów już się skończyła, więc poszliśmy prosto na dworzec. Oglądałem się, czy czasem nie mignie mi znajoma sylwetka. Nie, nikogo nie widać. Mógłbym przecież też sam iść w kierunku ich domu, no ale skoro Lariska napisała, że przybiegnie, to wypadało tu na nią poczekać. Raz jeszcze się rozejrzałem – i na krótką chwilę skrzyżowałem spojrzenia z sierżantem gadułą. No i znowu przeklęte instynkty – ukłuła mnie myśl: A jeśli ten przygłupek faktycznie nauczył się stalkerów rozpoznawać? A może tylko udaje debila, a tak naprawdę...? Dosłownie sekundę później uświadomiłem sobie, że facet patrzył wcale nie na mnie, a po prostu w moim kierunku. Zaciekawiło go coś za mną, a ja po prostu stanąłem mu na linii wzroku. Zerknąłem przez ramię – gdzie to tak się nasz wojak zapatrzył? I poczułem, jak na mgnienie oka zamarło mi serce. Albo i na dwa mgnienia. Cóż za zjawiskowy widok! Dziewczyna powoli uniosła rękę... O nie, tego gestu, będącego spełnieniem marzeń każdego estety, nie można opisać słowami „podrapała się po głowie”. Podrapać się to może byle debil, taki jak sługa wasz uniżony, a księżniczka – w żadnym razie. Księżniczka by się do tego nie zniżyła, ona mogłaby co najwyżej przegarnąć króciutkie, obcięte na chłopaka włosy, ale księżniczka nawet wtedy nie omieszka przecież wygiąć się rozkosznie, wystawiając kształtny tyłeczek, obciągnięty nieco kusymi dżinsowymi spodenkami... Oj, w takich chwilach instynkt cię nie uratuje, nawet jeśli szkoliłeś go tygodniami w Zonie. Wręcz przeciwnie, masz ochotę zadrzeć głowę i zawyć, no bo przecież dla takich chwil się żyje...! A tymczasem zamyślona księżniczka rozejrzała się, zatrzymała wzrok na mnie i... – Czeee-eeeee-eeeść! – Nie zdążyłem nawet się zorientować, a księżniczka, w okamgnieniu zmieniwszy się w Lariskę, rzuciła mi się na szyję. – Jesteś już! Ojej, jak się cieszę, że cię widzę...! O, jak fajnie, że przyjechałeś! – No cześć, cześć, Małpko... Kiedy ostatnio się widzieliśmy, Lariska uczyła się w technikum, była nieludzko chuda i kanciasta, a składała się niemal wyłącznie z kolan i łokci. Do tego jeszcze czesała się jakoś tak absurdalnie, jakby zupełnie nie wiedziała, co zrobić z włosami, ponadto kompletnie nie umiała się ubrać, więc każdy ciuch wisiał na niej jak na wieszaku. No i ciągle miała muchy w nosie, więc jeszcze w dzieciństwie ją przezwałem Małpą, przez tę ciągle

wysuniętą dolną wargę... A tu minęły dwa lata – i zjawisko! Fryzurka, bluzeczka, dżinsiki... Oj, było na czym oko zawiesić i od czego zdurnieć. Więc zdurniałem. Potem Lariska cmoknęła mnie w policzek, a we mnie jakby piorun strzelił albo jakbym wlazł w „trampolinę” – o, to też podobne uczucie. I chyba kuzyneczka też się z lekka skonfundowała... Delikatnie wziąłem ją za ramiona – najmniejszego nawet śladu po wystających łokciach czy innych kościach, o które się nieustannie obijałem. – Larik... Oj, święci mutanccy, aleś ty wyrosła. – A ja się rozglądam i rozglądam, a ciebie nigdzie nie ma... – Lariska pociągnęła noskiem i dopiero wtedy naprawdę do mnie dotarło, że to naprawdę moja kuzyneczka, ta sama Małpa, Larik i wszystkie inne ksywki, ta sama mała istotka, z którą ramię