agulka2242

  • Dokumenty23
  • Odsłony15 299
  • Obserwuję7
  • Rozmiar dokumentów24.2 MB
  • Ilość pobrań8 193

Abbott Jeff - Panika

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Abbott Jeff - Panika.pdf

agulka2242 Dokumenty
Użytkownik agulka2242 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 144 osób, 49 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 164 stron)

JEFF ABBOTT Z angielskiego przełożył PAWEŁ WIECZOREK WARSZAWA 2007 Tytuł oryginału: PANIC Copyright © Jeff Abbott 2005 All rights reserved Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2007 Copyright © for the Polish translation by Paweł Wieczorek 2007 Redakcja: Lucyna Lewandowska Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski Układ graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz ISBN 978-83-7359-404-3 Dystrybucja Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa t./f. (22)-631-4832, (22)-535-0557/0560 www.olesiejuk.pl Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe www.merlin.pl www.ksiazki.wp.pl

www.empik.com WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa Wydanie I Skład: Laguna Druk: B.M. Abedik S.A., Poznań Dla Petera Ginsberga PIĄTEK 11 MARCA 1 Evana Cashera obudził telefon. Od razu wiedział, że stało się coś złego. Nikt, kto go znał, nie dzwonił tak wcześnie. Otworzył oczy. Wyciągnął ręką, aby dotknąć Carrie, ale nie było jej, a druga połowa łóżka była chłodna. Na poduszce leżała złożona na pół kartka. Sięgnął po nią, ale telefon dzwonił tak natarczywie, że nie dało się go zignorować. - Halo? - Evan, musisz przyjechać do domu - powiedziała bez wstępów matka. Mówiła szeptem. - Natychmiast. Zaczął po omacku szukać przycisku lampki na nocnym stoliku. - Co się stało? - Nie przez telefon. Wyjaśnię ci wszystko, kiedy przyjedziesz. - Mamo, choć przez chwilę bądź realistką. To dwie i pól godziny jazdy. Powiedz, co się stało. - Evan, proszę cię. Przyjedź. - Chodzi o tatę? Ojciec, doradca komputerowy, wyjechał trzy dni wcześniej z Austin do Australii w sprawach służbowych. Jego specjalnością było sprawianie, że bazy danych tańczyły i śpiewały dla rządów i wielkich korporacji. Australia... długi lot. Evan ujrzał nagle w wyobraźni rozerwany na strzępy samolot, którego fragmenty zasłały busz albo port w Sydney. Wszędzie leżały kawałki poszarpanego metalu, z których unosił się dym. - Co się stało? - Potrzebuję cię tutaj, rozumiesz? - Głos matki brzmiał spokojnie, ale nieustępliwie. - Mamo, błagam cię... powiedz mi, o co chodzi.

- Nie przez telefon - powtórzyła matka, po czym zamilkła i przez dziesięć sekund narastało bolesne napięcie. A potem zapytała: - Miałeś dziś dużo pracy, synku? - Drobne prace redakcyjne przy filmie Bluff. - Weź ze sobą komputer, popracujesz u nas. Naprawdę cię tu potrzebuję. Natychmiast. - Dlaczego nie chcesz powiedzieć, o co chodzi? - Evan... proszę cię. Jej głos brzmiał, jakby należał do całkiem obcej osoby. - Dobrze, mamo... mogę wyjechać za jakąś godzinę. - Wcześniej. Jak najszybciej. - Może zdążę wyruszyć za piętnaście minut. - Pospiesz się, Evan. Spakuj torbę i przyjeżdżaj najszybciej, jak tylko możesz. - Tak, mamo - odparł, próbując stłumić narastający strach. - Dziękuję, że nie zadajesz mi żadnych pytań. Kocham cię i kiedy się zobaczymy, wszystko ci wyjaśnię. Niedługo. - Ja też cię kocham. Odłożył słuchawkę, lekko zdezorientowany. Nie była to dobra chwila, aby poinformować matkę, że się zakochał. Poważnie i szaleńczo, w stylu Romea i Julii. Rozłożył leżącą na poduszce kartkę. DZIĘKI ZA WSPANIAŁY WIECZÓR. ZADZWONIĘ W CIĄGU DNIA. MAM WCZEŚNIE RANO RÓŻNE SPRAWY DO POZAŁATWIANIA. C. Poszedł wziąć prysznic. Zastanawiał się, czy tego wieczoru nie popsuł wszystkiego. Kiedy leżeli na mokrych prześcieradłach, powiedział „kocham cię”. Zrobił to pod wpływem impulsu, bez zastanowienia - gdyby rozważył konsekwencje tych słów, pewnie trzymałby gębę na kłódkę. Nigdy dotąd nie powiedział tego żadnej kobiecie jako pierwszy. Tak naprawdę do tej pory tylko jednej dziewczynie wyznał, że ją kocha - swojej ostatniej przyjaciółce, wyraźnie oczekującej takiej deklaracji z jego strony, a powiedział to tylko dlatego, że wierzył, iż może to prawda. Miniona noc była jednak czymś całkowicie innym. Zniknęły wszelkie „chyba” i „być może” i pojawiła się pewność. Carrie leżała obok, jej oddech muskał mu szyję, jej paznokieć rysował linię wzdłuż jego brwi i była taka piękna... wtedy właśnie powiedział owe dwa słowa. Wypłynęły z głębi serca, jakby zawsze w nim tkwiły. Kiedy je wypowiedział, w jej oczach ujrzał ból i natychmiast przeszła mu przez głowę myśl: „Powinienem był zaczekać. Nie wierzy w to, bo od razu poszliśmy do łóżka”. Pocałowała go. - Nie kochaj mnie - powiedziała. - Dlaczego? - Bo oznaczam problemy. Same problemy. - Przytuliła się jednak mocno do niego, jakby się bała, że może nagle zniknąć. - Kocham problemy - oświadczył i też ją pocałował. - Dlaczego? Dlaczego miałbyś mnie kochać? - Bo wszystko w tobie jest warte kochania. - Pocałował ją w czoło. - Jesteś taka mądra. - Pocałował ją w czoło między oczami. - We wszystkim widzisz piękno. - Pocałował ją w usta. - I zawsze wiesz, co należy powiedzieć... w odróżnieniu ode mnie. Odwzajemniła pocałunek i znów się kochali, a kiedy skończyli, westchnęła. - Trzy miesiące... nie mogłeś mnie naprawdę poznać. - Nigdy cię nie poznam. Nigdy nikogo nie znamy tak dobrze, jak lubimy myśleć, że znamy. Uśmiechnęła się, wtuliła w niego, przycisnęła twarz do jego piersi, przysuwając usta do jego bijącego mocno serca. - Ja też cię kocham. - Popatrz na mnie i powtórz to. - Mówię to do twojego serca. - Tocząca się po jej policzku łza spadła mu na pierś. - Co się stało? - Nic. Naprawdę nic. Jestem szczęśliwa. - Pocałowała go. - Idź spać, skarbie. Zrobił, o co poprosiła, i teraz, w jasnym świetle poranka, pozostawało mu jedynie patrzeć na puste miejsce po niej i czytać lakoniczny liścik. Może i lepiej, że wyszła. Ostatnią rzeczą, jakiej by sobie teraz

życzył, było wyjaśnianie konieczności nagłego wyjazdu. Zadzwonił do niej na komórkę i zostawił wiadomość: „Skarbie, mam nagłą sprawę rodzinną, muszę jechać do Austin. Oddzwoń”. Pomyślał, że nie powinien tego znów mówić, bo tylko ją to wystraszy, dodał jednak: „Kocham cię i mam nadzieję, że niedługo znów się zobaczymy”. Zadzwonił do ojca, ale nikt nie odpowiadał. Nawet nie włączyła się poczta głosowa. Możliwe, że komórka ojca nie miała w Australii zasięgu. Wyrzucił z głowy wizję katastrofy samolotowej i włączył komputer, sprawdził listę czekających go tego dnia zadań i najnowsze wiadomości. Nie było żadnego doniesienia o katastrofie samolotowej w Australii. Może chodziło o katastrofę w mniejszej skali. O raka. Rozwód. Kiedy o tym pomyślał, zaschło mu w gardle. Włączył skrzynkę pocztową i wysłał ojcu e-maila: „Zadzwoń najszybciej, jak tylko będziesz mógł”, po czym ściągnął wiadomości ze skrzynki odbiorczej. Było wśród nich zaproszenie do wygłoszenia krótkiej przemowy na festiwalu filmowym w Atlancie, wiadomości od dwóch kolegów filmowców oraz kilka plików muzycznych i najnowszych cyfrowych zdjęć od matki, które przysłała mu późno w nocy. Przekopiował pliki muzyczne na odtwarzacz cyfrowy - posłucha ich w samochodzie. Mama miała hysia na punkcie różnych dziwnych zespołów i melodii, ale to właśnie ona znalazła trzy wspaniałe piosenki do jego filmów. Sprawdził, czy ma w komputerze wszystkie materiały potrzebne do dokończenia montażu filmu dokumentalnego o zawodowych pokerzystach. Upewnił się, że dołączył notatki do przemówienia, jakie miał za tydzień wygłosić na uniwersytecie w Houston. Włożył do plecaka laptop, odtwarzacz plików muzycznych i kamerą cyfrową. Spakował torbę, wpychając do niej weekendowy zapas ubrań, których matka nie lubiła: porozciągane bawełniane bluzy, znoszone robocze spodnie w kolorze khaki i sportowe buty, których najlepszy czas już dawno minął. Zegarek wskazywał kwadrans po siódmej. Jazda z Houston do Austin potrwa mniej więcej trzy godziny. Kiedy szedł do samochodu, nie miał powodu cieszyć się z początku dnia. Słuchając muzyki, którą matka przysłała mu w nocy, przebił się przez poranną plątaninę wijących się przez Houston sznurów samochodów. Do początkowych scen filmu o pokerzystach chciał dać przyprawiony po latynosku elektro- niczny funk. Żadna z piosenek od matki nie pasowała do tej koncepcji, ale muzyka była doskonała - pełna dramaturgii i ekspresji. Jadąc, stukał dłonią w kierownicę. Czekał, aż zadzwoni jego komórka - może odezwie się ojciec albo Carrie, albo matka, mówiąc, że znowu wszystko jest w porządku - ale przez całą drogę do Austin telefon milczał jak zaklęty. 2 Frontowe drzwi domu rodziców były zamknięte. Matka miała studio fotograficzne w znajdującym się nieopodal domu garażu, więc Evan pomyślał, że pewnie tkwi teraz w świecie negatywów i odczynników. Otworzył drzwi swoim kluczem i wszedł do środka. - Mamo? Nie było odpowiedzi. Ruszył na tył domu, gdzie znajdowała się kuchnia. W piekarni w La Grange, w której jego matka zawsze się zaopatrywała, kupił jej ulubione ciastka, brzoskwiniowe kolaches. Skoro matka jest w pracowni, wyłoży ciastka na talerz i zaniesie jej. Kiedy doszedł do kuchennych drzwi, zobaczył matkę na podłodze. Była martwa. Znieruchomiał. Otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Świat wokół niego stężał, delikatne pulsowanie krwi w gardle i skroniach zamieniło się w łomot. Torba z brzoskwiniowymi kolaches upadła na podłogę, zaraz potem wylądowała na niej torba podróżna Evana. Zrobił dwa chwiejne kroki w kierunku matki. Jej szyja była poraniona i posiniaczona, obrzmiały język wystawał z ust, a w powietrzu unosił się odór śmierci. Na szyi coś zamigotało - drut, którym ją uduszono. Tuż obok zwłok stało krzesło, co mogło świadczyć o tym, że matka przed śmiercią na nim siedziała. Z cichym jękiem ukląkł przy leżącej i odsunął jej z czoła kosmyk siwiejących włosów. Oczy miała

