Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń,
instytucji politycznych, organizacji i miejsc służą wyłącznie podniesieniu autentyzmu akcji i
są zabiegiem czysto literackim. Poza tym akcja książki, jej bohaterowie i dialogi są
wytworem wyobraźni autora i nie należy ich traktować dosłownie.
Kolejny raz dziękuję Ann, która jest moją gwiazdą przewodnią i Justinowi, który jest
moim GPS-em.
rozdział pierwszy
Kolonia Karna 9, Syberia, Rosja
Więzień Piotr S. nie spał. W ciemnościach nasłuchiwał jak Lew umiera. W celi
panował lodowaty chłód. W Sztrafnoj Kolonii Diewiat’, Dziewiątej Kolonii Karnej, więzieniu
tak tajnym, że o jego istnieniu wiedziała jedynie garstka wtajemniczonych w sztabie głównym
FSB w Moskwie, nawet najbardziej zahartowani więźniowie, nawykli do najniższych
temperatur na powierzchni Ziemi, drżeli we śnie. Temperatura na zewnątrz wynosiła minus
pięćdziesiąt jeden stopni Celsjusza, czyli minus sześćdziesiąt stopni Fahrenheita. Więzienie
było samotną wysepką pośród bezkresnych lasów syberyjskiej tajgi. W świetle padającym
z reflektorów wież strażniczych obozu Piotr widział sypiący bezgłośnie śnieg.
Nasłuchiwał rzężenia dochodzącego z łóżka nad nim. Lew rozpaczliwie walczył
o oddech. Po północy było z nim przez chwilę tak źle, że Piotr zastanawiał się, czy by go nie
dobić dla świętego spokoju. Jednak gdyby któryś z cweli z sąsiednich łóżek doniósł na niego,
wzięto by go do celi tortur. Wolał zaczekać.
Nagle Lew westchnął głośno, jakby chciał coś powiedzieć. Potem powinien nastąpić
wydech. Nie nastąpił. Piotr czujnie uniósł głowę, wytężając słuch. W nabitej celi, w której
ośmiu mężczyzn stłoczono na powierzchni przeznaczonej dla dwóch, jak co noc unosił się
tylko stłumiony kaszel i chrapanie. Ucichł nawet nareszcie chrypliwy kaszel Fiedki
Bandziocha, o którym się mówiło, że zjadłby nawet gówno, gdyby mu je wrzucić do miski.
Ostrożnie, żeby nie zbudzić towarzyszy, Piotr zsunął się z dolnej pryczy. Wstał,
sięgnął w głąb pryczy nad sobą i w ciemnościach wymacał dłonią pierś Lwa. Była
nieruchoma, serce przestało bić. Lew był martwy, jak głaz.
Nareszcie. Piotr był w łagrze od dwunastu lat, ale Lew bił wszystkich na głowę
stażem. Chodziły słuchy, że był więźniem jeszcze w starym gułagu. Ktoś kiedyś napomknął,
że Lew był swego czasu grubą rybą w naczalstwie, ale Piotr nic więcej o tym nie wiedział.
Lew został skazany za „wystąpienie przeciwko Władzy”, ale to akurat nie wyróżniało go
spośród innych. Jak to mawiał blokowy ich baraku, Griuszyn był wor w zakonie1, który
okradał więźniów w majestacie prawa? „Czasem, bracia, nawet oddech bywa
nieprawomyślny”.
Ktoś w celi poruszył się. Piotra przebiegł dreszcz trwogi, zaraz jednak skarcił się
w myślach. Całą noc czekał na szansę zdjęcia butów Lwu, a teraz strach go obleciał? Lew
miał walonki z prawdziwego filcu, w dodatku w dobrym stanie, a buty Piotra już się rozpadły.
Griuszyn nowo przybyłych witał tekstem: „Zawsze pamiętaj o trzech rzeczach: o żarciu,
dobrych butach i gębie na kłódkę. No, chyba, że chcesz szybko wyjść na wolność”. Wolność
była eufemizmem, którego weterani używali na określenie śmierci.
Ściąganie butów z nóg Lwa okazało się prawdziwą mordęgą. Piotr z zimna stracił
czucie w stopach. Wiedział, że powinien przestępować z nogi na nogę, ale było to zbyt
ryzykowne. Kiedy wreszcie buty Lwa znalazły się na jego stopach, poczuł mrowienie. Dobry
znak, ale za wcześnie na radość. Musiał nałożyć Lwu swoje buty. Rachunek musiał się
zgadzać. Poskrobał się po głowie. Czy było jeszcze coś z dobytku Lwa, co mogłoby mu się
przydać?
Racja, krzyżyk.
Bóg jeden wie, jak Lwu udało się go zachować przez te wszystkie lata. To dla mojego
syna, powiedział kiedyś. To było tamtego dnia w fabryce, kiedy mały Sasza, narwany zek,
rzucił się z nożem na Muzułmanina.
Strażnicy dostali szału. Zastrzelili Saszę, a potem rzucili się na więźniów, bijąc ich
żelaznymi prętami, by następnie, skutych łańcuchami, wyrzucić ich na śnieg. Tamtej nocy
Wielki Pawlo, który był „żonaty” z Saszą, nie mógł powstrzymać łez i rano okazało się, że
jego powieki już na wieki są skute lodem. Lew, jak cała reszta, myślał, że nie przeżyje tamtej
nocy. Był skuty razem z Piotrem.
- Jeżeli nie dożyję do rana, przekaż ten krzyżyk mojemu synowi - błagał Piotra, a zęby
mu szczękały jak kastaniety. - Daj go Ormianinowi, doktorowi Gazarianowi, kiedy przyjedzie
na comiesięczny obchód. Obiecaj.
Piotr obiecał.
Teraz sięgnął do szpary w ścianie, przy pryczy, gdzie Lew ukrywał swój krzyżyk.
W pierwszej chwili nie mógł go znaleźć, ale w końcu wyczuł coś koniuszkami palców.
Srebrny krzyżyk - mały, pogięty, zaśniedziały - z łatwością mieścił się w zamkniętej dłoni.
Piotr wsunął go do kieszonki, którą wszył sobie w bieliznę. Przemknęło mu przez myśl, czy
by go nie wymienić na paczkę papierosów z Adwentystą. Krzyżyk musiał być wart co
najmniej jedną paczkę. Zaraz jednak się zawstydził. Lew to był bardzo przyzwoity chłop. Jak
byłeś w potrzebie, zawsze gotów był podzielić się miską strawy czy kubkiem herbaty.
A skoro chciał, by krzyżyk przekazać synowi, to znaczy, że tak się powinno stać, stwierdził
Piotr, przechodząc nad jednym ze śpiących pokotem na betonowej podłodze cweli, żeby się
odlać do kubła.
Patrzył jak para unosi się wokół strumienia moczu, który krzepł w sekundzie, w której
dosięgał skutej lodem szczyny. Przy najbliższej wizycie przekaże ukradkiem krzyżyk
Ormianinowi, zdecydował. Przesądnie dotknął miejsca, gdzie pod warstwą materiału ukrył
krzyżyk. Zgrzebnego materiału, jak miał zaznaczyć w przyszłości Piotr, będący agentem
OCSA, Biura Koordynacji Strategii i Analiz CIA, w pilnym raporcie PDB adresowanym do
prezydenta. Miał to, co Rosjanie, po paru wódkach, zwykli nazywać „rosyjską duszą”. Nie
mógł przewidzieć, że decyzja, którą podjął nad kubłem, wywoła kryzys, który w kołach CIA
będzie nazywany „kryzysem oczyszczającym” Agencji, a prezydenta Stanów Zjednoczonych
zmusi do podjęcia decyzji, o której będzie myślał codziennie przez resztę życia.
rozdział drugi
Ma’rib, Jemen
Odkąd dojechali do Ma’rib, amerykański agent o kryptonimie Skorpion, czuł, że
pakują się w kłopoty. Po drodze wciąż napotykali tubylców uzbrojonych w karabiny AK-47.
Wnosząc ze sposobu, w jaki wiązali turban, szaal, oraz z zakrzywionych noży, dżambija,
zapewne pochodzili z plemienia Abida. Mężczyźni z AKPA, Al-Kaidy na Półwyspie
Arabskim, wżenili się w plemię Abida - w ten sposób obie grupy zawarły sojusz. Podwójny
agent zrobił ich w konia. Jechali prosto w pułapkę.
Dżabir, szofer Skorpiona, miał podobne przeczucia.
- Fe Ma’rib kul agila ua kalabahu jamilu kalaszniko. W tym Maribie nawet psy nie
wychodzą na ulicę bez kałasznikowa - mruknął Dżabir.
Ma’rib dawniej było miasteczkiem, do którego turyści ściągali podziwiać starożytne
ruiny wśród piasków pustyni. Przed tysiącami lat Ma’rib zasłynął jako miasto, z którego
Bilkis, królowa Saby, wyruszyła ze złotem i kadzidłem do króla Salomona. Teraz jednak
jedynymi cudzoziemcami byli nafciarze gotowi płacić haracz Al-Kaidzie, myślał Skorpion,
gdy pod czujnym wzrokiem obserwujących ich z dachów tubylców skręcili w odchodzące od
głównej drogi wąskie uliczki. Misja brzydko mu pachniała od pierwszej chwili, odkąd
Peterman powiadomił go o niej. Teraz podobała mu się jeszcze mniej niż wtedy.
Hollisa Petermana spotkał w pokoju na tyłach restauracji przy ulicy Hadda, w stolicy
Jemenu, Sanie. Restauracja rzucała się w oczy dzięki niebieskim drzwiom; kolor ten miał
ponoć odczyniać urok. W pobliżu około tuzina Jemeńczyków kucało na wąskim chodniku
żując qat, lokalną używkę, której zielone liście miały działanie podobne do amfetaminy.
W grupce mężczyzn Skorpion wypatrzył pukającego w klawiaturę iPhone’a Jemeńczyka
w wystających spod szaalu okularach Oakley. Co za kretyn, równie dobrze mógłby sobie
przykleić wizytówkę na czole, zżymał się Skorpion, wchodząc do restauracji i próbując przez
kłęby dymu z bulgoczących szisz wypatrzyć ukryte kamery.
W salce na tyłach sprawdził ręcznym detektorem czy nigdzie nie ma pluskiew.
Upewniwszy się, że pomieszczenie jest czyste, usiadł, natomiast Peterman zawzięcie pisał
SMS-y, jakby chciał pokazać Skorpionowi, kto tu rządzi. Wszyscy w CIA zrobili się teraz
podobni do siebie. Banda mózgowców, którym się wydaje, że pozjadali wszystkie rozumy.
Peterman skończył pisać i klasnął w dłonie. Kelner, naadil, wbiegł na bosaka. Peterman po
angielsku zamówił u niego saltę2.
- Jak lot? - spytał Hollis Peterman, przyoblekając twarz w służbowy uśmiech. Był
wielkim, krzepkim blondynem, który zaczynał już obrastać sadłem. Trochę już wody
upłynęło, odkąd Skorpion miał do czynienia z działającym w terenie niższym personelem
operacyjnym CIA i nie miał cierpliwości do „całowania w dzióbek przed wyruchaniem
w odbyt”, jak mówiły stare wygi z CIA.
- Co tam znów wymyślił Rabinowich? - odpowiedział pytaniem na pytanie. Dave
Rabinowich był światowej sławy muzykiem, matematykiem i bezwzględnie najlepszym
analitykiem w Dyrektoriacie Wywiadu CIA. Był jednym z dwóch ludzi w całej wspólnocie
wywiadów USA, któremu mogło się udać błyskawiczne ściągnięcie Skorpiona do Jemenu.
Naadil zastukał do drzwi, po czym wniósł miski z saltą i szklanki nabidu, soku
z daktyli. Mężczyźni umilkli, dopóki naadil nie wyszedł. Skorpion wyjrzał za drzwi, żeby
sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje.
- Rabinowich nie zajmuje się tą sprawą. Częstuj się saltą, dobrze ją tu robią.
- Peterman nabrał potrawki na kęs malugi3.
- Oszalałeś? - syknął Skorpion, wstając i ruszając do drzwi. - Jestem tutaj tylko na
prośbę Rabinowicha, a ty mi mówisz, że on nie bierze w tym udziału?! Nie zapomnij
powiedzieć kretynowi na zewnątrz, który udaje, że żuje qat z bandą pozostałych, żeby nie lazł
za mną, bo mu te jego Oakley’e w tyłek wsadzę! Smacznego.
- Zaczekaj - sapnął Peterman. - Musisz nam pomóc.
- A więc ta sprawa podlega Harrisowi? Powiedz Harrisowi, żeby poszedł się...
A zresztą, powiesz mu co chcesz. - Bob Harris był zastępcą dyrektora NSC, Narodowych
Służb Tajnych, i między nim a Skorpionem często dochodziło do starć. Ostatnim razem,
w Sankt Petersburgu, miarka przebrała się nie na żarty. Skorpion przysiągł sobie trzymać się
jak najdalej od operacji Harrisa. Nacisnął klamkę.
- Mamy podwójnego agenta, który twierdzi, że może nam wydać Kasima bin Dżamila.
Skorpion zawahał się. Bin Dżamil był nie tylko przywódcą AKPA w Jemenie, ale
aktualnie również głównym strategiem światowej Al-Kaidy.
- To nie wystarczy. Potrzebny jest ktoś miejscowy - powiedział Skorpion, zamykając
drzwi. Zawrócił i usiadł.
- Mieliśmy miejscowego agenta, McElroya. Jeden z naszych najlepszych ludzi.
Siedział tutaj już trzy lata.
- I... co się stało?
- Nie wiemy - odparł Peterman.
- Co znaczy, że nie wiecie?
- Zniknął. Gdzieś przepadł.
- Przepadł czy nie znaleźliście dotąd ciała?
Peterman poczerwieniał. Milczał. Przez chwilę obaj mężczyźni patrzyli na siebie.
