Rozdział 1
Piątek, 21.10, Manhattan
Noc pierwszego zabójstwa rozbrzmiewała śpiewem. Mury ka-
tedry Świętego Patryka drŜały od dźwięków Mesjasza Haendla,
arcydzieła muzyki chóralnej, którego finał potrafi wyrwać z
odrętwienia nawet najbardziej senną publikę. Nabrzmiałe
mocą głosy wznosiły się ku sklepieniu katedry, jak gdyby
chciały przebić się wyŜej i poszybować pod niebiosa.
W środku, w pierwszych rzędach ławek, siedzieli ojciec z
synem, ten starszy z przymkniętymi oczami, jak zawsze
poruszony swą ulubioną kompozycją. Wzrok syna wędrował
od artystów — ubranych na czarno śpiewaków i dyrygenta z
burzą szpakowatych włosów — do siedzącego obok męŜ-
czyzny. Lubił na niego patrzeć, obserwować jego reakcje, lubił
tę ich bliskość.
Tego wieczoru świętowali. Miesiąc wcześniej Will Monroe
junior dostał wreszcie pracę, o której marzył od przyjazdu do
Stanów. Jeszcze przed trzydziestką został jednym z najbardziej
obiecujących reporterów w „New York Timesie”. Monroe senior
przebywał w innej krainie. Był prawnikiem, jednym z naj-
wybitniejszych w swoim pokoleniu, a obecnie zajmował stano-
wisko sędziego federalnego w sądzie apelacyjnym drugiej
instancji. Lubił okazywać podziw dla cudzych osiągnięć, a ten
młody człowiek przy jego boku, którego dzieciństwo właściwie
go ominęło, dotarł do punktu zwrotnego w swoim Ŝyciu. Monroe
poszukał dłoni syna i mocno ją uścisnął.
W tej właśnie chwili, niecałe czterdzieści minut jazdy metrem
od tego miejsca, lecz w zupełnie innym świecie, Howard Macrae
po raz pierwszy usłyszał za sobą kroki. Nie przestraszył się.
Obcy trzymali się z daleka od Brownsville, dzielnicy Brooklynu
opanowanej przez handlarzy narkotyków, ale Macrae znał tu
kaŜdą ulicę i zaułek.
Był częścią tutejszego krajobrazu. Jako alfons z dwudziesto-
letnim staŜem miał Brownsville we krwi. Działał z wyczuciem,
starając się zachować neutralność w nawiedzających okolicę
wojnach gangów. RóŜne odłamy ścierały się ze sobą i przepy-
chały, a Howard pozostawał niewzruszony. Nikt nie tykał jego
dziwek, które uprawiały swą profesję od wielu lat.
Dlatego odgłos kroków za plecami wcale go nie przestraszył,
chociaŜ zdziwiło go, Ŝe nie ucichł. Wręcz się przybliŜał. Po co
ktoś miałby za nim iść? Spojrzał za siebie przez lewe ramię,
wydał zduszony okrzyk i natychmiast potknął się o własne
nogi. Takiego pistoletu jeszcze nie widział. W dodatku broń
wycelowana była prosto w niego.
We wnętrzu katedry chór stał się jak jedna istota, płuca
śpiewaków pracowały niczym wielki miech potęŜnych organów.
Muzyka brzmiała coraz natarczywiej.
I chwała Pana odkryta zostanie, i ujrzy ją wszystko, co
Ŝyje: albowiem wypowiedziały ją usta Pana.
Howard Macrae patrzył teraz przed siebie, chciał instynk-
townie rzucić się do ucieczki. Czuł jednak dziwne kłucie w
prawym udzie, jak gdyby noga odmawiała mu posłuszeństwa,
8
uginała się pod jego cięŜarem. Uciekać! — myślał. Lecz ciało
nie chciało słuchać. Poruszał się jak w zwolnionym tempie,
jakby brnął przez wodę.
Po chwili paraliŜ dosięgnął jego rąk, które najpierw zdręt-
wiały, a potem obwisły bezwładnie. Umysł analizował gorącz-
kowo sytuację, lecz takŜe był bezradny, jakby utonął w fali
powodziowej. Howard czuł straszliwe zmęczenie.
I nagle leŜał juŜ na ziemi, trzymając się za lewą nogę, która
poddała się odrętwieniu tak jak reszta ciała. Podniósł wzrok,
lecz ujrzał tylko błysk stalowej klingi.
We wnętrzu katedry puls Willa zaczął bić szybciej. Mesjasz
osiągał kulminację, czuli to wszyscy słuchacze. Nad ich głowa-
mi popłynął sopran:
Gdy Bóg jest z nami, któŜ przeciw nam?
Kto się sprzeciwi boŜemu wybrańcowi? Co
Bóg rozsądził, któŜ by potępił?
Macrae mógł tylko patrzeć na nóŜ, wiszący nad jego piersią.
Próbował dojrzeć twarz oprawcy, lecz nie mógł. Oślepiał go
błysk metalu, jakby twarda, lśniąca powierzchnia klingi skupiła
cały blask księŜyca. Wiedział, Ŝe powinien czuć przeraŜenie,
i głos w jego głowie mówił mu, Ŝe je czuje. Brzmiał jednak
obco, jak głos komentatora nadającego sprawozdanie z meczu.
Howard widział, jak ostrze się przybliŜa, lecz ciągle miał
wraŜenie, Ŝe to przydarza się komuś innemu.
Orkiestra grała z pełną mocą, muzyka Haendla potęŜniała,
zdolna przebudzić bogów w niebiosach. Alt z tenorem pytały
jednym głosem: O śmierci, gdzie twe Ŝądło?
Will nie zachwycał się klasyką tak jak jego ojciec, ale
9
przemoŜna siła tej muzyki sprawiała, Ŝe włoski na karku stawały
mu dęba. Patrzył przed siebie, lecz wyobraŜał sobie wyraz
twarzy ojca, jego rozanieloną minę, z nadzieją, Ŝe pod maską
zachwytu skrywa się takŜe przyjemność z dzielenia tej chwili
z jedynym synem.
Ostrze opadło, najpierw na pierś. Macrae ujrzał szkarłatną
krechę, jak gdyby nóŜ był po prostu czerwonym flamastrem.
Na skórze wykwitły bąble i pęcherzyki i nie rozumiał, dlaczego
nie czuje wcale bólu. NóŜ przesuwał się ku dołowi, rozcinał
jego brzuch jak worek z ziarnem. Zawartość, miękki ciepły
kłąb lepkich wnętrzności, wylewała się na zewnątrz. Howard
przyglądał się temu aŜ do chwili, gdy ostrze skierowało się
pionowo w górę. Dopiero wtedy ujrzał twarz mordercy i z jego
krtani zdołał się jeszcze wyrwać okrzyk zaskoczenia... rozpoznał
napastnika. NóŜ trafił w serce i zapadła ciemność.
Misja się rozpoczęła.
Rozdział 2
Piątek, 21.46, Manhattan
Spocony dyrygent kłaniał się razem z całym chórem. Will
słyszał jednak tylko jeden dźwięk: klaskanie ojca. Zdumiewał
go poziom decybeli, jaki umiały wytworzyć te dwie wielkie
dłonie, uderzające o siebie niczym drewniane klepki. Wróciło
stare wspomnienie, jeszcze z Anglii. To było podczas szkolnej
akademii, jedyny raz, gdy ojciec zjawił się w szkole. Will miał
wtedy dziesięć lat. Szedł odebrać nagrodę za zwycięstwo w
konkursie poezji i był pewien, Ŝe ponad gwar tysiąca rodziców
wznosi się wyraźnie słyszalne klaskanie ojca. W tym dniu był
dumny z tych mocarnych dłoni, w jego przekonaniu najsilniej-
szych na świecie.
Ich moc nie osłabła, gdy ojciec, obecnie juŜ po pięćdziesiątce,
wkroczył w wiek średni. Nadal był w świetnej formie, szczupły,
o krótko ostrzyŜonych białych włosach. Nie biegał, nie gimnas-
tykował się, lecz utrzymywał kondycję, pływając co weekend
Ŝaglówką w okolicach Sag Harbor. Will spojrzał na niego, nie
przestając klaskać, lecz ojciec nie odwrócił głowy. Nos miał
lekko zaczerwieniony i Will ze zdumieniem zauwaŜył, Ŝe w
oczach starszego męŜczyzny błyszczą łzy: muzyka go wzru-
szyła, lecz nie chciał pokazać synowi, Ŝe płacze.
Will uśmiechnął się. MęŜczyzna o rękach mocnych jak
konary drzewa płaczący po wysłuchaniu anielskiego chóru.
11
Nagle poczuł w kieszeni wibrację. Sięgnął po swój palmtop
BlackBerry i okazało się, Ŝe to wiadomość z działu miejskiego:
„Masz temat. Brownsville, Brooklyn. Zabójstwo”. Willowi
Ŝołądek podszedł do gardła, to była reakcja na stres i ekscytację.
W dziale miejskim zajmował się „nocnymi kryminałkami”, był
to tradycyjny etap na drodze do wielkiego dziennikarstwa. W
przyszłości mógł zostać korespondentem na Bliskim Wschodzie
albo szefem biura w Pekinie, ale najpierw musiał się nauczyć
podstaw. Taką logiką kierowano się w redakcji „Timesa”. „O
zamachach stanu będziesz pisał, jak nauczysz się pisać o
wystawach kwiatów — mawiał jego szef, Glenn Harden. —
To my cię nauczymy podejścia do ludzi”.
Chór nadal delektował się owacją, a Will odwrócił się do
ojca i przepraszającym gestem pokazał na palmtop.
— Mam robotę — powiedział, biorąc płaszcz.