w ramię eksplorowaliśmy okoliczne sady, piwnice i strychy, z którą się kłóciliśmy i godziliśmy po pięć razy dziennie... i parę razy po cichu podpalaliśmy papierosy w łopianach za przekrzywionym płotem... Boże ty mój, to naprawdę Larik... – Ślepy, nie zechciałbyś mnie swojej krewniaczce przedstawić? Z pewnym opóźnieniem uświadomiłem sobie, że to mój stalowy Kostik odezwał się po ludzku. Wystarczyło jednego spojrzenia księżniczki, a już zaczęły się cuda. – Ależ oczywiście. Larisko, to Taras Kostikow, mój kolega, przyjaciel i wspaniały kompan. A to... – To twoja siostra. – Kuzynka – poprawiłem. – Przyszywana – dodała Lariska z dziwną intonacją. – Bardzo mi miło... A oto chyba moja elektriczka – wypalił Taras ni w pięć, ni w dziewięć. – To ja już pójdę może... Słuchaj, Ślepy, bo ja ślub mam za miesiąc, nie chciałem się za wcześnie wyrywać... Ty tego, no... Weź pannę kuzynkę i przyjedźcie, co? No, szczegóły, rozumiesz, później ci... No, dobra, to ja idę! Nie będę wam przeszkadzać. – Ty, zaraz, poczekaj, jaki ślub, czyj, z kim? – Pogubiłem się już zupełnie. – No mój przecież, z Nadiuchą... No, na razie, dzieciaki! I Taras, nagle z nie do poznania poprawnym akcentem, pospieszył ku pociągowi. Odprowadzając go wzrokiem, po raz kolejny spotkałem się spojrzeniem z sierżantem, w którego oczach wyczytałem tyle bezinteresownej zawiści, że aż mi się miło zrobiło. Tak mi się miło zrobiło, że się zupełnie zapomniałem. No bo i po co robić cokolwiek, jeśli można tak stać i po prostu patrzeć na Lariskę? Nie trzeba

nigdzie iść, nie trzeba nic mówić... Mam nadzieję, że kuzynka miała odczucia chociaż w przybliżeniu podobne do tego, co czułem ja. – No, jak żyjesz...? – wymamrotałem po jakimś tam czasie. Nie mam pojęcia, ile minut, godzin, dni czy wieków zdążyło przelecieć, zanim się odezwałem. Wszechświat zdążył chyba kilka razy zatoczyć wokół nas koło i wrócić na poprzednią pozycję. – Wyglądasz... zajebiście. Larik przejechała ręką po króciusieńkich włoskach. – A, o tym mówisz? A, no... no tak. Chyba lepiej tak, niż jak zarośnięta byłam. – Uśmiechnęła się, a ja nerwowo przełknąłem ślinę. – No to co, idziemy do nas? Moich już uprzedziłam, że przyjeżdżasz. Miasteczko mocno się chyba pozmieniało. Z jakiegoś powodu zapamiętałem je jako szare i ponure, a teraz, gdzie nie spojrzeć, wszędzie reklamy – wszystko jasne, kolorowe, plastikowe... Jakkolwiek nijak nie byłem w stanie określić, jakiego konkretnie koloru są litery na plakatach reklamowych, to ogólne wrażenie było bardzo pozytywne. A może tak naprawdę była to kwestia tego, że szedłem pod rękę z księżniczką? Kolczewsk to maluśka mieścina, która wyrosła w zasadzie jako dodatek do Remżeldoru – ogromnego zakładu remontu taboru kolejowego. Po okresie głasnosti i pierestrojki zakład jakiś czas wykonywał zamówienia i zlecenia produkcyjne, potem coś związanego z przeróbkami... Potem przedsiębiorstwo zaczęło robić bokami, poszczególne cechy, czyli sekcje warsztatowe, zaczęto oddawać w najem drobnym biznesmenom-cwaniaczkom, potem przyszedł nowy dyrektor – zdawało się, że jakoś to wyprostował, porozwiązywał umowy najmu, zakład znów ruszył... No a