Na dworze odezwał się głos muezina, który przez głośnik nawoływał wiernych do dhuhr,
modlitwy w samo południe. Jakiś głos mówił Skorpionowi, żeby w to nie wchodził. Coś było
w tym wszystkim nie tak.
- Nie możemy użyć miejscowych - wybąkał Peterman.
Im dalej, tym gorzej. Znaczyło to, że miejscowy oddział CIA doznał uszczerbku
w ludziach. Nic dziwnego, że Rabinowich przesłał mu wiadomość, w której znajdował się
kod awaryjny, Biloxi. Niektórym mędrkom z CIA Jemen jawił się jako większe zagrożenie
dla USA niż Afganistan. Wyglądało na to, że Alex Station - w slangu CIA oddział
wywiadowczy przydzielony do Al-Kaidy - zaczynał się wykruszać. Patrzył, jak Peterman
raczy się nabidem. Jeden z tutejszych agentów CIA zaginął; prawdopodobnie w tym
momencie był poddawany torturom i jeśli ktoś z tym czegoś nie zrobi, tuzin następnych
podzieli jego los. Tak na oko, sytuacja przerosła Petermana.
- A SAD? - spytał. Oddziały do Zadań Specjalnych były paramilitarnymi jednostkami
CIA powołanymi do inwazyjnych akcji ratunkowych, porwań i innych operacji wysokiego
ryzyka. Pierwszą misję dla CIA Skorpion zaliczył w SAD, których szeregi zasilali byli
żołnierze służb zwiadowczych Delty, SEAL oraz Marines, poddawani w SAD tak
ekstremalnemu treningowi, że ich dawne, elitarne jednostki na tym tle wypadały jak chór
chłopięcy.
- Za mało wiemy - powiedział bezbarwnie Peterman. Nie mogli wezwać SAD, bo nie
wiedzieli, ani gdzie jest McElroy, ani co mu się przydarzyło. Umilkli obaj. To była misja
ratunkowa; najgorszy, najbardziej niebezpieczny typ misji.
Zrób, jak uważasz, ale nie rób tego dla McElroya, odezwał się głos w głowie
Skorpiona. Nawet jeżeli żyje, tego, co z niego zostało, nie warto ratować. W dodatku AKPA
na pewno tylko czeka, aż ktoś będzie próbował go odbić. Nie, w tej misji nagrodą był bin
Dżamil, choć miało to charakter totolotka. Raczej nie spodziewasz się głównej wygranej, ale
też nie chcesz pluć sobie w brodę, że przegapiłeś wygraną o prawdopodobieństwie jeden do
stu milionów.
- Czym się zajmował McElroy? - przerwał wreszcie milczenie.
- Predatorami - odparł Peterman.
Samoloty, a właściwie bezzałogowe aparatury latające typu Predator, tak zwane
trutnie, stanowiły główną broń antyterrorystyczną Pentagonu. Trutnie potrafiły zawisnąć nad
celem na czterdzieści godzin, miotając pociski Hellfire z wysokości od siedmiu do dziesięciu
kilometrów, a więc poza zasięgiem wzroku i słuchu tych, którzy byli na dole.
- Hellfire są podłączone do GPS-u w komórce - powiedział Peterman, wyjmując
z kieszeni aparat i wręczając go Skorpionowi. - Po prostu trzeba wcisnąć zielony klawisz
i położyć gdzieś telefon. Zostaje sześćdziesiąt sekund na ewakuację.
- A jeśli silnik Predatora ulegnie awarii albo gdzieś coś pójdzie nie tak? - spytał
Skorpion, zawahawszy się przed użyciem słowa „przeciek”. Na tym etapie nie umiał jeszcze
powiedzieć, co mu się w tym wszystkim nie podoba. Wiedział tylko tyle, że nie podoba mu
się gość, który siedzi po drugiej stronie stolika.
- Będziemy mieli dwa Predatory w pogotowiu; jeden na wszelki wypadek.
- Czy McElroy też miał komórkę do Predatora?
Peterman poczerwieniał. Pytanie zawierało jasną sugestię. Dowodził operacją
i spieprzył ją. Skinął opornie głową.
- Fantastycznie - wycedził Skorpion.
Niestety, RDV4 z podwójnym agentem potoczyło się niezgodnie z planem. Dżabir
zatrzymał land rovera obok targu z bronią w Ma’rib, gdzie pod brezentowymi daszkami
piętrzyły się na wytartych dywanach M4, AK-47 i piramidki granatów ręcznych M67.
Miejscem tajnego spotkania okazała się oddalona o przecznicę od targu kamienica z cegły,
której półokrągłe okna były dookoła, na jemeńską modłę, pomalowane na biało. Pół tuzina
uzbrojonych po zęby tubylców, sądząc po wyglądzie członków plemienia Beni Chum, kucało
wokół drzwi frontowych żując qat, a ich wypchane liśćmi żuchwy poruszały się szybko, jak
u gryzoni.
Skorpion obejrzał uważnie budynek. Do punktu kontaktowego przylegała inna
kamienica z cegły, której dach znajdował się jakieś trzy metry niżej. W razie konieczności to
będzie droga ewakuacji, zadecydował. Kazał Dżabirowi odczekać, aż wejdzie do środka,
a następnie przestawić land rover naprzeciwko sąsiedniego budynku i tam czekać
z zapalonym silnikiem i odbezpieczoną bronią.
Na dachu pierwszego domu, pod brezentową plandeką, Ahmed al-Baiwani podjął
Skorpiona kawą imbirową i ciasteczkami z miodem, bint al san. Al-Baiwani, rosły i brodaty,
nosił amerykańską marynarkę do tradycyjnej spódnicy futa i spodni, a do tego szaal, turban
kadiego Bani Chum. Jako kadi, przywódca plemienia, al-Baiwani należał do kasty
uprzywilejowanej, ustępującej jedynie sajjid, potomkom Proroka. Sam Skorpion był
przebrany za kabili, zwykłego członka plemienia Murad. Po tradycyjnych wstępnych
uprzejmościach spytał w fusza5, czy kadi wie może coś na temat „Amerykanina”, McElroya.
Al-Baiwani odparł, że ani on, ani inni na oczy takiego nie widzieli.
- Znasz taki hadis6 Buchariego, w którym Prorok Allacha, rasul sallahu alajhi
uassalam, pokój jego duszy, omawiając najcięższe grzechy rzekł: „Przestrzegam was też,
byście nigdy nie dawali fałszywego świadectwa” i powtarzał to tak długo, aż jego towarzysze
przelękli się, że nigdy nie przestanie? - spytał Skorpion.
- O co mnie podejrzewasz? - Al-Baiwani zerknął w stronę swojej straży, czy
zachowuje czujność.
Zanim Skorpion zdążył odpowiedzieć, usłyszał trzask otwierających się drzwi
samochodu. Wstał i wyjrzał za krawędź dachu. Pod domem stał czarny SUV, którego
wcześniej tam nie było. Z samochodu wysiadła grupka uzbrojonych mężczyzn z AKPA,
zmierzając w stronę bramy kamienicy.
- Kto to? - spytał Skorpion, kładąc rękę na ukrytym w fałdach tuniki glocku kaliber 9.
Strażnicy al-Baiwaniego zesztywnieli, nie wiedząc, jak zareagować.
- Twój pan, assajid Peterman mówił, że chcesz bin Dżamila - al-Baiwani machnął
bezradnie ręką, jakby mówił „sami tego chcieliście”. Do Skorpiona dotarło, że sam szef
Al-Kaidy z garstką ludzi właśnie idzie na górę. Wyjął z kieszeni komórkę i nacisnąwszy
zielony klawisz wsunął pod pufę, na której siedział. Miał sześćdziesiąt sekund do chwili, gdy
Hellfire zacznie strzelać. Złapał al-Baiwaniego, wbijając mu glocka pod żebro.
- Ta’ala ma’i, idź za mną - szepnął mu do ucha. - Mamy czterdzieści pięć sekund,
żeby stąd wyjść, albo będzie po nas.
Al-Baiwani patrzył ze zgrozą na Skorpiona; wyraz jego twarzy wskazywał, że wie co
się szykuje. CIA używało w Jemenie Predatorów tak często, że w obozach i wioskach
zajętych przez AKPA groziła egzekucja za samo posiadanie komórki.
- Jalla! Chodźmy! - ponaglił al-Baiwani swoich strażników, zrywając się z miejsca.
Dachy obu domów łączyła drabina. Ledwie al-Baiwani zdążył postawić nogę na
szczeblu, Skorpion zepchnął go, skacząc za nim. Al-Baiwani wrzasnął z bólu. Wylądowali
na niższym dachu dokładnie w chwili, gdy ludzie bin Dżamila wylegli na wyższy. Padł
okrzyk i ludzie z Al-Kaidy zaczęli strzelać do pochodzących z plemienia Beni Chum
strażników al-Baiwaniego, którzy odpowiedzieli kanonadą. Skorpion popychał przed sobą
utykającego al-Baiwaniego w stronę klatki schodowej.
Z zewnątrz dobiegały odgłosy strzelaniny, wrzaski dzieci i krzyki kobiet.
Mały, może trzyletni chłopczyk, stał na podeście schodów, gapiąc się na Skorpiona
zbiegającego z al-Baiwanim. Jakaś kobieta, pewnie matka chłopca, wyszła z mieszkania
i zamarła ze zgrozy. Skorpion poderwał malca z ziemi i wcisnął w ręce kobiety, wrzeszcząc,
że mają zamknąć się w mieszkaniu i położyć się na ziemi. Kiedy dotarli na parter, Skorpion
zerknął na zegarek. Lada sekunda wystrzeli Hellfire! Pociągnął al-Baiwaniego za sobą na
podłogę. Zakryli głowy rękami.
Leżeli wstrzymując oddech.
Nic. Skorpion jeszcze raz spojrzał na zegarek. Ostrzał dawno powinien się zacząć.
Odliczył w myślach do piętnastu. Dalej nic. Nad sobą słyszał tupot męskich nóg zbiegających
po schodach. Pieprzony Peterman. To będzie cud, jeśli wydostaną się z Ma’rib żywi.
Wyjrzał z bramy, ostrożnie rozglądając się za Dżabirem. Land rover stał po drugiej
stronie ulicy, nieopodal trzech czarnych SUVów. Dżabir skanował wzrokiem budynki.
W rękach trzymał M4 z nasadzonym granatnikiem M203.
Pora wiać. Szturchnął al-Baiwaniego, pchnął bramę i rzucił się z kadim przez jezdnię
do land rovera. Jeden z mężczyzn z plemienia Abida wypatrzył ich z SUV-a. Przymierzył się
do strzału z AK-47, ale Skorpion trafił go z glocka w gardło. Pół tuzina Abida, którzy szli
w kierunku punktu kontaktowego, odwróciło się na pięcie otwierając ogień do Skorpiona
i al-Baiwaniego. W odpowiedzi Dżabir puścił serię z automatycznego M4. Dwóch Abida
osunęło się na ziemię. Zanim Skorpion dotarł do land rovera, Dżabir oberwał w twarz i padł
na pokrytą pyłem ulicę. Skorpion wyrwał M4 z jego stygnących rąk, odwrócił się i skosił
dwóch kolejnych Abida. Pozostali zrobili w tył zwrot, wbiegając do kamienicy.
Al-Baiwani chciał wsiąść do land rovera, ale Skorpion złapał go i zaczął holować
w stronę SUV-u. W środku ciągle jeszcze siedział szofer Abida; kiedy próbował ucieczki,
Skorpion puścił serię z M4. Przednia szyba wozu pokryła się pajęczyną rys. Wokół nóg
Skorpiona waliły pociski wystrzelone z dwóch pozostałych SUVów i obu budynków.
Strzelił przez okno SUV-a zabijając szofera. Zdarł szaal klanu Abida z głowy
któregoś z trupów i rzucił wdrapującemu się na siedzenie dla pasażera al-Baiwaniemu. Sam
zdarł szaal z głowy szofera, patrząc biernie, jak zwłoki wypadają na ulicę. Odjeżdżali wśród
gradu kul padających z pozostałych SUVów i dachu kamienicy.
- Pobaw się tym. - Skorpion wręczył M4 al-Baiwaniemu, robiąc unik, żeby nie
rozjechać mężczyzny z osiołkiem. We wstecznym lusterku widział, że pozostałe SUV-y
z klanem Abida na pokładzie ruszyły w ślad za nimi.
- Co mam z tym zrobić? - spytał al-Baiwani.
- Strzelać przez tylne okno! - ryknął Skorpion, gwałtownie biorąc zakręt i gnając ulicą
w kierunku szosy prowadzącej z miasta. AlBaiwani posłał serię, roztrzaskując ich tylne
okno.
Pierwszy SUV wyrobił się na zakręcie i ścigał ich, ale Skorpion z piskiem opon wziął
kolejny zakręt i wcisnął hamulec. Wyskoczył na zewnątrz, przez chwilę buszował na tylnym
siedzeniu, po czym wyrwał M4 z rąk al-Baiwaniego, nasadzając granatnik M203 i ładując
granat, kiedy pierwszy SUV wypadł zza zakrętu. Wycelował laser w przednią szybę
nadjeżdżającego samochodu, a sam kucnął za ich SUV-em, pociągając al-Baiwaniego.
Granat eksplodował i uderzyła w nich fala gorącego powietrza.
Wybuch zabił wszystkich we wnętrzu pierwszego z goniących ich SUV-ów, a to co
zostało z podwozia toczyło się jeszcze przez jakiś czas, ostatecznie wpadając na wózek na
poboczu. Skorpion załadował kolejny granat i wyjrzał ostrożnie za róg. Drugi SUV
zrezygnował z pościgu i stał na środku ulicy najeżony lufami.
Skorpion skinął na al-Baiwaniego, żeby wskakiwał do wozu, a sam usiadł za
kierownicą. Zatknął M4 obok siedzenia i ruszył w stronę drogi wyjazdowej. Na obrzeżach
miasta nadziali się na blokadę szosy urządzoną przez bojowników AKPA, którzy czekali,
mierząc do nich z karabinów.