To małe odwrócenie ról sprawiło mu przyjemność. Po latach
Ŝycia w blasku świetlanej kariery ojca teraz to jego wzywały
waŜne obowiązki.
— Trzymaj się — szepnął starszy męŜczyzna.
Na ulicy złapał taksówkę. Kierowca słuchał wiadomości na
NPR i Will poprosił, by zrobił głośniej. Nie spodziewał się, Ŝe
powiedzą coś o Brownsville, po prostu zawsze tak robił. W
taksówkach, w kafejkach, nawet w sklepach. Czuł niemal
narkotyczny głód informacji, i to od wczesnej młodości.
Przegapił temat dnia, leciały juŜ wiadomości z zagranicy,
pierwsza z Wielkiej Brytanii. Will zawsze się oŜywiał przy
wieściach z kraju, który uwaŜał za swoją ojczyznę. Urodził się
wprawdzie w Ameryce, lecz najwaŜniejsze lata, między ósmym
a dwudziestym pierwszym rokiem Ŝycia, spędził w Anglii.
Teraz nadstawił ucha, słysząc, Ŝe Gavin Curtis, minister skarbu,
ma jakieś kłopoty. JuŜ drugiego dnia pracy, chcąc dowieść, Ŝe
jego talent wykracza poza dział miejski, i wbić szefowi w pa-
mięć, Ŝe skończył wydział ekonomiczny w Oksfordzie, Will
napisał artykuł do „Przeglądu tygodnia” i nawet zaproponował
tytuł: „Poszukiwany: bankier świata”. Międzynarodowy Fun-
12
dusz Walutowy szukał nowego prezesa, a głównym kandydatem
był właśnie Curtis.
„...pierwsza ujawniła skandal brytyjska gazeta — mówił
głos w radiu — według której na kontach Skarbu Państwa
wykryto nieprawidłowości. Rzecznik pana Curtisa stanowczo
odrzucił oskarŜenia o korupcję”. Will zapisał to w notesie,
tłumiąc wspomnienie, które pojawiło się w tym momencie.
Miał teraz na głowie pilniejsze sprawy. Wygrzebał z kieszeni
telefon i wysłał krótką wiadomość do Beth, która przejęła jego
brytyjskie upodobanie do słowa pisanego. Poruszającym się
z nadprzyrodzoną szybkością kciukiem wystukiwał wiadomość.
Moje pierwsze morderstwo! Wrócę późno.
Kocham cię.
Dojechali juŜ na miejsce. Wrześniowy mrok rozświetlały
obracające się bezgłośnie czerwone lampy na dachach dwóch
wozów policyjnych. Samochody tak stały, Ŝe tworzyły „V”,
przegradzając ulicę w poprzek. Dalej pospiesznie rozciągnięto
Ŝółtą taśmę policyjną. Will zapłacił taksówkarzowi, wysiadł i
rozejrzał się. Zobaczył zaniedbane, walące się domy.
Podszedł do taśmy, gdzie zatrzymała go policjantka w mun-
durze. Miała znudzoną minę.
— Przejścia nie ma, proszę pana — powiedziała.
Will wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki legitymację
prasową.
— „New York Times” — rzucił z uśmiechem, miał nadzieję,
Ŝe budzącym sympatię.
Policjantka odwróciła głowę i zdawkowym gestem zezwoliła
mu na przejście.
Will zanurkował pod taśmą i znalazł się w ciasno zbitym
stadku kilkunastu osób. Dziennikarzy. Za późno przyjechałem,
pomyślał z irytacją. Jeden był w jego wieku, miał niemoŜliwie
proste włosy i dziwnie pomarańczowy odcień skóry. Will
wiedział, Ŝe go zna, ale nie pamiętał skąd. Przypomniał sobie,
13
gdy ujrzał w jego uchu spiralny kabelek. Carl McGivering z
NY1, całodobowej telewizji miejskiej. Pozostali byli starsi, a
sfatygowane identyfikatory na ich szyjach ujawniały nazwy
redakcji: „Post”, „Newsday”, kilka pomniejszych gazet dziel-
nicowych.
— Co tak późno, młody? — zapytał najbardziej pomar-
szczony z męŜczyzn. — Zabłądziłeś?
Will juŜ w poprzedniej pracy, w redakcji „Bergen Record”
w New Jersey, zdąŜył się nauczyć, Ŝe docinki ze strony starych
wyjadaczy to część frycowego, jakie muszą zapłacić nowi.
— Nie ma się czym przejmować — powiedział Stary Ojciec
Czas z „Newsday”. — Zwyczajne porachunki gangów, Ŝadna
sensacja. Chyba juŜ nawet nie stać ich na pistolety.
— Mam tytuł: „Ostrze zamiast lufy”. MoŜna by to puścić
w dziale mody — dowcipkował gość z „Posta”. Odpowiedział
mu wybuch śmiechu całego Klubu ZasłuŜonego Reportera,
którego comiesięczne zebranie Will chyba właśnie zakłócił.
Przypuszczał, Ŝe to aluzja do niego (a moŜe nawet do redakcji
„Timesa”), sugerująca, Ŝe nie potrafi naleŜycie docenić tego
męskiego sportu, jakim jest morderstwo.
— Widzieliście trupa? — zapytał, pewien, Ŝe istnieje Ŝargo-
nowe określenie, którego nie zna. Prawdopodobnie „sztywniak”.
— Widzieliśmy, tam jest — odparł pomarszczony dzien-
nikarz, wskazując na policyjne auta i podnosząc do ust styro-
pianowy kubek z kawą.
Will podszedł do miejsca między dwoma samochodami,
swoistej polany, wytyczonej przez człowieka w tej miejskiej
dŜungli. Kręciło się tam kilku niezbyt podekscytowanych
policjantów, ale nie było widać fotografa. Widocznie juŜ sobie
poszedł.
Zwłoki leŜały na ziemi, przykryte kocem. Will chciał się im
lepiej przyjrzeć, ale jeden z gliniarzy zastąpił mu drogę.
— NieupowaŜnionym wstęp wzbroniony, redaktorze. Infor-
macji udziela DCPI, o tam stoi.
— DCPI?
14
— Deputy Commissioner of Public Information, nasz rzecz-
nik prasowy — padła odpowiedź jak do tępego dziecka, które
zapomniało plan lekcji.
Will zrugał się w myśli za to, Ŝe się odezwał. Powinien był
udawać, Ŝe wie.
Rzeczniczka stała po drugiej stronie zwłok i rozmawiała z
reporterem z NY1. Will obszedł ich i znalazł się tuŜ przy
martwym Howardzie Macrae. Wpatrywał się intensywnie w koc,
z nadzieją, Ŝe odgadnie, jaka twarz się pod nim kryje. MoŜe
koc ukaŜe mu jakiś kształt, jak te gliniane maski uŜywane przez
rzeźbiarzy? Patrzył i patrzył, ale szary całun niczego mu nie
ujawnił.
— ...przypuszczamy — mówiła właśnie pani rzecznik — Ŝe
były to albo porachunki pomiędzy gangami SVS i Wrecking
Crew, albo sieć prostytutek z Houston próbowała przejąć teren
Macrae'a.
Dopiero teraz spostrzegła Willa i na jej twarzy natychmiast
pojawił się wyraz obcości. śaluzje zostały spuszczone. Will
zrozumiał przesłanie: lekki ton zarezerwowany był wyłącznie
dla McGiveringa.
— Czy poda mi pani najwaŜniejsze szczegóły? — zapytał.
— MęŜczyzna, Afroamerykanin, czterdzieści trzy lata, waga
około dziewięćdziesięciu kilogramów, zidentyfikowany jako
Howard Macrae, znaleziony martwy na rogu Saratoga Avenue
i St. Marks Avenue o 20.27. Policję wezwała mieszkanka
dzielnicy, która znalazła ciało po drodze do sklepu. — Pokazała
głową pobliski 7-Eleven. — O tam. Przyczyna śmierci to
prawdopodobnie uszkodzenie tętnicy, krwotok wewnętrzny i
niewydolność serca, spowodowane przez brutalnie zadane
rany kłute. Komenda policji w Nowym Jorku uznaje to prze-
stępstwo za zabójstwo i dołoŜy wszelkich starań dla postawienia
sprawcy przed sądem.
Ten zdawkowy ton uświadomił Willowi, Ŝe słucha przygoto-
wanej z góry formułki, wygłaszanej przez wszystkich rzecz-
ników policji. Bez wątpienia tekst był autorstwa specjalistów
15
z zewnątrz, którzy zapewne ułoŜyli równieŜ deklarację ideową
NYPD. DołoŜy wszelkich starań.
— Jakieś pytania?
— Tak. O co chodzi z tą prostytucją?
— Nieoficjalnie?
Will skinął głową, zgadzając się, Ŝe będzie mógł uŜyć
wypowiedzi rzeczniczki pod warunkiem, Ŝe jej dosłownie nie
zacytuje.
— Facet był alfonsem, dobrze znanym zarówno nam, jak
i okolicznym mieszkańcom. Prowadził burdel na Atlantic
Avenue koło Pleasant Place. Taki w starym stylu, dziewczynki,
pokoje, wszystko pod jednym dachem.
— Rozumiem. A dlaczego został znaleziony na środku ulicy?
Czy to nie dziwne, Ŝe sprawca nie próbował ukryć ciała?
— To robota gangu, oni tak działają. To tak jakby go
zastrzelili z jadącego samochodu. Otwarcie, na oczach przecho-
dniów. Nie ukrywa się ciała, bo o to właśnie chodzi. O przesła-
nie, które ma dotrzeć do wszystkich. „My to zrobiliśmy i mamy
gdzieś, Ŝe o tym wiecie. MoŜemy tak postąpić z kaŜdym”.