Kolczewsk wszystkie te zakładowe koleje (dosłownie) losu odczuwał razem z Remżeldorem. Innych dużych pracodawców w okolicy nie było, więc bez mała połowa, a może i więcej mieszkańców miasteczka była na utrzymaniu tego podstarzałego dinozaura ojczyźnianego przemysłu. Wujek Sierioża przepracował tam pół życia, ciocia Wiera zresztą też, dopóki nie przeszła na rentę. A teraz zakład stał – to było od razu widać po kolorze nieba. Zazwyczaj kiedy remontownie pracowały, niebo nad Kolczewskiem przybierało kolor brudnożółty; nie to, co w Zonie, tam powietrze jest jak kryształ... No, jeśli na

dozymetr nie patrzeć zbyt często. Tak więc teraz niebo było błękitne, z chmurkami jak wata cukrowa. Szliśmy sobie zalaną słonecznym blaskiem uliczką, po lewej i prawej mieliśmy szpaler topoli i rzędy jaskrawych szyldów. Zerknąłem spod oka na Lariskę, poczułem, jak jaram cegłę, a ona zachichotała. Ojj, jak strasznie od tego odwykłem... Przez drogę przebiegły nam dwa dzieciaki, na oko wczesna podstawówka; obydwaj ganiali z plastikowymi kałaszami i... no, oczom nie mogłem uwierzyć – czymś przypominającym PDA, na podobnych bransoletkach, jak nasze! Plastikowe pudełko, ekran, klawisze... Jak to, to już dzieci się bawią w stalkerów? Jeden z chłopaczków podniósł karabin, zrobił groźną minę i zakrzyczał: „Ta-da-da-da-da!” – znaczy, że strzelał. Ten drugi podniósł rękę z bransoletką, zawołał do niej: – Pałerrendżers, na pomoc! No, chwała Bogu, jednak nie. Uff. Jeszcze tego by tu brakowało, niech nas od tego Zona strzeże. Potem skręciliśmy w zaułek i od razu wszystko stało się tak bardzo znajome. Tu przecież się nic nie zmieniło, wszystko zostało takie, jakie było, dokładnie jak to zapamiętałem z dzieciństwa. Stare, ale równiutko wymalowane płotki, pokryte szarym pyłem zarośla burzanu pomiędzy zabudowaniami a dróżką, którą pokolenia mieszkańców udeptały na kamień. Było sucho i gorąco, w powietrzu wisiał kurz, grały świerszcze... Dokładnie takie chwile, nieistotne, wręcz niezauważalne, najmocniej człowieka uderzają – bo w Zonie świerszczy nie ma. Roi się jakieś paskudztwo nocą przy włączonych latarkach, na bagnach to już w ogóle przeróżnej drobnej wredoty pod dostatkiem – ale tego rodzaju odgłosów po tamtej stronie Kordonu nie ma. A tutaj takie miłe cykanie, wręcz rodzinne. – A co to za jedna ta Nadiucha? – wyskoczyła nagle Lariska. – No, to tam, no... Na Czarnobylu-siedem. Dziewczyna pracuje na poczcie. Nie miałem pojęcia, że Kostikow z nią... no. – A ładna? – No... eee. – Zupełnie się zakałapućkałem. – A ja tam mało co ją widziałem, tylko jak na poczcie byłem, to wiesz... Za płotem zaszczekał pies – zwyczajny pies, nie ślepy. I szczekał normalnie, po psiemu, bez tych idiotycznych zaciągań, ale wygląda na to, że musiałem się odruchowo spiąć, chociaż nawet tego nie zauważyłem. Tak czy inaczej, Larisa położyła mi rękę na ramieniu i jak rzadko kiedy poważnym tonem zapytała:

– A tam... jest bardzo strasznie? – Gdzie? – No wiesz... TAM. – A niby skąd mam wiedzieć? – Uśmiechnąłem się nieszczerze. – Ja przecież do Kordonu nawet nie podchodzę, pracę mam w miasteczku, no i czasem jakaś delegacja się trafi. Dziś mnie szef wysłał akurat tutaj – ot, pofarciło się. – Oj weź już nie kłam, przecież cię znam. Już dawno sama zrozumiałam, w jakie ty delegacje i dokąd jeździsz. Myślałby kto, Burek zaszczekał, a mało ze skóry nie wyskoczyłeś. Słyszałam przecież, że są w Zonie takie ślepe psy. Zmilczałem, więc Larik minimalnie zmieniła temat: – A co z tą twoją nogą? Strzelali do ciebie? Mutant cię zaatakował? Pogryzł pewnie, prawda? Ja oglądałam taki program o Zonie... Na całe szczęście byliśmy już pod domem, więc mogłem nie odpowiadać. Ludzie w pewnym wieku mają bardzo jasno określone zasady związane z każdą sytuacją społeczną. Ot, powiedzmy, podjąć gościa – sytuacja bardzo społeczna, można by wręcz rzec: podręcznikowo społeczna. Na nasze przyjście oczekiwał już nakryty obrusem stół, wujek Sierioża pełnił wartę na ulicy, przestępując z nogi na nogę przy otwartej na oścież furtce. Kto jak kto, ale on się nie zmienił ani na jotę – tak samo chudy, żylasty i ogorzały. Kiedy byłem mały, wydawał mi się postacią na poły jak z bajki, coś jak Żelazny Drwal – dokładnie taki skręcony ze zwojów stalowej liny bohater. Uścisk ręki nadal twardy, zdecydowany... – No, to idziemy. – Wuj się uśmiechnął. – Połóweczkę już, rozumiesz, do zamrażarki wstawiłem. Wchodź, wchodź... synku. Czasami faktycznie nazywał mnie synkiem, a ja nie miałem nic przeciwko. Wydawało mi się, że zawsze chciał mieć właśnie syna, więc może wujek Siergiej był w głębi ducha zadowolony, że Larik była taką właśnie chłopczycą? Może żałował, że teraz zmieniła się w księżniczkę? Spojrzałem na Lariskę, ona puściła do mnie oko, weszliśmy na podwórko. Ciocia Wiera mocno się przez te lata posunęła, ale na to byłem przygotowany, bo Larik mnie uprzedziła. Ciocia pracowała kiedyś w Strefie Czarnobylskiej, teraz

zaczynało być widać skutki... Jako laborantkę jakiegoś najwyraźniej tajnego laboratorium ewakuowano ją po Drugiej Awarii. Ciocia o swojej pracy nigdy nie mówiła, bo i pewnie nie mogła – tam przecież klauzule poufności się podpisuje i w ogóle. No a teraz co i rusz jakieś nowe dolegliwości, na dokładkę jeszcze te dziwne sny... Nie zdążyłem jeszcze wejść do domu, a już mnie wzięli w obroty, ściągnęli plecak i zabrali bluzę, poprowadzili do łazienki „ochlapać się po podróży”... A zapach domu był dokładnie taki, jak go pamiętałem, tak dobrze znany z młodych lat. I meble te same, nawet deski na podłodze identycznie skrzypiące... Jak kawałek życia wyjęty z przeszłości! Potem naturalnie posadzili mnie za stół, zaczęli ugaszczać; wujek Sierioża wyciągnął z lodówki rzeczoną butelkę, polał – wypiliśmy. W odróżnieniu od Lariski staruszkowie nie wzięli się za wypytywanie mnie o pracę wprost, natomiast co i rusz dawali do zrozumienia przez wszelakie aluzje, że przecież wszystko, ale to wszystko rozumieją. Aj-waj, cały ten ceremoniał... Oczywiście odpowiadałem wymijająco – no tak, praca jest, bywa niełatwo, służba nie drużba, ale płacą zacnie. Tylko wolnego czasu mam mało dla siebie... Prawda wyglądała tak, że czasu wolnego miałem aż nadto, tyle że niezręcznie mi było się tłumaczyć, dlaczego nie chciało mi się ruszyć ich odwiedzić, więc zasłaniałem się