- Co robimy? - zaniepokoił się kadi.
- Nie pamiętasz, że jesteśmy Abida? - Skorpion dotknął turbanu, jednocześnie
zwalniając, bo byli już blisko blokady.
- Allahu akbar! Bóg jest wielki! - krzyknął, unosząc pięść do góry, a al-Baiwani
z nieznacznym opóźnieniem skopiował jego gest.
- Allahu akbar! - odkrzyknęli bojownicy Al-Kaidy, strzelając w powietrze na wiwat,
podczas gdy jeden z nich machnął ręką, przepuszczając samochód.
Skorpion przejechał ostrożnie między barierkami i dopiero po jakichś stu metrach
wcisnął gaz do dechy. We wstecznym lusterku obserwował oddalającą się blokadę i ostatnie
domy z gliny i cegły ustępujące miejsca pustyni. Al-Baiwani przyglądał mu się w milczeniu.
Po jakichś dziesięciu kilometrach Skorpion zjechał na pobocze i zatrzymał samochód.
Znajdowali się na pustynnej równinie przeciętej tylko czarnym asfaltem szosy. Nigdzie
w polu widzenia nie było żadnych samochodów.
- Czemu stoimy? - spytał al-Baiwani.
Skorpion wyciągnął glocka.
- Gdzie jest McElroy? Amerykanin? - Wycelował pistolet w krocze kadiego.
rozdział trzeci
Dżebel Nuqum, Sana, Jemen
Kiedy SUV dojeżdżał do Sany, szosa zapełniła się odrapanymi samochodami
i załadowanymi ciężarówkami. W oddali, na horyzoncie majaczyła Dżebel Nuqum, której
masyw górował nad miastem. Skorpion wciąż jeszcze nie otrząsnął się z szoku po tym, co
zastał w zagrodzie. Telefon do Petermana, który wykonał po drodze, nie polepszył sytuacji.
- Co się stało? - spytał wściekły.
- O co chodzi? O trutnia? - Głos Petermana wydawał się dziwnie odległy
i podniecony. Skorpion zastanawiał się, gdzie Peterman jest, a może na czym leci?
- Do diabła, to jest linia jawna! Musisz wszystko nazywać po imieniu?
- Racja, przepraszam. - Peterman wiecznie przepraszał, w dodatku miał za co.
Skorpion niemal widział pot na jego twarzy.
- Znalazłeś, no wiesz kogo? - Peterman miał na myśli McElroya.
- Tak.
- Czy on... no wiesz?
- Na szczęście.
- Na szczęście?
- Chcesz, żebym ci przesłał szkic, gdzie go kroili? - wkurzył się Skorpion. Słowa nie
opiszą tego, co zastał z al-Baiwanim w tamtej zagrodzie. Nawet on, któremu się wydawało,
że widział już najgorsze, co ludzie mogą zgotować ludziom, zgiął się w pół nad
prymitywnym, żeliwnym zlewem i zwymiotował.
- Allahu akbar - mruczał w kółko do siebie al-Baiwani, patrząc tępo w ścianę, żeby
nie widzieć tego, co zostało z McElroya.
Al-Kaida na Półwyspie Arabskim korzystała z zapożyczeń z Afganistanu, w tym
z tortury zwanej przez Talibów „rozbieraniem do naga” polegającej na nacinaniu skóry wokół
talii, jak również po bokach ciała aż do głowy i w dół, do kostek. Skórę następnie odrywano
płatami i zwijano z jednej strony do szyi, a z drugiej do stóp. McElroy, cały we krwi
i w muchach, zapewne wyjąc z bólu, konał w męczarniach przez tydzień. Skorpion poczuł
ulgę, że zastał go już zimnego, bo inaczej sam musiałby go dobić.
Oględziny zagrody w poszukiwaniu śladów nie należały do przyjemnych zajęć.
W izbach unosił się odór śmierci; w jednej z nich do kamiennej ściany przytwierdzono
łańcuchy, co wskazywało na to, że McElroy nie był pierwszą osobą, którą AKPA gościło
w tym miejscu. Nie miał cienia wątpliwości, że jeśli AKPA dopadnie go kiedyś, z rozkoszą
zafunduje mu powtórkę z McElroya.
- Przepraszam - powtórzył Peterman. Powiedz to McElroyowi, sukinsynu, pomyślał
Skorpion z furią. - Musisz złożyć raport. Spotkajmy się...
- Stul pysk! - ryknął Skorpion do słuchawki, żeby powstrzymać Petermana przed
podaniem adresu na niezabezpieczonej linii. - Wiem, gdzie mieszkasz. Czekaj na mnie.
- Rozłączył się. Co za beznadziejny dureń, myślał, zjeżdżając na ulice Sany z obwodnicy na
Chaulan. Na szczęście Rabinowich odwalił wstępną robotę.
Skorpion wiedział, że Peterman ma mieszkanie przy Uadi Zahr, niecały kilometr od
ambasady amerykańskiej. Ale nie zastał Petermana w mieszkaniu. Nie musiał się fatygować
na górę. Przed domem Petermana zobaczył na ulicy zbiorowisko przechodniów. Peterman
leżał na bruku na wznak z głową w kałuży krwi. Musiał wyskoczyć albo zostać wypchnięty
z balkonu swojego mieszkania na czwartym piętrze. Skorpion przykląkł przy Petermanie,
który patrzył na niego oczami otwartymi szeroko, jakby nie mógł ochłonąć ze zdumienia.
- Hollis... - zwrócił się Skorpion do niego po imieniu. Nie był pewien, czy Peterman
go widzi, a jeśli widzi, to czy poznaje go z doklejoną brodą, w turbanie z Ma’rib.
- Uciekaj - wyszeptał Peterman i światło w jego oczach zgasło.
Kiedy jesteś spalony, w myśl zasad CIA, powinieneś wykonać klasyczny manewr
strategiczny, zwany spieprzaniem, aż się kurzy. Zgodnie z regulaminem Skorpion powinien
opuścić Sanę najbliższym samolotem. Śmierć Petermana świadczyła o tym, że operacja Alex
Station jest spalona, a to mogło znaczyć, że AKPA ma go również na oku.
Wycofał się z tłumu gromadzącego się wokół Petermana. Protokół NCS żądał
oczyszczenia kwatery martwego agenta, żeby nic nie dostało się w ręce przeciwnika. Ale
zważywszy na to, że na środku ulicy spoczęło ciało białego cudzoziemca, lokalne służby
bezpieczeństwa z pewnością były już w drodze. Sprawy miały się już i tak źle, ale jeśli
Peterman zostawił jakieś materiały obciążające, mogło być jeszcze gorzej. Uwagę tłumu
nadal przyciągały zwłoki. Postanowił zaryzykować, ale zdawał sobie sprawę, że musi się
spieszyć.
Wśliznął się do budynku i wszedł po schodach na piętro Petermana. Na podeście
śmierdziało spalenizną. Drzwi do mieszkania Petermana były zamknięte. Skorpion nacisnął
klamkę; nie były zamknięte na klucz. Wyjął glocka i obejrzał starannie drzwi i ściany. Istniało
spore prawdopodobieństwo, że drzwi zostały zaminowane. Powinien obejrzeć wszystko
spokojnie, ewentualnie rozbroić ładunek, ale nie było na to czasu. Policja, albo służby
bezpieczeństwa dotrą tu lada chwila. Na korzyść Skorpiona pracował jednak fakt, że ten, kto
zabił Petermana, też miał mało czasu. Przejechał ostrożnie palcami po klamce, jakby się bał,
że go prąd kopnie. Wziął głęboki oddech. Wypchnęli go z balkonu, więc raczej musieli
natychmiast dać nogę. Ujął zdecydowanie za klamkę i nacisnął.
Wpadł do środka, omiatając lufą wnętrze. Mieszkanie było puste, drzwi balkonowe
nadal niedomknięte. Wyjrzał na zewnątrz i zamknął drzwi. W środku unosił się silny zapach
spalenizny; bez trudu odkrył przyczynę: pustą puszkę po spaghetti i osmalony garnek na
kuchence. Ktoś zgasił gaz, ale garnek był jeszcze ciepły. Mieszkanie nie było splądrowane.
Ten, kto wypchnął Petermana z balkonu, raczej wyszedł zaraz po tym.
Skorpion błyskawicznie przeleciał przez szuflady i półki, szukając obciążających
materiałów. Laptop Petermana leżał na łóżku. Dlaczego go nie zabrali? Po chwili olśniło go.
Wyjął twardy dysk z obudowy i wrzucił do kieszeni. Z dużym prawdopodobieństwem dysk
był zainfekowany koniem trojańskim z oprogramowaniem szpiegowskim, więc AKPA
wiedziała tyle samo, co Peterman.
Z dołu dobiegało trąbienie nadciągających policyjnych karetek. Porwał ręcznik
z łazienki, wycierając dokładnie wszystko, czego dotknął, a potem zbiegł po schodach
i wyszedł przez drzwi na tyłach domu.
Grunt zaczął mu się palić pod nogami w chwili, gdy Peterman dotknął bruku, myślał,
torując sobie drogę w ulicznym tłumie. Teoretycznie powinien zdążyć zadzwonić do
Rabinowicha w drodze na lotnisko i zostawić to wszystko Firmie, żeby posprzątała. Niestety
zważywszy na prawdopodobny wyciek danych w Sanie, mogło to być równoznaczne
z wyrokiem śmierci na wszystkich związanych z Alex Station. Niewykluczone, że szykowano
im los McElroya. Nie mógł oglądać się na Langley; musi sam ostrzec pozostałych.
Sztab CIA dla operacji Alex Station mieścił się w ceglanej kamienicy przy Al Quds,
w dzielnicy Nuqum. Zakładał, że za pośrednictwem Petermana lokalizacja sztabu była znana
AKPA, a więc należało ją uznać za czerwoną strefę.
Na rogu złapał taksówkę. Kierowca skrzywił się na słowo „Nuqum”. Nie bez powodu.
Nuqum była mahuą, dzielnicą nędzy po wschodniej stronie miasta, gęstym labiryntem
rozpadających się ruder oblepiającym podnóże góry, od której dzielnica wzięła nazwę. Była
to niecodzienna lokalizacja dla sztabu Firmy. Na wąskich uliczkach i tonących w śmieciach
zaułkach roiło się od wózków i młodych mężczyzn żujących qat w oczekiwaniu na dorywcze
zajęcie.
Mieszkańcy dzielnicy w większości należeli do ciemnoskórych Achdam, jemeńskiej
kasty nietykalnych. Jak mówi tutejsze przysłowie: „Umyj talerz, jeśli poliże go pies, stłucz,
jeśli go dotkną Achdam”. Kiedy taksówka zagłębiła się w mahuę, na rogach ulic pojawiły się
prostytutki w abajach. Dłońmi trzepotliwymi jak ciemne ptaki, wykonywały zachęcające
gesty do przejeżdżających. Każdy samochód był obiektem rywalizacji między autochtonkami,
a napływowymi Somalijkami w jaskrawych chustach, hidżabach, gotowymi się oddać za
paczkę papierosów.
Skorpion kazał szoferowi zatrzymać się przy suku, parę przecznic od siedziby sztabu.
Zakładał, że miejsce jest pod obserwacją AKPA.
Pozostawał problem, jak dostać się do środka i nie zostać zauważonym, a tym bardziej
zabitym. Przeprowadził wywiad na suku i po chwili wskazano mu dostawcę qatu, który miał
własną ciężarówkę. Godzinę trwało dobijanie targu i sprawdzanie, czy handlarz dokładnie
zrozumiał polecenie, godzinę, na którą tak naprawdę nie mógł sobie pozwolić, ale nie miał
wyboru, jeśli nie chciał skończyć jak Peterman i McElroy.
- Ma’a salaama, do widzenia - powiedział na odchodnym, kładąc dłoń na piersi.
- Allah isalmak, z bogiem - odparł handlarz z grzecznym uśmiechem, ale jego oczy
bacznie taksowały Skorpiona, czy na pewno ma równo pod sufitem.
Skorpion zajął pozycję naprzeciwko sztabu, przed sklepikiem z dywanami. Czekał
wydymając policzek, jakby żuł qat. Strasznie długo to trwało, a w każdej chwili mógł zarobić
kulkę. Zastanawiał się, czy handlarz go nie wystawił. Na szczęście nie.
Rozklekotana ciężarówka załadowana wielkimi belami qatu wyjechała zza rogu
i zjeżdżała teraz ulicą w jego stronę. Widział wyraźnie twarz kierowcy. Skinął mu głową, na
co kierowca kiwnął w odpowiedzi. Kiedy gruchot mijał Skorpiona, ktoś z tyłu wypchnął za
burtę ciężką belę qatu. Ciężarówka dodała gazu i skręciła za następny róg, znikając.
Młodzi mężczyźni na chodnikach zamarli na chwilę, a potem uliczka nagle zatętniła
życiem. Mężczyźni rzucili się na belę qatu, upychając liście po kieszeniach i turbanach
przerobionych na torby. Ludzie wylegli z domów. Zapanował świąteczny nastrój. Wszyscy
rwali qat, nawołując przyjaciół, kobiety piszczały, dzieci przeciskały się między nogami
dorosłych, zbierając pojedyncze gałązki i liście. W ogólnym zamęcie Skorpionowi udało się
wśliznąć niepostrzeżenie do budynku sztabu.
Ostrzyżony po wojskowemu krzepki Jankes siedział za biurkiem przy drzwiach,
mierząc z pistoletu do Skorpiona. Nie miał munduru, ale na kilometr widać było, że jest
z Marines, albo z Delta. Obok biurka stał typ latynoski również kierując lufę M16 w stronę
Skorpiona.
- Czego chcesz, Mohammed? - warknął Jankes.
- Byłeś kiedyś w Biloxi? - zagadnął Skorpion.
- Nie, ale byłem dwa razy w Gulfport - odpowiedział prawidłowo Jankes, nie
opuszczając broni.