Will notował w pośpiechu, po czym podziękował DCPI i
sięgnął po komórkę. W redakcji powiedzieli mu, Ŝeby przyjeŜ-
dŜał, to jeszcze zdąŜy napisać kilka akapitów do najnowszego
wydania. Nie zdziwiło go to, czytywał „Timesa” juŜ dość
długo i wiedział, Ŝe dla takich informacji nie trzyma się miejsca
na pierwszej stronie.
Nie ujawnił oczywiście prowadzącemu numer ani rzeczniczce
policji, ani obecnym na miejscu dziennikarzom, Ŝe po raz
pierwszy opisuje morderstwo. W „Bergen Record” zabójstwa
trafiały się rzadko i nie marnowano takich tematów dla nowicju-
szy. Szkoda, poniewaŜ był pewien szczegół, który zwrócił
uwagę Willa. Jednak natychmiast o nim zapomniał. Starzy
wyjadacze byli zbyt zblazowani, Ŝeby w ogóle go zauwaŜyć.
On zauwaŜył, ale niestety uznał, Ŝe to coś typowego.
Wtedy jeszcze nie wiedział, Ŝe jest wręcz odwrotnie.
Rozdział 3
Sobota, 00.30, Manhattan
Will stuknął w klawisz „wyślij”, odsunął krzesło i przeciągnął
się. Było wpół do pierwszej w nocy. Rozejrzał się po redakcji:
większość boksów była pusta, pełną obsadę miał tylko dział
techniczny — skracał, dopasowywał i cyzelował teksty w gaze-
cie, która za kilka godzin otwierana będzie przy śniadaniach,
jak Manhattan długi i szeroki.
Przeszedł się po biurze, czując lekki przypływ adrenaliny
zmieszany z ulgą, zawsze tak reagował po oddaniu tekstu. Po
drodze zerkał na biurka kolegów, skąpane w migotliwej po-
świacie lecących bez dźwięku wiadomości CNN.
Pomieszczenie redakcyjne było duŜą halą, podzieloną sys-
temem ścianek na boksy, z których kaŜdy mieścił cztery biurka.
Will jako nowicjusz siedział w odległym kącie. NajbliŜsze
okno wychodziło na ceglaną ścianę, tył jednego z teatrów przy
Broadwayu ze spłowiała reklamą najdłuŜej granego musicalu
w mieście. Razem z nim siedział w boksie Terry Walton, były
szef biura w Delhi, który powrócił do Nowego Jorku w niejas-
nych okolicznościach, Will jeszcze nie odkrył, na czym do-
kładnie polegało jego przewinienie. Na biurku Terry'ego leŜały
stosy równo poukładanych papierów, otaczające liniowany
bloczek do pisania z Ŝółtymi kartkami Pnkrvtv był pismem tak
gęstym i drobnym, Ŝe dało się je odczytać tylko z bardzo bliska.
17
Will przypuszczał, Ŝe to rodzaj zabezpieczenia, które Walton
stosował, Ŝeby nikt nie podejrzał jego pracy. Dopiero w przy-
szłości miał się dowiedzieć, dlaczego dziennikarz, którego
degradacja do działu miejskiego oznaczała, Ŝe raczej nie pisywał
tekstów waŜnych dla bezpieczeństwa narodowego, tak starannie
je chronił.
Obok siedział Dan Schwarz, którego biurko mogło się w kaŜ-
dej chwili złamać. Dan był dziennikarzem śledczym i jego
kawałek podłogi zastawiony był niemal w całości pudłami,
wśród których ledwo mieściło się krzesło. Z jednych papierów
wysypywały się inne, a monitor komputera otaczała rama
zapisanych karteczek samoprzylepnych.
Na biurku Amy Woodstein nie panował taki porządek jak
u Waltona, ale teŜ nie stanowiło ono zagroŜenia dla zdrowia
publicznego jak u Schwarza. Było po prostu zabałaganione, jak
przystało na właścicielkę pracującą według własnego, specyficz-
nego rozkładu godzin. Amy zawsze się spieszyła — przewaŜnie,
Ŝeby zwolnić nianię, wpuścić opiekunkę albo odebrać dziecko
ze Ŝłobka. Na ściance działowej poprzypinała nie pliki kartek
jak Schwarz i nie eleganckie, choć dość stare widokówki, jak
Walton, lecz fotografie swojej rodziny. Dzieciaki miały kręcone
włosy, szczerzyły zęby w uśmiechach i były, jak zaobserwował
Will, nieustannie upaprane farbami.
Wrócił do swojego biurka. Jeszcze się nie odwaŜył zadbać
o jego bardziej osobisty wygląd, na ściance nadal wisiały
firmowe komunikaty, które tu zastał pierwszego dnia. Komórka
zasygnalizowała wiadomość.
Cześć kochanie. Wiem, Ŝe jest późno, ale nie jestem
śpiąca. Mam fajny pomysł, zadzwoń, jak skończysz.
JuŜ prawie pierwsza, czekam niecierpliwie.
Natychmiast się oŜywił. Zamierzał wejść na palcach do
mieszkania i spałaszować przed snem miskę chipsów, tym-
czasem Beth coś wymyśliła. Ciekawe co?
18
Zadzwonił do niej.
— Czemu ty jeszcze nie śpisz?
— Nie wiem, moŜe dlatego, Ŝe po raz pierwszy dostałeś
temat morderstwa? A moŜe z powodu wszystkiego, co się
dzieje. Tak czy inaczej nie mogłam zasnąć i wymyśliłam,
Ŝebyśmy się spotkali na nocną przekąskę.
— Teraz?
— Mhm. W Carnegie Deli.
— Zaraz?
— Mhm. Wezmę taksówkę.
Willowi bardzo przypadł do gustu pomysł spotkania w Car-
negie Deli. Pomysł na bar, który nigdy nie śpi, gdzie starzy
komedianci z Broadwayu mogą się spotkać po przedstawieniu
z młodymi chórzystkami i zjeść kanapkę z pastrami, gdzie
artyści przeglądają pierwsze wydania dzienników, szukając
recenzji na temat najnowszego hitu albo kitu i dolewając sobie
ciągle parującego brązowego płynu do kubka, był bardzo
nowojorski. Podobały mu się zmęczone kelnerki, podobało
mu się, gdy ludzie popychali się w kolejce przy bufecie —
wszystko to pasowało do wyobraŜeń turysty o wielkim mieś-
cie. Czuł, Ŝe powinien mieć to juŜ za sobą, bo w końcu
mieszkał w Ameryce od pięciu lat. A jednak nie potrafił
udawać, Ŝe jest stąd.
Przyszedł pierwszy i zajął stolik obok kilku hałaśliwych par
w średnim wieku. Docierały do niego strzępy ich rozmów,
dość, Ŝeby się domyślić, Ŝe to nie manhattańczycy, lecz miesz-
kańcy New Jersey. Jak nic byli na przedstawieniu, zapewne
jakimś długim musicalu, a teraz chcieli poczuć atmosferę miasta
przy nocnej przekąsce w sławnym lokalu.
Zjawiła się Beth i Will odczekał sekundkę, zanim do niej
pomachał, chciał po prostu trochę na nią popatrzeć. Poznali
się, gdy kończył dziennikarstwo na Columbii. Zakochał się
szybko i bez reszty. WciąŜ czuł skurcz serca na jej widok:
jasna twarz w obramowaniu długich ciemnych włosów i duŜe
zielone oczy. Wystarczyło spojrzeć, Ŝeby nie móc oderwać
19
wzroku. Te oczy były jak głębokie, chłode jeziora — i chciał
się w nich zanurzyć.
Zerwał się, by ją powitać, i natychmiast poczuł jej zapach.
Zaczynał się od włosów, aromatem słońca i jeŜyn, który
pochodził wprawdzie z szamponu, lecz w połączeniu z zapa-
chem jej skóry tworzył zupełnie nową woń. Epicentrum znaj-
dowało się kilka centymetrów poniŜej ucha. Wystarczyło wtulić
nos w ten zakątek, by się napełnić jej zapachem.
Jego uwagę przyciągnęły teraz usta. Wargi Beth były wy-
datne i pełne, czuł ich pulchność przy całowaniu. Rozchyliły
się bez ostrzeŜenia i delikatnie wsunęła mu język w usta.
Jęknęła cichutko, tak cicho, Ŝe tylko on mógł to usłyszeć, i
ten odgłos błogości natychmiast go podniecił. Will stwardniał,
a ona to poczuła i znów wydała jęk, tym razem zaskoczenia i
aprobaty.
— Chyba jest ci miło, Ŝe mnie widzisz. — Usiadła na
przeciwko niego i sugestywnym ruchem ramion zsunęła
z siebie płaszcz. Widziała, Ŝe się jej przygląda. — Gapisz się
na mnie?
— MoŜna by tak powiedzieć.
Uśmiechnęła się.
— Co jemy? Myślałam o serniku i gorącej czekoladzie,
chociaŜ herbata teŜ byłaby fajna...
Will wciąŜ się gapił na Ŝonę, patrzył, jak jej bluzeczka
układa się na piersiach. RozwaŜał, czy nie mogliby darować
sobie posiłku i udać się prosto do duŜego, ciepłego łóŜka w
mieszkaniu.
— No co? — rzuciła z udawanym oburzeniem. — Skup się,
chłopie!
Jego kanapka z pastrami, wielowarstwowa i skąpana w musz-
tardzie, przybyła akurat, gdy opowiadał Beth o tym, jak go
potraktowali starzy wyjadacze na miejscu zbrodni.
— No i ten Carl jakiśtam...
— Ten z telewizji?