rozszerzone i opuchnięte, ślepe. - Jezu, mamo... - Przyłożył palce do jej warg. Nie oddychała, ale skóra była jeszcze ciepła. - Mamo, mamo! Ogarnęła go taka rozpacz i przerażenie, że niemal to wykrzyczał. Po chwili wstał. Nagły zawrót głowy sprawił, że nogi się pod nim ugięły. Policja. Musi zadzwonić na policję. Zataczając się, obszedł ciało matki i podszedł do kuchennej lady, na której stały resztki jej śniadania: filiżanka kawy z odciśniętym na brzegu śladem szminki, talerz z resztkami śliwkowej galaretki i okruchami bułki. Sięgnął drżącą ręką po słuchawkę i w tym momencie dostał w potylicę czymś metalowym, aż załomotało. Opadł na kolana, przygryzł język i poczuł w ustach smak krwi. Świat zaczął ciemnieć. Poczuł, że przystawiono mu do głowy lufę pistoletu - wbijając ją w to samo miejsce, w które został uderzony. Tkwiący we włosach wylot lufy był bardzo zimny. Na szyję zarzucono mu nylonową linkę i zaciśnięto ją gwałtownym szarpnięciem. Próbował się wyrwać, ale dostał kolbą pistoletu w skroń. - Siedź spokojnie albo umrzesz - powiedział jakiś głos. Był to głos młodego mężczyzny, wyraźnie rozbawionego, prze ciągającego słowo „umrzesz”, które zabrzmiało jak „umrziiejsz”. Czyjeś ręce złapały leżącą na podłodze torbę podróżną Evana i przeniosły ją poza jego pole widzenia. A więc napad rabunkowy. - Weź... ją... - wycharczał Evan. - Weź ją i idź sobie. Zza jego pleców dobiegały odgłosy krzątaniny: napastnik wyjmował z torby komputer i kamerę. Usłyszał melodyjkę, towarzyszącą uruchamianiu laptopa - była głośniejsza od jego urywanego oddechu. Potem słyszał jedynie stukot klawiatury. - Czego chcesz? - spytał intruza. Nie było odpowiedzi. - Moja mama... zabiłeś moją mamę... - Cicho bądź. - Ucisk luty sprawił, że Evan musiał się pochylić. Nosem niemal dotknął ust matki. Miał ochotę odwrócić głowę, żeby zobaczyć twarz napastnika, ale nie mógł tego zrobić. Pętla zacisnęła się mocniej, wrzynając się boleśnie w skórę. - Chyba zrozumiał - powiedział drugi głos. Też męski, ale należał do kogoś starszego od pierwszego napastnika. Arogancki, chłodny baryton. Potem Evan znów usłyszał stukot klawiszy. - Wszystko zniknęło - stwierdził drugi mężczyzna. Evan usłyszał tuż przy uchu pękanie bąbla gumy do żucia. - Mogę teraz? - Oczywiście. Co za syf... O głowę Evana znów załomotała stal. Przed jego oczami eksplodowały czarne kręgi, zasłaniając puste, martwe spojrzenie matki. Budził się. Umierał. Nie mógł oddychać, linka rozrywała mu gardło, jego stopy wisiały w powietrzu. Na głowę założono mu plastikowy worek na śmieci, więc cały. świat był mlecznoszary i rozmazany. Próbował złapać za linkę, ale wtedy pętla jeszcze mocniej go przydusiła. - Wydawało ci się, że oddychanie to coś naturalnego, słoneczko? - zapytał zimny, drwiący głos młodszego z mężczyzn. Tuż obok musi być kuchenny blat albo krzesło, coś, co pozwoli mu się podeprzeć, co go uratuje. Wyrzucił nogi na boki z całą siłą, jaka mu pozostała, ponieważ było to jedyną rzeczą, którą mógł jeszcze zrobić. - Jeśli coś cię boli, kop dalej - powiedział młodszy głos. - Jestem ciekaw, co się stanie. Nagle pomieszczenie wypełnił huk wystrzału. Zadźwięczało rozpryskujące się szkło, załomotało echo palby, a potem zapadła cisza. - Jasna cholera! - wrzasnął młodszy z napastników. Linka, na której wisiał Evan, zabujała się. Próbował wcisnąć palce pod duszący go, wyciskający życie nylon. Znów rozległ się łoskot strzału i Evan poleciał na dół, na podłogę. Obsypał go pokruszony tynk i

kawałki drewna. Koniec linki, przeciętej przez pocisk, smagnął go po twarzy. Próbował wciągnąć powietrze, ale bez skutku. Płuca nie działały. Oddychanie było zapomnianą umiejętnością, sztuczką, której już nie potrafił powtórzyć. Jednak po chwili jego płuca wypełniło słodkie powietrze. Zachłannie pił tlen i życie. Szyja bolała go, jakby rozerwano mu coś w środku. Zadudniły kolejne strzały, na krzaki za oknem spadło coś ciężkiego. Znowu zapadła cisza. Evan zerwał z głowy torbę, zamrugał, wypluł krew i żółć. Po chwili jakaś dłoń dotknęła jego ramienia, czyjeś palce chciały mu coś przekazać. - Evan? Podniósł głowę i zobaczył, że stoi nad nim mężczyzna. Blady, łysy, wysoki. Mniej więcej w wieku ojca, tuż po pięćdziesiątce. - Uciekli, Evan - powiedział Łysy. - Chodźmy. - Zaaadz... zadzonić... - Każda zgłoska paliła go w usta. - Zadzwonić... policję. Moja... matka... oni... - Musisz iść ze mną- oświadczył Łysy. - Nie możesz tu zostać. Będą cię ścigać. Evan pokręcił głową. Łysy zdjął mu z szyi przeciętą linkę, postawił go na nogi i odwrócił od ciała matki. - Jestem przyjacielem Donny - powiedział. W ręku trzymał paskudnie wyglądającą strzelbę. - Muszę cię stąd zabrać. Evan nigdy w życiu go nie widział. - Moja matka... policja... niech pan zadzwoni na policję. Mężczyzna... nie, dwóch... - Uciekli. Zadzwonimy na policję, ale nie stąd - oświadczył Łysy i popchnął Evana, kierując go ku tylnemu wyjściu. - Kim pan, do cholery, jest? - Evan czuł, jak narasta w nim fala paniki. Jakiś obcy facet z wielką strzelbą, który nie chce, aby zadzwonić na policję. O nie! - Porozmawiamy o tym później. Nie możemy tu zostać. Potrzebuję dostać się do twojego... - Nie skończył, bo Evan walnął go lewym hakiem prosto w szczękę, bez zastanowienia i dbałości o technikę, kierując się jedynie strachem i rozpaczą. Mężczyzna zatoczył się do tyłu i Evan wybiegł frontowymi drzwiami, które stały otworem. - Do jasnej cholery! Wracaj! - wrzasnął Łysy. Evan pognał w wilgotne wiosenne powietrze. Jedynym odgłosem, jaki rozlegał się w skąpanej w cieniu dębów uliczce, były plaśnięcia podeszew jego sportowych butów o asfalt. Spojrzał za siebie. Łysy wybiegł z domu. Trzymając w jednym ręku strzelbę, a w drugim żółtą torbę Evana, wskoczył do zaparkowanego przy krawężniku wyblakłego błękitnego forda. Evan pędził przez wypielęgnowane trawniki, w każdej chwili spodziewając się, że kula roztrzaska mu głowę lub kręgosłup. Ujrzał otwarte drzwi garażu i skręcił na podwórko. Boże, niech ktoś będzie w domu. Wskoczył na werandę, oparł się o dzwonek i zaczął walić w drzwi i wołać, aby ktoś zadzwonił na policję. Błękitny ford śmignął obok. Drzwi otworzył starszy, ostrzyżony po wojskowemu facet, z telefonem bezprzewodowym w dłoni. Evan wybiegł na ulicę, krzycząc przez ramię do niego, aby zadzwonił na policję. Miał nadzieję, że uda mu się jeszcze dostrzec numery rejestracyjne forda. Ale samochód zniknął. 3 - Niech pan mi jeszcze raz opowie, co wydarzyło się dziś rano - powiedział detektyw z wydziału zabójstw. Nazywał się Durless. Miał szczupłą twarz i zdrowy wygląd człowieka trenującego biegi na długich dystansach. - Jeśli to możliwe, synu. Policjanci weszli razem z Evanem do domu rodziców i poprosili go, aby spróbował określić, czego brakuje albo co zostało przestawione, trzymali go jednak z dala od kuchni. W sypialni był okropny bałagan.

Pod ścianami leżały cztery walizki - wszystkie otwarte, ich zawartość rozrzucono na podłodze. Nie wiadomo, co tu robiły. Ulubione zdjęcia matki, których miejsce było na ścianach, leżały podeptane na dywanie. Evan wpatrywał się w pokryte pajęczyną porozbijanego szkła fotografie: oblana pomarańczowym światłem wschodzącego słońca Zatoka Meksykańska, samotny poskręcany dąb na bezkresnej prerii, lon- dyński Trafalgar Square z latarniami ocienianymi padającym śniegiem. Zniszczono wszystkie prace matki. Odebrano jej życie. Wydawało się to niemożliwe, a jednak było prawdą. Pustka po niej zdawała się osadzać na ścianach domu, zagęszczała się w powietrzu, wypełniała kości Evana. Nie stać cię teraz na poddawanie się szokowi. Musisz pomóc policji złapać tych ludzi. Odłóż sobie szok na później. Wyskocz z niego. - Evan? Słyszał mnie pan? - spytał Durless. - Słyszałem. Zrobię wszystko, o co pan poprosi - odparł Evan. Po zawiadomieniu policji usiadł na podjeździe, rozdzierany żalem, i powiedział policjantowi, który jako pierwszy zjawił się na miejscu zdarzenia, jak wyglądał nieznajomy i jego samochód. Przyjechali kolejni funkcjonariusze i z rutynową sprawnością otoczyli drzwi wejściowe i podjazd żółtą taśmą oraz zabezpieczyli nią rozbite kuchenne okno, przez które strzelał Łysy. Evan siedział na chłodnym betonie i próbował dodzwonić się do ojca. Nie było sygnału ani nie włączała się poczta głosowa. Ojciec pracował sam - był niezależnym konsultantem i nie miał żadnych współpracowników. Evan nie znał nikogo, kto mógłby mu pomóc zlokalizować go w Sydney. Kiedy zadzwonił do Carrie, nie podniosła słuchawki. Zostawił wiadomość na jej poczcie głosowej. Zaraz potem przyjechał Durless. Najpierw przesłuchał policjanta z patrolu i sanitariuszy, którzy zjawili się po pierwszym telefonie Evana, przedstawił się Evanowi i wysłuchał jego wstępnego oświadczenia, po czym poprosił go o wejście do domu i zaprowadził do sypialni. - Brakuje czegoś? - spytał. - Nie. - Choć Evanowi mąciło się w głowie, ukląkł przy jednej z walizek. Znajdowało się w niej kilka par wyprasowanych spodni w kolorze khaki, koszule, nowe mokasyny i sportowe buty. Wszystko było w jego rozmiarze. - Niech pan niczego nie dotyka - ostrzegł go Durless i Evan gwałtownie odsunął rękę. - Nigdy przedtem nie widziałem tych ubrań ani walizek, ale ta wygląda, jakby była przeznaczona dla mnie. - Dokąd pańska matka się wybierała? - Donikąd. Czekała na mnie. - Ale spakowała cztery walizki. W tym jedną dla pana. Jest tu nawet broń. - Durless wskazał pistolet, leżący na jednej ze stert wysypanych z walizki ubrań. - Nie wiem, jak to wyjaśnić. Ten pistolet to chyba glock taty. Używa go do strzelania do celu. To jego hobby. - Evan otarł pot z twarzy. - Czasami strzelałem z nim, ale nie jestem w tym zbyt dobry. - Uświadomił sobie, że mówi nie na temat, i zamilkł na chwilą. - Mama... nie miała szansy dostać się do broni, kiedy tamci przyszli... - Jeżeli zamierzała zabrać ze sobą broń pańskiego ojca, musiała się czegoś obawiać. - Nie wiem, czego mogłaby się bać. - No dobrze... Podsumujmy to wszystko jeszcze raz. Zadzwoniła do pana rano. Około siódmej. - Zgadza się. - Evan ponownie przywołał w pamięci gorączkową rozmowę z matką i jej natarczywe nalegania, aby przyjechał, a potem swój przyjazd z Houston i nieoczekiwany atak w domu rodziców. Starał się przypomnieć sobie każdy szczegół, o którym zapomniał, relacjonując wydarzenia za pierwszym razem. - Ci mężczyźni, którzy dopadli pana w kuchni... jest pan pewien, że było ich dwóch? - Słyszałem dwa głosy. Na pewno. - Ale nie widział pan twarzy? - Nie. - Potem pojawił się następny mężczyzna, strzelił do nich, po czym strzelił w górę, tak? Jego twarz pan widział. - Widziałem. - Evan pomasował dłonią czoło. Za pierwszym razem, kiedy jeszcze cały się trząsł, podał tylko, że mężczyzna był łysy, teraz jednak przypomniał sobie szczegóły. - Tuż po pięćdziesiątce. Wąskie usta, proste zęby. Znamię na... - zamknął oczy i przywołał w pamięci obraz nieznajomego - ...na lewym policzku. Brązowe oczy, mocno zbudowany. Być może były żołnierz. Nieco ponad metr osiemdziesiąt.