- Gdzie jest Ramis? - Wiedział od Rabinowicha, że szefem Alex Station CIA na Sanę
został jakiś nowy, Harold Ramis.
- Wyszedł pogawędzić z Alibabą i czterdziestoma rozbójnikami. - Jankes puścił oko.
- Kim, u diabła?
- Wybacz, to nasze prywatne określenie na Alego Abdullaha i Senat. - Miał na myśli
prezydenta Jemenu.
- Trzymaj. - Skorpion podał mu twardy dysk.
- Co to jest?
- Dysk z laptopa Petermana. Peterman nie żyje.
- Jezu. - Jankes powoli zaczynał składać jedno z drugim. - Jesteśmy spaleni?
- A jak myślisz?
- Kurwa, pora wiać z tej zasranej dziury.
- Przekaż Langley, żeby byli ostrożni. Dysk ma prawdopodobnie spyware. - Podszedł
do drzwi i wyjrzał na ulicę. Mężczyźni ładowali na grzbiety osłów worki wypełnione liśćmi
qatu. Mrużąc oczy w świetle słońca uważnie zeskanował wzrokiem ulicę i linię dachów. Nie
wypatrzył niczego niepokojącego, ale gotów był iść o zakład, że uliczka jest pod obserwacją.
- Ej, amigo! Dzięki! - zawołał za nim Jankes, który w międzyczasie zdążył się
połączyć z kimś telefonicznie, ale Skorpion już się ulotnił.
W drodze na lotnisko, przebrany z powrotem w zachodnią odzież i uboższy o brodę,
Skorpion myślał o tym, że jego udział w tej operacji, jakkolwiek by go oceniać, jest już
zamkniętym rozdziałem. Kiedy taksówka skręciła w Airport Road, zauważył dwa samochody,
a za nimi białą toyotę camry, która równo z taksówką przerzuciła się na inny pas.
- Zawróć o sto osiemdziesiąt stopni - rzucił po arabsku kierowcy.
- Przecież lotnisko jest w tamtą stronę.
- Dam ci sto riali, jeśli zawrócisz w tej chwili! - Skorpion wyjął plik banknotów.
Kierowca zawahał się, jednak zaraz gwałtownie zawrócił, wjeżdżając na przeciwległy
pas. W nadjeżdżającym samochodzie zapiszczały hamulce. Kierowca patrzył na nich
w osłupieniu. Auta i ciężarówki na obu pasach trąbiły wściekle, gdy taksówka pomknęła
z powrotem w kierunku centrum. Skorpion obejrzał się i zobaczył, że toyota, przy wtórze
przekleństw i wygrażających pięści, wykonała ten sam manewr. Choć pod tym kątem mało
widział, miał wrażenie, że obaj mężczyźni w toyocie mają turbany na głowach zawiązane
w stylu Abida.
Zrobiło mu się niedobrze. Przypomniał sobie McElroya w zagrodzie. Obiecał
taksówkarzowi następne dwie setki, jeśli uda mu się zgubić toyotę. Kierowca zaczął
lawirować po ulicach, skręcając co i rusz, i wciskając się w każdą lukę między samochodami.
Zbliżali się do starówki. Skorpion obejrzał się do tyłu. Przez chwilę toyoty nie było w polu
widzenia. Kiedy mijali jakiś hotelik, zauważył taksówkę zaparkowaną w stronę przeciwną do
kierunku ich jazdy. Świetnie, ale najpierw zmiana wizerunku.
- U’af! Stój! Daj mi swój szaal - zażądał, popychając banknoty w stronę kierowcy.
Zahamowali z piskiem opon. Taksówkarz zdjął turban, który Skorpion natychmiast
włożył na głowę. Złapał bagaż podręczny i wyskoczył z wozu. Przebiegł przez jezdnię do
drugiej taksówki, wskoczył do środka i po chwili już mknął w drugą stronę. Kiedy skręcali
w stronę lotniska, zauważył nadjeżdżającą z naprzeciwka toyotę, a w niej dwóch Abida
skanujących zawzięcie ulicę w poszukiwaniu swojej zguby, na którą czekało w zagrodzie
wolne miejsce.
rozdział czwarty
Porto Cervo, Sardynia, Włochy
Strugi deszczu spływały na piazzettę, placyk obok mariny w Porto Cervo. Kryjąc się
w podcieniu arkady Skorpion, zwany przez miejscowych il francese, Francuz, sprawdzał, czy
w polu widzenia nie kryje się coś, czego nie powinno być. Normalnie tu, na Sardynii, nie
musiałby tego robić, ale po Jemenie nic już nie było „normalne”.
Dopiero podczas przesiadki w Dubaju odważył się skontaktować z Rabinowichem
przez iPada w sklepie Apple’a w centrum handlowym Deira City. Pisali do siebie na czacie
tak obleganym przez nastolatki, że praktycznie nie sposób było go monitorować. Rabinowicz
udawał trzynastolatkę z Omaha, niejaką Madison, a Skorpion czternastolatka imieniem Josh,
z sąsiedniego Bellevue.
Jesteś sam? spytał Rabinowich
Na razie tak, wystukał Skorpion.
Co z Alby? Z kim się spotyka? Rabinowich pytał o al-Baiwa-niego.
Zerwała z A. K. i z P. A., czyli z AKPA. Teraz koleguje się już tylko z nami. Po Ma’rib
al-Baiwani nie miał wyboru. Spalił wszystkie mosty z Al-Kaidą. Dopóki będzie dostawał
pieniądze i broń od CIA, dopóty Bani Chum będą ich sprzymierzeńcami.
Jest strasznie 2-licowa. Rabinowich dawał do zrozumienia, że przyjmuje za pewnik,
iż al-Baiwani jest podwójnym agentem. Wykorzystywanie al-Baiwaniego mogło okazać się
bronią obosieczną.
Nic dziwnego, zważywszy na to, jakich typków podrywa, odpisał Skorpion. Po tym, co
się zdarzyło w Ma’rib i tym, jaki obrót przybrały sprawy w Jemenie, al-Baiwani nie miał
większego wyboru. Musiał grać na dwa fronty.
Martwisz się Pete’em? Petermanem.
Coś ty. Jest beznadziejny.
Tęsknię za tobą. Wszystko u ciebie OK?
Sama sobie odpowiedz, wystukał Skorpion i rozłączył się.
Nie o to szło, że dali dupy w Jemenie i Langley pewnie teraz szaleje.
Chodzi o to, że zmuszono go do ucieczki. Nikomu dotąd się to nie udało. To był zły
znak. Jest już zima, pomyślał, patrząc na tonącą w deszczu piazzettę. Zły omen nie tylko dla
CIA. Coś było nie tak.
Otrząsnąwszy się z deszczu, wszedł do niewielkiej agencji nieruchomości, wciśniętej
w arkadach pomiędzy dwa luksusowe sklepy z markowymi wyrobami. Było już po Nowym
Roku, ale w biurze ciągle jeszcze świeciły się kolorowe, bożonarodzeniowe lampki. To był
jedyny barwny akcent w tym ponurym dniu. Wyjrzał przez okno, żeby sprawdzić, czy nikt nie
obserwuje wejścia do agencji.
W biurze zastał tylko Abrielle, córkę Salvatore’a, właściciela Agencji. Smukła,
o długich, ciemnych włosach, przekazała mu pocztę, a kiedy ją przeglądał, pogawędzili trochę
po włosku, trochę po angielsku, o jego chacie w górach, staroświeckiej casa colonica, której
doglądała, kiedy go nie było - czyli przez większość czasu. Potem zobaczył kopertę.
Odebrała ją w biurze kapitana portu. Zwięzła prośba na białym papierze
z wytłoczonym logo jachtu, by spotkać się „w celu omówienia spraw interesujących obie
strony”. Do tego numer telefonu. Będzie musiał wyszukać jacht na Google, ale prefiks
telefonu wskazywał na Luksemburg, co by znaczyło, że ma do czynienia z przedsiębiorstwem
holdingowym, chronionym przez przepisy tego kraju dotyczące tajemnicy handlowej.
- Skąd się to wzięło? - spytał, siląc się na spokój.
- Marynarze przywieźli kopertę należącą do jachtu łodzią. Myślę, że to byli russi,
Rosjanie - odparła Abrielle. - Kazali przekazać signor Collinsowi. To jakiś pana przyjaciel?
- Jacht jeszcze stoi w porcie? - spytał, nie odpowiadając na jej pytanie. Przysunął się
do okna, zerkając na zewnątrz. Ociekająca deszczem piazzetta była pusta. Za domami
i portem rozciągało się ciemne morze. Niewykluczone, że nie tylko jemeńska Alex Station
była spalona. Musiał liczyć się z możliwością, że przez zawartość laptopa Petermana, sam
również był spalony. Jezu, czyżby go wytropili aż tutaj, na Sardynii?
Abrielle pokręciła głową.
- Powiedzieli, że płyną do Monte Carlo.
- Duży jacht?
- Molto grande, bardzo duży. Sześćdziesiąt metrów. Co najmniej.
Skorpion ufał oku Abrielle. Sardyńczycy nawykli do wielkich, luksusowych łodzi.
Porto Cervo, ze swoją malowniczą przystanią i rozrzuconymi po okolicznych wzgórzach,
pokrytymi czerwonymi dachówkami willami wartymi miliony dolarów, co roku we wrześniu
organizowało regaty, podczas których mega wypasione jachty największych nababów świata
przypływały zabawić się na Szmaragdowym Wybrzeżu. Na świecie nie było zbyt wielu
jachtów o takiej długości, co sugerowało, że zaproszenie wystosował ktoś bajecznie bogaty
i bardzo wpływowy.
- Skąd wiesz, że byli Rosjanami?
- Spytałam. - Wzruszyła ramionami. - Mówili, że są ucraini. To to samo, co russi,
prawda?
Powiedział Abrielle, że wyjeżdża. Jak zawsze pod jego nieobecność miała się zająć
chatą i dwoma dobermanami, Hektorem i Achillesem, które jej strzegły. Mina jej zrzedła, na
wiadomość, że go nie będzie.
- Quando tornorai? Kiedy wrócisz? - spytała zgaszonym tonem. Il francese, z tymi
swoimi szarymi oczami wilka i szramą nad okiem pociągał ją tak bardzo, że wystarczyłoby
jedno słowo, a zamknęłaby biuro i pozwoliła mu się wziąć tak, jak stała. Ale on wiecznie
wyjeżdżał.
- Za parę tygodni. Wracam niedługo - odparł, choć nie dałby głowy, czy nie było to
jego pożegnanie z Sardynią.
Wracając w strugach deszczu do swojej casa colonica w głębi wyspy, Skorpion
patrzył za siebie przez wsteczne lusterko. Szosa pięła się coraz wyżej. Zjechał na taras
widokowy nad urwiskiem. Ze schowka w samochodzie wyjął lornetkę, wysiadł z porsche
i zaczął oglądać uważnie góry i drogę w kierunku Porto Cervo. Wyglądało na to, że nikt go
nie śledzi. Może więc zostało mu jeszcze trochę czasu, no chyba, że czekają już na niego
w casa. Zastanawiał się, czy nie ma paranoi. W zawodzie szpiega granica między paranoją
a obowiązkami zawodowymi była bardzo cienka.
- Pamiętaj, to, że masz paranoję, nie znaczy wcale, że nikt cię nie śledzi - zażartował
kiedyś Rabinowich.
Jeszcze raz obejrzał zaproszenie. Nasiąkające deszczem dwie linijki ręcznego pisma
pod logo jachtu, Milena II, i tyle. Ale w umyśle Skorpiona zapaliły się światła ostrzegawcze.
Po pierwsze zaproszenie zostało doręczone kapitanowi mariny w Porto Cervo. To był
tajny, awaryjny sposób kontaktowania się, znany tylko Rabinowichowi, a nawet Rabinowich
nie miał pojęcia, w którym z setek portów świata bawi Skorpion, o ile w ogóle bawi. Koperta
była zaadresowana na „Arthura Collinsa”, rzekomego towarzysza żeglarskich eskapad
Francuza. Skorpion używał tego wybiegu tylko w marinach i barach portowych na Morzu
Śródziemnym, które przechowują pocztę, przychodzącą do właścicieli jachtów.
Niepokojący wydawał się też fakt, że, jeśli wierzyć Abrielle, zaproszenie przypłynęło
z jachtu „Rosjan”. To nie miało żadnego sensu. Gdyby polował na niego Iwanow, aka
Szachmat, szef Dyrektoriatu Kontrwywiadu rosyjskiej FSB, nie byłoby żadnego liściku.
W nocy wyrośliby przed nim jak spod ziemi chłopcy ze Specnazu7. Jedyne, co mu
przychodziło do głowy, to to, że SWR, rosyjski odpowiednik CIA, ma coś do niego, albo, że
ktoś, komu nadepnął na odcisk, na przykład Al-Kaida, albo Hezbollah, wynajął sobie oddział
ruskich. Najgorsze w tym wszystkim było to, że znaleźli go w jedynym miejscu na świecie,
gdzie czuł się bezpiecznie.
Na całym świecie nikt nie wiedział, że mieszka na Sardynii. Nawet Rabinowich. Dla
Skorpiona Sardynia był odpowiedzią na specyficzny problem zawodowy. Jako niezależny
agent wywiadu, wolny strzelec, miewał niekiedy bardzo niebezpiecznych wrogów. Fakt, że
jego jedyna kryjówka została odkryta, był dla niego nie do przyjęcia. Odkąd agent
nieruchomości, Salvatore, ojciec Abrielle pokazał Skorpionowi Tunel ukryty pod starą
wiejską chatą w górach, niewątpliwie przed laty wykopany przez rozbójników, postanowił
zakotwiczyć się na Sardynii, wyspie o wielowiekowej tradycji rozboju i izolacji. Miejscowi
nie ufali obcym. Mieli nawet własny język, limba sarda, który różnił się od kontynentalnego
włoskiego.
Sardynia miała dogodne położenie w stosunku do Europy i Bliskiego Wschodu, gdzie
często rzucały go obowiązki zawodowe. Gdyby go szukano, szukano by Amerykanina.