robotą. Potem, kiedy wujaszek postawił na stół drugą połóweczkę, rozmowa płynnie przeszła na sprawy miejscowe. No a jakie niby sprawy miałyby być w Kolczewsku? Wszystko wokół Remżeldoru się kręci. Kiedy się wujostwo w te strony sprowadzali, to obydwoje siłą rzeczy tam właśnie znaleźli pracę – ciocia Wiera nie do końca w swojej specjalizacji, bo w kontroli technicznej, a wujek w ochronie. Szybko awansował, doszedł aż do zastępcy naczelnika działu, a na takim zakładzie to nielicha odpowiedzialność! Wbrew wszystkiemu, co się w kraju i gospodarce działo przez ostatnie lata, udało mu się pozycję utrzymać, nawet kilku naczelników przeżyć, bo tam przecież była niezła rotacja, ciężkie warunki pracy, więc co drugi to alkoholik... W ciężkich warunkach pracy zalecano picie mleka, ale – rzecz jasna – wujowi przełożeni preferowali stosowanie bardziej klarownych napojów. A pić mój wujo potrafił, ani na twarzy się nie zmieniał, ani nic w ogóle, tyle tylko, że na jego zapadniętych, opalonych policzkach pokazały się czerwone pasma – wujek tak właśnie dostaje rumieńców, robi się pasiasty. Wujek ponurym głosem opowiadał o nowym dyrektorze – a raczej o nowym właścicielu, który niedawno w całości wykupił Remżeldor.

– A kto go tam wie, skąd się wziął? Pieniądze ma, oj tak... Ale teraz już nie wyrozumieć, jak ludzie do takich pieniędzy dochodzą. A ten bogaty, jak mało kto, cały zakład wziął i załogę na bruk wywalił. – Zaczął od ochrony – wtrąciła Lariska. – Stróżów własnych naprzywoził. – Dokładnie – potwierdził wujaszek. – Pierwsze, co zrobił, to wszędzie swoich powtykał: zastępcę swojego, naczelników na warsztatach, no i ochrona jako pierwsza pod nóż poszła. Papiery dał wszystkim po kolei... Wujek Sierioża westchnął ciężko, sięgnął po flaszkę. Zdziwiłem się, że ciocia nie oponuje, ale z jakiegoś powodu milczała. – I tak już to trwa dwa miesiące – ciągnął wujo. – Wszystkich pozwalniał, jednego po drugim, a zakład stoi. – Da się zauważyć – powiedziałem byle co, żeby nie milczeć, a mieć swój wkład w rozmowę. – Niebo czyste. – Niebo faktycznie czyste... no, to co: wypijemy za czyste niebo. Przynajmniej tyle z tego pożytku. Wypiliśmy, zakąsiliśmy, wujo mówił dalej: – No i powiedz mi, co oni tam robią, na Remżeldorze? Warsztaty przecież stoją, a ochrona jak te psy ogrodnika, nikomu popatrzeć nawet nie dadzą, a tam coś się przecież dzieje po drugiej stronie płotu, nie ma dnia, żeby transport koleją nie wjeżdżał. – No, bywa po dwa, po trzy razy na tydzień – poprawiła Lariska. – Mnie też przecież zwolnili, teraz w księgowości na stacji kibluję. I faktycznie, towarowe na zakład wjeżdżają. – Załadowane przychodzą, a wyjeżdżają na pusto – dodał wujo. – No i co oni tam zwożą, ha? I jeszcze jakichś gastarbeiterów nawieźli, czarniawych takich, może Mołdawców? Ale w miasteczku ich nikt nie widuje; zawieźli ich na zakład i jakby kamień w wodę. – Mołdawcy pewnie, budowlańcy – przytaknęła ciocia Wiera. – Wcześniej też takich brali. Przed oczami stanął mi bezrobotny wujek Sierioża, stojący gdzieś pod fabrycznym płotem i popatrujący z daleka na wartownię, starający się ukradkiem zajrzeć przez bramę otwieraną dla wjeżdżającego składu. Nie, blisko nie podejdzie, z daleka będzie patrzeć – duma nie pozwoli pokazać, że tęskno mu do ukochanej pracy. I tak mi się staruszka szkoda zrobiło; w końcu to mało lat w tym samym pionie mu upłynęło? Przecież pamiętam, jak o służbie opowiadał, jak się chwalił, że przy nim zawsze jest porządek. Kiedy na zakładzie zaczęli zjawiać się najemcy – podwykonawcy,