Chyba miał w sobie coś z Latynosa. Bez obcego akcentu. Czarne spodnie, ciemnozielony T-shirt. Nie miał obrączki. Stalowy zegarek. O samochodzie mogę powiedzieć tylko tyle, że był to błękitny czterodrzwiowy ford. Durless zapisał wszystko i wręczył notatki jednemu z policjantów. - Roześlij ten uzupełniony opis - polecił mu, a kiedy policjant odszedł, uniósł brew. - Ma pan wyjątkowe oko do szczegółów, nawet w stresie. - Z obrazami radzę sobie lepiej niż ze słowami - odparł Evan. Słyszał ciche głosy techników, zabezpieczających ślady w kuchni. Zastanawiał się, czy już zabrali ciało matki. Czuł się bardzo dziwnie, stojąc w jej sypialni i przeglądając jej ubrania i fotografie ze świadomością, że nie żyje. - Porozmawiajmy teraz o tym, kto mógłby chcieć skrzywdzić pana matkę - powiedział Durless. - Nikt. Była najmilszą osobą, jaką można sobie wyobrazić. Łagodną i wesołą. - Czy wspominała, że się czegoś boi albo ktoś jej grozi? Proszę się zastanowić. Bez pośpiechu. - Nie. Nigdy. - Może ktoś miał jakiś żal do pańskiej rodziny? Już sam pomysł wydawał się absurdalny, ale Evan wziął głęboki wdech i zrobił w myślach przegląd przyjaciół i współpracowników rodziców oraz swoich własnych. - Nie. W zeszłym roku pokłócili się z sąsiadem, którego pies przez całą noc szczekał, ale pogodzili się, a poza tym ten człowiek się przeprowadził. - Podał Durlessowi nazwisko byłego sąsiada. - Nie jestem w stanie wyobrazić sobie kogokolwiek, kto by nam źle życzył. To musi być jakieś przypadkowe zdarzenie. - Ale ten łysy mężczyzna pana uratował. Z pana słów wynika, że przegonił napastników, poza tym mówił do pana po imieniu, twierdził, że jest przyjacielem pańskiej mamy, i próbował pana gdzieś ze sobą zabrać. To nie są przypadkowe zdarzenia. Evan pokręcił głową. - Nie zapisałem nazwiska pańskiego ojca - powiedział Durless. - Mitchell Eugene Casher. Matka nazywała się Donna Jane Casher. Chyba mówiłem to już. - Mówił pan, mówił. Proszę teraz opowiedzieć mi o relacjach między pańskimi rodzicami. - Zawsze byli bardzo dobrym małżeństwem. Durless milczał. Evan nie mógł wytrzymać tej ciszy. Oskarżycielskiej ciszy. - Tata nie ma z tym nic wspólnego. Nic. - Oczywiście. - Nigdy nie skrzywdziłby rodziny. Mowy nie ma. - Rozumiem. Ale musiałem o to zapytać. - Aha. - Jak pan sobie radził z rodzicami? - Świetnie. Znakomicie. Jesteśmy ze sobą bardzo blisko. - Powiedział pan, że nie może się skontaktować z ojcem? - Nie odbiera telefonu. - Ma pan jego plan podróży po Australii? - Mama zazwyczaj trzyma go na lodówce. - Doskonale. To nam na pewno pomoże. - Chcę wam pomóc złapać tych, którzy to zrobili. Musicie ich złapać. Musicie. - Jego głos zaczął drżeć i musiał się uspokoić. Pomasował miejsce na szyi, gdzie wpiła się linka. - Czy kiedy rozmawiał pan z mamą, sprawiała wrażenie przestraszonej? Tak, jakby ci ludzie już byli w domu? - Nie. Nie sprawiała wrażenia spanikowanej. Ale brzmiała, jakby miała dla mnie złe wieści, o których wolałaby nie mówić przez telefon. - Rozmawiał pan z nią wczoraj czy przedwczoraj? W jakim była wtedy stanie psychicznym? - W idealnie normalnym. Wspomniała o zleceniu w Chinach, które może przyjmie. Jest pracującym na własny rachunek fotografem. - Wskazał na połamane ramki i pogniecione zdjęcia pod rozbitym szkłem. - To jej najlepsze prace. Durless popatrzył na Londyn, wybrzeże i prerię. - Miejsca. Nie ludzie - zauważył. - Wolała miejsca od twarzy - odparł Evan.

- Nie przez telefon - powtórzyła matka, po czym zamilkła i przez dziesięć sekund narastało bolesne napięcie. A potem zapytała: - Miałeś dziś dużo pracy, synku? - Drobne prace redakcyjne przy filmie Bluff. - Weź ze sobą komputer, popracujesz u nas. Naprawdę cię tu potrzebuję. Natychmiast. - Dlaczego nie chcesz powiedzieć, o co chodzi? - Evan... proszę cię. Jej głos brzmiał, jakby należał do całkiem obcej osoby. - Dobrze, mamo... mogę wyjechać za jakąś godzinę. - Wcześniej. Jak najszybciej. - Może zdążę wyruszyć za piętnaście minut. - Pospiesz się, Evan. Spakuj torbę i przyjeżdżaj najszybciej, jak tylko możesz. - Tak, mamo - odparł, próbując stłumić narastający strach. - Dziękuję, że nie zadajesz mi żadnych pytań. Kocham cię i kiedy się zobaczymy, wszystko ci wyjaśnię. Niedługo. - Ja też cię kocham. Odłożył słuchawkę, lekko zdezorientowany. Nie była to dobra chwila, aby poinformować matkę, że się zakochał. Poważnie i szaleńczo, w stylu Romea i Julii. Rozłożył leżącą na poduszce kartkę. DZIĘKI ZA WSPANIAŁY WIECZÓR. ZADZWONIĘ W CIĄGU DNIA. MAM WCZEŚNIE RANO RÓŻNE SPRAWY DO POZAŁATWIANIA. C. Poszedł wziąć prysznic. Zastanawiał się, czy tego wieczoru nie popsuł wszystkiego. Kiedy leżeli na mokrych prześcieradłach, powiedział „kocham cię”. Zrobił to pod wpływem impulsu, bez zastanowienia - gdyby rozważył konsekwencje tych słów, pewnie trzymałby gębę na kłódkę. Nigdy dotąd nie powiedział tego żadnej kobiecie jako pierwszy. Tak naprawdę do tej pory tylko jednej dziewczynie wyznał, że ją kocha - swojej ostatniej przyjaciółce, wyraźnie oczekującej takiej deklaracji z jego strony, a powiedział to tylko dlatego, że wierzył, iż może to prawda. Miniona noc była jednak czymś całkowicie innym. Zniknęły wszelkie „chyba” i „być może” i pojawiła się pewność. Carrie leżała obok, jej oddech muskał mu szyję, jej paznokieć rysował linię wzdłuż jego brwi i była taka piękna... wtedy właśnie powiedział owe dwa słowa. Wypłynęły z głębi serca, jakby zawsze w nim tkwiły. Kiedy je wypowiedział, w jej oczach ujrzał ból i natychmiast przeszła mu przez głowę myśl: „Powinienem był zaczekać. Nie wierzy w to, bo od razu poszliśmy do łóżka”. Pocałowała go. - Nie kochaj mnie - powiedziała. - Dlaczego? - Bo oznaczam problemy. Same problemy. - Przytuliła się jednak mocno do niego, jakby się bała, że może nagle zniknąć. - Kocham problemy - oświadczył i też ją pocałował. - Dlaczego? Dlaczego miałbyś mnie kochać? - Bo wszystko w tobie jest warte kochania. - Pocałował ją w czoło. - Jesteś taka mądra. - Pocałował ją w czoło między oczami. - We wszystkim widzisz piękno. - Pocałował ją w usta. - I zawsze wiesz, co należy powiedzieć... w odróżnieniu ode mnie. Odwzajemniła pocałunek i znów się kochali, a kiedy skończyli, westchnęła. - Trzy miesiące... nie mogłeś mnie naprawdę poznać. - Nigdy cię nie poznam. Nigdy nikogo nie znamy tak dobrze, jak lubimy myśleć, że znamy. Uśmiechnęła się, wtuliła w niego, przycisnęła twarz do jego piersi, przysuwając usta do jego bijącego mocno serca. - Ja też cię kocham. - Popatrz na mnie i powtórz to. - Mówię to do twojego serca. - Tocząca się po jej policzku łza spadła mu na pierś. - Co się stało? - Nic. Naprawdę nic. Jestem szczęśliwa. - Pocałowała go. - Idź spać, skarbie. Zrobił, o co poprosiła, i teraz, w jasnym świetle poranka, pozostawało mu jedynie patrzeć na puste miejsce po niej i czytać lakoniczny liścik. Może i lepiej, że wyszła. Ostatnią rzeczą, jakiej by sobie teraz

filmowej. - I robić kolejne przynoszące pieniądze przeboje kinowe? - Lubię opowiadać historie o ludziach. Nie o bohaterach filmów akcji. - Mogę znać któryś z pańskich filmów? - Mój pierwszy dokument opowiadał o wojskowej rodzinie, która straciła jednego syna w Wietnamie, a drugiego w Iraku. Ludzie prawdopodobnie najlepiej znają mnie z Uncji kłopotów, filmu o gliniarzu z Houston, który oskarżył niewinnego człowieka. Durless zmarszczył czoło. - Pamiętam... widziałem to w PBS. Ten policjant popełnił potem samobójstwo. - Właśnie. Zrobił to, kiedy zaczęto śledztwo w jego sprawie. - Koleś, którego jakoby wrobił, był handlarzem narkotyków, a nie niewinnym obywatelem. - Byłym handlarzem narkotyków, który odsiedział swoje. Gdy tamten policjant się u niego zjawił, nie miał nic wspólnego z narkotykami. Poza tym ten gliniarz naprawdę go wrobił. Durless wsadził długopis do kieszonki. - Pana zdaniem wszyscy policjanci są źli? - Nie mam prawa nikogo oceniać. - Wcale nie powiedziałem, że pan kogoś ocenia. Atmosfera w pokoju jakby się zagęściła. - Bardzo mi przykro z powodu pańskiej mamy, panie Casher - powiedział po chwili Durless. - Ale chciałbym, aby pojechał pan z nami do miasta, by złożyć bardziej szczegółowe wyjaśnienia i spotkać się z naszym rysownikiem, żeby mógł sporządzić portret pamięciowy tego łysego mężczyzny. Policjant, który miał poszukać laptopa Evana, wsadził głowę do pokoju. - Nie znaleźliśmy żadnego komputera. Evan zamrugał. - Mogli go zabrać ci dwaj. Albo Łysy. Nic z tego nie rozumiem. - Ja też nie - mruknął Durless. - Jedźmy do miasta. Popracuje pan z rysownikiem. Chciałbym jak najszybciej dać rysopis tego łysego do mediów. - Jasne. - Zadzwonię jeszcze w kilka miejsc i ruszamy, dobrze? - Oczywiście. Detektyw wyprowadził Evana na dwór. Na miejscu były już ekipy lokalnej telewizji, zjawiły się też kolejne radiowozy. Krzątaninę wokół domu obserwowali sąsiedzi, głównie niepracujące matki z dziećmi. Evan odwrócił się od tego chaosu i ponownie zadzwonił do ojca, ten jednak w dalszym ciągu nie odbierał. Zatelefonował do mieszkania Carrie, ale i ona nie odebrała. Dopiero w butiku, gdzie pracowała, ktoś się odezwał. - Maison Rouge, Jessica przy aparacie, w czym mogę pomóc? - Jest Carrie Lindstrom? Wiem, że pracuje dopiero od drugiej, ale... - Przykro mi. Carrie zadzwoniła dziś rano i zwolniła się z pracy. 4 Jeszcze nigdy w życiu Evan nie czuł się taki samotny. Miał dreszcze i potrzebował nieco siły woli, aby się uspokoić. Musiał znaleźć ojca i Carrie. Zostawił jej kilka wiadomości i na pewno niedługo oddzwoni. To, że zrezygnowała z pracy, zaskoczyło go i poczuł w brzuchu lekki skurcz. Zostawiła ci kartkę, zwolniła się z pracy i może nie chce mieć z tobą więcej do czynienia, pomyślał. Nie miał ochoty się nad tym zastanawiać. Uznał, że powinien się skupić na nawiązaniu kontaktu z ojcem. Plan jego podróży, napisany gęstym, ale