Dołożył wszelkich starań - włamując się do wielu baz, w tym bazy Pływalni, jak nazywano
DGSE8, z racji tego, że ich sztab główny w Paryżu znajdował się w pobliżu Francuskiej
Federacji Pływackiej - żeby zagwarantować sobie perfekcyjną francuską przykrywkę.
Niestety, wyglądało na to, że jego przykrywka została spalona, a on nie miał pojęcia
kto i jak, chce go załatwić. No chyba, że, co gorsza, był zwyczajnie - skończony.
Podczas lotu do Nicei, specjalnie zabukowanego na nazwisko Collins - mógł albo ich
Andrew Kaplan Zima Skorpiona
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń, instytucji politycznych, organizacji i miejsc służą wyłącznie podniesieniu autentyzmu akcji i są zabiegiem czysto literackim. Poza tym akcja książki, jej bohaterowie i dialogi są wytworem wyobraźni autora i nie należy ich traktować dosłownie.
Kolejny raz dziękuję Ann, która jest moją gwiazdą przewodnią i Justinowi, który jest moim GPS-em.
rozdział pierwszy Kolonia Karna 9, Syberia, Rosja Więzień Piotr S. nie spał. W ciemnościach nasłuchiwał jak Lew umiera. W celi panował lodowaty chłód. W Sztrafnoj Kolonii Diewiat’, Dziewiątej Kolonii Karnej, więzieniu tak tajnym, że o jego istnieniu wiedziała jedynie garstka wtajemniczonych w sztabie głównym FSB w Moskwie, nawet najbardziej zahartowani więźniowie, nawykli do najniższych temperatur na powierzchni Ziemi, drżeli we śnie. Temperatura na zewnątrz wynosiła minus pięćdziesiąt jeden stopni Celsjusza, czyli minus sześćdziesiąt stopni Fahrenheita. Więzienie było samotną wysepką pośród bezkresnych lasów syberyjskiej tajgi. W świetle padającym z reflektorów wież strażniczych obozu Piotr widział sypiący bezgłośnie śnieg. Nasłuchiwał rzężenia dochodzącego z łóżka nad nim. Lew rozpaczliwie walczył o oddech. Po północy było z nim przez chwilę tak źle, że Piotr zastanawiał się, czy by go nie dobić dla świętego spokoju. Jednak gdyby któryś z cweli z sąsiednich łóżek doniósł na niego, wzięto by go do celi tortur. Wolał zaczekać. Nagle Lew westchnął głośno, jakby chciał coś powiedzieć. Potem powinien nastąpić wydech. Nie nastąpił. Piotr czujnie uniósł głowę, wytężając słuch. W nabitej celi, w której ośmiu mężczyzn stłoczono na powierzchni przeznaczonej dla dwóch, jak co noc unosił się tylko stłumiony kaszel i chrapanie. Ucichł nawet nareszcie chrypliwy kaszel Fiedki Bandziocha, o którym się mówiło, że zjadłby nawet gówno, gdyby mu je wrzucić do miski. Ostrożnie, żeby nie zbudzić towarzyszy, Piotr zsunął się z dolnej pryczy. Wstał, sięgnął w głąb pryczy nad sobą i w ciemnościach wymacał dłonią pierś Lwa. Była nieruchoma, serce przestało bić. Lew był martwy, jak głaz.
Nareszcie. Piotr był w łagrze od dwunastu lat, ale Lew bił wszystkich na głowę stażem. Chodziły słuchy, że był więźniem jeszcze w starym gułagu. Ktoś kiedyś napomknął, że Lew był swego czasu grubą rybą w naczalstwie, ale Piotr nic więcej o tym nie wiedział. Lew został skazany za „wystąpienie przeciwko Władzy”, ale to akurat nie wyróżniało go spośród innych. Jak to mawiał blokowy ich baraku, Griuszyn był wor w zakonie1, który okradał więźniów w majestacie prawa? „Czasem, bracia, nawet oddech bywa nieprawomyślny”. Ktoś w celi poruszył się. Piotra przebiegł dreszcz trwogi, zaraz jednak skarcił się w myślach. Całą noc czekał na szansę zdjęcia butów Lwu, a teraz strach go obleciał? Lew miał walonki z prawdziwego filcu, w dodatku w dobrym stanie, a buty Piotra już się rozpadły. Griuszyn nowo przybyłych witał tekstem: „Zawsze pamiętaj o trzech rzeczach: o żarciu, dobrych butach i gębie na kłódkę. No, chyba, że chcesz szybko wyjść na wolność”. Wolność była eufemizmem, którego weterani używali na określenie śmierci. Ściąganie butów z nóg Lwa okazało się prawdziwą mordęgą. Piotr z zimna stracił czucie w stopach. Wiedział, że powinien przestępować z nogi na nogę, ale było to zbyt ryzykowne. Kiedy wreszcie buty Lwa znalazły się na jego stopach, poczuł mrowienie. Dobry znak, ale za wcześnie na radość. Musiał nałożyć Lwu swoje buty. Rachunek musiał się zgadzać. Poskrobał się po głowie. Czy było jeszcze coś z dobytku Lwa, co mogłoby mu się przydać? Racja, krzyżyk. Bóg jeden wie, jak Lwu udało się go zachować przez te wszystkie lata. To dla mojego syna, powiedział kiedyś. To było tamtego dnia w fabryce, kiedy mały Sasza, narwany zek, rzucił się z nożem na Muzułmanina. Strażnicy dostali szału. Zastrzelili Saszę, a potem rzucili się na więźniów, bijąc ich żelaznymi prętami, by następnie, skutych łańcuchami, wyrzucić ich na śnieg. Tamtej nocy Wielki Pawlo, który był „żonaty” z Saszą, nie mógł powstrzymać łez i rano okazało się, że jego powieki już na wieki są skute lodem. Lew, jak cała reszta, myślał, że nie przeżyje tamtej nocy. Był skuty razem z Piotrem. - Jeżeli nie dożyję do rana, przekaż ten krzyżyk mojemu synowi - błagał Piotra, a zęby mu szczękały jak kastaniety. - Daj go Ormianinowi, doktorowi Gazarianowi, kiedy przyjedzie na comiesięczny obchód. Obiecaj. Piotr obiecał. Teraz sięgnął do szpary w ścianie, przy pryczy, gdzie Lew ukrywał swój krzyżyk. W pierwszej chwili nie mógł go znaleźć, ale w końcu wyczuł coś koniuszkami palców.
Srebrny krzyżyk - mały, pogięty, zaśniedziały - z łatwością mieścił się w zamkniętej dłoni. Piotr wsunął go do kieszonki, którą wszył sobie w bieliznę. Przemknęło mu przez myśl, czy by go nie wymienić na paczkę papierosów z Adwentystą. Krzyżyk musiał być wart co najmniej jedną paczkę. Zaraz jednak się zawstydził. Lew to był bardzo przyzwoity chłop. Jak byłeś w potrzebie, zawsze gotów był podzielić się miską strawy czy kubkiem herbaty. A skoro chciał, by krzyżyk przekazać synowi, to znaczy, że tak się powinno stać, stwierdził Piotr, przechodząc nad jednym ze śpiących pokotem na betonowej podłodze cweli, żeby się odlać do kubła. Patrzył jak para unosi się wokół strumienia moczu, który krzepł w sekundzie, w której dosięgał skutej lodem szczyny. Przy najbliższej wizycie przekaże ukradkiem krzyżyk Ormianinowi, zdecydował. Przesądnie dotknął miejsca, gdzie pod warstwą materiału ukrył krzyżyk. Zgrzebnego materiału, jak miał zaznaczyć w przyszłości Piotr, będący agentem OCSA, Biura Koordynacji Strategii i Analiz CIA, w pilnym raporcie PDB adresowanym do prezydenta. Miał to, co Rosjanie, po paru wódkach, zwykli nazywać „rosyjską duszą”. Nie mógł przewidzieć, że decyzja, którą podjął nad kubłem, wywoła kryzys, który w kołach CIA będzie nazywany „kryzysem oczyszczającym” Agencji, a prezydenta Stanów Zjednoczonych zmusi do podjęcia decyzji, o której będzie myślał codziennie przez resztę życia.
rozdział drugi Ma’rib, Jemen Odkąd dojechali do Ma’rib, amerykański agent o kryptonimie Skorpion, czuł, że pakują się w kłopoty. Po drodze wciąż napotykali tubylców uzbrojonych w karabiny AK-47. Wnosząc ze sposobu, w jaki wiązali turban, szaal, oraz z zakrzywionych noży, dżambija, zapewne pochodzili z plemienia Abida. Mężczyźni z AKPA, Al-Kaidy na Półwyspie Arabskim, wżenili się w plemię Abida - w ten sposób obie grupy zawarły sojusz. Podwójny agent zrobił ich w konia. Jechali prosto w pułapkę. Dżabir, szofer Skorpiona, miał podobne przeczucia. - Fe Ma’rib kul agila ua kalabahu jamilu kalaszniko. W tym Maribie nawet psy nie wychodzą na ulicę bez kałasznikowa - mruknął Dżabir. Ma’rib dawniej było miasteczkiem, do którego turyści ściągali podziwiać starożytne ruiny wśród piasków pustyni. Przed tysiącami lat Ma’rib zasłynął jako miasto, z którego Bilkis, królowa Saby, wyruszyła ze złotem i kadzidłem do króla Salomona. Teraz jednak jedynymi cudzoziemcami byli nafciarze gotowi płacić haracz Al-Kaidzie, myślał Skorpion, gdy pod czujnym wzrokiem obserwujących ich z dachów tubylców skręcili w odchodzące od głównej drogi wąskie uliczki. Misja brzydko mu pachniała od pierwszej chwili, odkąd Peterman powiadomił go o niej. Teraz podobała mu się jeszcze mniej niż wtedy.
Hollisa Petermana spotkał w pokoju na tyłach restauracji przy ulicy Hadda, w stolicy Jemenu, Sanie. Restauracja rzucała się w oczy dzięki niebieskim drzwiom; kolor ten miał ponoć odczyniać urok. W pobliżu około tuzina Jemeńczyków kucało na wąskim chodniku żując qat, lokalną używkę, której zielone liście miały działanie podobne do amfetaminy. W grupce mężczyzn Skorpion wypatrzył pukającego w klawiaturę iPhone’a Jemeńczyka w wystających spod szaalu okularach Oakley. Co za kretyn, równie dobrze mógłby sobie przykleić wizytówkę na czole, zżymał się Skorpion, wchodząc do restauracji i próbując przez kłęby dymu z bulgoczących szisz wypatrzyć ukryte kamery. W salce na tyłach sprawdził ręcznym detektorem czy nigdzie nie ma pluskiew. Upewniwszy się, że pomieszczenie jest czyste, usiadł, natomiast Peterman zawzięcie pisał SMS-y, jakby chciał pokazać Skorpionowi, kto tu rządzi. Wszyscy w CIA zrobili się teraz podobni do siebie. Banda mózgowców, którym się wydaje, że pozjadali wszystkie rozumy. Peterman skończył pisać i klasnął w dłonie. Kelner, naadil, wbiegł na bosaka. Peterman po angielsku zamówił u niego saltę2. - Jak lot? - spytał Hollis Peterman, przyoblekając twarz w służbowy uśmiech. Był wielkim, krzepkim blondynem, który zaczynał już obrastać sadłem. Trochę już wody upłynęło, odkąd Skorpion miał do czynienia z działającym w terenie niższym personelem operacyjnym CIA i nie miał cierpliwości do „całowania w dzióbek przed wyruchaniem w odbyt”, jak mówiły stare wygi z CIA. - Co tam znów wymyślił Rabinowich? - odpowiedział pytaniem na pytanie. Dave Rabinowich był światowej sławy muzykiem, matematykiem i bezwzględnie najlepszym analitykiem w Dyrektoriacie Wywiadu CIA. Był jednym z dwóch ludzi w całej wspólnocie wywiadów USA, któremu mogło się udać błyskawiczne ściągnięcie Skorpiona do Jemenu. Naadil zastukał do drzwi, po czym wniósł miski z saltą i szklanki nabidu, soku z daktyli. Mężczyźni umilkli, dopóki naadil nie wyszedł. Skorpion wyjrzał za drzwi, żeby sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje. - Rabinowich nie zajmuje się tą sprawą. Częstuj się saltą, dobrze ją tu robią. - Peterman nabrał potrawki na kęs malugi3. - Oszalałeś? - syknął Skorpion, wstając i ruszając do drzwi. - Jestem tutaj tylko na prośbę Rabinowicha, a ty mi mówisz, że on nie bierze w tym udziału?! Nie zapomnij powiedzieć kretynowi na zewnątrz, który udaje, że żuje qat z bandą pozostałych, żeby nie lazł za mną, bo mu te jego Oakley’e w tyłek wsadzę! Smacznego. - Zaczekaj - sapnął Peterman. - Musisz nam pomóc. - A więc ta sprawa podlega Harrisowi? Powiedz Harrisowi, żeby poszedł się...