— Mhm, odgrywał przed tą policjantką cwanego detektywa
20
jak z powieści Chandlera. A ja robiłem za mięczakowatego
Pana śółtodzioba z „New York Timesa”...
— Nie takiego znów mięczakowatego, wnioskując z tego,
co czułam przed chwilą. — Beth uniosła znacząco brwi.
— Mogę dokończyć?
— Przepraszam. — Wróciła do swego sernika, nie dłubiąc
w nim widelczykiem jak większość kobiet, które widywał w
Nowym Jorku, lecz pochłaniając potęŜne kęsy.
— Tak czy inaczej wyglądało to tak, Ŝe on ma dojście do
róŜnych szczególików, a ja nie. Zastanawiam się, czy nie
powinienem sobie wyrobić jakichś układów w policji.
— Na przykład uchlać się z porucznikiem Columbo, aŜ
spadniesz pod stół? Jakoś tego nie widzę. Poza tym i tak
niedługo z tym skończysz. Ten Carl dalej będzie gadał o korkach
na Staten Island, a ty zostaniesz korespondentem w Białym
Domu albo w ParyŜu, albo w innym waŜnym miejscu.
— Twoja wiara we mnie jest wzruszająca — odparł z
uśmiechem.
— Wcale nie Ŝartuję, Will. Mam pełną buzię sernika, więc
to moŜe tak wyglądać, ale naprawdę tak myślę. Wierzę w cie-
bie. — Will wziął ją za rękę. — Wiesz, jaką piosenkę słyszałam
dzisiaj w pracy? Dziwne, bo w radiu nigdy nie nadają takich
rzeczy, ale była piękna.
— Co to było?
— Coś Johna Lennona, nie pamiętam tytułu. Ale on tam
śpiewa o wszystkich rzeczach, w które ludzie wierzą, jakoś tak:
„Nie wierzę w Jezusa, nie wierzę w Biblię, nie wierzę w Buddę”
i tak dalej, wiesz, w Hitlera, w Elvisa i co tam jeszcze, a na
końcu jest tak: „Nie wierzę w Beatlesów. Wierzę tylko w nas,
Yoko i mnie”. I aŜ się zatrzymałam, na samym środku pocze-
kalni w szpitalu. Na pewno pomyślisz, Ŝe to kiczowate, ale ja
właśnie teŜ tylko w to wierzę.
— W Yoko Ono i Lennona?
— Nie, Will, nie w Yoko Ono, tylko w nas, ciebie i mnie.
W to właśnie wierzę.
21
Will był zbyt angielski, by tak wylewnie dawać wyraz swym
uczuciom. Nie miał w ogóle doświadczenia w mówieniu o miło-
ści, więc nie bardzo wiedział, co robić w takich sytuacjach.
Tym razem jednak powstrzymał się od dowcipkowania lub
zmiany tematu.
— Wiesz, Ŝe cię kocham, prawda? — powiedział.
— Wiem. — Milczeli przez chwilę, słuchając, jak widelczyk
Beth skrobie o talerzyk.
— Czy coś się dzisiaj stało u ciebie w pracy, Ŝe jesteś ta-
ka... — zaczął w końcu.
— Pamiętasz tego dzieciaka, którego leczyłam?
— Dziecko X? — zaŜartował. Beth pilnie przestrzegała
zasad tajemnicy lekarskiej i bardzo rzadko, w zawoalowany
sposób, rozmawiała o swoich pacjentach poza szpitalem. Rozu-
miał to oczywiście i nawet szanował. W tej sytuacji trudno mu
było jednak wspierać Beth z taką samą energią, z jaką ona
wspierała jego. Kiedy w szpitalu zaczęły się personalne przepy-
chanki, poznał wszystkie najwaŜniejsze osoby dramatu i dora-
dzał Ŝonie, z którymi kolegami powinna się sprzymierzyć, a
których unikać. W pierwszych miesiącach związku wyobraŜał
sobie, jak spędzają długie wieczory na omawianiu trudniejszych
przypadków, a Beth radzi się go, jak postąpić z pacjentem,
który nie chce się otworzyć, albo jak zinterpretować wyjątkowo
dziwny sen. Widział siebie, jak masuje jej plecy i przy okazji
skromnie podrzuca genialny pomysł na dotarcie do autystycz-
nego dziecka.
Beth jednak funkcjonowała zupełnie inaczej. Nie potrzebo-
wała rozmów na te tematy tak bardzo jak on. Dla niego Ŝadne
zdarzenie nie miało tak naprawdę miejsca, dopóki nie poroz-
mawiał o nim z Ŝoną. Ona natomiast działała własnym roz-
pędem, czerpała paliwo z własnego baku.
— No, niech będzie. Dziecko X. Wiesz, dlaczego go do
mnie przysłali, prawda? Jest oskarŜony — właściwie to jest na
pewno winny — o liczne podpalenia. Popalił swoją szkołę,
dom sąsiadów, spalił doszczętnie plac zabaw dla dzieci. Roz-
22
mawiam z nim od miesięcy i nie okazał choćby odrobiny
skruchy. Musiałam zaczynać od podstaw, nauczyć go odróŜ-
niania pojęć dobra i zła. I wiesz, co on dzisiaj zrobił?
Beth odwróciła głowę, patrzyła na stolik słuŜbowy, gdzie
dwie kelnerki z nocnej zmiany teŜ jadły posiłek.
— Pamiętasz Marie, recepcjonistkę? W zeszłym miesiącu
zmarł jej mąŜ, wpadła w rozpacz, wszyscy o tym rozmawiali.
No i ten chłopak, Dziecko X, chyba musiał coś usłyszeć, bo
wiesz, co zrobił? Przyniósł dla Marie kwiat. Piękną, duŜą
czerwoną róŜę. Nie mógł jej zerwać z Ŝadnego krzaka na
skwerku, musiał ją kupić. Ale nawet gdyby ukradł, to nie
szkodzi. Dał jej tę róŜę i powiedział: „To dla ciebie, na pamiątkę
po twoim męŜu”. Marie była zupełnie oszołomiona. Wzięła
kwiat, wykrztusiła „dziękuję” i pobiegła się wypłakać do
łazienki. I wszyscy, którzy to widzieli, pielęgniarki, salowe,
wszyscy mieli łzy w oczach. Akurat weszłam, jak cały zespół
to przeŜywał. A na środku stał ten mały chłopiec — bo tak
właśnie wyglądał, po prostu jak mały chłopiec — który właś-
ciwie sam nie wiedział, co zrobił. I to mnie przekonało, Ŝe jest
autentyczny. Nie wyglądał na zadowolonego z siebie, na kogoś,
kto sobie wykalkulował, Ŝe zarobi na tym punkty. Po prostu
sam był tym zdumiony. Do tego momentu widziałam w nim
tylko chuligana. Wiem, wiem, akurat ja nie powinnam przyle-
piać etykietek i w ogóle. — Wspominając o etykietkach,
pokazała na migi cudzysłów, wyraźnie parodiując ludzi po
sługujących się takimi gestami. — Ale uczciwie przyznaję, Ŝe
dla mnie był wstrętnym smarkaczem, nie lubiłam go. I nagle
zrobił coś takiego, coś takiego, rozumiesz? Zwykły dobry
uczynek.
Umilkła, a Will się nie odezwał, na wypadek gdyby miała
jeszcze coś dodać. W końcu Beth przerwała ciszę.
— Sama juŜ nie wiem — powiedziała tonem oznaczającym
koniec opowieści.
Rozmawiali jeszcze trochę, mówiąc sobie, jak minął dzień.
Will nachylił się kilka razy i pocałował ją w nadziei, Ŝe znów
23
zostanie poczęstowany rozchylonymi ustami. Beth jednak była
powściągliwa. Kiedy się przeciągnęła, zobaczył dół jej pleców
i rąbek majteczek, widoczny między dŜinsami a koszulką.
Uwielbiał patrzeć na nią nagą, ale widok jej ciała w bieliźnie
odurzał go jak narkotyk.
— Rachunek proszę! — zawołał, chcąc juŜ znaleźć się w
domu. Gdy wychodzili, wsunął dłoń pod jej koszulkę i zjechał po
gładkiej skórze pleców do spodni. Nie broniła się, a on nie
wiedział, Ŝe zanim tydzień się skończy, będzie odtwarzał to
wraŜenie w wyobraźni po tysiąckroć.
Rozdział 4
Sobota, 8.00, Brooklyn
Przedstawiamy wydanie weekendowe. Dzisiejsze na-
główki: Właściciele domów mogą liczyć na pomoc,
gdy rząd podniesie o ćwierć punktu stopy procentowe,
Gubernator Florydy ogłosił w części półwyspu stan
klęski Ŝywiołowej po przejściu huraganu Alfred, Skan-
dal w angielskim stylu. Na początek powiemy...
O ósmej rano Will był jeszcze wpółprzytomny. Zasnęli
dopiero grubo po trzeciej. Z zamkniętymi oczami poszukał
ręką Ŝony. Nie było jej. Tak jak się spodziewał, wyszła juŜ do
pracy. Co czwartą sobotę prowadziła weekendową przychodnię
i to właśnie była ta sobota. Energia Beth zawsze go zdumiewała.
A dzieci i ich rodzice nie mieli pojęcia, Ŝe ich psychiatra jest
często wyczerpany, bo kiedy była z nimi, dawała z siebie
wszystko.
Will zwlókł się z łóŜka i podszedł do stołu. Nie chciał jeść,
tylko zobaczyć gazetę. Beth zostawiła karteczkę: Brawo, ko-
chanie. Dziś wielki dzień, niech noc będzie jeszcze lepsza.