wyraźnym pismem, nie znajdował się na zwykłym miejscu na lodówce - leżał pod telefonem. Był na nim numer hotelu Blaisdell w Sydney. - Proszę połączyć mnie z pokojem Mitchella Cashera - powiedział Evan, kiedy połączył się z hotelem. Nocny recepcjonista - w Sydney dochodziła czwarta rano - był uprzejmy, ale zdecydowany. - Przykro mi, proszę pana, lecz nie ma u nas nikogo takiego. - Proszę sprawdzić jeszcze raz. C-A-S-H-E-R. Może nieprawidłowo zapisaliście nazwisko. W słuchawce przez chwilę panowała cisza. - Bardzo mi przykro, proszę pana, ale nie mamy gościa o nazwisku Mitchell Casher. - Dziękuję. - Evan rozłączył się i popatrzył na Durlessa. - Nie ma go tam, gdzie powinien być. Nic z tego nie rozumiem. Durless wziął od niego plan podróży. - Znajdziemy pańskiego tatę. Niech pan złoży oświadczenie i sporządźmy rysopis, dopóki ma pan wszystko świeżo w pamięci. Świeżo... Chyba nigdy tego dnia nie zapomnę, pomyślał Evan. Kiedy ruszyli spod domu, odchylił głowę i popatrzył przez tylną szybę radiowozu na chmury barwy dymu. W jego głowie wirowała przedziwna, nasączona paniką mieszanka różnych emocji. Zastanawiał się, gdzie spędzi noc. Pewnie w hotelu. Będzie musiał zadzwonić do przyjaciół rodziców, ale matka i ojciec - choć odnosili zawodowe sukcesy - utrzy- mywali kontakty z dość małym kręgiem ludzi. Będzie musiał zająć się organizacją pogrzebu. Nie wiadomo, ile czasu policja potrzebuje na przeprowadzenie sekcji zwłok. Nie bardzo wiedział, w jakim kościele powinien odbyć się pogrzeb. Próbował wyobrazić sobie, co matka przeżywała. Czy cierpiała? Bała się? Lęk był w takich sytuacjach najgorszy. Może zabójcy zakradli się do niej od tyłu - tak jak zrobili to z nim? Miał nadzieję, że nie wiedziała, co się z nią dzieje, i nie musiała przeżywać strachu, ogarniającego serce jak czarna zasłona. Zamknął oczy, próbując opanować szok i rozpacz. Bał się, że jeśli mu się to nie uda, załamie się nerwowo. Potrzebował jakiegoś planu. Po pierwsze, musi odszukać ojca, skontaktować się z jego australijskimi klientami i sprawdzić, czy wiedzą, dla kogo teraz pracuje. Po drugie, musi znaleźć Carrie. Po trzecie... Zamknął oczy. Musi zrozumieć to, co w tym wszystkim najstraszniejsze: kto mógłby chcieć zabić jego matkę. Sprawdzali coś w twoim komputerze. A jeśli to wcale nie chodzi o nią? Jeśli w tym wszystkim chodzi o ciebie? Ta myśl zmroziła go i rozwścieczyła. Radiowóz, prowadzony przez policjanta, który jako pierwszy przyjechał na miejsce zbrodni na wezwanie Evana - z Durlessem na fotelu pasażera - opuścił właśnie spokojną willową dzielnicę, w której mieszkali Casherowie, i skręcił w Shoal Creek Boulevard, długą ulicę przechodzącą przez centrum i północną część Austin. - To była inscenizacja - mruknął Evan pod nosem. - Co takiego? - zdziwił się Durless. - Kiedy zabili matkę, powiesili mnie... chcieli, żebyście pomyśleli, że to ja ją zabiłem, a potem się powiesiłem. - Nie poprzestalibyśmy na powierzchownym zbadaniu okoliczności. - Ale chyba byłaby to najbardziej oczywista teoria. W tym momencie zadzwoniła komórka Evana. Odebrał. - Evan? - To była Carrie. - Carrie, mój Boże! Próbowałem się do ciebie dodzwonić... - Posłuchaj: jesteś w niebezpieczeństwie. W poważnym niebezpieczeństwie. Musisz zabrać matkę i wracać do Houston. Natychmiast. - Carrie, moja matka nie żyje. Nie żyje. - O nie! Gdzie jesteś? - Z policją. - To dobrze. Bardzo dobrze. Zostań z nimi. Tak mi przykro. Naprawdę. - W jakim niebezpieczeństwie? - Jej pierwsze słowa wciąż dźwięczały mu w głowie. - Skąd o tym wiesz? Nagle wyprzedził ich jakiś samochód, zajechał im drogę i zmusił radiowóz do skrętu na wypielęgnowany

trawnik. Był to błękitny ford. - Jasna cholera! - wrzasnął Durless, kiedy gwałtowne hamowanie sprawiło, że poleciał na przednią szybę. Evan nie był przypięty pasem i całym ciałem huknął o przedni fotel. Wypuścił z ręki komórkę. Spojrzał przez przednią szybę. Słyszał przekleństwa Durlessa i widział, jak prowadzący samochód młody policjant otwiera drzwi. Z forda wysiadł Łysy. Uniósł strzelbę i wycelował ją w Evana. 5 Evan zaczął szarpać za klamką, nie mógł jednak otworzyć drzwiczek, ponieważ przycisk mechanizmu zwalniającego zamek znajdował się w przedniej części wozu, a on siedział z tyłu, uwięziony w klatce z siatki i nietłukącego się szkła. Kierowca wyskoczył z samochodu i natychmiast skulił się za otwartymi drzwiczkami. Łysy wspiął się na maskę radiowozu, potem na dach, błyskawicznym ruchem przekręcił trzymaną w dłoniach strzelbę i dwoma uderzeniami kolbą w skroń pozbawił młodego policjanta przytomności, po czym zeskoczył na jezdnię i wycelował w Durlessa, któremu z rozbitego nosa leciała krew. - To on! - wrzasnął Evan. - Facet z naszego domu! Z leżącego na podłodze samochodu telefonu komórkowego dolatywał głos Carrie, wołającej Evana po imieniu. - Trzymaj ręce tak, żebym je widział - spokojnie powiedział Łysy. - Nie bądź idiotą. Detektyw uniósł ręce. - Wypuść Evana. - To ten facet! - ponownie krzyknął Evan. Durless wyskoczył na zewnątrz jak wystrzelony z armaty i Łysy przetoczył się po masce radiowozu. Detektyw wylądował na plecach na trawniku, płynnym ruchem wyciągnął służbowy rewolwer i strzelił. Chybił. Łysy kopnął go obydwiema nogami w klatkę piersiową, kopniakiem odrzucił rewolwer, po czym pochylił się i dwoma ostrymi ciosami w szczękę wyłączył detektywa z akcji. Wszystko to nie trwało nawet dziesięciu sekund. Evan przekręcił się na plecy i kopnął w szybę. Pancerne szkło wytrzymało uderzenie. - Nie musisz tego robić - powiedział Łysy. Evan zsunął się z siedzenia na podłogę. Łysy wsadził głowę do samochodu od strony kierowcy, popatrzył na tablicę rozdzielczą i wcisnął klawisz zwalniający blokadę drzwi. Evan przesunął się w prawo i otworzył tylne drzwi od strony pasażera, ale Łysy był szybszy. Otworzył lewe drzwi i przycisnął lufę strzelby do karku Evana. - Jedziesz ze mną - oznajmił. - Czego ode mnie chcesz? - To dla twojego bezpieczeństwa. Chodź! Evan czuł jednak, że nie powinien nigdzie iść z tym człowiekiem. Łysy z zaskakującą łatwością załatwił zarówno znacznie młodszego od siebie policjanta, jak i Durlessa. Możliwe, że policja wie już o napadzie na radiowóz - dzięki włączonemu radiu. Albo dzięki Carrie... może zadzwoniła pod 911. Albo dzięki jakiemuś gapiowi, który wyjrzał przez okno i wezwał policję. Mogli przyjechać lada chwila. - Nie. Nigdzie nie idę - powiedział. - Niech cię cholera! Nie zabiłem tych gliniarzy, choć mogłem, więc dlaczego sądzisz, że zamierzam zabić ciebie? - Kim jesteś? - zapytał Evan. Miał nadzieję, że może Carrie usłyszy odpowiedź przez telefon. Żeby mogła mu pomóc, musiał dostarczyć jej jakichś informacji. - Czego ode mnie chcesz? - Współpracy. Jeśli ze mną nie pójdziesz, najdalej jutro będziesz martwy. Wszystko ci wyjaśnię,

obiecuję, ale musisz stąd ze mną odjechać. - Nie! Powiedz mi, o co chodzi! Skąd znasz moją matkę? - Później. - Łysy złapał Evana za włosy i wyciągnął go z samochodu. Potem chwycił go za szyję i zacisnął palce na ranach po lince. Przed oczami Evana zatańczyły czarne kręgi. Łysy wbił mu lufę strzelby w podbródek. - Nie mam czasu na pieszczenie się z tobą. Evan kiwnął głową. Łysy opuścił broń, po czym pchnął Evana w kierunku forda. - Ty prowadzisz. Jeśli nie posłuchasz, strzelę ci w nogę. Zrobię z ciebie kalekę. Mijający ich samochód - SUV lexus z kobietą za kierownicą i dzieciakiem obok, wpatrującymi się w radiowóz - zwolnił, ale Łysy uniósł wolną dłoń i przyjaźnie pomachał. Lexus odjechał. - Zaraz wezwie policję. Mamy tylko kilka sekund - mruknął Łysy. Evan usiadł za kierownicą. Drżały mu ręce. Łysy usiadł obok niego. Strzelbę trzymał tak, że była wycelowana w udo Evana. Evan popatrzył na leżących na jezdni policjantów. - Są ranni. - Mają szczęście, że oddychają. - Pozwól mi sprawdzić, czy nic im nie jest. Proszę... - Mowy nie ma. Jedź - warknął Łysy i dźgnął go lufą. Ruszyli w kierunku Shoal Creek Boulevard. - Skręć na wschód - powiedział po chwili Łysy. Evan zastosował się do polecenia. - Co zamierzasz ze mną zrobić? - Jestem dobrym przyjacielem twojej mamy, a ona poprosiła mnie o pomoc. - Nigdy przedtem cię nie widziałem. - Wiem, że mnie nie znasz. Ale tak samo nie znasz swoich rodziców. Gówno o nich wiesz. - Skoro ty tak dużo o nich wiesz, powiedz mi, kto zabił moją matkę. - Człowiek, którego nazywają Jargo. - Dlaczego?! - Wyjaśnię ci wszystko, kiedy dojedziemy do bezpiecznego domu. Skręć w prawo. Evan skręcił na południe w kolejną główną ulicę - Burnet Road. Bezpieczny dom. Miejsce, gdzie nikt go nie znajdzie. Miał wrażenie, że wylądował w środku jakiegoś filmu o mafii. Piekło go w żołądku, a klatka piersiowa bolała, jakby ściskano ją imadłem. - Widziałeś ich twarze? Mógłbyś ich zidentyfikować? - spytał. Łysy popatrzył przez tylną szybę. - Widziałem. Obu. Nie wiem, czy któryś z nich to Jargo, czy tylko dla niego pracują. - Dlaczego ten Jargo miałby chcieć zabić moją matkę? Kim on jest? - Najgorszym typem, jakiego można sobie wyobrazić. Przynajmniej najgorszym, jakiego ja mógłbym sobie wyobrazić, a moja wyobraźnia jest naprawdę nieźle zakręcona. - Kim jesteś? - Nazywam się Gabriel. - Głos Łysego złagodniał. - Gdybym chciał cię zabić, zrobiłbym to w domu twojej matki. Nie jestem czarnym charakterem... jestem po twojej stronie, ale musisz robić wszystko, co każę. Zaufaj mi. Evan kiwnął głową, pomyślał jednak: Nie znam cię i nie ufam ci. - Wiesz, gdzie jest twój ojciec? - spytał Gabriel. - W Sydney. - Nie... gdzie jest naprawdę. Evan pokręcił głową. - A nie jest w Sydney? - Możliwe, że Jargo już go złapał. Gdzie są pliki? - Pliki? O czym ty mówisz? - Evan poczuł, że ogarnia go wściekłość. Walnął pięścią w kierownicę. - Nie mam żadnych cholernych plików! Co to znaczy: „złapał mojego ojca”? Chcesz powiedzieć, że go porwał?