warsztatowcy, jak się o nich wtedy mówiło – pracy mu przybyło, ale i wtedy utrzymywał porządek. A teraz – teraz niby co? Przecież do prawdziwej starości mu jeszcze daleko, do emerytury również, a w miasteczku roboty ze świeczką szukać. – Zwożą jakieś skrzynie, spod plandeki tylko kształt widać. Albo kontenery – tam już w ogóle nie wiesz, co może być w środku – ciągnął wujo. – A przecież miejscowych wszystkich posłali na bruk. Nawet dźwigowych i operatorów na bocznicy wzięli nowych. Co oni tam, mafia jakaś czy co? Normalnie mieszkają na zakładzie, na miasto w ogóle nie wychodzą... – No i przecież gdzie można tyle ładunków upchnąć?! – przytaknęła Lariska. – Coś tam cały czas robią, mimo wszystko – mruknął wujek. – Nocami czy jak? No nie wiem. Ale na składowanie miejsca wystarczy, piwnice tam przecież niczego sobie...! – A co z tymi piwnicami? – Trochę mnie to już męczyło, ale twardo podtrzymywałem rozmowę. – Ano, jak to co. – Wujo Sierioża się ożywił. – Tam przecież pod Remżeldorem są schrony, zakład zaraz po wojnie budowany, jako obiekt strategiczny. Wszystko jak trzeba pomyślane, w razie działań bojowych produkcję sprowadza się pod ziemię, tam warsztaty gotowe stoją. Cały labirynt, mówię ci, pod zakładem, a porządnie to budowali, jeszcze za Stalina. I warsztaty, i magazyny, i... – Na pohybel imperialistom! – wtrąciła moja kuzyneczka. – Wóz pancerny pod ziemią wyspawać. Sowiecki traktor szturmowy, jak w dowcipie! – Cicho bądź – machnął ręką wujo, puszczając do mnie oko. – Młoda, głupia jeszcze jesteś, co ty tam wiesz, tylko kawały ci w głowie. A właśnie, gościu nasz ty kochany, teraz pewnie nowe dowcipy się opowiada? – Eee... – zająknąłem się. – No tak, pewnie tak. – A ja przecież pamiętam, żeście z Lariską cały czas się z czegoś chichrali. To jakie się teraz dowcipy opowiada, a? Aj-waj, przecież nie zacznę im tu opowiadać, jak stalker Pietrow do Żóru chodził, nie? – No, tego, wiesz, wujku, my taki dość specyficzny mamy humor, mocno z naszą toksyczną produkcją powiązany... Wujo tylko polał i znów machnął ręką. – Daj już sobie spokój, ty mały mataczu. Opowiadaj o swojej Zonie,

o stalkerach czy co wy tam jeszcze macie. Biedni wujostwo, pewnie im się wydaje, że dzień w dzień tylko opędzam się od niebezpieczeństw i straszliwych potworów, cały czas ryzykując głową i takie tam. – No dobra, dobra. Wchodzi stalker Pietrow do baru Żór, ochroniarz przy wejściu mu mówi: Broń oddawaj! A Pietrow na to: BŚT[1] też? To czekaj, buty ściągnę. Larik zachichotała – zawsze szybko łapała, o co chodzi. Potem dotarło też do wujka Sierioży, który przeciągnął dłonią po lekko zarośniętej twarzy, uśmiechnął się, pokiwał głową i sięgnął po butelkę. Swoją drogą, wódkę ciężko było nazwać wybitnie dobrą. U Karego