Obok leŜała gazeta, otwarta na właściwej stronie — „Miasto”,
B3. Mogło być gorzej, pomyślał Will. „Zabójstwo w Browns-
ville ma związek z prostytucją” i pod tym jakieś dziesięć
akapitów. Między jednym a drugim jego nazwisko. Kiedy się
25
Wkrótce Sam Bourne OSTATNI TESTAMENT
Sam BOURNE Trzydzieści sześć dusz Z angielskiego przełoŜył PIOTR JANKOWSKI WARSZAWA 2007
Tytuł oryginału: THE RIGHTEOUS MEN Copyright © Jonathan Freedland 2006 Ali rights reserved Copyright © for the Polish edition by Wy- dawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2007 Copyright © for the Polish translation by Piotr Jankowski 2007 Cover illustration © James Annal Redakcja: Jacek Ring Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz JSBN 978-83-7359-348-0 Dystrybucja Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa Uf. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009 www.olesiejuk.pl fk SprzedaŜ wysyłkowa - księgarnie internetowe www.merlin.pl www.ksiazki.wp.pl www.empik.com WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa Wydanie I Skład: Laguna Druk: OpolGraf S.A., Opole
Dla Sama, który urodził się w kochającej rodzinie
Rozdział 1 Piątek, 21.10, Manhattan Noc pierwszego zabójstwa rozbrzmiewała śpiewem. Mury ka- tedry Świętego Patryka drŜały od dźwięków Mesjasza Haendla, arcydzieła muzyki chóralnej, którego finał potrafi wyrwać z odrętwienia nawet najbardziej senną publikę. Nabrzmiałe mocą głosy wznosiły się ku sklepieniu katedry, jak gdyby chciały przebić się wyŜej i poszybować pod niebiosa. W środku, w pierwszych rzędach ławek, siedzieli ojciec z synem, ten starszy z przymkniętymi oczami, jak zawsze poruszony swą ulubioną kompozycją. Wzrok syna wędrował od artystów — ubranych na czarno śpiewaków i dyrygenta z burzą szpakowatych włosów — do siedzącego obok męŜ- czyzny. Lubił na niego patrzeć, obserwować jego reakcje, lubił tę ich bliskość. Tego wieczoru świętowali. Miesiąc wcześniej Will Monroe junior dostał wreszcie pracę, o której marzył od przyjazdu do Stanów. Jeszcze przed trzydziestką został jednym z najbardziej obiecujących reporterów w „New York Timesie”. Monroe senior przebywał w innej krainie. Był prawnikiem, jednym z naj- wybitniejszych w swoim pokoleniu, a obecnie zajmował stano- wisko sędziego federalnego w sądzie apelacyjnym drugiej instancji. Lubił okazywać podziw dla cudzych osiągnięć, a ten młody człowiek przy jego boku, którego dzieciństwo właściwie
go ominęło, dotarł do punktu zwrotnego w swoim Ŝyciu. Monroe poszukał dłoni syna i mocno ją uścisnął. W tej właśnie chwili, niecałe czterdzieści minut jazdy metrem od tego miejsca, lecz w zupełnie innym świecie, Howard Macrae po raz pierwszy usłyszał za sobą kroki. Nie przestraszył się. Obcy trzymali się z daleka od Brownsville, dzielnicy Brooklynu opanowanej przez handlarzy narkotyków, ale Macrae znał tu kaŜdą ulicę i zaułek. Był częścią tutejszego krajobrazu. Jako alfons z dwudziesto- letnim staŜem miał Brownsville we krwi. Działał z wyczuciem, starając się zachować neutralność w nawiedzających okolicę wojnach gangów. RóŜne odłamy ścierały się ze sobą i przepy- chały, a Howard pozostawał niewzruszony. Nikt nie tykał jego dziwek, które uprawiały swą profesję od wielu lat. Dlatego odgłos kroków za plecami wcale go nie przestraszył, chociaŜ zdziwiło go, Ŝe nie ucichł. Wręcz się przybliŜał. Po co ktoś miałby za nim iść? Spojrzał za siebie przez lewe ramię, wydał zduszony okrzyk i natychmiast potknął się o własne nogi. Takiego pistoletu jeszcze nie widział. W dodatku broń wycelowana była prosto w niego. We wnętrzu katedry chór stał się jak jedna istota, płuca śpiewaków pracowały niczym wielki miech potęŜnych organów. Muzyka brzmiała coraz natarczywiej. I chwała Pana odkryta zostanie, i ujrzy ją wszystko, co Ŝyje: albowiem wypowiedziały ją usta Pana. Howard Macrae patrzył teraz przed siebie, chciał instynk- townie rzucić się do ucieczki. Czuł jednak dziwne kłucie w prawym udzie, jak gdyby noga odmawiała mu posłuszeństwa, 8
uginała się pod jego cięŜarem. Uciekać! — myślał. Lecz ciało nie chciało słuchać. Poruszał się jak w zwolnionym tempie, jakby brnął przez wodę. Po chwili paraliŜ dosięgnął jego rąk, które najpierw zdręt- wiały, a potem obwisły bezwładnie. Umysł analizował gorącz- kowo sytuację, lecz takŜe był bezradny, jakby utonął w fali powodziowej. Howard czuł straszliwe zmęczenie. I nagle leŜał juŜ na ziemi, trzymając się za lewą nogę, która poddała się odrętwieniu tak jak reszta ciała. Podniósł wzrok, lecz ujrzał tylko błysk stalowej klingi. We wnętrzu katedry puls Willa zaczął bić szybciej. Mesjasz osiągał kulminację, czuli to wszyscy słuchacze. Nad ich głowa- mi popłynął sopran: Gdy Bóg jest z nami, któŜ przeciw nam? Kto się sprzeciwi boŜemu wybrańcowi? Co Bóg rozsądził, któŜ by potępił? Macrae mógł tylko patrzeć na nóŜ, wiszący nad jego piersią. Próbował dojrzeć twarz oprawcy, lecz nie mógł. Oślepiał go błysk metalu, jakby twarda, lśniąca powierzchnia klingi skupiła cały blask księŜyca. Wiedział, Ŝe powinien czuć przeraŜenie, i głos w jego głowie mówił mu, Ŝe je czuje. Brzmiał jednak obco, jak głos komentatora nadającego sprawozdanie z meczu. Howard widział, jak ostrze się przybliŜa, lecz ciągle miał wraŜenie, Ŝe to przydarza się komuś innemu. Orkiestra grała z pełną mocą, muzyka Haendla potęŜniała, zdolna przebudzić bogów w niebiosach. Alt z tenorem pytały jednym głosem: O śmierci, gdzie twe Ŝądło? Will nie zachwycał się klasyką tak jak jego ojciec, ale 9
przemoŜna siła tej muzyki sprawiała, Ŝe włoski na karku stawały mu dęba. Patrzył przed siebie, lecz wyobraŜał sobie wyraz twarzy ojca, jego rozanieloną minę, z nadzieją, Ŝe pod maską zachwytu skrywa się takŜe przyjemność z dzielenia tej chwili z jedynym synem. Ostrze opadło, najpierw na pierś. Macrae ujrzał szkarłatną krechę, jak gdyby nóŜ był po prostu czerwonym flamastrem. Na skórze wykwitły bąble i pęcherzyki i nie rozumiał, dlaczego nie czuje wcale bólu. NóŜ przesuwał się ku dołowi, rozcinał jego brzuch jak worek z ziarnem. Zawartość, miękki ciepły kłąb lepkich wnętrzności, wylewała się na zewnątrz. Howard przyglądał się temu aŜ do chwili, gdy ostrze skierowało się pionowo w górę. Dopiero wtedy ujrzał twarz mordercy i z jego krtani zdołał się jeszcze wyrwać okrzyk zaskoczenia... rozpoznał napastnika. NóŜ trafił w serce i zapadła ciemność. Misja się rozpoczęła.