życzył, było wyjaśnianie konieczności nagłego wyjazdu. Zadzwonił do niej na komórkę i zostawił wiadomość: „Skarbie, mam nagłą sprawę rodzinną, muszę jechać do Austin. Oddzwoń”. Pomyślał, że nie powinien tego znów mówić, bo tylko ją to wystraszy, dodał jednak: „Kocham cię i mam nadzieję, że niedługo znów się zobaczymy”. Zadzwonił do ojca, ale nikt nie odpowiadał. Nawet nie włączyła się poczta głosowa. Możliwe, że komórka ojca nie miała w Australii zasięgu. Wyrzucił z głowy wizję katastrofy samolotowej i włączył komputer, sprawdził listę czekających go tego dnia zadań i najnowsze wiadomości. Nie było żadnego doniesienia o katastrofie samolotowej w Australii. Może chodziło o katastrofę w mniejszej skali. O raka. Rozwód. Kiedy o tym pomyślał, zaschło mu w gardle. Włączył skrzynkę pocztową i wysłał ojcu e-maila: „Zadzwoń najszybciej, jak tylko będziesz mógł”, po czym ściągnął wiadomości ze skrzynki odbiorczej. Było wśród nich zaproszenie do wygłoszenia krótkiej przemowy na festiwalu filmowym w Atlancie, wiadomości od dwóch kolegów filmowców oraz kilka plików muzycznych i najnowszych cyfrowych zdjęć od matki, które przysłała mu późno w nocy. Przekopiował pliki muzyczne na odtwarzacz cyfrowy - posłucha ich w samochodzie. Mama miała hysia na punkcie różnych dziwnych zespołów i melodii, ale to właśnie ona znalazła trzy wspaniałe piosenki do jego filmów. Sprawdził, czy ma w komputerze wszystkie materiały potrzebne do dokończenia montażu filmu dokumentalnego o zawodowych pokerzystach. Upewnił się, że dołączył notatki do przemówienia, jakie miał za tydzień wygłosić na uniwersytecie w Houston. Włożył do plecaka laptop, odtwarzacz plików muzycznych i kamerą cyfrową. Spakował torbę, wpychając do niej weekendowy zapas ubrań, których matka nie lubiła: porozciągane bawełniane bluzy, znoszone robocze spodnie w kolorze khaki i sportowe buty, których najlepszy czas już dawno minął. Zegarek wskazywał kwadrans po siódmej. Jazda z Houston do Austin potrwa mniej więcej trzy godziny. Kiedy szedł do samochodu, nie miał powodu cieszyć się z początku dnia. Słuchając muzyki, którą matka przysłała mu w nocy, przebił się przez poranną plątaninę wijących się przez Houston sznurów samochodów. Do początkowych scen filmu o pokerzystach chciał dać przyprawiony po latynosku elektro- niczny funk. Żadna z piosenek od matki nie pasowała do tej koncepcji, ale muzyka była doskonała - pełna dramaturgii i ekspresji. Jadąc, stukał dłonią w kierownicę. Czekał, aż zadzwoni jego komórka - może odezwie się ojciec albo Carrie, albo matka, mówiąc, że znowu wszystko jest w porządku - ale przez całą drogę do Austin telefon milczał jak zaklęty. 2 Frontowe drzwi domu rodziców były zamknięte. Matka miała studio fotograficzne w znajdującym się nieopodal domu garażu, więc Evan pomyślał, że pewnie tkwi teraz w świecie negatywów i odczynników. Otworzył drzwi swoim kluczem i wszedł do środka. - Mamo? Nie było odpowiedzi. Ruszył na tył domu, gdzie znajdowała się kuchnia. W piekarni w La Grange, w której jego matka zawsze się zaopatrywała, kupił jej ulubione ciastka, brzoskwiniowe kolaches. Skoro matka jest w pracowni, wyłoży ciastka na talerz i zaniesie jej. Kiedy doszedł do kuchennych drzwi, zobaczył matkę na podłodze. Była martwa. Znieruchomiał. Otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Świat wokół niego stężał, delikatne pulsowanie krwi w gardle i skroniach zamieniło się w łomot. Torba z brzoskwiniowymi kolaches upadła na podłogę, zaraz potem wylądowała na niej torba podróżna Evana. Zrobił dwa chwiejne kroki w kierunku matki. Jej szyja była poraniona i posiniaczona, obrzmiały język wystawał z ust, a w powietrzu unosił się odór śmierci. Na szyi coś zamigotało - drut, którym ją uduszono. Tuż obok zwłok stało krzesło, co mogło świadczyć o tym, że matka przed śmiercią na nim siedziała. Z cichym jękiem ukląkł przy leżącej i odsunął jej z czoła kosmyk siwiejących włosów. Oczy miała

cienką, bladą kreską, a w miejscu, gdzie Evan uderzył go w domu matki, zaczynał się robić siniak. - Wolę, aby nikt cię nie rozpoznał. - Moja mama nie miała plików, których szukacie... ty i ten Jargo. To jakaś gigantyczna pomyłka. - W twoim życiu nic nie jest tym, na co wygląda - mruknął Gabriel. Stwierdzenie to pozornie nie miało sensu, chociaż... Matka spakowała walizki, przygotowując się do jakiejś tajemniczej podróży. Kazała mu - niczego nie wyjaśniając - natychmiast przyjeżdżać do domu. Ojca wcale nie było tam, gdzie miał się znajdować. Carrie wyszła, kiedy jeszcze spał, zrezygnowała z pracy, a potem zadzwoniła do niego, twierdząc, że powinien natychmiast wracać do Houston. „Jesteś w niebezpieczeństwie. W poważnym niebezpieczeństwie”. Skąd wiedziała, że całe jego życie zostało rozbite w pył? - Wjedź na autostradę. Kieruj się na południe, do Siedemdziesiątej Pierwszej Zachodniej. Evan wjechał na MoPac, główną drogę szybkiego ruchu północ-południe w zachodniej części Austin, i przyspieszył do setki. Po kwadransie MoPac się skończyła, przechodząc w Highway 71, którą wjeżdżało się na sfalowane Hill Country, rozciągające się na zachód od miasta. - Obiecałeś, że wyjaśnisz mi, o co chodzi. Gabriel obserwował ruch za nimi. - Obiecałeś mi - powtórzył Evan i przyspieszył do stu dziesięciu. Miał dość poszturchiwania i rozkazywania, poczuł, że ogarnia go wściekłość. - Kiedy będziemy bezpieczni - odparł Gabriel. - Nie. Teraz. Albo spowoduję wypadek. - Wiedział, że jest do tego zdolny. Przynajmniej do gwałtownego zjechania z jezdni, wbicia chevroleta w płoty ciągnących się wzdłuż drogi posiadłości i unieruchomienia go. Gabriel zmarszczył czoło, jakby zastanawiał się, czy powinien iść na ugodę. - Chyba byłbyś w stanie to zrobić - stwierdził w końcu. - Na pewno. - Twoja matka miała pliki komputerowe, które mogłyby okazać się dla pewnych ludzi katastrofą. Potężnych ludzi. Chciała, abym w zamian za te pliki pomógł jej wydostać się z kraju. - Dla jakich ludzi? - Lepiej dla ciebie będzie, jeżeli nie poznasz szczegółów. - Nie mam tych plików. Evan przemknął tuż obok pick-upa. W Austin policja bardzo chętnie rozdaje mandaty, ale akurat teraz, kiedy pędził jak szaleniec, nie udawało mu się ściągnąć na siebie uwagi żadnego funkcjonariusza. Ruch był słaby i wszystkie samochody, które wyprzedzał, zjeżdżały grzecznie na prawo. - A ja sądzę, że masz, tyle że o tym nie wiesz - odparł Gabriel. - Jeśli chcesz dowiedzieć się czegoś więcej, zwolnij i jedź spokojnie - dodał i dźgnął Evana lufą w nerkę. - Powiedz mi wszystko, co wiesz o mojej mamie. Natychmiast. - Evan wcisnął pedał gazu niemal do podłogi. - Albo gadasz, albo obaj zginiemy. Ostatnią rzeczą, jaką jeszcze zobaczył, była igła prędkościomierza, bujająca się między liczbami 140 a 150. Zanim zdążył jeszcze bardziej przyspieszyć, Gabriel huknął go pięścią w skroń i jego głowa uderzyła w boczną szybę, po czym cały świat poczerniał. 6 Steven Jargo szalał z wściekłości. Nienawidził niepowodzeń. Rzadko mu się przytrafiały, ale dręczyły go dłużej niż innych ludzi. Nienawidził też strachu, będącego w jego świecie nieuniknionym towarzyszem pomyłki. Strach oznaczał słabość, brak przygotowania i determinacji, był trucizną dla serca. Ostatni raz bał się, kiedy popełniał swoje pierwsze morderstwo, ale strach szybko się rozwiał - jak pochwycony przez wiatr dym. Teraz jednak znów był przerażony i uciekał, dłonie miał pokrwawione od ześlizgiwania się po dachu

domu Casherów, do czego został zmuszony w chwili, gdy sprawdzał komputer na piętrze, a w kuchni rozpętało się piekło. Zeskoczył na ziemię, wpadł w krzewy róż Donny Casher i poszarpał sobie dłonie kolcami. Kiedy Dezz wybiegł tylnymi drzwiami, dołączył do niego i po chwili obaj popędzili do zaparkowanego ulicę dalej samochodu. Zamieszanie oznaczało policję, a do bogatych dzielnic policja zawsze przyjeżdża najszybciej. Dzień wcześniej wynajął w Austin puste mieszkanie - pod fałszywym nazwiskiem i za gotówkę - i choć może nie było tam bezpiecznie, nie mieli innego miejsca, gdzie mogliby się ukryć. - Był przynajmniej jeden - wydyszał Dezz, gdy przekraczając o trzydzieści kilometrów na godzinę dozwoloną prędkość, jechali do cichej, bezbarwnej dzielnicy na wschodzie miasta. - Ogolona głowa. W twoim wieku. Z wyglądu Meksykanin. Więcej nie widziałem. - Dezz pomacał się po głowie, aby sprawdzić, czy nie został trafiony, po czym wsadził do ust cukierka i zaczął go energicznie żuć. - Nie znam go. Na ulicy stał niebieski ford. Tablice XXC, więcej nie zauważyłem. Z Teksasu. - Evan dostał kulkę? - Nie wiem. Napastnik strzelił w jego kierunku. Prawie umarł od linki. Wyczyściłeś pliki w jej komputerze? - Sama to zrobiła. Nie zamierzała nic zostawiać... na wypadek, gdybyśmy się zjawili. Dezz oparł się o okno samochodu. - Ten kutas mnie nastraszył. Kiedy znów się pojawi, załatwię go. - Oczy Dezza błyszczały, jakby miał gorączkę. - Co teraz robimy, tato? - Kontratakujemy. - Jargo zaparkował pod domem i jeszcze raz spojrzał w lusterko wsteczne, aby się upewnić, że nie są śledzeni. - Evan nas nie widział. - Pewnie ma te pliki w swoim komputerze - powiedział Jargo. - I wie o tym. Pobiegli na górę i Jargo szybko wykonał dwa telefony. Przy pierwszej rozmowie podał jedynie, jak dojechać do mieszkania, w którym się teraz znajdowali, wysłuchał potwierdzenia przyjęcia instrukcji i rozłączył się. Potem zadzwonił do kobiety, która używała imienia Galadriel. Miał na swojej liście płac kilku specjalistów od komputerów, których nazywał swoimi „elfami” - byli czarodziejami, dla których komputery nie miały tajemnic. Potrafili dostać się do każdego serwera i każdej bazy danych i znaleźć wszystkie hasła dostępu. Galadriel - było to imię tolkienowskiej królowej elfów - pracowała kiedyś jako ekspert komputerowy dla CIA, ale Jargo płacił jej dziesięć razy tyle co rząd. Podał jej opis osobnika, który ich zaatakował, oraz litery z tablic rejestracyjnych i poprosił, aby spróbowała go zidentyfikować. Obiecała, że niedługo oddzwoni. Jargo wtarł w poranione dłonie maść antybiotykową i stanął przy oknie, obserwując dwie młode matki z dziećmi, spacerujące w słońcu i paplające o niczym. Ten piękny wiosenny dzień w Austin był jakby stworzony do przyglądania się ładnym mamom, wystawiającym twarze na słońce, nie powinien być dniem śmierci, bólu i tego wszystkiego, co działo się w jego świecie. Przez chwilę przyglądał się ulicy. Nie zauważył samochodów, parkujących z pasażerami w środku, a wszyscy przechodnie kierowali się prosto do niewielkiego sklepu spożywczego. Sprawdzał, czy nikt nie obserwuje ich mieszkania. Zaraz będzie musiał zadzwonić do Londynu. Zmuszono go do tego kłamstwem i wcale mu się to nie podobało. Będzie musiał podjąć najtrudniejszą decyzję w swoim życiu. - Pliki zniknęły - mruknął Dezz. - Nawet jeśli Evan przeżyje, nic nam nie zrobi. - Jeżeli miał je w komputerze, musimy zakładać, że je widział - odparł Jargo. - Może wymienić nazwiska. Nie zamierzam podejmować takiego ryzyka. Dezz siedział na kanapie i obracał w dłoniach gameboy. Pod jego policzkami przesuwały się trzy kolejne cukierki. Widać było, że jest wściekły - nie pozwolono mu dokończyć roboty. Jargo wiedział, że wypuści z siebie całą tłumioną złość przy pierwszym spotkaniu z jakąś słabszą od siebie istotą. Usiadł obok niego. - Uspokój się. Mieliśmy prawo uciec. To była zasadzka. - Ciekaw jestem, kto dał Panu Strzelbie cynk, że tam jesteśmy - wymamrotał Dezz. Jargo poszedł do kuchni i nalał sobie szklankę wody. Evan był bardzo podobny do matki, więc zabicie go wcale nie będzie łatwe. Jargo pomyślał o pięknej niegdyś twarzy Donny Casher. Nie powinien był jej zostawiać nawet na dwie minuty samej z Dezzem. Powiedział potem do jej trupa: „Przepraszam cię”. Dezzowi przydałoby się więcej samokontroli.