A zresztą, powiesz mu co chcesz. - Bob Harris był zastępcą dyrektora NSC, Narodowych Służb Tajnych, i między nim a Skorpionem często dochodziło do starć. Ostatnim razem, w Sankt Petersburgu, miarka przebrała się nie na żarty. Skorpion przysiągł sobie trzymać się jak najdalej od operacji Harrisa. Nacisnął klamkę. - Mamy podwójnego agenta, który twierdzi, że może nam wydać Kasima bin Dżamila. Skorpion zawahał się. Bin Dżamil był nie tylko przywódcą AKPA w Jemenie, ale aktualnie również głównym strategiem światowej Al-Kaidy. - To nie wystarczy. Potrzebny jest ktoś miejscowy - powiedział Skorpion, zamykając drzwi. Zawrócił i usiadł. - Mieliśmy miejscowego agenta, McElroya. Jeden z naszych najlepszych ludzi. Siedział tutaj już trzy lata. - I... co się stało? - Nie wiemy - odparł Peterman. - Co znaczy, że nie wiecie? - Zniknął. Gdzieś przepadł. - Przepadł czy nie znaleźliście dotąd ciała? Peterman poczerwieniał. Milczał. Przez chwilę obaj mężczyźni patrzyli na siebie. Na dworze odezwał się głos muezina, który przez głośnik nawoływał wiernych do dhuhr, modlitwy w samo południe. Jakiś głos mówił Skorpionowi, żeby w to nie wchodził. Coś było w tym wszystkim nie tak. - Nie możemy użyć miejscowych - wybąkał Peterman. Im dalej, tym gorzej. Znaczyło to, że miejscowy oddział CIA doznał uszczerbku w ludziach. Nic dziwnego, że Rabinowich przesłał mu wiadomość, w której znajdował się kod awaryjny, Biloxi. Niektórym mędrkom z CIA Jemen jawił się jako większe zagrożenie dla USA niż Afganistan. Wyglądało na to, że Alex Station - w slangu CIA oddział wywiadowczy przydzielony do Al-Kaidy - zaczynał się wykruszać. Patrzył, jak Peterman raczy się nabidem. Jeden z tutejszych agentów CIA zaginął; prawdopodobnie w tym momencie był poddawany torturom i jeśli ktoś z tym czegoś nie zrobi, tuzin następnych podzieli jego los. Tak na oko, sytuacja przerosła Petermana. - A SAD? - spytał. Oddziały do Zadań Specjalnych były paramilitarnymi jednostkami CIA powołanymi do inwazyjnych akcji ratunkowych, porwań i innych operacji wysokiego ryzyka. Pierwszą misję dla CIA Skorpion zaliczył w SAD, których szeregi zasilali byli żołnierze służb zwiadowczych Delty, SEAL oraz Marines, poddawani w SAD tak ekstremalnemu treningowi, że ich dawne, elitarne jednostki na tym tle wypadały jak chór
chłopięcy. - Za mało wiemy - powiedział bezbarwnie Peterman. Nie mogli wezwać SAD, bo nie wiedzieli, ani gdzie jest McElroy, ani co mu się przydarzyło. Umilkli obaj. To była misja ratunkowa; najgorszy, najbardziej niebezpieczny typ misji. Zrób, jak uważasz, ale nie rób tego dla McElroya, odezwał się głos w głowie Skorpiona. Nawet jeżeli żyje, tego, co z niego zostało, nie warto ratować. W dodatku AKPA na pewno tylko czeka, aż ktoś będzie próbował go odbić. Nie, w tej misji nagrodą był bin Dżamil, choć miało to charakter totolotka. Raczej nie spodziewasz się głównej wygranej, ale też nie chcesz pluć sobie w brodę, że przegapiłeś wygraną o prawdopodobieństwie jeden do stu milionów. - Czym się zajmował McElroy? - przerwał wreszcie milczenie. - Predatorami - odparł Peterman. Samoloty, a właściwie bezzałogowe aparatury latające typu Predator, tak zwane trutnie, stanowiły główną broń antyterrorystyczną Pentagonu. Trutnie potrafiły zawisnąć nad celem na czterdzieści godzin, miotając pociski Hellfire z wysokości od siedmiu do dziesięciu kilometrów, a więc poza zasięgiem wzroku i słuchu tych, którzy byli na dole. - Hellfire są podłączone do GPS-u w komórce - powiedział Peterman, wyjmując z kieszeni aparat i wręczając go Skorpionowi. - Po prostu trzeba wcisnąć zielony klawisz i położyć gdzieś telefon. Zostaje sześćdziesiąt sekund na ewakuację. - A jeśli silnik Predatora ulegnie awarii albo gdzieś coś pójdzie nie tak? - spytał Skorpion, zawahawszy się przed użyciem słowa „przeciek”. Na tym etapie nie umiał jeszcze powiedzieć, co mu się w tym wszystkim nie podoba. Wiedział tylko tyle, że nie podoba mu się gość, który siedzi po drugiej stronie stolika. - Będziemy mieli dwa Predatory w pogotowiu; jeden na wszelki wypadek. - Czy McElroy też miał komórkę do Predatora? Peterman poczerwieniał. Pytanie zawierało jasną sugestię. Dowodził operacją i spieprzył ją. Skinął opornie głową. - Fantastycznie - wycedził Skorpion. Niestety, RDV4 z podwójnym agentem potoczyło się niezgodnie z planem. Dżabir zatrzymał land rovera obok targu z bronią w Ma’rib, gdzie pod brezentowymi daszkami piętrzyły się na wytartych dywanach M4, AK-47 i piramidki granatów ręcznych M67. Miejscem tajnego spotkania okazała się oddalona o przecznicę od targu kamienica z cegły, której półokrągłe okna były dookoła, na jemeńską modłę, pomalowane na biało. Pół tuzina
uzbrojonych po zęby tubylców, sądząc po wyglądzie członków plemienia Beni Chum, kucało wokół drzwi frontowych żując qat, a ich wypchane liśćmi żuchwy poruszały się szybko, jak u gryzoni. Skorpion obejrzał uważnie budynek. Do punktu kontaktowego przylegała inna kamienica z cegły, której dach znajdował się jakieś trzy metry niżej. W razie konieczności to będzie droga ewakuacji, zadecydował. Kazał Dżabirowi odczekać, aż wejdzie do środka, a następnie przestawić land rover naprzeciwko sąsiedniego budynku i tam czekać z zapalonym silnikiem i odbezpieczoną bronią. Na dachu pierwszego domu, pod brezentową plandeką, Ahmed al-Baiwani podjął Skorpiona kawą imbirową i ciasteczkami z miodem, bint al san. Al-Baiwani, rosły i brodaty, nosił amerykańską marynarkę do tradycyjnej spódnicy futa i spodni, a do tego szaal, turban kadiego Bani Chum. Jako kadi, przywódca plemienia, al-Baiwani należał do kasty uprzywilejowanej, ustępującej jedynie sajjid, potomkom Proroka. Sam Skorpion był przebrany za kabili, zwykłego członka plemienia Murad. Po tradycyjnych wstępnych uprzejmościach spytał w fusza5, czy kadi wie może coś na temat „Amerykanina”, McElroya. Al-Baiwani odparł, że ani on, ani inni na oczy takiego nie widzieli. - Znasz taki hadis6 Buchariego, w którym Prorok Allacha, rasul sallahu alajhi uassalam, pokój jego duszy, omawiając najcięższe grzechy rzekł: „Przestrzegam was też, byście nigdy nie dawali fałszywego świadectwa” i powtarzał to tak długo, aż jego towarzysze przelękli się, że nigdy nie przestanie? - spytał Skorpion. - O co mnie podejrzewasz? - Al-Baiwani zerknął w stronę swojej straży, czy zachowuje czujność. Zanim Skorpion zdążył odpowiedzieć, usłyszał trzask otwierających się drzwi samochodu. Wstał i wyjrzał za krawędź dachu. Pod domem stał czarny SUV, którego wcześniej tam nie było. Z samochodu wysiadła grupka uzbrojonych mężczyzn z AKPA, zmierzając w stronę bramy kamienicy. - Kto to? - spytał Skorpion, kładąc rękę na ukrytym w fałdach tuniki glocku kaliber 9. Strażnicy al-Baiwaniego zesztywnieli, nie wiedząc, jak zareagować. - Twój pan, assajid Peterman mówił, że chcesz bin Dżamila - al-Baiwani machnął bezradnie ręką, jakby mówił „sami tego chcieliście”. Do Skorpiona dotarło, że sam szef Al-Kaidy z garstką ludzi właśnie idzie na górę. Wyjął z kieszeni komórkę i nacisnąwszy zielony klawisz wsunął pod pufę, na której siedział. Miał sześćdziesiąt sekund do chwili, gdy Hellfire zacznie strzelać. Złapał al-Baiwaniego, wbijając mu glocka pod żebro. - Ta’ala ma’i, idź za mną - szepnął mu do ucha. - Mamy czterdzieści pięć sekund,
żeby stąd wyjść, albo będzie po nas. Al-Baiwani patrzył ze zgrozą na Skorpiona; wyraz jego twarzy wskazywał, że wie co się szykuje. CIA używało w Jemenie Predatorów tak często, że w obozach i wioskach zajętych przez AKPA groziła egzekucja za samo posiadanie komórki. - Jalla! Chodźmy! - ponaglił al-Baiwani swoich strażników, zrywając się z miejsca. Dachy obu domów łączyła drabina. Ledwie al-Baiwani zdążył postawić nogę na szczeblu, Skorpion zepchnął go, skacząc za nim. Al-Baiwani wrzasnął z bólu. Wylądowali na niższym dachu dokładnie w chwili, gdy ludzie bin Dżamila wylegli na wyższy. Padł okrzyk i ludzie z Al-Kaidy zaczęli strzelać do pochodzących z plemienia Beni Chum strażników al-Baiwaniego, którzy odpowiedzieli kanonadą. Skorpion popychał przed sobą utykającego al-Baiwaniego w stronę klatki schodowej. Z zewnątrz dobiegały odgłosy strzelaniny, wrzaski dzieci i krzyki kobiet. Mały, może trzyletni chłopczyk, stał na podeście schodów, gapiąc się na Skorpiona zbiegającego z al-Baiwanim. Jakaś kobieta, pewnie matka chłopca, wyszła z mieszkania i zamarła ze zgrozy. Skorpion poderwał malca z ziemi i wcisnął w ręce kobiety, wrzeszcząc, że mają zamknąć się w mieszkaniu i położyć się na ziemi. Kiedy dotarli na parter, Skorpion zerknął na zegarek. Lada sekunda wystrzeli Hellfire! Pociągnął al-Baiwaniego za sobą na podłogę. Zakryli głowy rękami. Leżeli wstrzymując oddech. Nic. Skorpion jeszcze raz spojrzał na zegarek. Ostrzał dawno powinien się zacząć. Odliczył w myślach do piętnastu. Dalej nic. Nad sobą słyszał tupot męskich nóg zbiegających po schodach. Pieprzony Peterman. To będzie cud, jeśli wydostaną się z Ma’rib żywi. Wyjrzał z bramy, ostrożnie rozglądając się za Dżabirem. Land rover stał po drugiej stronie ulicy, nieopodal trzech czarnych SUVów. Dżabir skanował wzrokiem budynki. W rękach trzymał M4 z nasadzonym granatnikiem M203. Pora wiać. Szturchnął al-Baiwaniego, pchnął bramę i rzucił się z kadim przez jezdnię do land rovera. Jeden z mężczyzn z plemienia Abida wypatrzył ich z SUV-a. Przymierzył się do strzału z AK-47, ale Skorpion trafił go z glocka w gardło. Pół tuzina Abida, którzy szli w kierunku punktu kontaktowego, odwróciło się na pięcie otwierając ogień do Skorpiona i al-Baiwaniego. W odpowiedzi Dżabir puścił serię z automatycznego M4. Dwóch Abida osunęło się na ziemię. Zanim Skorpion dotarł do land rovera, Dżabir oberwał w twarz i padł na pokrytą pyłem ulicę. Skorpion wyrwał M4 z jego stygnących rąk, odwrócił się i skosił dwóch kolejnych Abida. Pozostali zrobili w tył zwrot, wbiegając do kamienicy. Al-Baiwani chciał wsiąść do land rovera, ale Skorpion złapał go i zaczął holować
w stronę SUV-u. W środku ciągle jeszcze siedział szofer Abida; kiedy próbował ucieczki, Skorpion puścił serię z M4. Przednia szyba wozu pokryła się pajęczyną rys. Wokół nóg Skorpiona waliły pociski wystrzelone z dwóch pozostałych SUVów i obu budynków. Strzelił przez okno SUV-a zabijając szofera. Zdarł szaal klanu Abida z głowy któregoś z trupów i rzucił wdrapującemu się na siedzenie dla pasażera al-Baiwaniemu. Sam zdarł szaal z głowy szofera, patrząc biernie, jak zwłoki wypadają na ulicę. Odjeżdżali wśród gradu kul padających z pozostałych SUVów i dachu kamienicy. - Pobaw się tym. - Skorpion wręczył M4 al-Baiwaniemu, robiąc unik, żeby nie rozjechać mężczyzny z osiołkiem. We wstecznym lusterku widział, że pozostałe SUV-y z klanem Abida na pokładzie ruszyły w ślad za nimi. - Co mam z tym zrobić? - spytał al-Baiwani. - Strzelać przez tylne okno! - ryknął Skorpion, gwałtownie biorąc zakręt i gnając ulicą w kierunku szosy prowadzącej z miasta. AlBaiwani posłał serię, roztrzaskując ich tylne okno. Pierwszy SUV wyrobił się na zakręcie i ścigał ich, ale Skorpion z piskiem opon wziął kolejny zakręt i wcisnął hamulec. Wyskoczył na zewnątrz, przez chwilę buszował na tylnym siedzeniu, po czym wyrwał M4 z rąk al-Baiwaniego, nasadzając granatnik M203 i ładując granat, kiedy pierwszy SUV wypadł zza zakrętu. Wycelował laser w przednią szybę nadjeżdżającego samochodu, a sam kucnął za ich SUV-em, pociągając al-Baiwaniego. Granat eksplodował i uderzyła w nich fala gorącego powietrza. Wybuch zabił wszystkich we wnętrzu pierwszego z goniących ich SUV-ów, a to co zostało z podwozia toczyło się jeszcze przez jakiś czas, ostatecznie wpadając na wózek na poboczu. Skorpion załadował kolejny granat i wyjrzał ostrożnie za róg. Drugi SUV zrezygnował z pościgu i stał na środku ulicy najeżony lufami. Skorpion skinął na al-Baiwaniego, żeby wskakiwał do wozu, a sam usiadł za kierownicą. Zatknął M4 obok siedzenia i ruszył w stronę drogi wyjazdowej. Na obrzeżach miasta nadziali się na blokadę szosy urządzoną przez bojowników AKPA, którzy czekali, mierząc do nich z karabinów. - Co robimy? - zaniepokoił się kadi. - Nie pamiętasz, że jesteśmy Abida? - Skorpion dotknął turbanu, jednocześnie zwalniając, bo byli już blisko blokady. - Allahu akbar! Bóg jest wielki! - krzyknął, unosząc pięść do góry, a al-Baiwani z nieznacznym opóźnieniem skopiował jego gest. - Allahu akbar! - odkrzyknęli bojownicy Al-Kaidy, strzelając w powietrze na wiwat,
podczas gdy jeden z nich machnął ręką, przepuszczając samochód. Skorpion przejechał ostrożnie między barierkami i dopiero po jakichś stu metrach wcisnął gaz do dechy. We wstecznym lusterku obserwował oddalającą się blokadę i ostatnie domy z gliny i cegły ustępujące miejsca pustyni. Al-Baiwani przyglądał mu się w milczeniu. Po jakichś dziesięciu kilometrach Skorpion zjechał na pobocze i zatrzymał samochód. Znajdowali się na pustynnej równinie przeciętej tylko czarnym asfaltem szosy. Nigdzie w polu widzenia nie było żadnych samochodów. - Czemu stoimy? - spytał al-Baiwani. Skorpion wyciągnął glocka. - Gdzie jest McElroy? Amerykanin? - Wycelował pistolet w krocze kadiego.