Rozdział 2 Piątek, 21.46, Manhattan Spocony dyrygent kłaniał się razem z całym chórem. Will słyszał jednak tylko jeden dźwięk: klaskanie ojca. Zdumiewał go poziom decybeli, jaki umiały wytworzyć te dwie wielkie dłonie, uderzające o siebie niczym drewniane klepki. Wróciło stare wspomnienie, jeszcze z Anglii. To było podczas szkolnej akademii, jedyny raz, gdy ojciec zjawił się w szkole. Will miał wtedy dziesięć lat. Szedł odebrać nagrodę za zwycięstwo w konkursie poezji i był pewien, Ŝe ponad gwar tysiąca rodziców wznosi się wyraźnie słyszalne klaskanie ojca. W tym dniu był dumny z tych mocarnych dłoni, w jego przekonaniu najsilniej- szych na świecie. Ich moc nie osłabła, gdy ojciec, obecnie juŜ po pięćdziesiątce, wkroczył w wiek średni. Nadal był w świetnej formie, szczupły, o krótko ostrzyŜonych białych włosach. Nie biegał, nie gimnas- tykował się, lecz utrzymywał kondycję, pływając co weekend Ŝaglówką w okolicach Sag Harbor. Will spojrzał na niego, nie przestając klaskać, lecz ojciec nie odwrócił głowy. Nos miał lekko zaczerwieniony i Will ze zdumieniem zauwaŜył, Ŝe w oczach starszego męŜczyzny błyszczą łzy: muzyka go wzru- szyła, lecz nie chciał pokazać synowi, Ŝe płacze. Will uśmiechnął się. MęŜczyzna o rękach mocnych jak konary drzewa płaczący po wysłuchaniu anielskiego chóru. 11
Nagle poczuł w kieszeni wibrację. Sięgnął po swój palmtop BlackBerry i okazało się, Ŝe to wiadomość z działu miejskiego: „Masz temat. Brownsville, Brooklyn. Zabójstwo”. Willowi Ŝołądek podszedł do gardła, to była reakcja na stres i ekscytację. W dziale miejskim zajmował się „nocnymi kryminałkami”, był to tradycyjny etap na drodze do wielkiego dziennikarstwa. W przyszłości mógł zostać korespondentem na Bliskim Wschodzie albo szefem biura w Pekinie, ale najpierw musiał się nauczyć podstaw. Taką logiką kierowano się w redakcji „Timesa”. „O zamachach stanu będziesz pisał, jak nauczysz się pisać o wystawach kwiatów — mawiał jego szef, Glenn Harden. — To my cię nauczymy podejścia do ludzi”. Chór nadal delektował się owacją, a Will odwrócił się do ojca i przepraszającym gestem pokazał na palmtop. — Mam robotę — powiedział, biorąc płaszcz. To małe odwrócenie ról sprawiło mu przyjemność. Po latach Ŝycia w blasku świetlanej kariery ojca teraz to jego wzywały waŜne obowiązki. — Trzymaj się — szepnął starszy męŜczyzna. Na ulicy złapał taksówkę. Kierowca słuchał wiadomości na NPR i Will poprosił, by zrobił głośniej. Nie spodziewał się, Ŝe powiedzą coś o Brownsville, po prostu zawsze tak robił. W taksówkach, w kafejkach, nawet w sklepach. Czuł niemal narkotyczny głód informacji, i to od wczesnej młodości. Przegapił temat dnia, leciały juŜ wiadomości z zagranicy, pierwsza z Wielkiej Brytanii. Will zawsze się oŜywiał przy wieściach z kraju, który uwaŜał za swoją ojczyznę. Urodził się wprawdzie w Ameryce, lecz najwaŜniejsze lata, między ósmym a dwudziestym pierwszym rokiem Ŝycia, spędził w Anglii. Teraz nadstawił ucha, słysząc, Ŝe Gavin Curtis, minister skarbu, ma jakieś kłopoty. JuŜ drugiego dnia pracy, chcąc dowieść, Ŝe jego talent wykracza poza dział miejski, i wbić szefowi w pa- mięć, Ŝe skończył wydział ekonomiczny w Oksfordzie, Will napisał artykuł do „Przeglądu tygodnia” i nawet zaproponował tytuł: „Poszukiwany: bankier świata”. Międzynarodowy Fun- 12
dusz Walutowy szukał nowego prezesa, a głównym kandydatem był właśnie Curtis. „...pierwsza ujawniła skandal brytyjska gazeta — mówił głos w radiu — według której na kontach Skarbu Państwa wykryto nieprawidłowości. Rzecznik pana Curtisa stanowczo odrzucił oskarŜenia o korupcję”. Will zapisał to w notesie, tłumiąc wspomnienie, które pojawiło się w tym momencie. Miał teraz na głowie pilniejsze sprawy. Wygrzebał z kieszeni telefon i wysłał krótką wiadomość do Beth, która przejęła jego brytyjskie upodobanie do słowa pisanego. Poruszającym się z nadprzyrodzoną szybkością kciukiem wystukiwał wiadomość. Moje pierwsze morderstwo! Wrócę późno. Kocham cię. Dojechali juŜ na miejsce. Wrześniowy mrok rozświetlały obracające się bezgłośnie czerwone lampy na dachach dwóch wozów policyjnych. Samochody tak stały, Ŝe tworzyły „V”, przegradzając ulicę w poprzek. Dalej pospiesznie rozciągnięto Ŝółtą taśmę policyjną. Will zapłacił taksówkarzowi, wysiadł i rozejrzał się. Zobaczył zaniedbane, walące się domy. Podszedł do taśmy, gdzie zatrzymała go policjantka w mun- durze. Miała znudzoną minę. — Przejścia nie ma, proszę pana — powiedziała. Will wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki legitymację prasową. — „New York Times” — rzucił z uśmiechem, miał nadzieję, Ŝe budzącym sympatię. Policjantka odwróciła głowę i zdawkowym gestem zezwoliła mu na przejście. Will zanurkował pod taśmą i znalazł się w ciasno zbitym stadku kilkunastu osób. Dziennikarzy. Za późno przyjechałem, pomyślał z irytacją. Jeden był w jego wieku, miał niemoŜliwie proste włosy i dziwnie pomarańczowy odcień skóry. Will wiedział, Ŝe go zna, ale nie pamiętał skąd. Przypomniał sobie, 13
gdy ujrzał w jego uchu spiralny kabelek. Carl McGivering z NY1, całodobowej telewizji miejskiej. Pozostali byli starsi, a sfatygowane identyfikatory na ich szyjach ujawniały nazwy redakcji: „Post”, „Newsday”, kilka pomniejszych gazet dziel- nicowych. — Co tak późno, młody? — zapytał najbardziej pomar- szczony z męŜczyzn. — Zabłądziłeś? Will juŜ w poprzedniej pracy, w redakcji „Bergen Record” w New Jersey, zdąŜył się nauczyć, Ŝe docinki ze strony starych wyjadaczy to część frycowego, jakie muszą zapłacić nowi. — Nie ma się czym przejmować — powiedział Stary Ojciec Czas z „Newsday”. — Zwyczajne porachunki gangów, Ŝadna sensacja. Chyba juŜ nawet nie stać ich na pistolety. — Mam tytuł: „Ostrze zamiast lufy”. MoŜna by to puścić w dziale mody — dowcipkował gość z „Posta”. Odpowiedział mu wybuch śmiechu całego Klubu ZasłuŜonego Reportera, którego comiesięczne zebranie Will chyba właśnie zakłócił. Przypuszczał, Ŝe to aluzja do niego (a moŜe nawet do redakcji „Timesa”), sugerująca, Ŝe nie potrafi naleŜycie docenić tego męskiego sportu, jakim jest morderstwo. — Widzieliście trupa? — zapytał, pewien, Ŝe istnieje Ŝargo- nowe określenie, którego nie zna. Prawdopodobnie „sztywniak”. — Widzieliśmy, tam jest — odparł pomarszczony dzien- nikarz, wskazując na policyjne auta i podnosząc do ust styro- pianowy kubek z kawą. Will podszedł do miejsca między dwoma samochodami, swoistej polany, wytyczonej przez człowieka w tej miejskiej dŜungli. Kręciło się tam kilku niezbyt podekscytowanych policjantów, ale nie było widać fotografa. Widocznie juŜ sobie poszedł. Zwłoki leŜały na ziemi, przykryte kocem. Will chciał się im lepiej przyjrzeć, ale jeden z gliniarzy zastąpił mu drogę. — NieupowaŜnionym wstęp wzbroniony, redaktorze. Infor- macji udziela DCPI, o tam stoi. — DCPI? 14
— Deputy Commissioner of Public Information, nasz rzecz- nik prasowy — padła odpowiedź jak do tępego dziecka, które zapomniało plan lekcji. Will zrugał się w myśli za to, Ŝe się odezwał. Powinien był udawać, Ŝe wie. Rzeczniczka stała po drugiej stronie zwłok i rozmawiała z reporterem z NY1. Will obszedł ich i znalazł się tuŜ przy martwym Howardzie Macrae. Wpatrywał się intensywnie w koc, z nadzieją, Ŝe odgadnie, jaka twarz się pod nim kryje. MoŜe koc ukaŜe mu jakiś kształt, jak te gliniane maski uŜywane przez rzeźbiarzy? Patrzył i patrzył, ale szary całun niczego mu nie ujawnił. — ...przypuszczamy — mówiła właśnie pani rzecznik — Ŝe były to albo porachunki pomiędzy gangami SVS i Wrecking Crew, albo sieć prostytutek z Houston próbowała przejąć teren Macrae'a. Dopiero teraz spostrzegła Willa i na jej twarzy natychmiast pojawił się wyraz obcości. śaluzje zostały spuszczone. Will zrozumiał przesłanie: lekki ton zarezerwowany był wyłącznie dla McGiveringa. — Czy poda mi pani najwaŜniejsze szczegóły? — zapytał. — MęŜczyzna, Afroamerykanin, czterdzieści trzy lata, waga około dziewięćdziesięciu kilogramów, zidentyfikowany jako Howard Macrae, znaleziony martwy na rogu Saratoga Avenue i St. Marks Avenue o 20.27. Policję wezwała mieszkanka dzielnicy, która znalazła ciało po drodze do sklepu. — Pokazała głową pobliski 7-Eleven. — O tam. Przyczyna śmierci to prawdopodobnie uszkodzenie tętnicy, krwotok wewnętrzny i niewydolność serca, spowodowane przez brutalnie zadane rany kłute. Komenda policji w Nowym Jorku uznaje to prze- stępstwo za zabójstwo i dołoŜy wszelkich starań dla postawienia sprawcy przed sądem. Ten zdawkowy ton uświadomił Willowi, Ŝe słucha przygoto- wanej z góry formułki, wygłaszanej przez wszystkich rzecz- ników policji. Bez wątpienia tekst był autorstwa specjalistów 15
z zewnątrz, którzy zapewne ułoŜyli równieŜ deklarację ideową NYPD. DołoŜy wszelkich starań. — Jakieś pytania? — Tak. O co chodzi z tą prostytucją? — Nieoficjalnie? Will skinął głową, zgadzając się, Ŝe będzie mógł uŜyć wypowiedzi rzeczniczki pod warunkiem, Ŝe jej dosłownie nie zacytuje. — Facet był alfonsem, dobrze znanym zarówno nam, jak i okolicznym mieszkańcom. Prowadził burdel na Atlantic Avenue koło Pleasant Place. Taki w starym stylu, dziewczynki, pokoje, wszystko pod jednym dachem. — Rozumiem. A dlaczego został znaleziony na środku ulicy? Czy to nie dziwne, Ŝe sprawca nie próbował ukryć ciała? — To robota gangu, oni tak działają. To tak jakby go zastrzelili z jadącego samochodu. Otwarcie, na oczach przecho- dniów. Nie ukrywa się ciała, bo o to właśnie chodzi. O przesła- nie, które ma dotrzeć do wszystkich. „My to zrobiliśmy i mamy gdzieś, Ŝe o tym wiecie. MoŜemy tak postąpić z kaŜdym”. Will notował w pośpiechu, po czym podziękował DCPI i sięgnął po komórkę. W redakcji powiedzieli mu, Ŝeby przyjeŜ- dŜał, to jeszcze zdąŜy napisać kilka akapitów do najnowszego wydania. Nie zdziwiło go to, czytywał „Timesa” juŜ dość długo i wiedział, Ŝe dla takich informacji nie trzyma się miejsca na pierwszej stronie. Nie ujawnił oczywiście prowadzącemu numer ani rzeczniczce policji, ani obecnym na miejscu dziennikarzom, Ŝe po raz pierwszy opisuje morderstwo. W „Bergen Record” zabójstwa trafiały się rzadko i nie marnowano takich tematów dla nowicju- szy. Szkoda, poniewaŜ był pewien szczegół, który zwrócił uwagę Willa. Jednak natychmiast o nim zapomniał. Starzy wyjadacze byli zbyt zblazowani, Ŝeby w ogóle go zauwaŜyć. On zauwaŜył, ale niestety uznał, Ŝe to coś typowego. Wtedy jeszcze nie wiedział, Ŝe jest wręcz odwrotnie.