- Moim zdaniem te walizki świadczyły o tym, że Donna zamierzała uciec razem z Evanem - powiedział Dezz. - Pewnie chodziło o te pliki w jego komputerze. Musiała podpalić mu pod tyłkiem ogień, zmusić go do szybkiego przyjazdu. Powinniśmy zabrać jego laptop. Włączył gameboy i zaczął przyciskać guziki. Choć piski gry denerwowały Jargo, nie protestował. Elektroniczny narkotyk i cukierki uspokajały Dezza. - Moglibyśmy dostać kulkę w łeb. Zresztą to i tak nie ma znaczenia, bo przecież pliki zniknęły. - Jeżeli Evan porozmawia z policją, będziemy załatwieni. - Nie ma żadnych dowodów. Nie widział naszych twarzy. Uznają, że to napad rabunkowy, w trakcie którego się tam zjawił. Radio, nastawione na lokalną stację, zaczęło nadawać informację o popełnionym rano zabójstwie, zaatakowaniu dwóch funkcjonariuszy policji i porwaniu świadka. Dezz odłożył gameboy. Reporter stwierdził, że obaj policjanci zostali pobici, po czym przedstawił rysopis Evana Cashera i łysego napastnika. Jargo bębnił palcami w szklankę. - Evan żyje, a nasz przyjaciel dopuścił do tego, że porozmawiał z policją. Ciekawe dlaczego. Dezz rozwinął następnego cukierka. Jargo wytrącił mu go z dłoni. - Prawdopodobnie Donna wiedziała, że jest w niebezpieczeństwie, i zatrudniła ochroniarza. Tego właśnie, który nas zaatakował. - Popatrzył twardo na Dezza. - Na pewno nie widziała, że ją śledzisz? - Mowy nie ma. Byłem bardzo ostrożny. - Mówiłem ci, że jej nie doceniasz. - Nie olałem jej, ale jeśli ten facet to tylko wynajęty mięśniak, dlaczego capnął Evana? Robota zdechła. Nie musiał narażać karku. Jargo zmarszczył czoło. - To dobre i dość niepokojące pytanie. Najwyraźniej sądzi, że Evan ma coś, na czym mu zależy. Dezz zamrugał. - Więc co powiemy Mitchellowi o jego żonie? A może po prostu go zabijemy i nie będziemy się martwić o wyjaśnienia? - Powiemy mu, że nie zdążyliśmy jej uratować. Że zastrzelił ją wynajęty facet, który na dodatek porwał jego syna. Dezz wzruszył ramionami. - Doskonale. A dalej? - Zastanowimy się, kogo Donna mogła poprosić o pomoc. W ten sposób znajdziemy porywacza. Kiedy go dopadniemy, będziemy mieli Evana i powiemy mu, że zaprowadzimy go prosto do ojca. Rozległo się pukanie do drzwi. Trzy szybkie stuknięcia, dwa wolne. Dezz podszedł do drzwi, przygotował broń do strzału. Stukanie powtórzyło się, po czym usłyszeli kobiecy głos: - Ciasteczka od dziewczynek. Dezz otworzył drzwi i uśmiechnął się szeroko. - Cześć, dziewczynko. Do pokoju weszła Carrie Lindstrom. Sprawiała wrażenie zmęczonej, ciemne włosy zebrała w koński ogon, miała na sobie dżinsy i wypuszczony na spodnie T-shirt. Rozejrzała się po pomieszczeniu. - Gdzie Evan? Jargo pozwolił jej usiąść i opowiedział, co się stało. Opisał Łysego na podstawie danych z radia i tego, co widział Dezz. - Rozpoznajesz go? - spytał. - Nie. Evan nie znał nikogo, kto pasuje do tego opisu. Przynajmniej w Houston. Popatrzył na nią twardo. - Carrie... miałaś znaleźć te pliki. Były w komputerze Evana. Widziałem je. Nie wykonałaś zadania. - Przysięgam, nie było ich tam! Szok i przerażenie w jej oczach sprawiały mu przyjemność. - Kiedy ostatni raz sprawdzałaś? - W nocy. Poszłam do niego, obejrzeliśmy film, napiliśmy się wina. Spytałam, czy mogę sprawdzić moją pocztę, i zgodził się. W jego komputerze nie było żadnych nowych plików. Przysięgam.

- Spędziłaś z nim noc? - Tak. - Dobrze go przeruchałaś? - spytał Dezz. - Zamknij się. - Więc jak udało mu się zniknąć ci z oczu w Houston? - spytał Jargo. - Wyszłam kupić coś na śniadanie. Wpadłam na chwilę do siebie i wracając, utknęłam w korku. Kiedy wróciłam do niego, już go nie było. Zostawił mi na automatycznej sekretarce wiadomość, że musiał pojechać do domu. - Odsłuchałem dziś rano twoją pocztę głosową. Słyszałem jego wiadomość. Usta Carrie zadrżały. - Włamywałeś się do mojej poczty głosowej? Nie ufasz mi. - Carrie... nie dałaś rano znaku życia. Prawie przez dwie godziny. Gdybym nie założył ci podsłuchu, nie miałbym pojęcia, że Evan jedzie do Austin, a Donna może uciec. Na szczęście zabezpieczyłem się, inaczej macalibyśmy po ciemku. Jej ulicę trudno obserwować i prawdopodobnie wynajęła kogoś do pomocy w ucieczce. Straciłem godzinę przez to, że nie złożyłaś dziś raportu. - Nie sprawdziłam odpowiednio szybko poczty głosowej. Przepraszam, ale... - Pliki, których szukaliśmy, znajdowały się dziś rano w komputerze Evana, więc ci wierzę - mruknął Jargo. - Masz szczęście. - Powiedziałeś, że zapewnisz Evanowi i jego mamie bezpieczeństwo. - Tracisz właściwą perspektywę - wycedził Dezz. - Przespanie się z tym facetem nie było najlepszym pomysłem. - Nie bądź kutasem - warknęła. - Gdzie on jest? - Został porwany. - Zabiłeś jego matkę? - Nie. Kiedy przyjechaliśmy, już nie żyła. Wpadł Evan, ale obezwładniliśmy go i przejrzeliśmy jego laptop. Znaleźliśmy pliki i usunęliśmy je. A potem zostaliśmy zaatakowani... podejrzewam, że przez zabójcę Donny, który z jakiegoś powodu wrócił na miejsce zbrodni. - Mówiąc to, Jargo obserwował Carrie, sprawdzał, czy kupuje jego kłamstwo. Skrzyżowała ramiona na piersi. - Kto miałby go porywać? - Każdy, kto wiedział, że jego matka ma te pliki. Musiała próbować przehandlować je nie tym ludziom co trzeba. - Evan o niczym nie wiedział. - Moim zdaniem zrobił cię w konia. Matka przesłała mu pliki rano, obejrzał je i dowiedział się, że wcale nie jesteś taką słodką laleczką, na jaką wyglądasz - odparł Jargo. Musiał stłumić w sobie chęć uderzenia jej, zniszczenia tej ładnej buzi i wypchnięcia dziewczyny przez okno. - Zwiódł cię i uciekł, a ty mu na to pozwoliłaś, bo jesteś głupia jak but, Carrie. Otworzyła usta, zamierzając coś powiedzieć, zaraz je jednak zamknęła. - Carrie... masz jeszcze jedną szansę. Mówisz mi o wszystkim, co wiesz? - Oczywiście. - Dzwoniłaś do niego dziś rano? - To pytanie zabrzmiało, jakby już znał odpowiedź. - Nie. Będziemy go ścigać czy nie? Jargo obserwował ją uważnie. Zastanawiał się, co powiedzieć. - Będziemy, ponieważ możliwe, że Evan wpadł w łapy CIA. Oni mają najwięcej do stracenia. Mieli wszelkie powody, aby zabić jego matkę. - Przerwał na chwilę, po czym dodał: - Tak jak zabili twoich rodziców, Carrie. Twarz dziewczyny nawet nie drgnęła. - Musimy odnaleźć Evana. - Dobre sobie - mruknął Dezz. - Jeśli ma go CIA, nigdy go nie znajdziemy. - Ważniejsza dla nas jest odpowiedź na pytanie, czy to oni zabili Donnę - wtrącił Jargo. - Bo jeśli tak, to dżentelmen, który porwał Evana, chyba miał inne zamiary. Prawdopodobnie walczymy na dwóch różnych frontach. Carrie znów otworzyła usta i znów je zamknęła.

rozszerzone i opuchnięte, ślepe. - Jezu, mamo... - Przyłożył palce do jej warg. Nie oddychała, ale skóra była jeszcze ciepła. - Mamo, mamo! Ogarnęła go taka rozpacz i przerażenie, że niemal to wykrzyczał. Po chwili wstał. Nagły zawrót głowy sprawił, że nogi się pod nim ugięły. Policja. Musi zadzwonić na policję. Zataczając się, obszedł ciało matki i podszedł do kuchennej lady, na której stały resztki jej śniadania: filiżanka kawy z odciśniętym na brzegu śladem szminki, talerz z resztkami śliwkowej galaretki i okruchami bułki. Sięgnął drżącą ręką po słuchawkę i w tym momencie dostał w potylicę czymś metalowym, aż załomotało. Opadł na kolana, przygryzł język i poczuł w ustach smak krwi. Świat zaczął ciemnieć. Poczuł, że przystawiono mu do głowy lufę pistoletu - wbijając ją w to samo miejsce, w które został uderzony. Tkwiący we włosach wylot lufy był bardzo zimny. Na szyję zarzucono mu nylonową linkę i zaciśnięto ją gwałtownym szarpnięciem. Próbował się wyrwać, ale dostał kolbą pistoletu w skroń. - Siedź spokojnie albo umrzesz - powiedział jakiś głos. Był to głos młodego mężczyzny, wyraźnie rozbawionego, prze ciągającego słowo „umrzesz”, które zabrzmiało jak „umrziiejsz”. Czyjeś ręce złapały leżącą na podłodze torbę podróżną Evana i przeniosły ją poza jego pole widzenia. A więc napad rabunkowy. - Weź... ją... - wycharczał Evan. - Weź ją i idź sobie. Zza jego pleców dobiegały odgłosy krzątaniny: napastnik wyjmował z torby komputer i kamerę. Usłyszał melodyjkę, towarzyszącą uruchamianiu laptopa - była głośniejsza od jego urywanego oddechu. Potem słyszał jedynie stukot klawiatury. - Czego chcesz? - spytał intruza. Nie było odpowiedzi. - Moja mama... zabiłeś moją mamę... - Cicho bądź. - Ucisk luty sprawił, że Evan musiał się pochylić. Nosem niemal dotknął ust matki. Miał ochotę odwrócić głowę, żeby zobaczyć twarz napastnika, ale nie mógł tego zrobić. Pętla zacisnęła się mocniej, wrzynając się boleśnie w skórę. - Chyba zrozumiał - powiedział drugi głos. Też męski, ale należał do kogoś starszego od pierwszego napastnika. Arogancki, chłodny baryton. Potem Evan znów usłyszał stukot klawiszy. - Wszystko zniknęło - stwierdził drugi mężczyzna. Evan usłyszał tuż przy uchu pękanie bąbla gumy do żucia. - Mogę teraz? - Oczywiście. Co za syf... O głowę Evana znów załomotała stal. Przed jego oczami eksplodowały czarne kręgi, zasłaniając puste, martwe spojrzenie matki. Budził się. Umierał. Nie mógł oddychać, linka rozrywała mu gardło, jego stopy wisiały w powietrzu. Na głowę założono mu plastikowy worek na śmieci, więc cały. świat był mlecznoszary i rozmazany. Próbował złapać za linkę, ale wtedy pętla jeszcze mocniej go przydusiła. - Wydawało ci się, że oddychanie to coś naturalnego, słoneczko? - zapytał zimny, drwiący głos młodszego z mężczyzn. Tuż obok musi być kuchenny blat albo krzesło, coś, co pozwoli mu się podeprzeć, co go uratuje. Wyrzucił nogi na boki z całą siłą, jaka mu pozostała, ponieważ było to jedyną rzeczą, którą mógł jeszcze zrobić. - Jeśli coś cię boli, kop dalej - powiedział młodszy głos. - Jestem ciekaw, co się stanie. Nagle pomieszczenie wypełnił huk wystrzału. Zadźwięczało rozpryskujące się szkło, załomotało echo palby, a potem zapadła cisza. - Jasna cholera! - wrzasnął młodszy z napastników. Linka, na której wisiał Evan, zabujała się. Próbował wcisnąć palce pod duszący go, wyciskający życie nylon. Znów rozległ się łoskot strzału i Evan poleciał na dół, na podłogę. Obsypał go pokruszony tynk i