rozdział trzeci Dżebel Nuqum, Sana, Jemen Kiedy SUV dojeżdżał do Sany, szosa zapełniła się odrapanymi samochodami i załadowanymi ciężarówkami. W oddali, na horyzoncie majaczyła Dżebel Nuqum, której masyw górował nad miastem. Skorpion wciąż jeszcze nie otrząsnął się z szoku po tym, co zastał w zagrodzie. Telefon do Petermana, który wykonał po drodze, nie polepszył sytuacji. - Co się stało? - spytał wściekły. - O co chodzi? O trutnia? - Głos Petermana wydawał się dziwnie odległy i podniecony. Skorpion zastanawiał się, gdzie Peterman jest, a może na czym leci? - Do diabła, to jest linia jawna! Musisz wszystko nazywać po imieniu? - Racja, przepraszam. - Peterman wiecznie przepraszał, w dodatku miał za co. Skorpion niemal widział pot na jego twarzy. - Znalazłeś, no wiesz kogo? - Peterman miał na myśli McElroya. - Tak. - Czy on... no wiesz? - Na szczęście. - Na szczęście? - Chcesz, żebym ci przesłał szkic, gdzie go kroili? - wkurzył się Skorpion. Słowa nie
opiszą tego, co zastał z al-Baiwanim w tamtej zagrodzie. Nawet on, któremu się wydawało, że widział już najgorsze, co ludzie mogą zgotować ludziom, zgiął się w pół nad prymitywnym, żeliwnym zlewem i zwymiotował. - Allahu akbar - mruczał w kółko do siebie al-Baiwani, patrząc tępo w ścianę, żeby nie widzieć tego, co zostało z McElroya. Al-Kaida na Półwyspie Arabskim korzystała z zapożyczeń z Afganistanu, w tym z tortury zwanej przez Talibów „rozbieraniem do naga” polegającej na nacinaniu skóry wokół talii, jak również po bokach ciała aż do głowy i w dół, do kostek. Skórę następnie odrywano płatami i zwijano z jednej strony do szyi, a z drugiej do stóp. McElroy, cały we krwi i w muchach, zapewne wyjąc z bólu, konał w męczarniach przez tydzień. Skorpion poczuł ulgę, że zastał go już zimnego, bo inaczej sam musiałby go dobić. Oględziny zagrody w poszukiwaniu śladów nie należały do przyjemnych zajęć. W izbach unosił się odór śmierci; w jednej z nich do kamiennej ściany przytwierdzono łańcuchy, co wskazywało na to, że McElroy nie był pierwszą osobą, którą AKPA gościło w tym miejscu. Nie miał cienia wątpliwości, że jeśli AKPA dopadnie go kiedyś, z rozkoszą zafunduje mu powtórkę z McElroya. - Przepraszam - powtórzył Peterman. Powiedz to McElroyowi, sukinsynu, pomyślał Skorpion z furią. - Musisz złożyć raport. Spotkajmy się... - Stul pysk! - ryknął Skorpion do słuchawki, żeby powstrzymać Petermana przed podaniem adresu na niezabezpieczonej linii. - Wiem, gdzie mieszkasz. Czekaj na mnie. - Rozłączył się. Co za beznadziejny dureń, myślał, zjeżdżając na ulice Sany z obwodnicy na Chaulan. Na szczęście Rabinowich odwalił wstępną robotę. Skorpion wiedział, że Peterman ma mieszkanie przy Uadi Zahr, niecały kilometr od ambasady amerykańskiej. Ale nie zastał Petermana w mieszkaniu. Nie musiał się fatygować na górę. Przed domem Petermana zobaczył na ulicy zbiorowisko przechodniów. Peterman leżał na bruku na wznak z głową w kałuży krwi. Musiał wyskoczyć albo zostać wypchnięty z balkonu swojego mieszkania na czwartym piętrze. Skorpion przykląkł przy Petermanie, który patrzył na niego oczami otwartymi szeroko, jakby nie mógł ochłonąć ze zdumienia. - Hollis... - zwrócił się Skorpion do niego po imieniu. Nie był pewien, czy Peterman go widzi, a jeśli widzi, to czy poznaje go z doklejoną brodą, w turbanie z Ma’rib. - Uciekaj - wyszeptał Peterman i światło w jego oczach zgasło. Kiedy jesteś spalony, w myśl zasad CIA, powinieneś wykonać klasyczny manewr strategiczny, zwany spieprzaniem, aż się kurzy. Zgodnie z regulaminem Skorpion powinien
opuścić Sanę najbliższym samolotem. Śmierć Petermana świadczyła o tym, że operacja Alex Station jest spalona, a to mogło znaczyć, że AKPA ma go również na oku. Wycofał się z tłumu gromadzącego się wokół Petermana. Protokół NCS żądał oczyszczenia kwatery martwego agenta, żeby nic nie dostało się w ręce przeciwnika. Ale zważywszy na to, że na środku ulicy spoczęło ciało białego cudzoziemca, lokalne służby bezpieczeństwa z pewnością były już w drodze. Sprawy miały się już i tak źle, ale jeśli Peterman zostawił jakieś materiały obciążające, mogło być jeszcze gorzej. Uwagę tłumu nadal przyciągały zwłoki. Postanowił zaryzykować, ale zdawał sobie sprawę, że musi się spieszyć. Wśliznął się do budynku i wszedł po schodach na piętro Petermana. Na podeście śmierdziało spalenizną. Drzwi do mieszkania Petermana były zamknięte. Skorpion nacisnął klamkę; nie były zamknięte na klucz. Wyjął glocka i obejrzał starannie drzwi i ściany. Istniało spore prawdopodobieństwo, że drzwi zostały zaminowane. Powinien obejrzeć wszystko spokojnie, ewentualnie rozbroić ładunek, ale nie było na to czasu. Policja, albo służby bezpieczeństwa dotrą tu lada chwila. Na korzyść Skorpiona pracował jednak fakt, że ten, kto zabił Petermana, też miał mało czasu. Przejechał ostrożnie palcami po klamce, jakby się bał, że go prąd kopnie. Wziął głęboki oddech. Wypchnęli go z balkonu, więc raczej musieli natychmiast dać nogę. Ujął zdecydowanie za klamkę i nacisnął. Wpadł do środka, omiatając lufą wnętrze. Mieszkanie było puste, drzwi balkonowe nadal niedomknięte. Wyjrzał na zewnątrz i zamknął drzwi. W środku unosił się silny zapach spalenizny; bez trudu odkrył przyczynę: pustą puszkę po spaghetti i osmalony garnek na kuchence. Ktoś zgasił gaz, ale garnek był jeszcze ciepły. Mieszkanie nie było splądrowane. Ten, kto wypchnął Petermana z balkonu, raczej wyszedł zaraz po tym. Skorpion błyskawicznie przeleciał przez szuflady i półki, szukając obciążających materiałów. Laptop Petermana leżał na łóżku. Dlaczego go nie zabrali? Po chwili olśniło go. Wyjął twardy dysk z obudowy i wrzucił do kieszeni. Z dużym prawdopodobieństwem dysk był zainfekowany koniem trojańskim z oprogramowaniem szpiegowskim, więc AKPA wiedziała tyle samo, co Peterman. Z dołu dobiegało trąbienie nadciągających policyjnych karetek. Porwał ręcznik z łazienki, wycierając dokładnie wszystko, czego dotknął, a potem zbiegł po schodach i wyszedł przez drzwi na tyłach domu. Grunt zaczął mu się palić pod nogami w chwili, gdy Peterman dotknął bruku, myślał, torując sobie drogę w ulicznym tłumie. Teoretycznie powinien zdążyć zadzwonić do Rabinowicha w drodze na lotnisko i zostawić to wszystko Firmie, żeby posprzątała. Niestety
zważywszy na prawdopodobny wyciek danych w Sanie, mogło to być równoznaczne z wyrokiem śmierci na wszystkich związanych z Alex Station. Niewykluczone, że szykowano im los McElroya. Nie mógł oglądać się na Langley; musi sam ostrzec pozostałych. Sztab CIA dla operacji Alex Station mieścił się w ceglanej kamienicy przy Al Quds, w dzielnicy Nuqum. Zakładał, że za pośrednictwem Petermana lokalizacja sztabu była znana AKPA, a więc należało ją uznać za czerwoną strefę. Na rogu złapał taksówkę. Kierowca skrzywił się na słowo „Nuqum”. Nie bez powodu. Nuqum była mahuą, dzielnicą nędzy po wschodniej stronie miasta, gęstym labiryntem rozpadających się ruder oblepiającym podnóże góry, od której dzielnica wzięła nazwę. Była to niecodzienna lokalizacja dla sztabu Firmy. Na wąskich uliczkach i tonących w śmieciach zaułkach roiło się od wózków i młodych mężczyzn żujących qat w oczekiwaniu na dorywcze zajęcie. Mieszkańcy dzielnicy w większości należeli do ciemnoskórych Achdam, jemeńskiej kasty nietykalnych. Jak mówi tutejsze przysłowie: „Umyj talerz, jeśli poliże go pies, stłucz, jeśli go dotkną Achdam”. Kiedy taksówka zagłębiła się w mahuę, na rogach ulic pojawiły się prostytutki w abajach. Dłońmi trzepotliwymi jak ciemne ptaki, wykonywały zachęcające gesty do przejeżdżających. Każdy samochód był obiektem rywalizacji między autochtonkami, a napływowymi Somalijkami w jaskrawych chustach, hidżabach, gotowymi się oddać za paczkę papierosów. Skorpion kazał szoferowi zatrzymać się przy suku, parę przecznic od siedziby sztabu. Zakładał, że miejsce jest pod obserwacją AKPA. Pozostawał problem, jak dostać się do środka i nie zostać zauważonym, a tym bardziej zabitym. Przeprowadził wywiad na suku i po chwili wskazano mu dostawcę qatu, który miał własną ciężarówkę. Godzinę trwało dobijanie targu i sprawdzanie, czy handlarz dokładnie zrozumiał polecenie, godzinę, na którą tak naprawdę nie mógł sobie pozwolić, ale nie miał wyboru, jeśli nie chciał skończyć jak Peterman i McElroy. - Ma’a salaama, do widzenia - powiedział na odchodnym, kładąc dłoń na piersi. - Allah isalmak, z bogiem - odparł handlarz z grzecznym uśmiechem, ale jego oczy bacznie taksowały Skorpiona, czy na pewno ma równo pod sufitem. Skorpion zajął pozycję naprzeciwko sztabu, przed sklepikiem z dywanami. Czekał wydymając policzek, jakby żuł qat. Strasznie długo to trwało, a w każdej chwili mógł zarobić kulkę. Zastanawiał się, czy handlarz go nie wystawił. Na szczęście nie. Rozklekotana ciężarówka załadowana wielkimi belami qatu wyjechała zza rogu i zjeżdżała teraz ulicą w jego stronę. Widział wyraźnie twarz kierowcy. Skinął mu głową, na
co kierowca kiwnął w odpowiedzi. Kiedy gruchot mijał Skorpiona, ktoś z tyłu wypchnął za burtę ciężką belę qatu. Ciężarówka dodała gazu i skręciła za następny róg, znikając. Młodzi mężczyźni na chodnikach zamarli na chwilę, a potem uliczka nagle zatętniła życiem. Mężczyźni rzucili się na belę qatu, upychając liście po kieszeniach i turbanach przerobionych na torby. Ludzie wylegli z domów. Zapanował świąteczny nastrój. Wszyscy rwali qat, nawołując przyjaciół, kobiety piszczały, dzieci przeciskały się między nogami dorosłych, zbierając pojedyncze gałązki i liście. W ogólnym zamęcie Skorpionowi udało się wśliznąć niepostrzeżenie do budynku sztabu. Ostrzyżony po wojskowemu krzepki Jankes siedział za biurkiem przy drzwiach, mierząc z pistoletu do Skorpiona. Nie miał munduru, ale na kilometr widać było, że jest z Marines, albo z Delta. Obok biurka stał typ latynoski również kierując lufę M16 w stronę Skorpiona. - Czego chcesz, Mohammed? - warknął Jankes. - Byłeś kiedyś w Biloxi? - zagadnął Skorpion. - Nie, ale byłem dwa razy w Gulfport - odpowiedział prawidłowo Jankes, nie opuszczając broni. - Gdzie jest Ramis? - Wiedział od Rabinowicha, że szefem Alex Station CIA na Sanę został jakiś nowy, Harold Ramis. - Wyszedł pogawędzić z Alibabą i czterdziestoma rozbójnikami. - Jankes puścił oko. - Kim, u diabła? - Wybacz, to nasze prywatne określenie na Alego Abdullaha i Senat. - Miał na myśli prezydenta Jemenu. - Trzymaj. - Skorpion podał mu twardy dysk. - Co to jest? - Dysk z laptopa Petermana. Peterman nie żyje. - Jezu. - Jankes powoli zaczynał składać jedno z drugim. - Jesteśmy spaleni? - A jak myślisz? - Kurwa, pora wiać z tej zasranej dziury. - Przekaż Langley, żeby byli ostrożni. Dysk ma prawdopodobnie spyware. - Podszedł do drzwi i wyjrzał na ulicę. Mężczyźni ładowali na grzbiety osłów worki wypełnione liśćmi qatu. Mrużąc oczy w świetle słońca uważnie zeskanował wzrokiem ulicę i linię dachów. Nie wypatrzył niczego niepokojącego, ale gotów był iść o zakład, że uliczka jest pod obserwacją. - Ej, amigo! Dzięki! - zawołał za nim Jankes, który w międzyczasie zdążył się połączyć z kimś telefonicznie, ale Skorpion już się ulotnił.