Rozdział 3 Sobota, 00.30, Manhattan Will stuknął w klawisz „wyślij”, odsunął krzesło i przeciągnął się. Było wpół do pierwszej w nocy. Rozejrzał się po redakcji: większość boksów była pusta, pełną obsadę miał tylko dział techniczny — skracał, dopasowywał i cyzelował teksty w gaze- cie, która za kilka godzin otwierana będzie przy śniadaniach, jak Manhattan długi i szeroki. Przeszedł się po biurze, czując lekki przypływ adrenaliny zmieszany z ulgą, zawsze tak reagował po oddaniu tekstu. Po drodze zerkał na biurka kolegów, skąpane w migotliwej po- świacie lecących bez dźwięku wiadomości CNN. Pomieszczenie redakcyjne było duŜą halą, podzieloną sys- temem ścianek na boksy, z których kaŜdy mieścił cztery biurka. Will jako nowicjusz siedział w odległym kącie. NajbliŜsze okno wychodziło na ceglaną ścianę, tył jednego z teatrów przy Broadwayu ze spłowiała reklamą najdłuŜej granego musicalu w mieście. Razem z nim siedział w boksie Terry Walton, były szef biura w Delhi, który powrócił do Nowego Jorku w niejas- nych okolicznościach, Will jeszcze nie odkrył, na czym do- kładnie polegało jego przewinienie. Na biurku Terry'ego leŜały stosy równo poukładanych papierów, otaczające liniowany bloczek do pisania z Ŝółtymi kartkami Pnkrvtv był pismem tak gęstym i drobnym, Ŝe dało się je odczytać tylko z bardzo bliska. 17
Will przypuszczał, Ŝe to rodzaj zabezpieczenia, które Walton stosował, Ŝeby nikt nie podejrzał jego pracy. Dopiero w przy- szłości miał się dowiedzieć, dlaczego dziennikarz, którego degradacja do działu miejskiego oznaczała, Ŝe raczej nie pisywał tekstów waŜnych dla bezpieczeństwa narodowego, tak starannie je chronił. Obok siedział Dan Schwarz, którego biurko mogło się w kaŜ- dej chwili złamać. Dan był dziennikarzem śledczym i jego kawałek podłogi zastawiony był niemal w całości pudłami, wśród których ledwo mieściło się krzesło. Z jednych papierów wysypywały się inne, a monitor komputera otaczała rama zapisanych karteczek samoprzylepnych. Na biurku Amy Woodstein nie panował taki porządek jak u Waltona, ale teŜ nie stanowiło ono zagroŜenia dla zdrowia publicznego jak u Schwarza. Było po prostu zabałaganione, jak przystało na właścicielkę pracującą według własnego, specyficz- nego rozkładu godzin. Amy zawsze się spieszyła — przewaŜnie, Ŝeby zwolnić nianię, wpuścić opiekunkę albo odebrać dziecko ze Ŝłobka. Na ściance działowej poprzypinała nie pliki kartek jak Schwarz i nie eleganckie, choć dość stare widokówki, jak Walton, lecz fotografie swojej rodziny. Dzieciaki miały kręcone włosy, szczerzyły zęby w uśmiechach i były, jak zaobserwował Will, nieustannie upaprane farbami. Wrócił do swojego biurka. Jeszcze się nie odwaŜył zadbać o jego bardziej osobisty wygląd, na ściance nadal wisiały firmowe komunikaty, które tu zastał pierwszego dnia. Komórka zasygnalizowała wiadomość. Cześć kochanie. Wiem, Ŝe jest późno, ale nie jestem śpiąca. Mam fajny pomysł, zadzwoń, jak skończysz. JuŜ prawie pierwsza, czekam niecierpliwie. Natychmiast się oŜywił. Zamierzał wejść na palcach do mieszkania i spałaszować przed snem miskę chipsów, tym- czasem Beth coś wymyśliła. Ciekawe co? 18
Zadzwonił do niej. — Czemu ty jeszcze nie śpisz? — Nie wiem, moŜe dlatego, Ŝe po raz pierwszy dostałeś temat morderstwa? A moŜe z powodu wszystkiego, co się dzieje. Tak czy inaczej nie mogłam zasnąć i wymyśliłam, Ŝebyśmy się spotkali na nocną przekąskę. — Teraz? — Mhm. W Carnegie Deli. — Zaraz? — Mhm. Wezmę taksówkę. Willowi bardzo przypadł do gustu pomysł spotkania w Car- negie Deli. Pomysł na bar, który nigdy nie śpi, gdzie starzy komedianci z Broadwayu mogą się spotkać po przedstawieniu z młodymi chórzystkami i zjeść kanapkę z pastrami, gdzie artyści przeglądają pierwsze wydania dzienników, szukając recenzji na temat najnowszego hitu albo kitu i dolewając sobie ciągle parującego brązowego płynu do kubka, był bardzo nowojorski. Podobały mu się zmęczone kelnerki, podobało mu się, gdy ludzie popychali się w kolejce przy bufecie — wszystko to pasowało do wyobraŜeń turysty o wielkim mieś- cie. Czuł, Ŝe powinien mieć to juŜ za sobą, bo w końcu mieszkał w Ameryce od pięciu lat. A jednak nie potrafił udawać, Ŝe jest stąd. Przyszedł pierwszy i zajął stolik obok kilku hałaśliwych par w średnim wieku. Docierały do niego strzępy ich rozmów, dość, Ŝeby się domyślić, Ŝe to nie manhattańczycy, lecz miesz- kańcy New Jersey. Jak nic byli na przedstawieniu, zapewne jakimś długim musicalu, a teraz chcieli poczuć atmosferę miasta przy nocnej przekąsce w sławnym lokalu. Zjawiła się Beth i Will odczekał sekundkę, zanim do niej pomachał, chciał po prostu trochę na nią popatrzeć. Poznali się, gdy kończył dziennikarstwo na Columbii. Zakochał się szybko i bez reszty. WciąŜ czuł skurcz serca na jej widok: jasna twarz w obramowaniu długich ciemnych włosów i duŜe zielone oczy. Wystarczyło spojrzeć, Ŝeby nie móc oderwać 19
wzroku. Te oczy były jak głębokie, chłode jeziora — i chciał się w nich zanurzyć. Zerwał się, by ją powitać, i natychmiast poczuł jej zapach. Zaczynał się od włosów, aromatem słońca i jeŜyn, który pochodził wprawdzie z szamponu, lecz w połączeniu z zapa- chem jej skóry tworzył zupełnie nową woń. Epicentrum znaj- dowało się kilka centymetrów poniŜej ucha. Wystarczyło wtulić nos w ten zakątek, by się napełnić jej zapachem. Jego uwagę przyciągnęły teraz usta. Wargi Beth były wy- datne i pełne, czuł ich pulchność przy całowaniu. Rozchyliły się bez ostrzeŜenia i delikatnie wsunęła mu język w usta. Jęknęła cichutko, tak cicho, Ŝe tylko on mógł to usłyszeć, i ten odgłos błogości natychmiast go podniecił. Will stwardniał, a ona to poczuła i znów wydała jęk, tym razem zaskoczenia i aprobaty. — Chyba jest ci miło, Ŝe mnie widzisz. — Usiadła na przeciwko niego i sugestywnym ruchem ramion zsunęła z siebie płaszcz. Widziała, Ŝe się jej przygląda. — Gapisz się na mnie? — MoŜna by tak powiedzieć. Uśmiechnęła się. — Co jemy? Myślałam o serniku i gorącej czekoladzie, chociaŜ herbata teŜ byłaby fajna... Will wciąŜ się gapił na Ŝonę, patrzył, jak jej bluzeczka układa się na piersiach. RozwaŜał, czy nie mogliby darować sobie posiłku i udać się prosto do duŜego, ciepłego łóŜka w mieszkaniu. — No co? — rzuciła z udawanym oburzeniem. — Skup się, chłopie! Jego kanapka z pastrami, wielowarstwowa i skąpana w musz- tardzie, przybyła akurat, gdy opowiadał Beth o tym, jak go potraktowali starzy wyjadacze na miejscu zbrodni. — No i ten Carl jakiśtam... — Ten z telewizji? — Mhm, odgrywał przed tą policjantką cwanego detektywa 20