- Kim on jest? - Zwykłym projektem, Carrie. Wynajęła pokój w hotelu niedaleko Galerii, na skraju śródmieścia Houston. Jargo dał jej sfałszowany dowód osobisty na nazwisko Carrie Lindstrom i zaczęła śledzić Evana, mapować jego świat. Nawiązała z nim bezpośredni kontakt w jego ulubionej kawiarni, cichym lokaliku o nazwie Joe's Java, znajdującym się niedaleko Shepherd. W pierwszym tygodniu obserwacji była tam trzy razy, w drugim dwa. Za pierwszym razem tak jak on zamówiła kawę, za drugim przyszła godzinę przed nim, usiadła w głębi i zaczęła czytać grubą książkę o historii kina, którą dokładnie przedtem przejrzała, aby móc wciągnąć go w rozmowę. Siadał zazwyczaj przy gniazdkach, do których mógł podłączyć laptop. Nigdy nie widziała, aby miał ze sobą kamerę - pochylał się ze słuchawkami na uszach nad laptopem i marszczył czoło, jakby montował film i miał z tym jakieś kłopoty. Jego życie było dość monotonne - większość czasu spędzał pracując, oglądając filmy albo siedząc w domu. Był o rok albo dwa lata starszy od niej. Miał ciemne włosy, nieco zbyt długie i potargane, a kiedy pogrążał się w myślach, nieświadomie przeciągał przez nie palcami. W lewym uchu nosił mały kolczyk, ale była to cała jego biżuteria. Był przystojny, najwyraźniej jednak nie zdawał sobie z tego sprawy. Kiedy po raz pierwszy wszedł do kawiarni, dwie kobiety zwróciły na niego uwagę - jedna bezczelnie zlustrowała go od stóp do głów - ale on, zaprzątnięty myśleniem o swojej pracy, z dłonią we włosach, wcale tego nie zauważył. Jeżeli nie musiał, nie golił się codziennie i właściwie był nieco za stary na ubrania, jakie nosił - sprane dżinsy, jaskrawe koszule i sportowe buty z podwyższoną cholewką albo sandały. Często spoglądał na stojących przed kawiarnią palaczy i Carrie przyszło do głowy, że sam kiedyś palił. Nie mogła go niestety zbyt długo obserwować, musiała udawać, że jest pogrążona w lekturze. Wszystko pójdzie znacznie lepiej, jeżeli to on wykona pierwszy ruch. - Czyta pani Hamblina? Są lepsze prace z tej dziedziny - odezwał się do niej. Siedziała przy stoliku niedaleko baru, a on stał w kolejce po dolewkę kawy. Policzyła w myślach do pięciu, po czym uniosła głowę. - Ma pan rację. Książka Callawaya jest znacznie ciekawsza. Dwa dni wcześniej poszła za nim, gdy wybierał się do River Oaks Theater, znajdującego się w pobliżu jego mieszkania kina artystycznego. Potem zakradła się pod jego dom, unieszkodliwiła alarm za pomocą specjalnego programu, jaki miała w palmtopie, otworzyła drzwi wytrychem, który kiedyś był własnością jej ojca, i przejrzała biblioteczkę Evana. Callaway był zdecydowanie książką, którą najczęściej czytał. Zrobiła spis wszystkich filmów na płytach DVD i zaczęła szukać słabych punktów. W lodówce były jednak tylko dwie puszki piwa i butelka wina. Nie znalazła marychy, kokainy czy pornografii. Mieszkanie było czyste i posprzątane, ale nie było w tym pedanterii. Doszła do wniosku, że najważniejszą rzeczą w życiu jego właściciela jest praca. Nie przeszukała komputera ani notesów. Jeszcze przyjdzie na to czas. Zamknęła drzwi, włączyła alarm i poszła sobie. - Tak, Callaway jest zdecydowanie najlepszy - oświadczył. - Studiuje pani w szkole filmowej? Facet stojący w kolejce przed nim zrobił krok do przodu, ale Evan nie przesunął się. - To tylko hobby - odparła. - A ja robię filmy - powiedział, starając się, żeby nie zabrzmiało to jak przechwałka albo podryw. - Naprawdę? Takie dla dorosłych? - Eee... nie. - Odwrócił się, żeby podać kobiecie za ladą zamówienie, i Carrie pomyślała, że nic z tego nie będzie. Ale kiedy złożył zamówienie, wrócił do jej stolika. - Robię filmy dokumentalne - wyjaśnił. - Dlatego nie podoba mi się książka Hamblina. Poświęca nam bardzo mało miejsca. - To musi być bardzo ciekawe - powiedziała, uśmiechając się z grzecznym zainteresowaniem. - Owszem. - Mogłam widzieć jakiś pański film? Wymienił kilka tytułów, a wśród nich Uncję kłopotów.

- Widziałam go w Chicago. Podobał mi się. - Dziękuję. - Naprawdę. Nawet kupiłam bilet, nie przekradałam się z innej sali. Roześmiał się. - Mój portfel jest pani bardzo wdzięczny. - Robi pan teraz jakiś film? - Robię. Będzie się nazywał Bluff. O trzech zawodowych graczach w pokera. - Przyjechał pan do Houston po to, by kręcić ten film? - Nie. Mieszkam tutaj. - Dlaczego nie przeprowadził się pan do Hollywood? Znów się roześmiał. - A co by to zmieniło? Również się roześmiała. - Miło było pana poznać. Życzę szczęścia z filmem. - Wstała i podeszła do lady po drugą kawę z mlekiem. - Ja stawiam - powiedział szybko. - Jeśli wolno. W końcu kupiła pani bilet... to uczciwy rewanż. Uśmiechnęła się i pozwoliła mu zapłacić, po czym przysiadła się do niego, cały czas się zastanawiając, dlaczego Jargo interesuje się kimś takim. Przez następną godzinę rozmawiali o filmach, a potem dała mu swój numer telefonu. Zadzwonił następnego dnia i zjedli kolację w wybranej przez niego tajskiej restauracji - ponieważ niedawno przyjechała do miasta, nie miała jeszcze swoich ulubionych miejsc. Podejrzewała, że Evan należy do ludzi, którzy potrafiliby równocześnie współczuć jej samotności i podziwiać odwagę, jaką wykazała, sprowadzając się do miasta, w którym nie miała żadnych znajomych. Rozmawiali o baseballu, książkach i kinematografii, ale unikali spraw osobistych. Powiedziała mu tylko tyle, że zastanawia się nad podjęciem studiów i żyje z funduszu powierniczego. Chciała zapłacić za kolację, ale przesunął rachunek ku sobie. - W końcu kupiłaś bilet - powiedział znowu. Polubiła go, lecz na obu kolejnych randkach, jakie odbyli w ciągu pięciu dni, waliła głową w mur: nie chciał puścić pary z ust na temat planowanych filmów. Przed przybyciem do Houston przygotowała się do swojego zadania, oglądając na DVD dwa jego poprzednie filmy. Ale mówił o nich tylko wtedy, kiedy zapytała. Ani razu nie wspomniał o nominacji do Oscara za Uncję kłopotów - imponowało jej to bardziej niż sam fakt nominacji. Kiedy byli na czwartej randce w niewielkiej włoskiej restauracji, zauważyła obserwującego ich Dezza. Siedział sam przy barze, pił czerwone wino i udawał, że czyta gazetę. A więc Jargo kazał ją śledzić. Dezz wyszedł, zanim skończyli jeść. - Jesteś zdenerwowana - powiedział Evan, kiedy Dezz przeszedł obok ich stolika. Wszystko byłoby znacznie łatwiejsze, gdyby należał do ludzi zapatrzonych w siebie, ale kiedy nie pracował, zdawał się zauważać każdy najdrobniejszy szczegół. - Nie, nie. Po prostu zobaczyłam kogoś, kto przypominał dawnego znajomego. Niezbyt miłe wspomnienie. - Więc nie myślmy o tym. Dziesięć minut później zapytał o jej rodziców. Postanowiła nie odbiegać zbytnio od prawdy. - Nie żyją. - Przykro mi. - Napad rabunkowy. Oboje zostali zastrzeleni. Rok temu. Popatrzył na nią ze współczuciem. - Boże, Carrie, to straszne... tak bardzo mi przykro. - No więc wiesz teraz wszystko, wolałabym jednak porozmawiać o czymś innym. - Oczywiście. Przeniósł rozmowę na bezpieczny teren, wygładził niezręczną sytuację. W jego spojrzeniu dostrzegła czułość. O nie, nie rób tego - pomyślała. Przez ciebie czuję się, jakbym wykorzystywała śmierć moich rodziców, a przecież wcale nie zamierzałam ci o tym powiedzieć i nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Obawiała się, że z ciekawości zajrzy na stronę internetową „Chicago Tribune” i poszuka informacji na ten temat. Ale wtedy miała inne nazwisko - nie mógł znaleźć żadnej Carrie Lindstrom, której rodzice padli ofiarą włamywacza. Popełniła błąd i mogła mieć tylko nadzieję, że Evan nie okaże się zbyt dociekliwy.

Potem poszli do niego obejrzeć film i napić się wina. Wiedziała, że pójdzie z nim do łóżka - był już najwyższy czas na finalizowanie sprawy, na głębsze wniknięcie w jego życie. Nie miał stałej dziewczyny - poprzedniego roku była z nim jakaś Kathleen, koleżanka po fachu, ale rzuciła go dla faceta, z którym przeprowadziła się do Nowego Jorku. Wspomniał o niej tylko raz, co jej zdaniem było oznaką zdrowego podejścia do tej przebrzmiałej historii. Sprawiał wrażenie nieco samotnego, ale nie wyglądał na przesadnie wygłodniałego i jeśli Jargo by tego chciał, mogła go nadal obserwować, wahała się jednak. Kazał jej kiedyś - pół roku temu - przespać się z żonatym, dobiegającym pięćdziesiątki kolumbijskim urzędnikiem wysokiej rangi. Nie wykonała zadania. Poderwała Kolumbijczyka w barze w Bogocie, poszła z nim do jego garsoniery, pocałowała go, a potem wrzuciła mu do piwa narkotyk, po którym - w trakcie kolejnego pocałunku - stracił przytomność. Rozebrała go, aby sądził, że wieczór skończył się oczekiwaną konsumpcją, i patrzyła, jak śpi. W tym czasie Dezz włamał się do gabinetu w jego domu. Dwa tygodnie później prasa doniosła o aresztowaniu policjantów, opłacanych przez kartel narkotykowy. Pomyślała, że pewnie Dezz wykradł wtedy Kolumbijczykowi listy płac. Jargo nigdy nie zapytał jej, czy spała z tym człowiekiem - zakładał z góry, że wypełniła polecenie i jest gotowa prostytuować się dla niego. Kiedy miało się do czynienia z Jargo, człowiek nigdy nie wiedział, po której stronie linii dzielącej mrok od jasności zostanie rzucony. Teraz jednak... tego nie dało się sfingować. Wszystko będzie dobrze - przekonywała samą siebie. Evan jest miły, przystojny i lubisz go. Sprawa byłaby oczywiście łatwiejsza, gdyby go nienawidziła, bo pójście z nim do łóżka tylko spotęgowałoby jej nienawiść. Uświadomiła to sobie z całą wyrazistością, kiedy ich wargi się spotkały, kiedy poczuła jego powolny i pełen czułości pocałunek. Gdy położył jej dłonie na piersiach, wygięła się ku niemu i wsunęła mu palce we włosy. - Co się stało? - spytał. - Nic. Odsunął się od niej. - Nie jesteś gotowa. - Za dużo myślisz. Pocałowała go mocno, chcąc zmusić do tego, by przestał się przejmować, a siebie znieczulić na jego dotyk i czułość. Jest tylko zwykłym projektem, powiedziała sobie. Znowu ją zaczął całować, ale po chwili przerwał. - Powiedz mi, co jest nie tak. Boże, gdyby to było możliwe... nigdy nie będę ci mogła tego powiedzieć. - Nic złego się nie dzieje. Poza tym, że jeszcze nie zaniosłeś mnie do łóżka. To kłamstwo uspokoiło go. Uśmiechnął się, podniósł ją z kanapy, położył na łóżku i było całkiem inaczej niż z politykiem z Kolumbii. Podczas długich, mrocznych dni minionego roku wydawało jej się, że już nigdy nie poczuje się naprawdę szczęśliwa. Noc z Evanem nie okazała się potworną zdradą samej siebie, ale za to złamała jej serce. Jest zwykłym projektem, Carrie. Rano zadzwoniła do Jargo i powiedziała, że zostali kochankami. - Nie mam konkurencji - dodała. - Poświęca mi mnóstwo czasu. - Mówi coś o swoich filmach? - Nie. Twierdzi, że jeżeli to zrobi, historia zostanie opowiedziana i straci ochotę na jej nakręcenie. - Przeszukaj jego komputer i notesy. - Nie notuje wiele. Gdybym wiedziała, czego dokładnie mam szukać... - Dowiedz się po prostu, jakie filmy planuje nakręcić. Pieprz się z nim odpowiednio często, to się dowiesz. Jest mężczyzną jak każdy inny. Lubi się pierdolić i rozmawiać o swojej pracy. Wszyscy mężczyźni są pod tym względem tacy sami. Próbowała wyobrazić sobie Jargo przy jednej i drugiej czynności, ale obraz nie bardzo chciał się skrystalizować. Wróciła do łóżka i skupiła się na Evanie z taką samą energią, z jaką on to robił wobec niej. Ale czuła się