W drodze na lotnisko, przebrany z powrotem w zachodnią odzież i uboższy o brodę, Skorpion myślał o tym, że jego udział w tej operacji, jakkolwiek by go oceniać, jest już zamkniętym rozdziałem. Kiedy taksówka skręciła w Airport Road, zauważył dwa samochody, a za nimi białą toyotę camry, która równo z taksówką przerzuciła się na inny pas. - Zawróć o sto osiemdziesiąt stopni - rzucił po arabsku kierowcy. - Przecież lotnisko jest w tamtą stronę. - Dam ci sto riali, jeśli zawrócisz w tej chwili! - Skorpion wyjął plik banknotów. Kierowca zawahał się, jednak zaraz gwałtownie zawrócił, wjeżdżając na przeciwległy pas. W nadjeżdżającym samochodzie zapiszczały hamulce. Kierowca patrzył na nich w osłupieniu. Auta i ciężarówki na obu pasach trąbiły wściekle, gdy taksówka pomknęła z powrotem w kierunku centrum. Skorpion obejrzał się i zobaczył, że toyota, przy wtórze przekleństw i wygrażających pięści, wykonała ten sam manewr. Choć pod tym kątem mało widział, miał wrażenie, że obaj mężczyźni w toyocie mają turbany na głowach zawiązane w stylu Abida. Zrobiło mu się niedobrze. Przypomniał sobie McElroya w zagrodzie. Obiecał taksówkarzowi następne dwie setki, jeśli uda mu się zgubić toyotę. Kierowca zaczął lawirować po ulicach, skręcając co i rusz, i wciskając się w każdą lukę między samochodami. Zbliżali się do starówki. Skorpion obejrzał się do tyłu. Przez chwilę toyoty nie było w polu widzenia. Kiedy mijali jakiś hotelik, zauważył taksówkę zaparkowaną w stronę przeciwną do kierunku ich jazdy. Świetnie, ale najpierw zmiana wizerunku. - U’af! Stój! Daj mi swój szaal - zażądał, popychając banknoty w stronę kierowcy. Zahamowali z piskiem opon. Taksówkarz zdjął turban, który Skorpion natychmiast włożył na głowę. Złapał bagaż podręczny i wyskoczył z wozu. Przebiegł przez jezdnię do drugiej taksówki, wskoczył do środka i po chwili już mknął w drugą stronę. Kiedy skręcali w stronę lotniska, zauważył nadjeżdżającą z naprzeciwka toyotę, a w niej dwóch Abida skanujących zawzięcie ulicę w poszukiwaniu swojej zguby, na którą czekało w zagrodzie wolne miejsce.
rozdział czwarty Porto Cervo, Sardynia, Włochy Strugi deszczu spływały na piazzettę, placyk obok mariny w Porto Cervo. Kryjąc się w podcieniu arkady Skorpion, zwany przez miejscowych il francese, Francuz, sprawdzał, czy w polu widzenia nie kryje się coś, czego nie powinno być. Normalnie tu, na Sardynii, nie musiałby tego robić, ale po Jemenie nic już nie było „normalne”. Dopiero podczas przesiadki w Dubaju odważył się skontaktować z Rabinowichem przez iPada w sklepie Apple’a w centrum handlowym Deira City. Pisali do siebie na czacie tak obleganym przez nastolatki, że praktycznie nie sposób było go monitorować. Rabinowicz udawał trzynastolatkę z Omaha, niejaką Madison, a Skorpion czternastolatka imieniem Josh, z sąsiedniego Bellevue. Jesteś sam? spytał Rabinowich Na razie tak, wystukał Skorpion. Co z Alby? Z kim się spotyka? Rabinowich pytał o al-Baiwa-niego. Zerwała z A. K. i z P. A., czyli z AKPA. Teraz koleguje się już tylko z nami. Po Ma’rib al-Baiwani nie miał wyboru. Spalił wszystkie mosty z Al-Kaidą. Dopóki będzie dostawał pieniądze i broń od CIA, dopóty Bani Chum będą ich sprzymierzeńcami. Jest strasznie 2-licowa. Rabinowich dawał do zrozumienia, że przyjmuje za pewnik,
iż al-Baiwani jest podwójnym agentem. Wykorzystywanie al-Baiwaniego mogło okazać się bronią obosieczną. Nic dziwnego, zważywszy na to, jakich typków podrywa, odpisał Skorpion. Po tym, co się zdarzyło w Ma’rib i tym, jaki obrót przybrały sprawy w Jemenie, al-Baiwani nie miał większego wyboru. Musiał grać na dwa fronty. Martwisz się Pete’em? Petermanem. Coś ty. Jest beznadziejny. Tęsknię za tobą. Wszystko u ciebie OK? Sama sobie odpowiedz, wystukał Skorpion i rozłączył się. Nie o to szło, że dali dupy w Jemenie i Langley pewnie teraz szaleje. Chodzi o to, że zmuszono go do ucieczki. Nikomu dotąd się to nie udało. To był zły znak. Jest już zima, pomyślał, patrząc na tonącą w deszczu piazzettę. Zły omen nie tylko dla CIA. Coś było nie tak. Otrząsnąwszy się z deszczu, wszedł do niewielkiej agencji nieruchomości, wciśniętej w arkadach pomiędzy dwa luksusowe sklepy z markowymi wyrobami. Było już po Nowym Roku, ale w biurze ciągle jeszcze świeciły się kolorowe, bożonarodzeniowe lampki. To był jedyny barwny akcent w tym ponurym dniu. Wyjrzał przez okno, żeby sprawdzić, czy nikt nie obserwuje wejścia do agencji. W biurze zastał tylko Abrielle, córkę Salvatore’a, właściciela Agencji. Smukła, o długich, ciemnych włosach, przekazała mu pocztę, a kiedy ją przeglądał, pogawędzili trochę po włosku, trochę po angielsku, o jego chacie w górach, staroświeckiej casa colonica, której doglądała, kiedy go nie było - czyli przez większość czasu. Potem zobaczył kopertę. Odebrała ją w biurze kapitana portu. Zwięzła prośba na białym papierze z wytłoczonym logo jachtu, by spotkać się „w celu omówienia spraw interesujących obie strony”. Do tego numer telefonu. Będzie musiał wyszukać jacht na Google, ale prefiks telefonu wskazywał na Luksemburg, co by znaczyło, że ma do czynienia z przedsiębiorstwem holdingowym, chronionym przez przepisy tego kraju dotyczące tajemnicy handlowej. - Skąd się to wzięło? - spytał, siląc się na spokój. - Marynarze przywieźli kopertę należącą do jachtu łodzią. Myślę, że to byli russi, Rosjanie - odparła Abrielle. - Kazali przekazać signor Collinsowi. To jakiś pana przyjaciel? - Jacht jeszcze stoi w porcie? - spytał, nie odpowiadając na jej pytanie. Przysunął się do okna, zerkając na zewnątrz. Ociekająca deszczem piazzetta była pusta. Za domami i portem rozciągało się ciemne morze. Niewykluczone, że nie tylko jemeńska Alex Station była spalona. Musiał liczyć się z możliwością, że przez zawartość laptopa Petermana, sam
również był spalony. Jezu, czyżby go wytropili aż tutaj, na Sardynii? Abrielle pokręciła głową. - Powiedzieli, że płyną do Monte Carlo. - Duży jacht? - Molto grande, bardzo duży. Sześćdziesiąt metrów. Co najmniej. Skorpion ufał oku Abrielle. Sardyńczycy nawykli do wielkich, luksusowych łodzi. Porto Cervo, ze swoją malowniczą przystanią i rozrzuconymi po okolicznych wzgórzach, pokrytymi czerwonymi dachówkami willami wartymi miliony dolarów, co roku we wrześniu organizowało regaty, podczas których mega wypasione jachty największych nababów świata przypływały zabawić się na Szmaragdowym Wybrzeżu. Na świecie nie było zbyt wielu jachtów o takiej długości, co sugerowało, że zaproszenie wystosował ktoś bajecznie bogaty i bardzo wpływowy. - Skąd wiesz, że byli Rosjanami? - Spytałam. - Wzruszyła ramionami. - Mówili, że są ucraini. To to samo, co russi, prawda? Powiedział Abrielle, że wyjeżdża. Jak zawsze pod jego nieobecność miała się zająć chatą i dwoma dobermanami, Hektorem i Achillesem, które jej strzegły. Mina jej zrzedła, na wiadomość, że go nie będzie. - Quando tornorai? Kiedy wrócisz? - spytała zgaszonym tonem. Il francese, z tymi swoimi szarymi oczami wilka i szramą nad okiem pociągał ją tak bardzo, że wystarczyłoby jedno słowo, a zamknęłaby biuro i pozwoliła mu się wziąć tak, jak stała. Ale on wiecznie wyjeżdżał. - Za parę tygodni. Wracam niedługo - odparł, choć nie dałby głowy, czy nie było to jego pożegnanie z Sardynią. Wracając w strugach deszczu do swojej casa colonica w głębi wyspy, Skorpion patrzył za siebie przez wsteczne lusterko. Szosa pięła się coraz wyżej. Zjechał na taras widokowy nad urwiskiem. Ze schowka w samochodzie wyjął lornetkę, wysiadł z porsche i zaczął oglądać uważnie góry i drogę w kierunku Porto Cervo. Wyglądało na to, że nikt go nie śledzi. Może więc zostało mu jeszcze trochę czasu, no chyba, że czekają już na niego w casa. Zastanawiał się, czy nie ma paranoi. W zawodzie szpiega granica między paranoją a obowiązkami zawodowymi była bardzo cienka. - Pamiętaj, to, że masz paranoję, nie znaczy wcale, że nikt cię nie śledzi - zażartował kiedyś Rabinowich.
Jeszcze raz obejrzał zaproszenie. Nasiąkające deszczem dwie linijki ręcznego pisma pod logo jachtu, Milena II, i tyle. Ale w umyśle Skorpiona zapaliły się światła ostrzegawcze. Po pierwsze zaproszenie zostało doręczone kapitanowi mariny w Porto Cervo. To był tajny, awaryjny sposób kontaktowania się, znany tylko Rabinowichowi, a nawet Rabinowich nie miał pojęcia, w którym z setek portów świata bawi Skorpion, o ile w ogóle bawi. Koperta była zaadresowana na „Arthura Collinsa”, rzekomego towarzysza żeglarskich eskapad Francuza. Skorpion używał tego wybiegu tylko w marinach i barach portowych na Morzu Śródziemnym, które przechowują pocztę, przychodzącą do właścicieli jachtów. Niepokojący wydawał się też fakt, że, jeśli wierzyć Abrielle, zaproszenie przypłynęło z jachtu „Rosjan”. To nie miało żadnego sensu. Gdyby polował na niego Iwanow, aka Szachmat, szef Dyrektoriatu Kontrwywiadu rosyjskiej FSB, nie byłoby żadnego liściku. W nocy wyrośliby przed nim jak spod ziemi chłopcy ze Specnazu7. Jedyne, co mu przychodziło do głowy, to to, że SWR, rosyjski odpowiednik CIA, ma coś do niego, albo, że ktoś, komu nadepnął na odcisk, na przykład Al-Kaida, albo Hezbollah, wynajął sobie oddział ruskich. Najgorsze w tym wszystkim było to, że znaleźli go w jedynym miejscu na świecie, gdzie czuł się bezpiecznie. Na całym świecie nikt nie wiedział, że mieszka na Sardynii. Nawet Rabinowich. Dla Skorpiona Sardynia był odpowiedzią na specyficzny problem zawodowy. Jako niezależny agent wywiadu, wolny strzelec, miewał niekiedy bardzo niebezpiecznych wrogów. Fakt, że jego jedyna kryjówka została odkryta, był dla niego nie do przyjęcia. Odkąd agent nieruchomości, Salvatore, ojciec Abrielle pokazał Skorpionowi Tunel ukryty pod starą wiejską chatą w górach, niewątpliwie przed laty wykopany przez rozbójników, postanowił zakotwiczyć się na Sardynii, wyspie o wielowiekowej tradycji rozboju i izolacji. Miejscowi nie ufali obcym. Mieli nawet własny język, limba sarda, który różnił się od kontynentalnego włoskiego. Sardynia miała dogodne położenie w stosunku do Europy i Bliskiego Wschodu, gdzie często rzucały go obowiązki zawodowe. Gdyby go szukano, szukano by Amerykanina. Dołożył wszelkich starań - włamując się do wielu baz, w tym bazy Pływalni, jak nazywano DGSE8, z racji tego, że ich sztab główny w Paryżu znajdował się w pobliżu Francuskiej Federacji Pływackiej - żeby zagwarantować sobie perfekcyjną francuską przykrywkę. Niestety, wyglądało na to, że jego przykrywka została spalona, a on nie miał pojęcia kto i jak, chce go załatwić. No chyba, że, co gorsza, był zwyczajnie - skończony. Podczas lotu do Nicei, specjalnie zabukowanego na nazwisko Collins - mógł albo ich