przywykłem do porządnej jakości, więc ta – co? Tania była? Nie, raczej nie, drogiemu gościowi by nie poskąpili, wujo by loszek odwalił i wyciągnął najlepsze, co miał. No ale komentarze, rzecz jasna, zachowałem dla siebie. Po co rodzinie, nawet nie do końca rodzonej, robić przykrość? Kończyliśmy akurat drugą połóweczkę, kiedy wujek Sierioża nagle zaczął się gorączkować, machać rękami i gardłować, że on przecież tak tego nie zostawi, że to obowiązek i że on ich wszystkie te brudy jeszcze wyciągnie na światło dzienne. – Że niby czyje? – wcięła się Larik jak zawsze, już mocno kiwająca się na krześle. Musiało dziewczynie pójść do głowy, chociaż nie tak znów dużo z ciocią Wierą wypiły. – Hej, a ty jutro do pracy nie idziesz przypadkiem? – Szturchnąłem ją. – Nie zaśpisz? – Eee tam, jutro przecież wolne, sobota! No faktycznie. W Zonie przecież dni tygodnia nikt nie liczy, nawet święta mamy, delikatnie mówiąc, nieortodoksyjne. Wujek Sierioża tymczasem twardo ciągnął swoją śpiewkę: – Tamci cwaniaczkowie na mur-beton coś tam nielegalnego kręcą, na naszym Remżeldorze. Już ja ich ciemne sprawki wyciągnę, wszystko wyjaśnię! Tyle lat na zakładzie, tyle długich lat...! I coś tam wożą, całe składy przychodzą, a z powrotem – nic, platformy puste! Jak kamień w wodę! Wujo zachwiał się, wstając, wyciągnął trzecią flaszkę z lodówki. – Sieriożka, bój się Boga! – Ciocia załamała ręce. – Tak, wujek, może faktycznie... – zaoponowałem nieśmiało. – Patrzcie go, bab się będzie słuchać – burknął wujek. – Kiedy się znowu

taka okazja nadarzy, żeby posiedzieć... – A nawet i jutro – zapewniłem. – Jeśli mnie nie wygonicie jak psa... A teraz może już fajrant, błagam, bo nażarłem się jak bąk. Oczywiście naskoczyli na mnie wszyscy naraz, że jak ja tak mogę, wujek zaczął mnie całować i powtarzać, że mnie stąd nikt nie wygoni, bo ja tu u siebie jestem, w domu. Ciotka Wiera ciągnęła mnie za rękę i szeptała półkonspiracyjnie, że wujek taką ma obsesję, żeby rzekomy układ i zmowę na Remżeldorze wykryć, bo wtedy niby nowy dyrektor pójdzie siedzieć, wszystko będzie jak kiedyś, a wujek wróci na dawne stanowisko... Larik tylko wstała i machnęła głową – chodź, pokażę ci nowy komputer. Podziękowałem za kolację, ruszyłem za kuzyneczką do jej pokoju. Komp rzeczywiście Lariska miała niezły, na ile się orientuję – górna półka z tych najtańszych. No bo niby na co więcej miałaby sobie pozwolić, pytam się ja was? Pieniądze ode mnie wydawali oszczędnie, a przecież odkąd wujek poszedł na bezrobocie, to z jednej pensji młodszej księgowej cudów nie zrobisz. Skleciłem bardzo poprawny komplement ku chwale sprzętu, do pokoju zajrzała ciocia Wiera i kiwnęła na mnie – na kanapie w gościnnym już jest posłane. Po drodze opowiadała mi jeszcze półszeptem, jak to wujowi w głowie utkwił pomysł z zakładem i jego nowym dyrektorem. Obecny dyrektor (w zasadzie właściciel) Remżeldoru to podobno kawał chłopa, ale mówią, że chorowity jakiś. Blady podobno, cały czas się poci i czoło chustką wyciera. – Chla pewnie jak głupi, to od razu widać! – Wujek Sierioża słuch miał zaiste godny szefa ochrony zakładu strategicznego w naszej Byłej Wielkiej Ojczyźnie. Potem