jak z powieści Chandlera. A ja robiłem za mięczakowatego Pana śółtodzioba z „New York Timesa”... — Nie takiego znów mięczakowatego, wnioskując z tego, co czułam przed chwilą. — Beth uniosła znacząco brwi. — Mogę dokończyć? — Przepraszam. — Wróciła do swego sernika, nie dłubiąc w nim widelczykiem jak większość kobiet, które widywał w Nowym Jorku, lecz pochłaniając potęŜne kęsy. — Tak czy inaczej wyglądało to tak, Ŝe on ma dojście do róŜnych szczególików, a ja nie. Zastanawiam się, czy nie powinienem sobie wyrobić jakichś układów w policji. — Na przykład uchlać się z porucznikiem Columbo, aŜ spadniesz pod stół? Jakoś tego nie widzę. Poza tym i tak niedługo z tym skończysz. Ten Carl dalej będzie gadał o korkach na Staten Island, a ty zostaniesz korespondentem w Białym Domu albo w ParyŜu, albo w innym waŜnym miejscu. — Twoja wiara we mnie jest wzruszająca — odparł z uśmiechem. — Wcale nie Ŝartuję, Will. Mam pełną buzię sernika, więc to moŜe tak wyglądać, ale naprawdę tak myślę. Wierzę w cie- bie. — Will wziął ją za rękę. — Wiesz, jaką piosenkę słyszałam dzisiaj w pracy? Dziwne, bo w radiu nigdy nie nadają takich rzeczy, ale była piękna. — Co to było? — Coś Johna Lennona, nie pamiętam tytułu. Ale on tam śpiewa o wszystkich rzeczach, w które ludzie wierzą, jakoś tak: „Nie wierzę w Jezusa, nie wierzę w Biblię, nie wierzę w Buddę” i tak dalej, wiesz, w Hitlera, w Elvisa i co tam jeszcze, a na końcu jest tak: „Nie wierzę w Beatlesów. Wierzę tylko w nas, Yoko i mnie”. I aŜ się zatrzymałam, na samym środku pocze- kalni w szpitalu. Na pewno pomyślisz, Ŝe to kiczowate, ale ja właśnie teŜ tylko w to wierzę. — W Yoko Ono i Lennona? — Nie, Will, nie w Yoko Ono, tylko w nas, ciebie i mnie. W to właśnie wierzę. 21
Will był zbyt angielski, by tak wylewnie dawać wyraz swym uczuciom. Nie miał w ogóle doświadczenia w mówieniu o miło- ści, więc nie bardzo wiedział, co robić w takich sytuacjach. Tym razem jednak powstrzymał się od dowcipkowania lub zmiany tematu. — Wiesz, Ŝe cię kocham, prawda? — powiedział. — Wiem. — Milczeli przez chwilę, słuchając, jak widelczyk Beth skrobie o talerzyk. — Czy coś się dzisiaj stało u ciebie w pracy, Ŝe jesteś ta- ka... — zaczął w końcu. — Pamiętasz tego dzieciaka, którego leczyłam? — Dziecko X? — zaŜartował. Beth pilnie przestrzegała zasad tajemnicy lekarskiej i bardzo rzadko, w zawoalowany sposób, rozmawiała o swoich pacjentach poza szpitalem. Rozu- miał to oczywiście i nawet szanował. W tej sytuacji trudno mu było jednak wspierać Beth z taką samą energią, z jaką ona wspierała jego. Kiedy w szpitalu zaczęły się personalne przepy- chanki, poznał wszystkie najwaŜniejsze osoby dramatu i dora- dzał Ŝonie, z którymi kolegami powinna się sprzymierzyć, a których unikać. W pierwszych miesiącach związku wyobraŜał sobie, jak spędzają długie wieczory na omawianiu trudniejszych przypadków, a Beth radzi się go, jak postąpić z pacjentem, który nie chce się otworzyć, albo jak zinterpretować wyjątkowo dziwny sen. Widział siebie, jak masuje jej plecy i przy okazji skromnie podrzuca genialny pomysł na dotarcie do autystycz- nego dziecka. Beth jednak funkcjonowała zupełnie inaczej. Nie potrzebo- wała rozmów na te tematy tak bardzo jak on. Dla niego Ŝadne zdarzenie nie miało tak naprawdę miejsca, dopóki nie poroz- mawiał o nim z Ŝoną. Ona natomiast działała własnym roz- pędem, czerpała paliwo z własnego baku. — No, niech będzie. Dziecko X. Wiesz, dlaczego go do mnie przysłali, prawda? Jest oskarŜony — właściwie to jest na pewno winny — o liczne podpalenia. Popalił swoją szkołę, dom sąsiadów, spalił doszczętnie plac zabaw dla dzieci. Roz- 22
mawiam z nim od miesięcy i nie okazał choćby odrobiny skruchy. Musiałam zaczynać od podstaw, nauczyć go odróŜ- niania pojęć dobra i zła. I wiesz, co on dzisiaj zrobił? Beth odwróciła głowę, patrzyła na stolik słuŜbowy, gdzie dwie kelnerki z nocnej zmiany teŜ jadły posiłek. — Pamiętasz Marie, recepcjonistkę? W zeszłym miesiącu zmarł jej mąŜ, wpadła w rozpacz, wszyscy o tym rozmawiali. No i ten chłopak, Dziecko X, chyba musiał coś usłyszeć, bo wiesz, co zrobił? Przyniósł dla Marie kwiat. Piękną, duŜą czerwoną róŜę. Nie mógł jej zerwać z Ŝadnego krzaka na skwerku, musiał ją kupić. Ale nawet gdyby ukradł, to nie szkodzi. Dał jej tę róŜę i powiedział: „To dla ciebie, na pamiątkę po twoim męŜu”. Marie była zupełnie oszołomiona. Wzięła kwiat, wykrztusiła „dziękuję” i pobiegła się wypłakać do łazienki. I wszyscy, którzy to widzieli, pielęgniarki, salowe, wszyscy mieli łzy w oczach. Akurat weszłam, jak cały zespół to przeŜywał. A na środku stał ten mały chłopiec — bo tak właśnie wyglądał, po prostu jak mały chłopiec — który właś- ciwie sam nie wiedział, co zrobił. I to mnie przekonało, Ŝe jest autentyczny. Nie wyglądał na zadowolonego z siebie, na kogoś, kto sobie wykalkulował, Ŝe zarobi na tym punkty. Po prostu sam był tym zdumiony. Do tego momentu widziałam w nim tylko chuligana. Wiem, wiem, akurat ja nie powinnam przyle- piać etykietek i w ogóle. — Wspominając o etykietkach, pokazała na migi cudzysłów, wyraźnie parodiując ludzi po sługujących się takimi gestami. — Ale uczciwie przyznaję, Ŝe dla mnie był wstrętnym smarkaczem, nie lubiłam go. I nagle zrobił coś takiego, coś takiego, rozumiesz? Zwykły dobry uczynek. Umilkła, a Will się nie odezwał, na wypadek gdyby miała jeszcze coś dodać. W końcu Beth przerwała ciszę. — Sama juŜ nie wiem — powiedziała tonem oznaczającym koniec opowieści. Rozmawiali jeszcze trochę, mówiąc sobie, jak minął dzień. Will nachylił się kilka razy i pocałował ją w nadziei, Ŝe znów 23
zostanie poczęstowany rozchylonymi ustami. Beth jednak była powściągliwa. Kiedy się przeciągnęła, zobaczył dół jej pleców i rąbek majteczek, widoczny między dŜinsami a koszulką. Uwielbiał patrzeć na nią nagą, ale widok jej ciała w bieliźnie odurzał go jak narkotyk. — Rachunek proszę! — zawołał, chcąc juŜ znaleźć się w domu. Gdy wychodzili, wsunął dłoń pod jej koszulkę i zjechał po gładkiej skórze pleców do spodni. Nie broniła się, a on nie wiedział, Ŝe zanim tydzień się skończy, będzie odtwarzał to wraŜenie w wyobraźni po tysiąckroć.
Rozdział 4 Sobota, 8.00, Brooklyn Przedstawiamy wydanie weekendowe. Dzisiejsze na- główki: Właściciele domów mogą liczyć na pomoc, gdy rząd podniesie o ćwierć punktu stopy procentowe, Gubernator Florydy ogłosił w części półwyspu stan klęski Ŝywiołowej po przejściu huraganu Alfred, Skan- dal w angielskim stylu. Na początek powiemy... O ósmej rano Will był jeszcze wpółprzytomny. Zasnęli dopiero grubo po trzeciej. Z zamkniętymi oczami poszukał ręką Ŝony. Nie było jej. Tak jak się spodziewał, wyszła juŜ do pracy. Co czwartą sobotę prowadziła weekendową przychodnię i to właśnie była ta sobota. Energia Beth zawsze go zdumiewała. A dzieci i ich rodzice nie mieli pojęcia, Ŝe ich psychiatra jest często wyczerpany, bo kiedy była z nimi, dawała z siebie wszystko. Will zwlókł się z łóŜka i podszedł do stołu. Nie chciał jeść, tylko zobaczyć gazetę. Beth zostawiła karteczkę: Brawo, ko- chanie. Dziś wielki dzień, niech noc będzie jeszcze lepsza. Obok leŜała gazeta, otwarta na właściwej stronie — „Miasto”, B3. Mogło być gorzej, pomyślał Will. „Zabójstwo w Browns- ville ma związek z prostytucją” i pod tym jakieś dziesięć akapitów. Między jednym a drugim jego nazwisko. Kiedy się 25