winna i nie bardzo wiedziała, co ma dalej robić. - Dlaczego nie chcesz mi opowiedzieć o swoim następnym filmie? - spytała kilka dni później, kiedy oderwała Evana od komputera, w którym montował film, i zaciągnęła go do łóżka. - Muszę najpierw zmontować Bluff. Nie jestem w stanie myśleć o kolejnym filmie. Przeciągnęła dłonią po jego piersi, po płaskim brzuchu. Czubkami palców skubnęła skórę poniżej pępka. - Po prostu jestem ciekawa twoich pomysłów. - Dotknęła palcami jego czoła i po chwili dodała: - Nie martw się. Kupię bilet. Obdarzyła go najcieplejszym uśmiechem, na jaki było ją stać. Popatrzył na nią i oparł się plecami o zagłówek. - No cóż... ktoś z PBS namawia mnie na biografię Jacques'a Cousteau. Mógłbym go przekazać PBS albo Discovery Channel. Mój portfel z pewnością by na tym skorzystał, nie wiem jednak, czy przysłużyłoby się to mojej karierze. - Więc nie masz żadnego nowego pomysłu? Uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Może... Czy wiesz, że choć Chiny są komunistyczne, w Hongkongu nadal są milionerzy? Myślę, że to coś, o czym warto by opowiedzieć. - Chiny... to tak daleko. Będę za tobą tęskniła. Pocałował ją. - Ja za tobą też, ale mogłabyś ze mną pojechać. Byłabyś moją darmową asystentką. - Zawsze o czymś takim marzyłam. A kogo sobie w Chinach upatrzyłeś? To właśnie mógł być powód zainteresowania Jargo, pomyślała. Może Evan zamierzał zająć się jakimś wysokim pekińskim politykiem, dla którego pracował Jargo. Ale skąd Jargo mógł o tym wiedzieć? - Może przyjrzałbym się pewnemu finansiście... Jameson Wong, biznesmen mieszkający w Hongkongu. Stracił wszystkie pieniądze w wyniku źle poprowadzonych interesów, ale zamiast odbudowywać swoją firmę, stał się aktywnym działaczem antykomunistycznym. Biznesmen, który zamienia się w bojownika o wolność... to mogłoby być ciekawe. Przycisnęła policzek do jego piersi. Jutro go zdradzi. Przekaże dalej każde jego słowo. Chiny. Jameson Wong. Najprawdopodobniej o to właśnie chodziło. - Na pewno kupię bilet. Jesteś moim gwiazdorem. - A może zrobię coś innego... Choć moim zdaniem to ślepa uliczka. Wciąż przyciskała policzek do jego piersi. - To znaczy? - Mógłbym zająć się niewyjaśnionym morderstwem, które miało miejsce dwadzieścia pięć lat temu w Londynie. - Kogo wtedy zabito? - Gość nazywał się Alexander Bast. Był legendarną postacią: zajmował się sztuką, sypiał z mnóstwem wschodzących gwiazdeczek i organizował wystawne przyjęcia. Tak samo jak Wong, wszystko stracił. W wyniku skandalu narkotykowego, który wybuchł w jednym z jego klubów. Potem ktoś wpakował mu dwie kulki. - Sądziłam, że wolisz żyjących bohaterów. - Bo wolę. Martwi nie lubią mówić do kamery. - Zaśmiał się cicho. - Pomyślałem, że mógłbym porównać i skonfrontować ze sobą te dwa życiorysy, znaleźć wspólny wątek, pozwalający lepiej zrozumieć, jak rodzi się sukces i jak dochodzi do porażki. - W jego głosie narastało podniecenie. - Ale może to niewystarczająco komercyjne. Popatrzyła na niego. - Nie martw się tym, nakręć taki film, na jaki masz ochotę. - Wiem za to, na co mam ochotę akurat teraz... Pocałował ją i znów się kochali. Kiedy zasnął, wstała i poszła do łazienki. Nie wspomniała Jargo ani o Jamesonie Wongu, ani o Alexandre Baście, ani o Jacques'u Cousteau. - Jest skoncentrowany wyłącznie na montażu ostatniego filmu - powiedziała, kiedy w następnym

kawałki drewna. Koniec linki, przeciętej przez pocisk, smagnął go po twarzy. Próbował wciągnąć powietrze, ale bez skutku. Płuca nie działały. Oddychanie było zapomnianą umiejętnością, sztuczką, której już nie potrafił powtórzyć. Jednak po chwili jego płuca wypełniło słodkie powietrze. Zachłannie pił tlen i życie. Szyja bolała go, jakby rozerwano mu coś w środku. Zadudniły kolejne strzały, na krzaki za oknem spadło coś ciężkiego. Znowu zapadła cisza. Evan zerwał z głowy torbę, zamrugał, wypluł krew i żółć. Po chwili jakaś dłoń dotknęła jego ramienia, czyjeś palce chciały mu coś przekazać. - Evan? Podniósł głowę i zobaczył, że stoi nad nim mężczyzna. Blady, łysy, wysoki. Mniej więcej w wieku ojca, tuż po pięćdziesiątce. - Uciekli, Evan - powiedział Łysy. - Chodźmy. - Zaaadz... zadzonić... - Każda zgłoska paliła go w usta. - Zadzwonić... policję. Moja... matka... oni... - Musisz iść ze mną- oświadczył Łysy. - Nie możesz tu zostać. Będą cię ścigać. Evan pokręcił głową. Łysy zdjął mu z szyi przeciętą linkę, postawił go na nogi i odwrócił od ciała matki. - Jestem przyjacielem Donny - powiedział. W ręku trzymał paskudnie wyglądającą strzelbę. - Muszę cię stąd zabrać. Evan nigdy w życiu go nie widział. - Moja matka... policja... niech pan zadzwoni na policję. Mężczyzna... nie, dwóch... - Uciekli. Zadzwonimy na policję, ale nie stąd - oświadczył Łysy i popchnął Evana, kierując go ku tylnemu wyjściu. - Kim pan, do cholery, jest? - Evan czuł, jak narasta w nim fala paniki. Jakiś obcy facet z wielką strzelbą, który nie chce, aby zadzwonić na policję. O nie! - Porozmawiamy o tym później. Nie możemy tu zostać. Potrzebuję dostać się do twojego... - Nie skończył, bo Evan walnął go lewym hakiem prosto w szczękę, bez zastanowienia i dbałości o technikę, kierując się jedynie strachem i rozpaczą. Mężczyzna zatoczył się do tyłu i Evan wybiegł frontowymi drzwiami, które stały otworem. - Do jasnej cholery! Wracaj! - wrzasnął Łysy. Evan pognał w wilgotne wiosenne powietrze. Jedynym odgłosem, jaki rozlegał się w skąpanej w cieniu dębów uliczce, były plaśnięcia podeszew jego sportowych butów o asfalt. Spojrzał za siebie. Łysy wybiegł z domu. Trzymając w jednym ręku strzelbę, a w drugim żółtą torbę Evana, wskoczył do zaparkowanego przy krawężniku wyblakłego błękitnego forda. Evan pędził przez wypielęgnowane trawniki, w każdej chwili spodziewając się, że kula roztrzaska mu głowę lub kręgosłup. Ujrzał otwarte drzwi garażu i skręcił na podwórko. Boże, niech ktoś będzie w domu. Wskoczył na werandę, oparł się o dzwonek i zaczął walić w drzwi i wołać, aby ktoś zadzwonił na policję. Błękitny ford śmignął obok. Drzwi otworzył starszy, ostrzyżony po wojskowemu facet, z telefonem bezprzewodowym w dłoni. Evan wybiegł na ulicę, krzycząc przez ramię do niego, aby zadzwonił na policję. Miał nadzieję, że uda mu się jeszcze dostrzec numery rejestracyjne forda. Ale samochód zniknął. 3 - Niech pan mi jeszcze raz opowie, co wydarzyło się dziś rano - powiedział detektyw z wydziału zabójstw. Nazywał się Durless. Miał szczupłą twarz i zdrowy wygląd człowieka trenującego biegi na długich dystansach. - Jeśli to możliwe, synu. Policjanci weszli razem z Evanem do domu rodziców i poprosili go, aby spróbował określić, czego brakuje albo co zostało przestawione, trzymali go jednak z dala od kuchni. W sypialni był okropny bałagan.

Minionej nocy, kiedy Evan wyznał jej miłość, poczuła się, jakby wróciła do świata, który przestał już dla niej istnieć, jakby znalazła się w bąblu czasu, w którym nie było Jargo, Dezza, plików, strachu ani udawania. Żałowała, że do tego doszło. Miała ochotę go uderzyć, odepchnąć, krzyknąć: „Nie, nie, nie, nie wiesz o niczym, nie mamy przyszłości, nigdy nie będzie normalnie, więc tego nie mów!”. Musi sprawić, aby jej serce stało się twarde. Musi odnaleźć Evana. SOBOTA 12 MARCA 8 Evan otworzył oczy. Leżał na łóżku. Kremowa pościel była odrzucona na bok, pod głowę podłożono mu cienki ręcznik. Jedną rękę miał uniesioną do góry i przykutą kajdankami do żelaznego pręta, biegnącego nad wezgłowiem. Sypialnia była elegancko wykończona: podłogi z twardego drewna, czerwonawy laserunek ścian, zawieszone nad kamiennym kominkiem dzieło sztuki abstrakcyjnej. Przez szparę w jedwabnych zasłonach przebijała smuga delikatnego słonecznego światła. Drzwi były zamknięte. Brakowało już tylko kilku sekund do rozbicia samochodu, kiedy Gabriel złapał go i uderzył. Teraz język nie mieścił mu się w suchych ustach. Tępy ból wędrował wzdłuż szczęki i szyi. Mamo... zawiodłem cię. Bardzo cię przepraszam. Przełknął panikę i żal, ponieważ w tej akurat chwili nie mógł sobie pozwolić na słabość. Musi zachować spokój. Myśleć. Wszystko się zmieniło. Jak to powiedział Gabriel? „W twoim życiu nic nie jest tym, na co wygląda”. Jedna rzecz z pewnością była taka, na jaką wyglądała. Był kompletnie udupiony. Sprawdził kajdanki. Zatrzaśnięte. Usiadł i zaczął odpychać się stopami, próbując wspiąć się jak najwyżej plecami na zagłówek. Na nocnej szafce leżała książka - niedawno wydany gruby bestseller o historii baseballu - i stała na niej lampka. Nie było telefonu, ale nad stołem pod przeciwległą ścianą zobaczył kamerę. Wbił w nią wzrok. Nie mógł zacząć działać, bojąc się Gabriela. Musiał okazać siłę. Udawać bohatera filmu akcji, choć nim nie był. Tego rodzaju produkcje nigdy go specjalnie nie interesowały - lubił, kiedy film pokazywał rozmowę i subtelności. Nie miał jednak z kim rozmawiać, a subtelności mogły być jedynie metodą odwrócenia uwagi, zanim skopie Gabrielowi dupę. Tak więc - choć na chwilę - wypadało poudawać bohatera filmu akcji. Dla matki, ponieważ Gabriel na pewno wiedział, dlaczego zginęła. Dla ojca, gdziekolwiek był. Dla Carrie - niezależnie od tego, jak mocno była zamieszana w ten koszmar. Wiedziała, że znalazł się w niebezpieczeństwie, ale skąd? Nie miał pojęcia. A więc, bohaterze filmu akcji: co dalej? Potrzebował broni. Wyobraź sobie, że ten, kto zabił twoją matkę, jest tutaj. Czym go obezwładnisz? Przyjrzyj się wszystkiemu nowym spojrzeniem. Nowe spojrzenie. To właśnie nakazywał sobie, kiedy aranżował sceny, które zamierzał sfilmować. Ledwie mógł dosięgnąć nocnej szafki. Z trudem dotknął palcami gałki szuflady i wysunął ją. Pomacał najgłębiej, jak tylko dał radę, ale szuflada była pusta. Książka