wujostwo wdali się w dyskusję, wujek twierdził, że jemu fakty są po nic, bo on chce poznać prawdę, ciocia zaczęła opowiadać o swoich snach... Sny cioci Wiery to w rodzinie temat niebezpieczny, ale w końcu z moją nogą i ciemnymi podziemiami się wtedy sprawdziło. Człowiek się w Zonie przestaje czemuś takiemu dziwić, więc poprosiłem ich, żeby dali już spokój, bo jestem zmęczony, spać mi się chce i tak dalej. Rano wszystko się uspokoiło i uładziło. Przy śniadaniu wujek był trochę

ponury, ale o zakładzie więcej nie wspominał. Larik zjadła pierwsza i poleciała włożyć wyjściowe ciuszki, ciocia Wiera gderała, że mógłbym i ja nauczyć się porządnie ubierać, ale na całe szczęście nie wróciła do tematu proroczych snów. Zawsze jakoś nieswojo mi się robi, jak na te jej sny schodzi rozmowa... A do ubierania się – no o co chodzi? Spodobało mi się wdzianko van de Meera, w którym po raz pierwszy pojawił się w Gwieździe, więc i podobne coś sobie ogarnąłem. Wygodna rzecz, kieszeni i szlufek pod dostatkiem, można masę drobnych rzeczy pochować; pamiętam, że nawet Kostikow pochwalił, że pod takim i kaburę schować wygodniej. Tylko ciocia marudziła, że kurta jak psu z gardła wyjęta, a tak każdy zazdrościł, że się nie gniecie. No, to znaczy – gniecie się, ale nawet pomięta dobrze wygląda, dodaje pewnej zawadiackiej nonszalancji. Lariska też, swoją drogą, makijażem i garderobą nie zawracała sobie głowy, tylko bluzkę zmieniła. Zresztą księżniczki we wszystkim dobrze wyglądają. Zanim się oporządziliśmy, wujek Sierioża już zdążył gdzieś wyjść. Ciotka z ponurą miną stała przy kuchni, więc Larik szepnęła mi tylko: „Ojciec znowu poszedł przy zakładzie się szlajać”. Wyszliśmy z domu, ruszyliśmy wolnym krokiem ku centrum miasteczka – nie było się dokąd spieszyć, jeszcze wcześnie, więc pozamykane wszystko, a poza tym było naprawdę fajnie, rześko po nocy, więc szliśmy sobie w milczeniu. W latach świetności Remżeldoru sporo się tu dokoła pobudowało, a teraz powoli pojawiały się oznaki upadku. Na ścianach farba zaczynała się łuszczyć, porozsychane ramy okienne tu i ówdzie zostały wymienione na nowe plastiki – i jakoś tak dziwnie, nie na miejscu wygląda ten plastik, taki świeży i jasny na tle szarych ścian, przeżartych na wylot ciężkim dymem z zakładowych kominów. Po jakimś czasie Larik konspiracyjnie położyła palec na ustach, pociągnęła mnie za rękaw w bok. Skręciliśmy z głównej uliczki, Lariska celowo przeciągnęła mnie po znanych z dzieciństwa zaułkach i przejściach, przeszliśmy przez stare tory kolejowe, obecnie poprzerastane gęstą, soczystą trawą. Taaak, teraz leży to wszystko odłogiem, a przecież kiedyś tętniło życiem i ruchem, bo specyfika Remżeldoru polegała na tym, że całe wyposażenie było wielkie i ciężkie, więc wszystko zwozili pociągami, non stop chodziły składy. Zorientowałem się w końcu, że Larik prowadzi mnie w kierunku wjazdu na teren zakładu. Zatrzymaliśmy się za starym wagonem, chyba przyrośniętym do szyn pośród ogromnego pola szarego łopianu. Lariska znowu położyła palec na ustach, pokazała ręką za róg. Wyjrzałem ostrożnie: potężna brama Remżeldoru była otwarta na oścież, zgrzytając